Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/452

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Postąpiłem kilka kroków; miałem stanąć w nogach kołyski, między dwoma gromnicami. Do stóp tej kołyski przynosiłem duszę trwożną, pokorną, słabą, ostatecznie ogołoconą z dawnych jej namiętności. Brat mój i starzec nie opuścili miejsc swych; a przecież czułem się tu sam.
Mały trepek ubrany był biało: w tę samą sukienkę. w której go chrzczono, o ile mi się wydało. Twarz i ręce tylko były odkryte. Usteczka maleńkie, których kwilenie podniecało tylokrotnie moją nienawiść, pozostawały teraz nieporuszone, zamknięte na zawsze tajemniczą pieczęcią. Cisza, co tronowała na tych usteczkach maleńkich, panowała także i we mnie, panowała dokoła mnie. I patrzałem wciąż, patrzałem...
Wtedy w tej ciszy stało się wielkie światło wewnętrzne w mej duszy. Zrozumiałem. To, czego ani słowa mego brata, ani uśmiech starca nie zdołały skutecznie odsłonić przedemną, te oniemiałe usteczka niewinnego dziecka odsłoniły mi w jednej sekundzie. Zrozumiałem. I wtedy to poczułem potrzebę straszliwą wyznania mej zbrodni, rozgłoszenia tajemnicy, oświadczenia w obecności dwu tych ludzi: „To ja je zamordowałem!“
Obadwaj patrzyli na mnie; spostrzegłem, że obaj zaniepokoili się o mnie, że ich zmieszało zachowanie się moje wobec trupa, że oczekiwali z trwogą końca mej nieruchomości. Wówczas rzekłem: