Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przejęty dzikim przerażeniem, rodzajem strachu panicznego, jak gdyby wszystkie te obrazy były niezawodną rzeczywistością, począłem biedź ku domowi.
Podniósłszy w górę oczy, ujrzałem dom zamarły, otwory okien i balkonów pełne ciemności.
— Juliano! — zawołałem w największym niepokoju, wpadając na schody, jak gdybym lękał się, że nie przybędę dość wcześnie, by ją zobaczyć jeszcze.
Co mi było? Jakiż to szał mną owładnął? Zadyszany wpadłem po schodach wpół ciemnych. Rzuciłem się do drzwi pokoju.
— Co to? — spytała Juliana, podnosząc się nieco.
— Nic, nic... Zdawało mi się, żeś mnie wołała. Biegłem cokolwiek prędzej. Jakże się czujesz obecnie?
— Tak mi zimno, Tulio, tak okropnie zimno! Dotknij moich rąk.
Wyciągnęła ku mnie ręce. Były lodowate.
— Cała jestem tak zlodowaciała.
— Mój Boże! Gdzież się zaziębiłaś tak okropnie? Coby tu zrobić, żeby cię rozgrzać?
— Nie kłopocz się, Tullio. To nie po raz pierwszy... Trwa to zazwyczaj po kilka godzin. Nic na to nie pomoże. Trzeba czekać aż przejdzie samo... Ale dla czego Fryderyk tak się spóźnia? Noc już prawie.