Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tobie tak tej miłości, tych pieszczot potrzeba, biedna moja dziecino!...
— Tak, tak — powtarzała co chwila, pochylając się ku mnie, w ten sposób popierając ostatnie moje złudzenie, wzmagając jeszcze ten rodzaj upojenia, w jakie wprawiały mnie własne moje słowa, wiarę, że to, com jej mówił, ukołysało ją, uspokoiło jak piosnka rozkoszna.
— Czy słyszałaś? — spytałem nagle i podniosłem się cokolwiek, aby słyszeć lepiej.
— Co? Fryderyk przyjechał?
— Nie, słuchaj.
Słuchaliśmy oboje, z oczyma zwróconemi na ogród.
Ogród cały w tej chwili był już jedną topniejącą, zmieszaną z sobą masą fioletową, przerwaną tylko odblaskiem przyćmionym basenu fontanny. Pas światła pozostał jeszcze na skraju nieba, długi pas trójbarwny; w dole krwawo czerwony, powyżej oranżowy, potem zielony, tą zielenią roślinności zamierającej. W ciszy zmroku dźwięczał głos silny i czysty, podobny do preludyów fletu.
Słowik śpiewał.
— Jest na cyprysie — szepnęła Juliana.
Słuchaliśmy oboje, z oczyma utkwionemi w ten skraj widnokręgu, który bladł pod zasnuwającym go popiołem wieczoru. Moja dusza zawisła na dźwiękach tej pieśni, jak gdyby spodziewała się, że z nut tych spłynie na nią jakieś objawienie miłosne. Co też ona doznawała wówczas, ta