Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niepodobna mi już wytrzymać dłużej. Trzeba odetchnąć choćby.
Wymówiła:
— Masz słuszność.
— Zdaje mi się, że niedługo powrócę, jak ci to przyrzekłem. Napiszę do ciebie. I ty także, kiedy już nie będziesz patrzeć na moje cierpienie, doznasz może pewnej ulgi.
Odparła:
— Ulgi? Nie, nigdy.
Zdławione łkanie drżało w jej głosie. I dodała natychmiast z akcentem rozdzierającego udręczenia:
— Tullio, Tullio, powiedz mi prawdę! Czyś ty mnie znienawidził? Powiedz prawdę?
I oczy jej pytały mnie z większym jeszcze niepokojem niż słowa. Przez chwilę, powiedziałbyś, że utkwiła we mnie całą swą duszę. I biedne te oczy, szeroko rozwarte, to czoło tak czyste, te usta ściągnięte boleśnie, ta twarz wychudła, która stanowiła kontrast z sromotną bezkształtnością postawy i te ręce, te wątłe ręce cierpiące, które się wyciągnęły do mnie z gestem błagalnym, wszystko to sprawiło mi większą przykrość, niż kiedykolwiek, usposobiło do litości i rozrzewniło.
— Wierz mi, Juliano; wierz mi raz na zawsze. Nie mam żadnej urazy do ciebie i nigdy mieć jej nie będę. Nie zapomnę, że jestem twoim dłużnikiem; nie zapomnę niczego! Czyliż nie miałaś