Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wera: rysy wygryzione przezeń stawały się z każdą chwilą wyraźniejsze.
A wtedy, mając jeszcze krew podnieconą ową szaloną jazdą, skutkiem nadmiaru odwagi flzycznej, tego instynktu bojowniczości dziedzicznej, który często budziłs ię we mnie przy starciu z innymi ludźmi, poczułem, że nie miałbym siły wyrzec się sposobności wyzwania Filipa Arborio. „Pojadę do Rzymu, zasięgnę o nim informacji, wyzwę go w jakikolwiek sposób i zmuszę do pojedynku, zrobię wszystko, aby go zabić lub okaleczyć“. Wyobrażałem go sobie tchórzem. Przyszło mi na pamięć śmieszne nieco mimowolne cofnięcie się jego w sali fechtunkowej, kiedy otrzymał w same piersi ślepy cios od fechtmistrza. Przypomniałem sobie również jego ciekawość, kiedy mnie rozpytywał o mój pojedynek, tę ciekawość iście chłopięcą, co to otwiera szeroko oczy tego, który nie był nigdy na polu walki. Przypomniałem sobie, że podczas mego natarcia bezustannie oczy miał utkwione we mnie. Świadomość mojej wyższości, pewność, że go pokonam, podniecały mnie. W mej wizyi sznureczek krwi czerwonej zarumienił długą bruzdą to ciału blade i wstrętne. Jakieś ułamki wrażeń rzeczywistych, doznanych niegdyś wobec innych ludzi, zebrały się na dokładniejsze określenie tego widoku, powstałego w wyobraźni, nad którym zatrzymała się myśl moja. I zobaczyłem go gdzieś w jakiejś wiosce odległej, zbroczonego krwią i bezwładnego na barłogu wieśnia-