Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/442

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ale w pokoju było ciepło. Powracałem bez przestannie do okna, przypatrując się śniegowi, co spadał zwolna w płatkach. Była druga popołudniu. Co się tam działo teraz w pokoju dziecka? Nic nadzwyczajnego z pewnością, skoro nie przychodzono po mnie. Ale niepokój mój wzrastał tak bardzo, że postanowiłem pójść zobaczyć.
Otwarłem drzwi.
— Gdzie idziesz? — zawołała Juliana podnosząc się na łokciu.
— Idę tam, na chwilę. Powrócę natychmiast.
Ona wciąż siedziała podniesiona, wsparta na łokciu, nadzwyczaj blada.
— Czy nie chcesz? — spytałem.
— Nie. Zostań tu, przy mnie.
Nie kładła się napowrót na poduszki. Przestrach okropny zmieniał twarz jej do niepoznania; oczy błąkały się z niepokojem, jakby ścigały jakiś cień ruchomy, jakieś widmo. Zbliżyłem się, ułożyłem ją sam napowrót, poprawiłem poduszki, dotknąłem jej czoła i spytałem łagodnie:
— Co ci jest, Juliano?
— Nie wiem; boję się...
— Czego?
— Nie wiem. To nie moja wina; jestem chora, rozstrojona, taka już jestem teraz.
Ale jej oczy zamiast patrzeć na mnie, wciąż błądziły po pokoju.
— Czego szukasz? Czy co widzisz?
— Nic, nic.