Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— W takim razie idę poszukać twej parasolki tam, gdzieś ją zostawiła, w ogrodzie.
— Nie. To niekonieczne.
Szaloną miałem ochotę powrócenia tam, do tej ławki kamiennej, gdzieśmy najprzód odpoczywali, gdzie ona płakała, gdzie wymówiła te święte słowa: „Tak, więcej jeszcze“... Czy to była atrakcya uczuciowa? Czy ciekawość nowego wrażenia? Czy urok, który wywierał na mnie widok tajemniczy ogrodu w tej ostatniej dnia godzinie?
— Idę a za chwilę powracam — rzekłem.
Wyszedłem. Kiedy byłem pod balkonem, zawołałem:
— Juliano!
Ukazała się. Zachowam na zawsze w oczach duszy jasne, wyraźne to milczące zjawisko w półzmroku: wysoką postać, którą długi, amarantowy płaszcz czynił jeszcze wyższą a na tej sylwetce ciemnej tę twarz bladą, tak okropnie bladą! Słowa Jakuba do Amandy nierozerwalnie zespoliły się w moim umyśle z tym obrazem niezapomnianym: „Jakaś ty biała dzisiejszego wieczora, Amando! Czy otworzyłaś sobie żyły, aby krwią ich ufarbować suknię?“
Cofnęła się, albo, chcąc lepiej określić wrażenie, którego doznałem, uniknęła. Puściłem się szybko w aleję, nie mając jasnej świadomości tego, co mnie tam popychało. Szmer własnych kroków odbijał się echem w moim mózgu. By-