Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ależ, Juliano, tobie chyba niedobrze!
— Cokolwiek. Wstańmy. Wyjdźmy na balkon.
Objąwszy ją, poczułem żywą miękość jej łona; w nieobecności mojej bowiem zdjęła gorset. Spytałem:
— Może położyłabyś się cokolwiek na łóżku? Odpoczęłabyś a ja posiedziałbym przy tobie?
— Nie, Tullio, to niepotrzebne. Widzisz, że mi już lepiej.
Zatrzymaliśmy się na progu balkonu, z cyprysem przed oczyma. Ona oparła się o odrzwia z ręką wspartą o moje ramię.
Z wystającej architrawy opadała grupa gniazd. Jaskółki przylatywały do nich i wybiegały, czynne nieustannie. W dole wszakże spokój ogrodu tak był głęboki, szczyt cyprysu tak pozostał nieruchomy, że ten szelest skrzydeł, ten lot, te krzyki raziły mnie już, były przykrością. Ponieważ w spokojnem tem świetle wszystko łagodniało i przysłaniało się, zapragnąłem spokoju, długiej przerwy ciszy, chwili skupienia, aby módz w tej ich pełni rozkoszować się chwilą tą i samotnością.
— Czy są tu zawsze słowiki? — ozwałem się, wskazując wierzchołek poważnego drzewa.
— Kto to wie? Być może.
— Wieczorem śpiewają dopiero. Czy nie miałabyś ochoty ich posłuchać?
— Ale o której Fryderyk będzie powracał?
— Późno, miejmy nadzieję.