Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/376

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kiedym wkładał w wazon bukiet z białych chryzantemów, arya z „Orfeusza“ brzmiała mi w uszach. Przed umysłem moim pojawiły się nagle niektóre urywki tej sceny osobliwszej, co miała miejsce zeszłego roku — i zobaczyłem znów Julianę w tem świetle ciepłem i złotawem, wśród tej woni tak orzeźwiającej, pośród wszystkich tych przedmiotów, na których leżało piętno wdzięku kobiecego, drgających życiem pod powiewem owej staroświeckiej melodyi, owianych, rzekłbyś, jakimś cieniem tajemniczym, spływającym z tych dźwięków. Czyż te kwiaty nie zbudziły i w niej również jakiego wspomnienia?
Śmiertelny smutek ciążył na duszy mojej, smutek kochanka, nie dającego się pocieszyć. Ów drugi stanął znów przedemną a oczy jego były szare tak, jak u intruza.
Doktór przemówił do mnie z alkowy:
— Możesz pan otworzyć okno. Dobrze jest przewietrzać pokój, wpuszczać jak najwięcej słońca.
— O! tak, tak, otwórz! — zawołała chora.
Otwarłem. W tej chwili matka moja weszła z mamką, niosącą na ręku Rajmunda. Stałem po za firankami, oparty o poręcz okna, wpatrując się w krajobraz wsi rozległej. Po za sobą usłyszałem znajome głosy.
Dochodziliśmy do końca listopada; już babie lato minęło oddawna. Wielka jasność martwa, czcza jakaś, zaległa wioskę, przesiąkłą wilgocią,