Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/303

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bzów kwitnących w kwietniowe południe? W jednem oka mgnieniu serce ogarnął mi żal wielki, wszystkie pragnienia razem, wszystkie rozpacze.
Juliana usiadła i oparła głowę o żelazo balustrady. Twarz jej, oświecona zupełnie, bielszą była od wszystkiego, co ją otaczało, bielszą od murów. Powieki miała wpół przymknięte. Rzęsy kładły na górną część policzków cień, który mnie niepokoił więcej niż spojrzenie.
Jakże mogłem powiedzieć choć słowo?
Zwróciłem się w stronę doliny, przechyliłem przez balustradę, ściskając palcami żelazo lodowate. Widziałem przed sobą olbrzymi stek niewyraźnych kształtów, pośród których rozróżniałem tylko migotanie lśniącej powierzchni Assora. Śpiew dochodził do nas, to urywał się, stosownie do powiewu wietrzyku, w tych przerwach słychać było dźwięk fletu cokolwiek świszczący i nieokreślenie daleki. Nigdy noc nie wydała mi się tak pełną nieskończonej słodyczy i smutku. Z najdalszych głębin mej duszy podnosił się krzyk rozdzierający, acz go słyszeć nie było można, okrzyk za szczęściem utraconem.