Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zała, mnie począł w głębi duszy przejmować dziwny jakiś niepokój, nieokreślony jeszcze. Czułem się nieswój, doznawałem jakiegoś przygnębienia pod wpływem blasku tego słońca, woni kwiatów, krzyku jaskółek, pod wpływem całego tego rozradowania przyrody, które roztaczała tryumfalna wiosna.
— Nic mi nie odpowiadasz? — ciągnąłem dalej, ujmując jej rękę, która zwisła ku ziemi. — Nie wierzysz mi jeszcze; utraciłaś wszelką ufność we mnie, całą wiarę; obawiasz się, bym cię znów nie zawiódł, jak zawodziłem dotąd; nie chcesz mi wrócić zaufania, dlatego że wciąż myślisz o „tamtym razie“... Tak, to prawda, to była najbrutalniejsza z moich nikczemności. Dziś takim przejmuje mnie ona żalem, jak popełniona zbrodnia, a nawet gdybyś mi przebaczyła, ja sam nigdy jej sobie nie przebaczę. Ale czy ty nie zauważyłaś tego, że wówczas trapiła mnie ciężka jakaś, niezmożona choroba, że to był rodzaj obłędu u mnie? Jakieś przekleństwo mnie ścigało i od dnia tego nie zaznałem ani jednej minuty spokoju, nie mam ani jednej chwili przytomności zupełnej, ani chwili jasności myśli. Nie przypominasz ty sobie? Nie przypominasz? To pewna, że wiedziałaś, że nie byłem przytomny niemal zupełnie, w stanie szaleństwa prawie; bo patrzałaś na mnie, jak się patrzy na waryata. Ileż razy spostrzegłem w oczach twoich współczucie litosne, ciekawość i obawę! Nie przypominasz ty