Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I opadła na poręcz, jak gdyby wyczerpała wymówieniem tych słów kilku całą siłą.
— Zamknę drzwi — ozwałem się podchodząc do balkonu.
— Nie, nie, zostaw otwarte... Powietrze nie przejmuje mnie tem zimnem. Przeciwnie, orzeźwia mnie ono... Lepiej chodź tutaj, siądź przy mnie. Przysuń sobie taburet.
Klęknąłem przed nią. Mdlejącym ruchem przesunęła zlodowaciałą swą rękę po mojej głowie i szepnęła:
— Biedny mój Tullio!
Zawołałem nie mogąc już zapanować nad sobą:
— O! powiedz mi, Juliann, droga moja, moje życie! przez litość powiedz mi prawdę! Ukrywasz coś przedemną. Niezawodnie jest coś takiego, czego nie chcesz mi wyznać; tu, pośrodku twego czoła jest jakaś myśl stale przytomna, nie opuszczająca cię nigdy, jest jakaś myśl ponura, ciemna dla mnie, która nie opuściła cię ani na chwilę odkąd jesteśmy tutaj, odkąd jesteśmy... szczęśliwi Ale czy istotnie tylko jesteśmy szczęśliwi? Czy ty jesteś szczęśliwą, ty? Powiedz prawdę, Juliann! Dlaczegóż chciałabyś mnie zwodzić? Tak, to prawda, byłaś chora; jesteś chora jeszcze, to prawda. Ale nie, to nie to! Jest coś innego, czego zrozumieć nie mogę, coś, czego nie znam zupełnie... Powiedz mi prawdę, choćby nawet ta prawda miała być dla ranie gromem. Tego ranka