Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dymu, z poza gąszczu drzew. Gromada węglarzy pokłoniła nam się. Fryderyk rozpytywał robotników o postępy pracy, dawał im rady, badając równocześnie piece okiem znawcy doświadczonego. Każdy objawiał wobec niego swem zachowaniem szacunek głęboki i słuchał go z uwagą. Wszędy dokoła praca odbywała się z większym zapałem, stawała się, rzekłbyś, łatwiejszą, raźniejszą, weselszą jakąś, a trzask ognisk, jakby rozgłośniejszym. Mężczyźni biegali na prawo lub lewo, zasypując ziemią tam gdzie dym wydobywał się w zbyt wielkiej obfitości, zatykając krążkami otwory powstałe po eksplozyi; biegali, potrącali się z gardłowemi okrzyki. Cała okolica rozbrzmiewała wrzawą, wdali słychać było świst przenikliwy kosów. I wielki las nieruchomy przypatrywał się stosom płonącego drzewa, podsycanym jego życiem.
Przez ten czas, kiedy brat mój przewodniczył przeglądowi prac, ja oddalałem się, pozostawiając memu koniowi wybór drożyn rozchodzących się w różne strony po lesie. Po za mną odgłosy słabły, echa zamierały. Ciężka jakaś cisza zstępowała z szczytów drzew. Myślałem: „Jak tu zrobić, aby odzyskać otuchę? Jakiem odtąd będzie moje życie? Czy będę mógł dalej żyć w domu mej matki z tą tajemnicą w duszy? Będęż mógł zespolić moje istnienie z istnieniem Fryderyka? Jakiż człowiek na świecie, jakież zdarzenie będzie kiedykolwiek w stanie przywołać na-