Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

znaczenia, stawał się nadzwyczaj promiennym, unosił mnie, jak objawienie najwyższej prawdy.
Prawie zawsze, w rzadkich tych chwilach, widziałem także inny uśmiech, uśmiech Juliany chorej na poduszkach łóżka, ten uśmiech nieprzewidziany, który łagodniał, łagodniał ciągle, słabł, nie znikając przecież. I wspomnienie odległego popołudnia spokojnego, kiedy to upajałem zwodną nadzieją biedną rekonwalescentkę o rękach tak białych; wspomnienie ranka, w którym powstała po raz pierwszy i gdzie w pośrodku pokoju upadła w moje ramiona, śmiejąc się zdyszana; wspomnienie gestu, prawdziwie wzniosłego, którym ofiarowywała mi miłość, wyrozumienie, pokój, spełnienie marzeń, zapomnienie, wszystko, co tylko jest pięknem i dobrem na ziemi, przejmowało mnie żalem i nieskcńczonemi, rozpacznemi wyrzutami. Słodkie a straszliwe pytanie, które Andrzej Wołkoński wyczytał na zagasłej twarzy księżnej Lizy, ja je czytałem bezprzestannie na żywej jeszcze twarzy Juliany: „Co zrobiliście ze mnie?“ Żaden wyrzut nie wyszedł z jej ust. Nie umiała dla zmniejszenia ważności swej winy zarzucić mi żadnej z własnych mych nikczemności; była pokorną wobec swego kata; ani jedna kropla goryczy nie zaprawiła cierpkością jej słów. A przecież oczy jej powtarzały mi: „Co zrobiłeś ze mnie?“
Dziwny zapał poświęcenia rozpłomienił mnie nagle, popychając do ucałowania włożonego na