Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

biedna istota, Siedząca u mego boku? Do jakich szczytów rozpaczy wznosiła się jej dusza nieszczęśliwa?
Słowik śpiewał. Naprzód, rzekłbyś był, to wybuch radości ujętej w jakąś melodyę rozgłośną, kaskada trelów, co się rozsypywały z odgłosem pereł, spadających na kryształ jakiejś harmoniki. Pierwsza pauza. Potem zabrzmiał długi pasaż, niesłychanej biegłości, spoisty niezmiernie, w którym dźwięczała jakoby próbująca sił swych energia, wybuch odwagi, wyzwanie rzucone rywalowi nieznanemu. Druga pauza. Potem temat o trzech nutach, o wyrazie, w którym brzmiało zapytanie, rozwijał się w cały łańcuch waryacyj ulotnych, powtarzając po pięć czy sześć razy owo wdzięczne pytanie, modulowane niby na wątłym fleciku z trzciny, na fujarce pastuszej. Trzecia pauza. I śpiew przeszedł w elegię, rozwinął się w tonie minorowym, złagodniał jak westchnienie, osłabł jak skarga, stał się tłomaczem smutku kochanka osamotnionego, zmartwienia, wynikającego z żądzy niezaspokojonej, z daremnego oczekiwania, aż rzucił wreszcie przyzwanie finalne, nieoczekiwane, przenikliwe jak okrzyk udręczenia i zagasł. Nowa pauza, przedłużona teraz. Potem ozwały się nowe dźwięki, inne zupełnie, zda się, nie pochodzące z tego samego gardziołka, tak były one teraz pokorne, nieśmiałe, łzawe, tak podobne do świergotu ptasząt, dopiero co wylęgłych, do szczebiotu małego wróblika; potem