Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

To obezwładnienie sprzyjano jeszcze marzeniom, sprzyjało zapomnieniu. Pewnego popołudnia byliśmy ciągle prawie sami; czytaliśmy przerywając od czasu do czasu czytanie, pochyleni oboje nad tąż samą kartką, ścigając tenże sam wiersz oczyma. Był to jakiś zbiorek poezyj i poddawaliśmy wierszom tę moc znaczenia, której one bynajmniej nie miały. Milczący przemawialiśmy jednak do siebie przez usta poety. Ja zaznaczałem paznokciem strofy, które, jak mi się zdawało, odpowiadały tajonym moim uczuciom:

Pragnę za słodkim blaskiem twych oczu łagodnych,
Wiedziony twoją dłonią, co drży w mojej dłoni,
Iść prosto, bądź ścieżyną miękkich mchów wygodnych.
Bądź tam, gdzie złom skalisty zagrodzi mi drogę...
I tak pójdę spokojny prostą drogą życia!...

A ona, odczytawszy, na chwilę osunęła się na poduszki z oczyma przymkniętemi, z niedostrzeżonym niemal uśmiechem.
Ale widziałem, jak na jej piersi podnosi się batyst koszuli, zgodnie z rytmem oddechu, z jakimś dziwnie miękkim wdziękiem, który poczynał mnie niepokoić, jak niepokoiła mnie słaba woń irysu, wydzielająca się z prześcieradeł i poduszek chorej. Życzyłem sobie i oczekiwałem, by przejęta nagłą tęsknotą, otoczyła ramieniem moją szyję i zbliżyła twarz swoją do mojej tak, by mi się wydało, że mnie zlekka musnęły jej usta. Ona położyła smukły swój wskazujący palec na kart-