Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzieć... Chciałam powiedzieć ci tylko, że nie moja w tem wina, jeśli jestem jakaś dziwna cokolwiek, nieswoja... Nie moja to wina... Trzeba mieć dla mnie trochę wyrozumienia, cierpliwości trzeba mnie teraz brać taką, jaką jestem... Wierzaj mi, nic zresztą nie było; nic nie ukrywam... Wyzdrowieję może, później; tak, wyzdrowieję... Wszakże będziesz cierpliwym, nieprawdaż? Będziesz dobrym dla mnie... Chodź tutaj, Tullio, moja duszo! Ty także, jak mi się zdaje, jesteś jakimś dziwnym, nie takim, jak zawsze, jakimś podejrzliwym. Napadają cię nagle bezpodstawne jakieś obawy, bledniesz. Kto to wie, co ty tam przypuszczasz?... Chodź, chodź tutaj; pocałuj mnie... Jeszcze raz... Jeszcze raz. Dobrze, tak... Uściskaj mnie, rozgrzej... Teraz Fryderyk przyjeżdża.
Mówiła głosem urywanym, nieco głuchym, z tym nieopisanym wyrazem pieszczotliwym, czułym, zaniepokojonym, którym już przemawiała do mnie przed kilku godzinami, kiedy chciała mnie uspokoić, pocieszyć. Ucałowałem ją. W szerokim, nizkim fotelu, ona, tak szczupła, zrobiła mi miejsce obok siebie i przycisnęła się do mnie drżąca; podniosła jedną ręką połę swego płaszcza, by mnie nim okryć. Byliśmy jak w pościeli, spleceni z sobą uściskiem, pierś przy piersi, jednem oddychający tchnieniem. I myślałem sobie w duszy: „Gdybyż mój oddech, gdybyż moje dotknięcie mogły wlać w nią całe ciepło moje“. I ca-