Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/337

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cóż?
Taki akcent przestrachu był w jej głosie, tyle rozpaczy w przemilczeniach, w tych urywanych słowach, że drżałem jak liść, przejęty jakimś strachem panicznym, nie rozumiejąc jeszcze, dokąd dąży.
— Cóż więc?
— Oni tu będą wszyscy mnie otaczać... Gdybym miała w malignie mówić coś, gdybym wyznała... Rozumiesz mnie? Rozumiesz? Na to dość byłoby jednego słowa. A w malignie człowiek nie wie, co mówi. Powinienbyś...
W tej chwili matka moja, doktór i akuszerka weszli.
— Ach! doktorze — westchnęła Juliana — zdawało mi się, że już umieram.
— Odwagi, odwagi tylko! — podjął doktór serdecznym swym głosem. — Niema przecież żadnego niebezpieczeństwa. Wszystko pójdzie dobrze.
I popatrzał na mnie.
— Mąż pani — dorzucił z uśmiechem — zdaje mi się jeszcze bardziej chorym niż pani.
I wskazał mi drzwi.
— Idź pan, idź. Nie jesteś pan tu zgoła potrzebny.
Spotkałem się z oczyma matki niespokojnemi, przestraszonemi, pełnemi współczucia.
— Tak, Tullio — rzekła. — Lepiej będzie, abyś odszedł. Fryderyk czeka na ciebie na dole.
Popatrzałem na Julianę. Nie zwracając na in-