Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szaną. Rzuciłem jej do nóg pęk przyniesionych kwiatów.
— Patrzaj!
— O! jakież to śliczne! — zawołała, pochylając się nad świeżym skarbem wonnego kwiecia.
Miała na sobie jedno z tych ubrań ulubionych przez nią, szerokich, barwy zielonej, przypominającej liść aloesu. Nie była jeszcze uczesaną i włosy zaledwie zlekka przytrzymane szpilkami, okrywały jej kark i zasłaniały uszy gęstemi zwojami. Zapach tarniny, ten zapach, w którym się łączy tymianek z gorzkim migdałem, owiewał ją całą, zalewał pokój.
— Uważaj, żebyś się nie zakłóła — powiedziałem. — Widzisz moje ręce?
I pokazałem jej podrapania, krwawiące jeszcze, jakby po to, aby dodać większej ceny memu darowi. „O! gdybyż teraz ujęła mnie za ręce!“ — pomyślałem. I w umyśle moim zarysowało się niejasne wspomnienie dnia bardzo już odległego, kiedy ona całowała mi ręce podrapane cierniami, kiedy chciała wyssać krople krwi, spływające jedna po drugiej. „Gdybyż teraz ujęła mnie za ręce i gdyby tym jedynym gestem udzieliła mi zupełnego przebaczenia i powierzyła mi się cała!“
W tych czasach wciąż oczekiwałem podobnej chwili. W rzeczy samej nie byłbym mógł powiedzieć, zkąd mi przychodziła taka ufność; ale byłem pewien, że Juliana prędzej czy później