Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ani użyć, ani której zna niebezpieczeństwo. Byłem w bezustannem oczekiwaniu rany; aby mieć cokolwiek odpocznienia, skazany byłem na szukanie samotności i na uciekanie przed mymi bliźnimi; w samotności jednak spotykałem się oko w oko z najgorszym moim wrogiem, z sobą samym.
Czułem jak konam tajemnie; zdawało mi się, że życie uchodzi ze mnie wszystkiemi porami. Powtarzały się we mnie takie stany duszy, jakie należały do najsmutniejszej epoki mojej przeszłości, teraz już tak dalekiej. Czasami zachowywałem tylko poczucie głębokie mego osamotnienia pośród martwych widm wszechrzeczy. Przez długie godziny nie doznawałem innego wrażenia nad ciężar bezustanny a miażdżący życia i nad ciche uderzenia jakiejś arteryi w mej głowie.
To znowu nachodziły mnie wybuchy ironii i sarkazmu, zwrócone przeciw mnie samemu, nagły szał burzenia i łamania wszystkiego, szyderstwo bezlitosne, złośliwość dzika, cierpki ferment mętów najnikczemniejszych. Wydawało mi się, że nie wiem już, co to wyrozumienie, miłosierdzie, tkliwość, dobroć. Wszystkie dobre źródła wewnętrzne zatamowały się we mnie, wysychały jak fontanny, dotknięte klątwą. A wtedy nie widziałem już nic w Julianie, prócz brutalnego faktu, prócz jej ciężarności; nie widziałem w sobie nie innego nad osobistość śmieszną, męża wyszydzanego, ograniczonego, sentymentalnego bohatera