Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/375

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XXXVII.

Doktór Jemma, kawaler św. Grobu Jerozolimy, piękny starzec jowialny, przyniósł Julianie, na podarek poranny, bukiet chryzantemów białych.
— Och! moje kwiaty ulubione! — zawołała Juliana. — Dziękuję panu.
Wzięła bukiet, przyglądała mu się długo, zanurzyła w nich wysmukłe swe palce — i była smutna analogia między jej bladością a temi kwiatami.
Były to chryzantemy tak rozłożyste, jak róże rozwinięte, pełne, ciężkie; barwą przypominały ciało chorobliwe, bezkrwiste, niemal martwe, tę białość sinawą, którą świecą policzki dzieci żebraczych, skostniałych od zimna. Niektóre były poznaczone niedostrzegalnemi fioletowemi żyłkami, inne wpadały nieco w kolor żółtawy o delikatnych tonach.
— Weź — powiedziała mi — i włóż je w wodę.

Było to rankiem w listopadzie; zaledwie przeminęła rocznica owego dnia złowieszczego, którego wspomnienie te kwiaty właśnie przywodziły na pamięć:

Co zrobiłbym bez Eurydyki?...