Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jakaś ty ładna dzisiejszego wieczora Juliano!
W samej rzeczy niezwykłe jakieś ożywienie rozświecało twarz jej, błyskało w oczach, odmładzało ją całą. Okrzyk matki sprowadził jej na twarz rumieniec i przez cały jut wieczór jej policzki zachowały odbłysk tego rumieńca. Powtarzała więc wciąż:
— We czwartek wstanę. Do czwartku już trzy dni tylko! Zapomniałam już zupełnie chodzić...
Uporczywie powracała do swego wyzdrowienia, do naszego przyszłego wyjazdu. Rozpytywała matkę moją o stan obecny willi i ogrodu.
— Ja tam w pobliżu basenu zasadziłam gałązkę wierzby, kiedy byłam ostatnim razem. Pamiętasz, Tuliio? Kto wie, czy ją jeszcze zastaniemy?
— Owszem, — odpowiedziała moja matka rozpromieniona — owszem, zastaniesz ją. Urosła już w drzewko; spytaj Fryderyka.
— Doprawdy? doprawdy? Powiedz, mamo...
Zdawało się, że w tej chwili ten drobny szczegół miał dla niej wartość nieobliczoną. Poczęła dalej szczebiotać, a ja dziwiłem się, temu przeobrażeniu, które było widocznie następstwem marzeń. Dlaczego na ten raz „uwierzyła?“ Zkąd to pochodzi, że się tak oddaje uniesieniu? Kto ją natchnął tak niezwykłą u niej ufnością?“ I myśl o przyszłej nieuniknionej może mojej nikczemności, mroziła rai krew w żyłach. „Dlaczego