Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łowej stronnicy powieści Arboria; kolor ubioru Juliany; moje rozmyślania podówczas przy oknie; twarz Filipa Arborio, ociekająca potem; scena w szatni sali fechtunkowej. Z dreszczem trwogi myślałem jak człowiek, który znalazłby się niespodziewanie zawieszonym nad brzegiem przepaści: „Jestże to możliwe, abym miał być zgubionym?“
Przejęty niepokojem, dręczony potrzebą samotności, by módz wejrzeć w samego siebie, by wprost w twarz spojrzeć mej obawie, pożegnałem się z bratem, wyszedłem z sali bilardowej i powróciłem do swoich komnat.
W niepokój ten mieszała się u mnie niecierpliwość i gniew. Byłem podobny do człowieka, który w pośród błogostanu wyzdrowienia pozornego, pewien w zupełności tego że odzyskał życie, poczułby nagle w sobie jad gryzący dawnej choroby, spostrzegłby, że nosi w ciele swem jeszcze to złe nieuleczone i byłby znaglony do bacznej nad sobą obserwacyi, ciągłego czuwania, w celu upewnienia się o straszliwej prawdzie. „Więc możliwem byłoby, że jestem zgubiony! I dlaczego?“
W tem szczególniejszem zapomnieniu, w która zapadła cała przeszłość dla mnie, w tym rodzaju zaćmienia, które, zda się, pochłonęło cały wielki pokład mej świadomości, moje poprzednie podejrzenia względem Juliany, to ohydne powątpiewanie zatonęło również, rozproszyło się zupełnie.