Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sromoty namiętności cielesnej, rozjątrzonej zazdrością, wszystko to, tak, wszystko poznałem. Stałem się obcym w własnym domu moim; obecność Juliany była już dla mnie tylko przykrością. Czasami przechodziły całe tygodnie, w których nie odezwałem się do niej ani jednem słowem; pogrążony w męczarni mej wewnętrznej, nie widziałem jej, nie słyszałem. Były chwile, w których podniósłszy na nią oczy, zdumiony bywałem jej bladością uderzającą, wyrazem jej fizyonomii, takim lub innym szczegółem jej twarzy, jak gdyby to były rzeczy nowe, niespodziewane, obce całkiem; nie mogłem żadną miarą odzyskać całej świadomości życia rzeczywistego. Wszystkie czyny obecnego jej życia były mi nieznane, nie czułem potrzeby badania ich, pytania o nie; nie doznawałem względem niej ani zajęcia, ani obawy. Niepojęta jakaś zaciętość zbroiła mnie wobec niej w pancerz nieprzenikniony. Więcej: zdarzało mi się, żem czuł do niej niejasną, niewytłamaczoną jakąś urazę. Pewnego dnia zobaczyłem ją śmiejącą się i śmiech ten podrażnił mnie; rozgniewał nieomal.
Innego dnia znowu doznałem dziwnego wzruszenia posłyszawszy, że śpiewa w oddalonym pokoju, Śpiewała aryę z „Orfeusza“: Cóż pocznę bez Eurydyki?... Był to od długiego już czasu pierwszy jej śpiew, nucony pośród kręcenia się po domu, pierwszy raz ja to słyszałem. „Czemu śpiewała? Więc