Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Głos ironiczny podjął znowu: „Bardzo zręcznie! To ci ogromnie pomoże, takie postępowanie w oczach matki... Jakżeby mogła coś podejrzewać, będąc świadkiem podobnych scen czułości? Zresztą ten odcień przesady nic nie psuje: zacna ta kobieta nie widzi zbyt daleko. Dalej tak, dalej. Wszystko idzie wybornie. Odwagi tylko!“
— O! jak tu dobrze! — zawołała Juliana z westchnieniem ulgi, przymykając na wpół powieki. — Dziękuję ci, Tullio!
W kilka minut później, kiedy matka moja wyszła i kiedy zostaliśmy sami, powtórzyła z akcentem cieplejszym jeszcze, głębokim:
— Dziękuję ci!
I podniosła ku mnie rękę, abym ją ujął w moje. Ponieważ miała rękawy szerokie, ruch ten odkrył ramię po łokieć niemal. I ręka ta biała a wierna, która ofiarowała mi miłość, wyrozumienie, pokój, ziszczenie marzeń, zapomnienie, wszystko, co jest pięknego i co jest dobrego na święcie, drżała przez sekundę w powietrzu, wyciągnięta ku mnie jakby z darem ostatnim, ofiarą najwyższą, ostateczną.
Zdaje mi się, że w godzinę śmierci, w chwili stanowczej, kiedy nadejdzie kres mych cierpień, ten gest, ten tylko jedynie, stanie mi przed oczyma; pośród wszystkich obrazów życia minionego niezliczonych — nic nie zobaczę więcej nad ten ruch wymowny.