Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/404

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XLII.

Kiedy zostaliśmy sami w pokoju, matka moja i ja przed kołyską, w której Rajmund wciąż spał jeszcze z tym pocałunkiem na czole, ona ozwała się wzruszona:
— Biedny staruszek! Czy ty wiesz, że on przychodzi codziennie niemal? Ale kryje się z tem, że tu przychodzi. Wiem to od Piotra, który widział go, jak krąży dokoła domu. W dzień chrztu prosił, aby mu pokazano ze dworu okno tego pokoju, z pewnością dlatego tylko, aby mógł w nie przychodzić patrzeć... Biedny staruszek! Jak mi go żal!
Przysłuchiwałem się oddechowi Rajmunda. Nie wydawał mi się w niczem zmieniony. Sen jego był spokojny.
Ozwałem się:
— Więc on dziś kaszlał?
— Tak, cokolwiek, Tullio... Ale nie niepokój się.
— Może się zaziębił?
— Niepodobieństwo chyba, aby się zaziębił przy takiej ostrożności.