Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

błyszczały niezliczone drobnostki, służące dziś do uwydatnienia piękności kobiecej. Miała na sobie kostium z wigoniu ciemnej barwy i trzymała jeszcze w ręku grzebień z jasnego szyldkretu, w srebrnej oprawie, ubiór, prosty niezmiernie krojem, uwydatniał postać jej smukłą a elegancką. Wielki bukiet chryzantemów białych, stojący na stoliku dosięgał jej do ramienia niemal. Słońce ostatnich dni lata św. Marcińskiego, wpadało przez okno a w tem świetle unosiła się woń „chypru“ i innego jakiegoś jeszcze perfumu, którego nie mogłem rozpoznać.
— Jakiegoż to perfumu teraz używasz? — spytałem.
Odpowiedziała.
— Grab apple.
Dodałem:
— Podoba mi się bardzo.
Wzięła ze stolika flakon i podała mi go. Oddychałem długo tym zapachem, byle tylko zająć się czemśkolwiek, byle zyskać na czasie do przygotowania nowego jakiegobądź frazesu. Nie udawało mi się otrząsnąć z pomieszania i nabrać zwykłe; pewności siebie. Czułem, że wszelka zażyłość poprzednia między nami jest skończona. Wydała mi się „jakąś inną kobietą.“ A jednak ta arya z „Orfeusza“ brzmiała mi wciąż jeszcze w uchu, wciąż niepokoiła jeszcze:

„Cóż pocznę bez Eurydyki?...“