Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzał rzucić się w nurt rzeki i upadł. Mnie nie stało się nic złego.
— Ale czyś ty oszalał! — wołał Fryderyk, dopadając do mnie nadzwyczaj blady.
— Przestraszyłem cię? Wybacz mi. Nie sądziłem, żeby to było niebezpieczne. Chciałem tylko wypróbować konia... A potem nie mogłem go już utrzymać... Jest cokolwiek twardy w pysku...
— Orlando jest twardy w pysku?
— Nie sądzisz!
Utkwił we mnie oczy z wyrazem niepokoju Usiłowałem uśmiechnąć się. Jego niezmierna bladość sprawiała mi przykrość i rozrzewniała mnie głęboko.
— Nie wiem, jakim sposobem nie rozbiłeś sobie głowy o drzewo; nie pojmuję, jak cię koń nie zrzucił...
— A ty?
Aby mnie dognać wystawiał się na toż samo niebezpieczeństwo, może na większe jeszcze; koń jego bowiem był daleko cięższy i musiał mu zupełnie puścić cugle z obawy, by mnie wczas doścignąć. Obadwaj przypatrywaliśmy się teraz przebytej drodze.
— Prawdziwy to cud — rzekł. — Uratować się z Assoro jest prawie niepodobieństwem. Patrzaj!
I przyglądaliśmy się leżącej u stóp naszych rzece zdradzieckiej. Głęboki, lśniący, bysty, pełen wirów i odmętów płynął Assoro między dwoma urwiskami kredowemi, w cichości, która go