Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/424

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzenie, że Jan de Scordio mógł się znajdować w dole na tarasie. Otworzyłem okno z nieskończonemi przezornościami. Słup lodowatego powietrza owionął mnie. Wychyliłem się nieco, aby zbadać otoczenie. Nie dojrzałem nigdzie ładnej podejrzanej postaci; słyszałem tylko falowanie akordów muzycznych nowenny. Usunąłem się, podszedłem do kołyski, zapanowałem gwałtem nad odrazą, pokonałem niepokój. Wyjąłem ostrożnie z niej dziecko; trzymałem je od siebie zdała, zdala od serca, które mi biło gwałtownie, jak młotem; poniosłem je do okna; wystawiłem na powietrze, które miało być dlań zgubą.
Głowa nie zawróciła mi się ani na chwilę; żaden ze zmysłów się nie zaćmił. Widziałem migącące na niebie gwiazdy, jak gdyby wiatr powiewający w wyższych gdzieś regionach zatrząsł niemi; widziałem poruszenia, złudne, ale przerażające przecież, które ruchome światło lampy kładło na fałdach portitery; słyszałem wyraźcie powtórzenie pastorału, szczekanie w dali gdzieś psa. Drgnienie dziecka przejęło mnie dreszczem. Zbudziło się.
Pomyślałem: „Teraz się rozpłacze. Ile też przeszło czasu? Minuta może, kto wie, może i nie minuta nawet. Czyż wrażenie tak krótkie wystarczy, by je o śmierć przyprawić? Czy je dosięgną! już cios śmiertelny?“ Dziecko wyciągnęło przed siebie rączki, skrzywiło usta, otwarło je; przez chwilę nie wydawało jeszcze kwilenia,