Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bliżysz, wszystko to czyż ci nie jest podejrzanem?“ Dwuznaczność takich wskazówek dopuszczała jednak równocześnie i pomyślne tłomaczenie. Wtedy gdy o serce moje uderzyła fala boleści gwałtowniejszej, zrywałem się i podchodziłem do okna z instynktownem pragnieniem pogrążyć się w widoku świata zewnętrznego, by odkryć w nim coś, co odpowiadałoby stanowi mojej duszy: bądź to jakąś rewelacyę, bądź ukojenie.
Niebo było całkiem białe, podobne do rozwieszonych w przestrzeni welonów, pośród których krążyłoby powietrze, układając je w szerokie fałdy ruchome. Jeden z tych welonów zdawał się chwilami odrywać, przybliżać ku ziemi, dotykać wierzchołków drzew, rozdzierać się, zamieniać w opadające strzępy, unosić tuż ponad ziemią i rozpływać mgłą. Na widnokręgu linie wyżyn spływały się z sobą, utracały istotne kształty, znowu wracały do nich w fantastycznej oddali, niby krajobraz spostrzeżony we śnie, pozbawiony rzeczywistości. Cieć ołowiany kładł się nad doliną i Assoro, której brzegi były niewidzialne, ożywiała ją swoim odblaskiem. Ta rzeka kręta, połyskująca pośród tej zatoki cienia, pod tem rozsypującem się powolnie niebem, pociągała wzrok, miała dla umysłu urok rzeczy symbolicznych, zdała się nieść w sobie treść tajemniczą obrazu nieokreślonego.
Boleść moja zwolna utracała potrochu swą