Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wówczas spostrzegła snać łzę i aby się upewnić, pochwyciła obie dłonie moją głowę, przechyliła ją w tył nieco giestem niemal brutalnym.
— Płaczesz?
Głos jej był dziwnie zmieniony.
Ja oswobodziłem się ździwiony, podniosłem, by uciec, jak człowiek, który nie może już zapanować nad ciężkiem jakiemś zmartwieniem.
— Adieu, adieu. Pozwól mi odejść. Do widzenia, Juliano.
I szybko opuściłem pokój.
Kiedy zostałem sam, czułem teraz obrzydzenie dla siebie samego.
Była to wigilia uroczystości rodzinnej, wydawanej na cześć rekonwalescentki. Kiedy w kilka godzin później powróciłem do niej, by jak zwykle być obecnym przy jej obiedzie, zastałem ją w towarzystwie mej matki. Matka spostrzegłszy mnie zawołała zaraz:
— Zatem jutro dla nas święto, Tullio.
Juliana i ja spojrzeliśmy na siebie wzajem niespokojnie. Potem zaczęliśmy rozmawiać o dniu jutrzejszym, o godzinie, kiedy chorej wstać należy, o tysiącu drobnych szczegółów, wszystko to jednak z pewnego rodzaju wysiłkiem. Myśli obojga czem innem były zajęte. Ja życzyłem w duszy, żeby nas matka nie zostawiła samych tylko.
Powiodło mi się; matka wyszła raz jeden tylko z pokoju i powróciła niemal natychmiast. W trakcie