Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/458

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

powtarzał jej brat mój, usiłując ją pociągnąć z sobą.
— Nie, nie, nie!
A doktór dał nową łyżeczkę eteru. I konanie przedłużyło się, męczarnia ciągnęła się dalej. Drobne rączki podnosiły się jeszcze; palce poruszały się słabo, z po za przymkniętych powiek ukazywały się tęczówki, potem znikały znów ruchem wstecznym, podobne do dwu kwiatków uwiędłych, do dwu drobnych koron kwiatu, coby się za Łykały skurczem bezwładnym.
Wieczór zapadał a dziecko wciąż jeszcze konało. Na szybach okna była niby jasność świtu; a świt ten szedł od białości śniegu, walczącej z ciemnością.
— Umarł! umarł! — krzyczała matka moja, nie słysząc już chrapania i widząc siną plamę zarysowującą się dokoła nosa.
Zapalono świecę, trzymała ją jedna z kobiet i płomyczek żółtawy migotał w nogach kołyski Niespodziewanie matka odkryła ciało dziecko, by je pomacać.
— On zimny, całkowicie zimny!
Nogi wyciągnęły się, stopy posiniały. Nie było nic okropniejszego nad teki biedny łachman obumarłego ciała, przed tem oknem pełnem ciemności, przy tem bladem świetle świecy.
Raz jeszcze przecież dźwięk jakiś, co nie był ani kwileniem, ni krzykiem, ni chrapaniem wyszedł z tych ust niemal już sinych zupełnie,