Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dną miarą zapomnieć o nieobecnej. Ilekroć jednak odpowiadając jej na list jakiś, poczułam się od niej cokolwiek oderwanym, a nawet niemal znudzonym, w czasie tych wolnych chwil odpoczynku, jakie nam pozostawia silna namiętność, której przedmiot jest od nas zdala, wyobrażałem sobie, sądząc z tej oznaki, że jej już nie kocham i powtarzałem sobie w duszy: „Kto wie?“
Któregoś dnia w mej obecności matka powiedziała do Juliany:
— Skoro już wstaniesz i będziesz mogła chodzić, wyjedziemy wszyscy razem do Badioli. Nieprawdaż, Tullio?
Juliana popatrzała na mnie.
— Dobrze, mamo, — odpowiedziałem bez wahania, bez zastanowienia się. — Najprzód jednak razem z Julianą pojedziemy oboje do willi Bzów.
Ona znów podniosła na mnie oczy i uśmiechnęła się niespodziewanym jakimś, nieopisanym uśmiechem, z wyrazem dziecięcej niemal ufności; rzekłbyś, uśmiech chorej dzieciny, której coś obiecują, czego się nie spodziewała. I spuściła w dół powieki, ale wciąż uśmiechała się jeszcze, jakby do siebie samej, a oczy jej, na wpół przymknięte, zdawały się wpatrzone w coś bardzo, bardzo gdzieś odległego. I uśmiech ten zwolna słabnął, słabnął nie schodząc z ust jej przecież.
Jakże podobała mi się w tej chwili! Jakże ją uwielbiałem! Jak czułem dokładnie, że nic na świecie nie jest tyle warte, co proste wzruszenie dobroci!