Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/441

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XLIX.

Wieczór przeszedł, noc przeszła, minął ranek następny. Nie zaszło nic nadzwyczajnego. Ale doktór w ciągu swej wizyty u małego, nie ukrywał, że istnieje katar przewodów nosowych i grubych oskrzeli, lekka niedyspozycya, nic ważnego. Niemniej przeto zauważyłem, że starał się ukryć pewien niepokój... Dawał rozmaite informacye, zalecił największą ostrożność, przyrzekł powrócić w ciągu dnia. Matka moja nie miała już spokoju.
Wchodząc do alkowy powiedziałem po cichu Julianie, nie patrząc jej w twarz jednak:
— Pogorszyło mu się.
I zachowaliśmy oboje długie milczenie. Chwilami wstawałem i podchodziłem do okna, aby przyjrzeć się śniegowi. Kręciłem się po pokoju, pod wpływem nieznośnego niepokoju. Juliana, z głową zanurzoną w poduszkach, cała pokryta niemal była kołdrami. Kiedy zbliżałem się, otwierała oczy i rzucała na mnie szybkie spojrzenie, z którego nic wyczytać nie mogłem.
— Zimno ci?
— Tak.