Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy wiesz, Kalikscie, że prawdopodobnie powrócimy tu jutro i pozostaniemy na czas dłuższy.
Wyciągnął ręce ku niebu na znak radości.
— Do prawdy!
— Rzeczywiście. I będziem mieli czas pogawędzić z sobą. Skoro zobaczysz powóz, przyjdź mi dać znać. Do widzenia, Kalikście.
I opuściłem go, by powrócić do domu. Mrok zapadał i jaskółki coraz głośniejszemi odzywały się krzyki. Powietrze, zda się, płonęło i gromady ich szybkie bruździły przestrzeń z migotaniem iskier.
— I cóż? — spytała Juliana, odwracając się od lustra, do którego podeszła, by włożyć kapelusz.
Nie.
— Popatrzno, czy nie mam włosów zbyt roztarganych?
— Nie.
— Ale jak ja wyglądam! Przypatrzże się.
W samej rzeczy, można było sądzić, że wstała z trumny, tak była zmienioną okropnie. Wielkie fioletowe kręgi otaczały oczy.
— A przecież żyję jeszcze — dodała, usiłując się uśmiechnąć.
— Jesteś cierpiącą?
— Nie, drogi. Ale nie wiem, co mi jest. Zdaje mi się, że we mnie próżnia zupełna, że głowę mam pustą, próżne żyły, puste serce... Będziesz