Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Od istoty tej promieniowała blaskiem jakimś nieskończona dobroć, przenikając całą moją duszę, napełniając mi rzewnością serce. Leżała na łóżku, wsparta na dwóch czy trzech poduszkach; twarz jej pośród fali kasztanowatych rozsypanych włosów nabierała dziwnej delikatności linij, czegoś, rzekłbyś, bezcielesnego a przecież widomego. Miała na sobie koszulę, obcisłą pod szyją i u rąk, spoczywających bezwładnie na prześcieradle kołdry, tak wybladłych, że nie odróżniały się niemal od prześcieradła, prócz chyba rysunkiem błękitnych żyłek.
Ująłem jedną z tych drobnych rączek w nieobecności mej matki, która przed chwilą opuściła pokój i rzekłem zcicha:
— Więc powrócimy tam... do willi Bzów?
— Tak, powrócimy — odpowiedziała rekonwalescentka.
I umilkliśmy, by przedłużyć wzruszenie, zachować dłużej to złudzenie. Rozumieliśmy jedno i drugie głębokie znaczenie tych słów niewielu, zamienionych cichutko. Instynkt jakiś jasnowidzenia ostrzegał nas, że nie należy obstawać przy tej sprawie dłużej, nie należy jej określać bliżej, ani iść na przebój do końca. Gdybyśmy byli powiedzieli bodaj jedno słowo więcej, bylibyśmy zmuszeni zostali stanąć oko w oko z rzeczywistemi szczegółami tego złudzenia, którem żyły dusze nasze i w którem mimowoli a nieznacznie obezwładniały się z rozkoszą.