Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

którego stopy tonęły w krzakach róż a którego wierzchołek dawał przytułek gniazdku słowików“. Poniżej, przez pręty żelazne powyginane balustrady widać było istny las o tonach jasnego fioletu, chlubę wiosenną willi Bzów, który chwiał się harmonijnie, powoli, sfalowany zlekka w spokojnem powietrzu.
Juliana mówiła:
— Czy przypominasz sobie?
I powtarzała, powtarzała bezustannie:
— Czy ty przypominasz sobie?
Na usta jej powracały kolejno jedne po drugich najodleglejsze wspomnienia naszej miłości, co; wywołane najdyskretniejszą jakąś aluzyą, powracały z dziwną siłą i jasnością w tem miejscu, gdzie się zrodziły, wśród sprzyjającego im otoczenia. Ale niepokój bolesny, zaciekłość życia, które mnie owładnęły za pierwszym zaraz wstępem do tego ogrodu, dręczyły mnie i teraz, zżymały się we mnie, niecierpliwiły i poddawały hyperboliczne wizye przyszłości, które przeciwstawiałem widmom przeszłości natrętnej.
— Jutro, za dwa lub trzy dni najwyżej, trzeba nam tu powrócić, by pozostać tu dłużej; ale przyjedziem sami tylko. Widzisz: nic tu nie brak, wszystko jest jeszcze na swojem miejscu. Gdybyś zechciała, moglibyśmy nawet dziś tu pozostać na noc... Nie chcesz? Doprawdy, nie chcesz?
Głosem, gestem, spojrzeniem starałem się ją skusić. Kolana moje dotykały jej kolan. Ale