Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

oprzeć się... twoim słowom. Pojmujesz... Ten atak mnie zaskoczył nagle... To wina nerwów osłabionych... rodzaj kurczu. Chwyta cię spazm; nie rozróżniasz już, czy płaczesz z radości, czy z bólu... O! mój Boże!... Patrz, to już mija... Wstań, Tullio; chodź, siądź tu obok mnie.
Mówiła do mnie głosem, zdławionym jeszcze przez łzy, przerywanym od chwili do chwili jeszcze łkaniem; patrzała na mnie z tym wyrazem, który był mi dobrze znanym, wyrazem, z którym nieraz już poglądała na widok mych cierpień. Był okres taki, w którym nie mogła patrzeć na moją boleść. Jej wrażliwość w tej mierze była tak wygórowaną, że mogłem uzyskać od niej wszystko, okazując tylko, że mam jakie zmartwienie. Byłaby zrobiła wszystko, byle tylko oddalić odemnie jakąś przykrość. Często bardzo wówczas udawałem boleść, przez żarty, aby ją zaniepokoić, aby być pocieszanym jak dziecko, aby uzyskać od niej jakąś pieszczotę, która mi się podobała, aby wywołać u niej ruch jakiś wdzięczny, jakie słowo pieszczotliwe, jakiemi się zachwycałem. Nie tenże to sam wyraz zaniepokojenia serdecznego pojawił się teraz w jej oczach?
— Chodź tutaj, siądź obok mnie; siadaj. A może wolisz, żebyśmy dalej przechadzali się po ogrodzie? Jeszcześmy nic nie zobaczyli dotąd. Chodźmy do fontanny. Obmyję sobie oczy... Dlaczego patrzysz tak na mnie? O czem myślisz? Czyż nie