Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/411

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jakie się ma Rajmund? — spytałem, nie ukrywając wzruszenia.
— Dobrze. Spokojny jest; nie kaszlał już; oddech ma regularny. Patrz, ssał teraz.
W samej rzeczy matka wydała mi się uspokojoną.
Anna, siedząc na łóżku, karmiła dziecko, które ssało łapczywie; chwilami przy oddechu wargi jego wydawały szmer lekki. Twarz Anny była pochylona, oczy utkwione w podłogę, nieruchomość istnej statui z bronzu.
Mały płomyk migotliwy lampy rzucał odblaski i cienie na czerwoną jej spódniczkę.
— Czy tu nie za gorąco? — ozwałem się, czując duszność, kładącą mi się na piersi.
W istocie, pokój był bardzo gorący. W jednym rogu, po nad fajerką, zawieszono do ugrzania powijak i kilka pieluszek. Słychać było także sapanie gotującej się wody. Od czasu do czasu słychać było zgrzyt szyb, o które uderzał powiew wiatru świszczącego z pomrukiem.
— Czy słyszysz, jak wiatr szaleje? — szepnęła matka.
Stałem się nieuważny na wszelkie inne odgłosy. Nasłuchiwałem świstu wichru na dworze z niespokojnem zajęciem. Dreszcz kilkakrotnie przebiegł mi po plecach, jak gdyby smuga tego zim na przeniknęła mnie do szpiku kości. Podszedłem do okna. Kiedym otwierał jedną z okienic wewnętrznych, drżały mi palce. Oparłem czoło o szy-