Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/381

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ły się w powietrze z krzaków z migotem skrzydeł. Aż do nas dochodził stłumiony dźwięk dzwonków oddalonej trzody.
— W co tak zwątpiłeś? — zapytał mnie brat z tąż samą dobrocią.
— W wyzdrowienie Juliany a takie i w moje szczęście na przyszłość.
On milczał; nie wymówił ani słowa pociechy. Może i jemu w głębi ściekało się serce bólem.
— Mam przeczucie — ciągnąłem dalej — że Juliana już nie powstanie z tej choroby.
Milczał. Przechodziliśmy przez ścieżkę obrzeżoną drzewami i zeschłe liście trzeszczały nam pod nogami; w miejscach zaś, gdzie nie było liści, grunt, jak gdyby był podminowany wklęsłościami podziemnemi, wydawał głuchy jakiś oddźwięk.
— Skoro umrze — dodałem — co stanie się ze mną?
Lęk jakiś przejął mnie nagle, rodzaj jakiegoś panicznego strachu — i popatrzyłem na mego brata, który milczał zmarszczywszy brwi, popatrzałem dokoła siebie na krajobraz dnia tego pełen niemej jakiejś rozpaczy. Nigdy więcej, jak wówczas, nie miałem wrażenia przerażającej pustki życia.
— Nie, nie, Tullio — wymówił brat mój. — Juliana umrzeć nie może.
Było to twierdzenie próżne, bez wszelkiej wartości wobec wyroku losu. A przecież wymówił