Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
IV.

Poniosłem tę gałązkę Julianie a po niej wiele innych jeszcze. Nie powracałem nigdy do Badioli bez łupu darów kwitnących. Jednego ranka, kiedy trzymałem w ręku pęk rozkwitłej tarniny, spotkałem się z matką w przedsionku. Byłem nieco zdyszany, zgrzany, pomieszany, jakby lekko upojony. Spytałem ją:
— Gdzie jest Juliana?
— Na górze, w swoim pokoju — odpowiedziała mi, śmiejąc się.
Wszedłem pośpieszny na schody, przebiegłem korytarz i wszedłem wprost do jej pokojów, wołając:
— Juliano, Juliano, gdzie jesteś?
Mania i Natalka wybiegły na moje spotkanie, witając mnie radośnie; uszczęśliwione widokiem kwiatów kręciły się, jak szalone.
— Chodź, chodź z nami — wołały. — Mama jest tu, w sypialnym pokoju. Chodź!
Kiedym przestąpił próg, serce zabiło mi mocniej. Stałem przed Julianą uśmiechniętą i pomie-