Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wy. Ale nie przyszedł wcale. Rozpytywałem garsonów. Oddawna go już nie widzieli.
Udałem się do sali fechtunku. Sala była próżną, pogrążoną w zielonawym cieniu, jaki tworzyły żaluzye zamknięte, pełna tego wyziewa specyalnego, jaki wydobywa się z posadzek drewnianych, kiedy się je polewa wodą. Mistrz opuszczony teraz przez swych uczniów, przyjął mnie z wielkiemi objawami uprzejmości.
Słuchałem uważnie drobiazgowego opowiadania o zwycięztwach, odniesionych w atakach ostatniego konkursu; potem spytałem go, co się dzieje z niektórymi moimi znajomymi, którzy uczęszczali również do sali fechtunku; wreszcie zapytałem go, co się dzieje z Filipem Arborio.
— Niema go już w Rzymie od czterech czy pięciu miesięcy. Słyszałem, że zachorował na jakąś chorobę nerwową, nadzwyczaj poważną i że trudno mu będzie podobno wyzdrowieć. Mówił mi o tem hrabia Galiffa. O ile to jednak jest dokładnem, nie wiem.
I dodał:
— W samej rzeczy, był on bardzo wyczerpany. Wziął odemnie kilka lekcyj zaledwie. Obawiał się zawsze każdego ataku; nie mógł widzieć przed sobą ostrza pałasza...
— Galiffa jest jeszcze w Rzymie? — spytałem.
— Nie, wyjechał do Rimini.
W kilka minut później pożegnałem się.