Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ten młodzieniec. Wszyscy nosili na ciele piętno wielkiej wspólnej pracy. Ponieważ nie było drzew w pobliża a zboże niskiem jeszcze było na zagonach, każda ich poza, ruch każdy odcinały się dokładnie od tła świetlanego. Kiedy spostrzegł, że zmierzam ku niemu, brat mój pożegnał ludzi zebranych, zdążając na moje spotkanie. A wtedy z ust moich wyszło bezwiednie niemal to słowo powitania:
— Chrystusie gleby, hosanna!
Miał on dla wszelkiego istnienia roślinnego świata jakąś nieskończoną względność. Nie nie uszło jego spojrzenia przenikliwego, powiedziałbyś wszechwidzącego. W czasie tych przechadzek porannych zatrzymywał się co krok niemal, by oswobodzić jakiś listek od ślimaka, liszki lub mrówki. Raz przechadzając się z nim, nie zwracając na to uwagi, począłem uderzać końcem szpicruty trawki zieleniejące; za każdem uderzeniem ulatywała w powietrze garstka ściętych liści i łodyg! Widocznie sprawiło mu to przykrość, bo wyjął mi szpicrutę z ręki, z ujmującym przecież uśmiechem i zarumienił się, myśląc może, że ta litość jego wydała mi się pewnie przesadą chorobliwego sentymentalizmu. O! ten rumieniec na tej twarzy tak męzkiej!
Innego dnia znowu, kiedy obłamywałem okrytą kwieciem gałązkę jabłoni, spostrzegłem w oczach Fryderyka cień smutku. Cofnąłem natychmiast rękę, wyrzekłszy: