Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niepodobieństwem jest dla mnie określić stan ducha w chwili, w której to wszystko spełniałem, wypowiadałem lub słuchałem słów mówionych, kiedy byłem świadkiem wypadków, spełniających się w sposób tak naturalny, jak gdyby nic nie zmieniło się wogóle, jak gdybyśmy Juliana i ja nie wiedzieli nic zgoła i nie mieli sobie nic do wyrzucenia, jak gdyby dokoła nas nie istniały cudzołóztwo, rozczarowanie, wyrzuty sumienia, zazdrość, trwoga, śmierć, wszystkie okropności ludzkie wśród ciszy tej alkowy.
Ona spytała mnie:
— Czy to późno?
— Nie, niema jeszcze dwunastej.
— Matka się położyła?
— Nie, nie jeszcze.
Po chwili zaś milczenia:
— A ty... czy nie idziesz spać? Musisz być zmęczony...
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Miałżem odpowiedzieć, że pozostaję? Prosić ją o pozwolenie pozostania? Powtarzać jej słowa gorące, które wymawiałem na fotelu, w naszym pokoju, w willi Bzów? Ale jeśli pozostałbym, jakże miałbym spędzić noc? Tam na krzesełku, czuwając przy niej, czy też obok niej w łóżku? Jakiego trzymać się postępowania? Czy mógłbym udawać do końca? Ona podjęła znowu:
— Tullio, lepiej będzie, żebyś odszedł... tego wieczora przynajmniej... Nic mi już teraz nie po-