Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w nieznośnej mej męczarni. Znałem już skuteczność takiego szaleństwa. Przed laty dziesięciu, kiedym był bardzo młody jeszcze, zajmowałem miejsce attaché przy ambasadzie w Konstantynopolu, chcąc się uchronić od napadów smutku, wywołanych wspomnieniem niedawnej namiętności, w księżycowe noce wdzierałem się konno na jeden z tych cmentarzów muzułmańskich, zapełnionych zwartemi szeregami grobowców i pozwalałem kroczyć koniowi po ślizkiej pochyłości kamieni polerowanych, narażając się po tysiące razy na upadek śmiertelny. Śmierć siedząca na siodle razem ze mną, oddalała odemnie wszelkie inne troski.
— Tullio, Tuliio! — wołał na mnie Fryderyk. — Stój! Stój!
Nie słuchałem go. Istny to cud, że ze dwadzieścia razy nie roztrzaskałem sobie czoła o gałęzie, sterczące poziomo. Istnym to cudem, że dwadzieścia razy koń mój uniknął zawadzenia się o pień drzew nadbrzeżnych. Po dwadzieścia razy w trudnych przejściach widziałem upadek pewny w nurty rzeki, co połyskiwała mi u stóp. Ale kiedy posłyszałem za sobą drogi tentent pędzącego cwałem konia, kiedy spostrzegłem, że Fryderyk ściga mnie, swobodnie puściwszy cugle, zląkłem się o niego, ściągnąłem gwałtownie wędzidło i zatrzymałem konia, który stanął dęba i przez chwilę stał wyprostowany, jakbyzamie-