Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

krokach zatrzymała się i spojrzeliśmy na siebie oboje. Pomieszanie jakieś nieokreślone, jak gdyby zadawała sobie gwał, by coś stłumić, mignęło w czarnych jej oczach.
— Juliano! — zawołałem, niezdolny już zapanować nad sobą, czując, jak z najtajniejszych głębin serca tryska i rwie się fala słów gorących, serdecznych, namiętnych, przejęty szalonem pragnieniem padnięcia przed nią na kolana, tu w piasku, objęcia kolan jej uściskiem, całowania rąbka jej szaty, rąk, dłoni namiętnie, nieograniczenie.
Gestem błagalnym dała mi znak, bym umilkł. I szła dalej aleją, przyśpieszając kroku.
Miała na sobie ubranie z jasno popielatego sukna, przyozdobione wyszyciem ciemniejszej barwy sutaszu, kapelusz z popielatego filcu, w ręku parasolkę popielatą jedwabną, w drobny rzut białych trefli. Widzę ją jeszcze tak elegancką w tym kostiumie o barwach delikatnych i dyskretnych, jak idzie pośród gęstych zwojów bzu, którego gałęzie uginają się i pochylają ku niej ciężkiemi gronami błękitno fioletowego kwiecia.
Była zaledwie jedenasta. Poranek gorący, ciepłem przedwczesnem; na lazurze nieba słaniało się kilka obłoczków wełnistych, mgławych. Krzewy urocze, które nadały nazwę tej posiadłości, były głównemi panami tego ogrodu, tworzyły istny lasek, poprzecinany tylko tu i owdzie krzakami róż herbacianych. Miejscami róże pięły