Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

osobliwie przytomny, jakbym byt widzem sceny jakiejś w teatrze. Na stole paliła się świeca, która nadawała rodzaj rzeczywistości widocznej temu pozorowi fikcyi scenicznej, ponieważ płomyczek ruchomy zdawał się otaczać ją tą nieokreśloną grozą, którą aktorzy dramatu rozlewają w otaczającem powietrzu szerokiemi gestami rozpaczy lub groźby.
Dziwne to wrażenie rozproszyło się, kiedy wreszcie niezdolny do zniesienia dłużej tej ciszy i nieruchomości marmurowej Juliany, wymówiłem pierwsze słowa. Mój głos nie miał bynajmniej dźwięku, jaki sądziłem, że mieć będzie w chwili, gdym otworzył usta. Mimowolnie przemawiałem głosem słodkim, drżącym, prawie nieśmiałym:
— Czekałaś na mnie?
Powieki miała spuszczone. Nie podnosząc ich, odpowiedziała:
— Tak.
Patrzałem na jej ramię, to ramię nieruchome, jak lina masztu, które zdawało się wyprężać z każdą chwilą na ręce, opartej o róg stołu. Lękałem się, że ta wątła podpora, na której opierało się całe ciało, ulegnie lada chwila i że ona upadnie, niby bezwładna masa.
— Wiesz, dlaczego przyszedłem? — ciągnąłem dalej z powolnością niezmierną, wyrywając sobie z serca słowo po słowie.
Milczała.