Wielkie nadzieje/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
KAROL DICKENS.
WIELKIE NADZIEJE
Tom II
Z PORTRETEM AUTORA.
POZNAŃ.
NAKŁADEM DRUKARNI I KSIĘGARNI ŚW.WOJCIECHA
::NEW-YORK, THE POLISH BOOK IMP. CO. INC.::
1918.




Rozdział I.

„Kochany panie Pip!“
„Piszę na prośbę Józefa z zawiadomieniem, że jedzie do Londynu z Uopselem i chciałby się z panem widzieć, jeśli się pan na to zgodzi. Zajeżdża do hotelu Bernarda we wtorek, o dziewiątej rano, jeśli zatem pan chce go zobaczyć, niech pan zostawi polecenie u szwajcara. Siostra wciąż w tym samym stanie. Co wieczór, siedząc w kuchni przy ognisku, wspominamy pana i wciąż zadajemy sobie pytania, co też pan myśli, co robi. Jeśli pan uzna ten list za zuchwały, proszę o wybaczenie przez wzgląd na wspomnienie poprzednich szczęśliwych dni. Ot i wszystko, drogi panie Pip.

.Pańska pokorna sługa Biddi.“

„P. S. Prosił, bym dodała: „żarty“. Mówił, że pan to zrozumie. Mam nadzieję a nawet pewną jestem, że chętnie pan go zobaczy, bo chociaż pan jest dżentelmenem, ale ma serce zawsze dobre, a przytem Józef to czcigodny człowiek. Przeczytałam mu cały ten list, prócz tych ostatnich słów a on jeszcze raz prosił mnie, bym dopisała: „żarty“.
List ten otrzymałem w poniedziałek, to znaczy, że Józef powinien był zjawić się jutro rano. Otwarcie muszę wyznać uczucia, z jakiemi oczekiwałem przyjazdu Józefa.
Nie z zadowoleniem w każdym razie, choć byłem złączony z nim silnymi węzłami, ale z niepokojem a nawet z niezadowoleniem; przedstawiałem sobie jasno niewłaściwość takiego spotkania. Jeślibym, mógł go powstrzymać, zapłacić mu za to, ale napewno nie chciałby pieniędzy. Pocieszało mnie tylko, że przyjedzie do hotelu Bernarda a nie do Hammersmit i napewno nie spotka się z Drummelem. Zauważcie, że nie balem się, by go zobaczyli Herbert i Poket, których szanowałem, ale aby nie spotkał go Drummel, którym gardziłem. Tak to zwykle dzieje się w życiu: popełniamy wołające o pomstę głupstwa i podłości przez wzgląd na ludzi, którymi z głębi serca gardzimy.
Od pewnego czasu zacząłem ozdabiać pokoje nieestetycznie i brzydko a ta ciągła walka z brzydotą hotelu Bernarda kosztowała niemało. Co prawda pokoje znacznie zmieniły swój wygląd a ja zyskałem wielki szacunek sąsiedniego tapicera i właściciela składu mebli. Wynająłem nawet grooma i to jeszcze jakiego! — w butach ze sztylpami. Prawda, że miał wiele narowów i z nas dwóch prędzej mógłbym się nazwać jego służącym, bo ubrawszy go w niebieski kaftan, żółtą kamizelkę, krótkie spodnie i sztylpy, musiałem się jeszcze troszczyć, aby miał jak najmniej roboty a jak najwięcej jedzenia. Wciąż zatruwał mi życie.
To męczące straszydło otrzymało nakaz stawienie się we wtorek o ósmej w przedpokoju, Herbert zaproponował, że postara się o coś smacznego dla Józefa na śniadanie. Byłem bardzo zadowolony, widząc w Herbercie to zainteresowanie i pomoc, podejrzewałem jednak, że czyni to dlatego, bo Józef nie do niego przyjeżdża.
Jakkolwiek było, pojechałem wieczorem do Londynu, by przygotować przyjęcie; na drugi dzień wstałem wcześniej, by dojrzeć, czy pokój gościnny i stół są gotowe. Niestety ranek był ponury.
W miarę upływu czasu tem bardziej stawałem się niespokojnym i z pewnością uciekłbym, jeśliby groom mój, spełniając me polecenie, nie siedział przy drzwiach. Wreszcie usłyszałem kroki Józefa, poznałem go po ciężkim, nieskładnym chodzie, dzięki odświętnym butom, które zawsze były mu niedogodne i po mozolnem odczytywaniu napisów na drzwiach innych mieszkań. Kiedy zatrzymał się przy naszych drzwiach, słyszałem jak wodził palcem po napisie, rozpoznając literę po literze a potem zupełnie wyraźnie słyszałem jego oddech przy dziurce od klucza. Wreszcie lekko zapukał do drzwi i Peper (tak nazywano mego grooma) oznajmił: „pan Hardżeri“. Zdawało mi się, że przez wieczór będzie wycierał sobie nogi i że będę zmuszony wyjść, aby go oderwać wreszcie od wycieraczki; ale wszedł w końcu,
— Jak się masz, Józiu?
— Pip! jak ci się powodzi?
Z radosną twarzą położył kapelusz na podłodze, schwycił mnie za ręce i zaczął potrząsać niemi w górę i na dół, jak patentowaną pompą.
— Jestem szczęśliwy, że cię widzę, Józiu! Daj mi swój kapelusz.
Ale Józef schwycił go obiema rękami, jakby gniazdo z jajami i nie chciał słyszeć o rozłące ze swą własnością.
— Jakeś ty... wyrósł! zmężniał... i... tak... wyszlachetniał.
Parę chwil namyślał się, zanim wymówił to słowo.
— Doprawdy król i całe państwo powinno się tobą szczycić.
— I ty, Józiu, dobrze wyglądasz.
— Dzięki Bogu! zawsze takim byłem. Siostrze twojej nie gorzej, niż było przedtem. A Biddi zawsze tak samo rozumna. Wszyscy mają się tak, jak dawniej, jeśli nie lepiej. Tylko Uopsel dostał bzika.
— Zwaryował?
— A jakże, rzucił kościół i poszedł na scenę. To właśnie sprowadziło go do Londynu wraz ze mną. Chciałby, abym się odważył, jeśli pan zechce mu zrobić ten zaszczyt...
Podał mi zwinięty afisz, jednego z małych teatrzyków stolicy, głoszący o debiucie: „znakomitego prowincyonalnego artysty amatora, którego pierwszy występ w tragicznym utworze naszego narodowego wieszcza sprawił wielkie wrażenie w kołach zwolenników dramatycznej sztuki“.
— Byłeś na przedstawieniu?
— Byłem. — odrzekł z wyrazem tryumfu.
— I rzeczywiście zrobił wrażenie?
— To jest... jakby powiedzieć... wrażenie było niemałe i skórki pomarańczowe sypały się na niego gradem; szczególnie, widzisz, gdy zobaczył widmo... I sam osądź, jak mógł dobrze oddać swą rolę, gdy, podczas samej rozmowy z widmem, krzyczą mu „amen“. Przypuśćmy, że człowiek ten miał to szczęście, że był przedtem osobą duchowną — mówił, zniżając głos, tonem współczucia i politowania: — ale to przecież nie powód, by mu przeszkadzać w podobnej chwili. A jeśli nawet cień ojca nie zajmuje całej uwagi, to cóż zajmie? Przytem jeszcze jego żałobna czapka była na złość tak mała, że pióra ją przeważyły i spadła mu z głowy.
W tej chwili twarz Józefa przybrała wyraz przestrachu, jakby sam miał przywidzenie. Po tem poznałem, że Herbert wszedł do pokoju. Przedstawiłem mu Józefa a on wyciągnął doń rękę, lecz Józef cofnął się, uparcie trzymając swe gniazdo.
— Pokorny sługa pański, pozwoli mi pan wyrazić nadzieję, że pan i Pip...
Tu wzrok jego zatrzymał się na Peperze, stawiającym chleb na stole i już był gotów zaliczyć go do naszej kompanii, lecz spostrzegł mój wzrok i zmieszany dokończył:
— To jest, chciałem zapytać się, jak panowie... jak panów zdrowie, jak żyjecie w tym ciasnym i dusznym kącie? I choć może ten hotel bardzo jest ładny dla Londynu, ale, — dodał szeptem — jabym nawet i świń w nim nie trzymał, jeślibym naturalnie chciał je wyhodować, by mięso było smaczniejsze.
Oddawszy taką pochwałę naszemu mieszkaniu i wyraziwszy, mimochodem, chęć nazywania mnie panem, Józef został zaproszony do stołu i znalazł się w kłopocie, gdzie ma złożyć kapelusz. Widząc jego kłopot można było pomyśleć, że kapelusz jego może spoczywać tylko na przedmiotach rzadko spotykanych na świecie.
— Czego pan sobie życzy, kawy czy herbaty? — spytał Herbert.
— Bardzo dziękuję. Co pan woli?
— A więc kawy?
— Dziękuję panu — odpowiedział Józef, jawnie zasmucony propozycyą — jeśli się tak panu podoba, nie mam zamiaru się sprzeciwiać. Ale czy pan nie sądzi, że kawa zbyt nasyca?
— To znaczy herbaty? — rzekł Herbert, nalewając mu filiżankę.
W tej chwili kapelusz Józefa, wiszący przy kominku, spadł; Józef zerwał się, podniósł go i powiesił na to samo miejsce, jakby prawidła towarzyskie wymagały, aby kapelusz wkrótce spadł znowu.
— Kiedy pan przyjechał?
— Zdaje mi się, że wczoraj wieczorem? — rzekł Józef, kaszląc w pięść, jakby już od swego przyjazdu nabawił się kokluszu. — Nie, nie, to było nie wczoraj; ale tak, pozwól pan, pozwól pan, tak, wczoraj wieczorem.
— A widział już pan jakie osobliwości Londynu?
— O tak panie, zaraz z Uopselem poszedłem na żelazne koła, tylko nie są one zbyt podobne do tych obrazków, które rysują na ogłoszeniach, przybitych wszędzie na sklepach, te... tego... wie pan, są bardziej....
Uwaga jego została przerwana nowem spadnięciem kapelusza. Rzeczywiście ten nieszczęsny kapelusz wymagał ciągłej baczności. Wogóle była to bardzo ciekawa zabawa. To zrywał się i zręcznie podejmował go z podłogi, to łapał sztucznie w locie. W końcu upuścił kapelusz w naczynie do płukania, skąd musiałem go wyciągać.
Józef, skończywszy zabawę z kapeluszem, wpadł w taką zadumę, tak strasznie wytrzeszczał oczy i kaszlał, tak śmiesznie siedział na krześle i upuszczał z połowę swego jedzenia na kolana, że z duszy się ucieszyłem, gdy Herbert poszedł do City.
Brakło mi rozumu i serca, aby poczuć, żem sam zawinił; jeślibym się obchodził z Józefem nie tak oschle, nie postępowałby tak dziwnie; już zaczynałem się na niego gniewać i tracić cierpliwość.
— Jesteśmy sami, panie... — zaczął.
— Józefie, jak możesz nazywać mnie panem?
Uważnie patrzył na mnie i coś w rodzaju wyrzutu błysnęło mu w oczach. Mimo mego kiepskiego humoru odczułem, że w spojrzeniach jego przeglądała godność.
— Jesteśmy sami, a ponieważ mam zamiar pozostać tu niedługo, lepiej gdy od razu przystąpię do celu mego przyjazdu, który dozwolił mi widzieć pana. Choć niech mi pan uwierzy, nigdybym nie niepokoił dżentelmenów w ich własnych domach, gdybym nie chciał panu usłużyć.
Tak nie chciałem się spotkać ze wzrokiem Józefa, że nic nie odpowiedziałem na jego słowa.
— Jest taka sprawa. Siedzę parę dni temu u „Trzech żeglarzy“ gdy nagle przyjeżdża Pembelczuk swoim wózkiem. On — ciągnął, oddalając się od przedmiotu — często mi dokucza: wiesz pan, przekonuje całe miasto, że jest pańskim towarzyszem i przyjacielem od samej młodości.
— Głupstwo, Józefie! Wszak wiesz, że tyś był mym jedynym towarzyszem i przyjacielem.
— Oczywiście, wiem to nie gorzej od ciebie, choć to już wszystko jedno — powtórzył, zlekka wstrząsając głową. — A więc Pembelczuk przychodzi do mnie do „Żeglarzy“ — pan wie, co to za przyjemność dla robotnika napić się piwa i wypalić fajkę — mówi mi: „Józefie, pani Chewiszem chciałaby z tobą pomówić“.
— Pani Chewiszem?
— „Chciałaby z tobą pomówić“.
— Józef na chwilę się zatrzymał i popatrzył na sufit.
— I cóż, Józefie? Mówię dalej.
— Na drugi dzień zatem ubrałem się i poszedłem do pani Ch.
— Pani Ch.? Pani Chewiszem, chcesz powiedzieć?
— Tak do pani Ch., pani Chewiszem wszystko jedno — odpowiedział z takim wyrazem, jakby dyktował testament. — I spytała mnie: „Panie Hardżeri, czy pan koresponduje z Pipem?“ Ponieważ odebrałem raz list od ciebie, odrzekłem: „Tak“. „A więc czy nie mógłbyś pan w liście donieść mu, że Estella przyjechała i chciałaby go zobaczyć“?
Czułem, że patrząc na Józefa, silnie się czerwienię. Jedną z przyczyn, wzbudzających mój rumieniec, było poczucie, że gdybym wiedział z jakiem poleceniem przyjechał Józef, inaczejbym go z pewnością przyjął.
— Prosiłem Biddi, wróciwszy do domu, by napisała o tem, ale jakoś niechętnie brała się do tego. „Wiem, mówi, że będzie bardzo zadowolony, gdy usłyszy to od was samych, a przytem i wybyście chcieli go zobaczyć. Dziś święto; jedźcie sami“. Skończyłem już panie — dodał, wstając z miejsca. — Życzę, byś żył i był szczęśliwym i stawał się coraz sławniejszym.
— Ale przecież nie odjeżdżasz zaraz?
— Tak, idę już.
— Ale przyjdziesz na obiad, Józefie?
— Nie...
Oczy nasze spotkały się i „panie“ zamarło na ustach Józefa.
— Nie, stary przyjacielu! świat jest pełen pożegnań i rozłączeń! Jeden na świecie jest kowalem, drugi obrabiającym miedź, trzeci — złotnikiem; i między tymi ludźmi powinny być różnice, lecz nie należy się tem rozgoryczać. Jeśli kto był dziś winny, to napewno ja. Ja i ty równocześnie nie możemy być w Londynie i wogóle nigdzie, tylko między przyjaciółmi, którzy nas rozumieją. Nie dlatego, bym był hardym — nie, ale chcę zawsze właściwie postępować i dlatego nigdy mnie więcej nie zobaczysz w tem ubraniu. Niewłaściwie czynię gdy wkładam je. Niewłaściwie czynię, gdy pozostawiam swą kuźnię, kuchnię i moczary. Będziesz miał znacznie lepsze o mnie pojęcie, przypominając sobie mnie w mem codziennem, zbrudzonem ubraniu z młotkiem w rękach, lub fajką w zębach. Znacznie lepiej mnie ocenisz, jeśli kiedykolwiek zechcesz ze mną się zobaczyć i zajrzawszy przez okno kuźni, ujrzysz kowala Józefa w znoszonym, zwalanym sadzą fartuchu i usłyszysz, jak stuka młotem o kowadło. Bardzo, bardzo mi ciężko i przykro, ale zdaje mi się, że wreszcie odszukałem prawdę. Więc żegnaj, Pip, niech Bóg będzie z tobą, stary Przyjacielu. Bóg z tobą!
Nie, nie myliłem się, miał rzeczywiście jakąś wrodzoną godność. Jego świąteczne ubranie nie szkodziło mu już w mych oczach, podobnie, jakby nie mogło mu zakryć drzwi królestwa niebieskiego. Po cichu pocałował mnie w czoło i wyszedł. Gdym przyszedł do siebie i pobiegłem go szukać w sąsiednich ulicach, już ślad jego zaginął.






Rozdział II.

Tak więc miałem odwiedzić następnego dnia swą rodzinną stronę. W pierwszym porywie skruchy chciałem stanąć u Józefa, ale po pewnym czasie, gdym zamówił sobie miejsce w dyliżansie i zawiadomiłem pana Poketa, zacząłem szukać tłomaczenia, by nie stawać tam tylko pod „Niebieskim Dzikiem“. Po pierwsze sprawiłbym kłopot Józefowi, bo nie oczekiwano mnie i pościel pewno nie była przygotowana; po drugie z domu naszego było trochę za daleko do pani Chewiszem, a ona właśnie miała do mnie interes. Nie trudno samego siebie oszukać i dlatego z łatwością poddałem się tym fałszywym dowodom. Jednakże to bardzo dziwne. Wziąć przez pomyłkę fałszywą monetę za prawdziwą — rzecz zupełnie zrozumiała; ale cóż rzec o tym, który uważa za prawdziwą fałszywą monetę swego własnego wyrobu? Kuglarz może zręcznie zabrać moje pieniądze i podłożyć na ich miejsce orzechowe skorupy; ale czemże jego zręczność w porównaniu z moją, gdy sam chowam skorupy i zapewniam się, że to pieniądze.
Skorom postanowił zatrzymać się pod „Niebieskim Dzikiem“, zacząłem rozmyślać, czyby nie wziąć ze sobą grooma. Nakłaniała mnie do tego bardzo myśl o efekcie, jaki wywołałyby jego buty na podwórzu „Niebieskiego Dzika“. Z tryumfem myślałem, jakto on wejdzie do sklepu Frebba i oszołomi chłopaka. Ale z drugiej strony, ten sam chłopiec mógł spoufalić się z nim i opowiedzieć mu o mnie, lub wyśmiać go i obrzucić błotem na ulicy. Wszystkiego można się było spodziewać po tak zuchwałem stworzeniu? Mogła też usłyszeć o nim moja dobrodziejka i nie być zadowoloną z takiego postępowania. Słowem, zdecydowałem się jechać sam.
Wziąłem miejsce w wieczornym dyliżansie, a ponieważ była już zima, nie mogliśmy przyjechać na miejsce przed zmierzchem. Dyliżans wyjeżdżał o drugiej godzinie, ja zaś stawiłem się na stacyi dziesięć minut przed odjazdem. Wziąłem ze sobą grooma na stacyę dyliżansów, aby mi pomógł w razie potrzeby, choć, prawdę mówiąc, nigdy mi nie pomagał, jeśli tylko mógł się wykręcić.
W tych czasach był zwyczaj przesyłania skazanych na galery w ogólnych dyliżansach. Często słyszałem o tem i sam widziałem na większych drogach, jak, siedząc na zewnętrznych miejscach, dzwonili łańcuchami i dlatego wcale się nie zdziwiłem, gdy Herbert, spotkawszy mnie, oznajmił, że wraz ze mną jedzie dwóch skazańców. Jak wiadomo, miałem powody, choć już bardzo zastarzałe, mieszania się na ich wspomnienie.
— Przecież ci to wszystko jedno, Hendlu?
— Naturalnie.
— Zdawało mi się, że ci się to bardzo nie podoba.
— Nie mogę powiedzieć, by mi się podobali, bo i ty zapewne niezbyt ich lubisz. Jednak prawie mi to obojętne.
— Patrz, prowadzą ich. Jakie ordynarne i poniżające widowisko!
Wychodzili ze sklepiku i prawdopodobnie dopiero co częstowali swego dozorcę, bo wszyscy trzej obcierali usta rękami. Ręce obu skazańców były skute razem; na nogach mieli znane mi okowy. Dozorca, prowadzący ich miał przy sobie parę pistoletów i pod płaszczem niósł grubą, sękatą pałkę. Jednakże zdawało mi się, że był z nimi w przyjaznych stosunkach. Zatrzymał się na środku podwórza i zaczął się przyglądać, jak zaprzęgają konie. Jeden z więźniów był wyższy i tęższy od drugiego, ale skutkiem jakiegoś zwyczaju, właściwego nietylko skazańcom, ubranie miał węższe i krótsze, niż towarzysz. Ręce jego i nogi wydawały się ogromnemi poduszkami do szpilek, a wogóle dziwny kostyum strasznie koszlawił mu figurę. Od razu poznałem jednak jego przymknięte oczy; był to nieznajomy, który dał mi niegdyś w gospodzie dwa funtowe bilety.
Z przyjemnością spostrzegłem, że mnie nie poznał. Patrzył na mnie z boku, oczy jego zatrzymały się na mym łańcuszku, potem splunął na bok i powiedział coś do przyjaciela. Obaj zaśmiali się, obrócili się, zadźwięczeli łańcuchami i zwrócili uwagę na coś innego. Wielkie numery na plecach, jakby pozdejmowane z domów, ordynarne, nieskładne figury, okowy na nogach, obwiązane ze względu na publiczność chustkami do nosa, wreszcie pogarda, okazywana otoczeniu — wszystko to nadawało im jakiś niemiły, ponury wyraz.
Ale to nie koniec. Okazało się, że siedzenia zewnętrzne były zajęte przez jakąś rodzinę, wracającą z Londynu na prowincyę. I dlatego dla skazańców pozostały tylko przednie miejsca, zaraz za woźnicą. Widząc to krewki obywatel, zajmujący czwarte miejsce z przodu, rozłościł się i krzyczał, że sprzeciwia się przepisom sadzanie go w tak podłem towarzystwie; że to wstrętne, obrzydliwe, bezwstydne itd. itd. Dyliżans był gotów i woźnica już się niecierpliwił. Zaczęliśmy siadać, podeszli do nas i skazańcy z dozorcą; szła od nich woń dziwnej mieszaniny chleba, tytoniu, sznurków i sadzy, zapach właściwy wszystkim skazańcom.
— Niech się pan nie obawia — zwrócił się dozorca do zagniewanego podróżnego — sam siądę obok pana. Ich zaś posadzę z boku. Nie będą pana niepokoili. Niech pan sobie wyobraża, że ich wcale niema.
— I niech pan mnie nie obwinia — zamruczał znajomy mój skazaniec — zupełnie nie pragnę jechać. Gotów jestem pozostać. Jeśli to ode mnie zależy, będę bardzo zadowolony, o ile kto zajmie moje miejsce.
— I ja także — ponuro rzekł drugi więzień — nikogobym nie niepokoił, o ilebym postępował według swej woli.
Potem roześmiali się obaj i zaczęli gryźć orzechy, wypluwając skorupy. Zdaje mi się, że w ich położeniu, będąc przez wszystkich pogardzanym, uczyniłbym to samo.
Wreszcie, gniewny obywatel musiał zdecydować się albo jechać w tem niemiłem towarzystwie, albo pozostać w Londynie. Nic mu nie pozostało innego, jak zająć miejsce. Obok niego usiadł dozorca a dalej więźniowie. Ja zająłem miejsce na koźle, przed samym mym skazańcem, tak, że oddech jego obwiewał mą głowę.
— Żegnaj, Hendlu! — zawołał Herbert, gdy dyliżans ruszył.
Mimowoli pomyślałem: „jakie to szczęście, że nie nazwał mnie Pipem!“
Nie można wyrazić, jak dokładnie wyczuwałem oddech więźnia nie tylko na głowie, ale i wzdłuż pleców. Miał on jakąś jadowitą własność i zdawało mi się, że przenikał do mózgu; zaczynałem już zaciskać zęby. Napróżno starałem się zwrócić się doń bokiem i ramionami chronić głowę przed jego oddechem; usiłowania te mogły tylko przyprawić mnie o skrzywienie kręgosłupa. Pora była bardzo wilgotna i więźniowie przeklinali wciąż zimno. Wszystkich nas ogarnęła jakaś śpiączka i nie dotarliśmy nawet do połowy drogi a już wszyscy zadrzemali, drżąc z zimna. Ja też zasnąłem, rozmyślając, czyby nie dać temu nieszczęśliwemu kilka funtów i jakby to najlepiej uczynić. Ale na koźle spać niewygodnie i ze strachem zbudziłem się, silnie schyliwszy się naprzód, jakbym chciał skoczyć między konie. I znów zacząłem myśleć o swym więźniu.
Prawdopodobnie dłużej spałem, niż myślałem, bo choć niczego nie mogłem rozpoznać w ciemnościach, przy migającem świetle latarni, ale czułem, po wilgoci w powietrzu, że jedziemy wśród moczarów. Więźniowie, chcąc skryć się za memi plecami przed chłodem i wiatrem, zupełnie położyli się na mnie. Nie zdołałem jeszcze przyjść zupełnie do siebie, gdy usłyszałem1 taką rozmowę więźniów:
— Dwa funtowe bilety.
— Skądże je wziął?
— Nie wiem. Widocznie gdzieś ukrywał, albo przyjaciele dali. Chciałbym je mieć teraz.
— Dwa funtowe bilety, czy przyjaciół?
— Naturalnie, że bilety. Za jeden bilet oddałbym wszystkich przyjaciół na świecie i uważałbym to za doskonały interes. No, i cóż więcej?......
— A więc, — ciągnął przerwane opowiadanie więzień — wszystko to stało się w jakieś pół minuty na stosie drzewa masztowego. „Prędko was wypuszczają?“ — spytał. „Tak“ — odpowiedziałem. „Czy nie moglibyście wyszukać chłopca, który mnie nakarmił i nie wydał mej tajemnicy i oddać mu te dwa funtowe bilety“. Obiecałem i spełniłem swą obietnicę.
— No, toś głupi — zamruczał drugi — jabym przepuścił je na jedzenie i wino. Widocznie był to prostak. Przecież ciebie poprzednio nie znał?
— Ani trochę. Nie z jednej byliśmy szajki i z różnych pontonów.
— Ale powiedz naprawdę, czyś tylko w tych stronach był na pontonie.
— Tak.
— No a cóż myślisz o okolicy?
Najgorsze miejsce. Brud, mgła, błoto i praca; praca, błoto, mgła i brud.
Obaj zaczęli obrzucać nasze strony najszkaradniejszemi przezwiskami, ale powoli wyczerpali zapas nagan i mimowoli umilkli.
Wysłuchawszy tej rozmowy napewno byłbym zszedł z karetki i pozostałbym sam na ponurej drodze, gdybym nie był przekonany, że mój znajomy nawet nie podejrzewa mej obecności. I rzeczywiście nie tylko zmieniłem się co do wieku i wzrostu, ale miałem inne ubranie i położenie moje obecnie było inne, tak że nie mógłby absolutnie poznać mnie bez obcej pomocy. Jednakże, jeśli zbieg okoliczności mógł zetknąć nas obu w jednym dyliżansie, to mógł również odkryć me nazwisko. Dlatego postanowiłem zejść, skoro tylko wiedziemy do miasta. Plan ten wykonałem z pospiechem. Mały mój tłomoczek leżał u mnie pod nogami w skrzynce, musiałem tylko odsunąć haczyk, aby go wyjąć. Rzuciłem go na ziemią i sam zeszedłem za nim przy pierwszej latarni miasta.
Co się tyczy więźniów, odbywali dalej drogę w dyliżansie a następnie udali się na pontony. Przypomniałem sobie miejsce, skąd ich powiozą na ponton. W wyobraźni swej już widziałem łódkę, czekającą na nich przy ziemnych stopniach, słyszałem wołanie: — „odbijaj!“
Nie mogłem wyjaśnić sobie, czego się obawiałem, ponieważ uczucie moje było nieokreślone. Owładnął mną jakiś dziwny dreszcz. Idąc do zajazdu, czułem, że czegoś więcej się obawiałem od prostego, choć bardzo nieprzyjemnego poznania mnie przez więźniów. Byłem przekonany, że tem nieokreślonem uczuciem, jakie mnie opanowało, był zmartwychwstały na chwilę strach, prześladujący mnie w dzieciństwie.
Pokój jadalny pod „Niebieskim Dzikiem“ był obecnie pusty i służący mnie nie poznał, póki nie zasiadłem do obiadu. Usprawiedliwiając się ze swego zapomnienia, zaproponował zaraz, że pośle po Pembelczuka.
— Nie, nie potrzeba.
Służący — ten sam, który niegdyś w dniu mego przyjęcia na naukę do Józefa, protestował w imieniu mieszkańców — widocznie bardzo się zdziwił i skorzystał z pierwszej dogodnej sposobności, by podsunąć mi pod rękę zatłuszczoną kartkę miejscowej gazety: „Nasi czytelnicy nie bez zainteresowania dowiedzą się ze względu na niedawne romantyczne uzyskanie wysokiego stanowiska przez jednego młodego artystę żelaznych wyrobów z naszej dzielnicy, że pierwszym patronem, przyjacielem i dobroczyńcą znakomitego młodzieńca, był człowiek, przez wszystkich poważany i zajmujący się interesami na targu zboża i nasion. Jego niezwykle wspaniałe biura i składy znajdują się o sto kroków od głównej ulicy. Z wewnętrznem zadowoleniem oznajmiamy, że on właśnie był mentorem naszego młodego Telemaka, bo bardzo przyjemnie dla nas, że młodzieniec ów przedewszystkiem zawdzięcza swe szczęście obywatelowi naszego miasta“.
Po przeczytaniu mogę przypuszczać, że jeślibym w dniach szczęścia i radości znalazł się przypadkiem na biegunie północnym, zapewne i tam spotkałbym jakiego eskimosa lub kogo innego, coby mi oznajmił, że Pembelczuk był dobrodziejem mym w młodości i twórcą mego szczęścia.






Rozdział III.

Nazajutrz rano wyszedłem na miasto. Było jeszcze zawcześnie na wizyty, zacząłem więc błąkać się w tej okolicy miasta, w której leżał dom pani Chewiszem, ale nie tam, gdzie mieszkał Józef; do niego mogłem zajść na drugi dzień. Po drodze myślałem o mej dobrodziejce i w wyobraźni mej rysowały się obrazy jej planów co do mej przyszłości. Adoptowała Estellę, prawie usynowiła mnie i musiała mieć zapewne zamiar pożenienia nas. Dozwoli mi ożywić ponury dom, dopuścić słoneczny blask do ciemnych sal, wprawić w ruch stojące zegary, zdjąć pajęczynę, zniszczyć owady, ożywić skostniałe serca — słowem spełnić wszystkie wspaniałe porywy bajecznego rycerza i ożenić się z księżniczką. Stanąłem, by spojrzeć na dom i jego pokruszone ceglane ściany, na zamurowane okna i smutny bluszcz, chwytający swemi suchemi odroślami, jakby starczemi, pomarszczonemi rękoma, szczyty kominów na dachu — wszystko to stanowiło dla mej wyobraźni jakąś posępną, pociągającą tajemnicę, której bohaterem ja byłem, Estella zaś jej duszą i chociaż Estella opanowała mnie tak silnie, choć moje nadzieje i wyobraźnia moja zajmowały się nią jedynie, choć wpływ jej na me życie i na mój dziecinny charakter był wszechmocny, nawet tego romantycznego poranku nie oblokłem jej w jakieś dziwne dostojeństwo. Wciąż przypominam sobie tę okoliczność, dlatego, że ona winna stanowić przewodnią nić w mym ubogim labiryncie życia. Wiem z doświadczenia, że przyjęte o zakochanych pojęcia nie mogą być zawsze stanowczo prawdziwe. Prawda, że jeślim kiedykolwiek kochał Estellę, będąc mężczyzną, kochałem ją dlatego, żem uważał ją za niezwykle pociągającą. Wiedziałem i powtarzałem sobie to bardzo często, że kochałem ją wbrew rozsądkowi z utratą spokoju duszy, szczęścia, mimo beznadziejności, opanowującej mnie czasami. Nie kochałem jej mniej, choć odczuwałem to wszystko, kochałem, uważając ją za ziemską doskonałość.
Tak odbyłem swą włóczęgę i ocknąłem się przy drzwiach domu pani Chewiszem o oznaczonym jak dawniej czasie. Zadzwoniwszy niepewną ręką, zwróciłem się plecami do drzwi i starałem się odzyskać spokój i stłumić bicie serca. Słyszałem, jak drzwi boczne się otworzyły i rozległy się kroki na podwórzu; ale tak się zmagałem, żem nie słyszał, jak drzwi zaskrzypiały na swych zardzewiałych zawiasach.
Wreszcie ktoś dotknął mego ramienia, drgnąłem, obróciłem się i oczywiście byłem jeszcze więcej przestraszony, gdym przed sobą ujrzał mężczyznę w porządnem szarem ubraniu.
— Orlik!
— A, młody pan! Jak pan widzi, ja niemniej się zmieniłem, jak pan. Proszę, wejdź pan, wejdź. Polecono mi nie zostawiać drzwi otworem!
Wszedłem, zamknął je i wyjął klucz.
— Tak — rzekł, ponuro rozglądając się i idąc kilka kroków naprzód — więc i ja tu jestem!
— Jakeś się tu dostał?
— Przyszedłem na własnych nogach, a mój kufer przywieźli na taczkach.
— Jak ci się tu powodzi?
— Przypuszczam, że nieźle.
Nie bardzo wierzyłem temu. Miałem czas namyśleć się nad jego odpowiedzią, póki powoli podnosił swe tępe spojrzenie z ziemi, wdłuż mych nóg i rąk na twarz moją.
— Więc rzuciłeś kuźnię?
— Czy ten dom podobny do kuźni?
Spytałem, jak dawno porzucił kuźnię Hardżeri.
— Tu jeden dzień tak podobny do drugiego, że nie mogę tego dokładnie powiedzieć. Jednakże znalazłem się tu wkrótce po pańskim wyjeździe.
— Mogłem to odgadnąć!
— A! przecież i pan zająłeś się nauką.
Tymczasem doszliśmy do domu, gdzie zobaczyłem, że pokój Orlika był tuż obok drzwi bocznych i miał maleńkie okno, wychodzące na podwórze. Małymi rozmiarami przypominał komórki paryskich portierów. Jakieś klucze wisiały na ścianach, do nich przyłączył obecnie i klucz od bramy; przykryta derką pościel znajdowała się w niewielkiem zagłębieniu, czy niszy. Wszystko to miało jakiś ciasny wygląd, jak klatka borsuka, a gdy Orlik wychylał się z ciemnego kąta przy oknie, zdawało się, że sam jest borsukiem, właścicielem tej klatki, czem był w rzeczy samej.
— Nigdy nie widziałem tego pokoju i dozorcy.
— Nie było go do tej pory, póki nie zaczęto się obawiać, że to miejsce niebezpieczne, dzięki wielu włóczącym się tu skazańcom i innej hołocie. Wówczas mnie polecono jako człowieka, który może za siebie ręczyć a ja przyjąłem miejsce. Praca tu lżejsza, aniżeli poranie się z miechem i kowadłem. A tę broń posiadam na wszelki wypadek.
Oczy me zatrzymały się na broni okutej miedzią, wiszącej nad piecem. Spostrzegł to spojrzenie.
— Cóż, czy mam iść do pani Chewiszem?
— Powieście mnie, jeśli wiem — rzekł, przeciągając się — o tem nie mówi dana mi instrukcya. Tym oto młotkiem uderzę we dzwon i pójdzie pan korytarzem, póki kogoś nie spotka.
— Oczekuje mnie, przypuszczam?
— Powieście mnie po raz drugi, jeśli mogę na to odpowiedzieć.
Poszedłem długim korytarzem, po którym chodziłem już tyle razy w swych grubych trzewikach, a Orlik zadzwonił. Głos dzwonu jeszcze nie zamilkł, gdym spotkał panią Sarę Poket na końcu korytarza, która, ujrzawszy mnie jakby pożółkła i pozieleniała.
— O! to pan, panie Pip?
— Ja. Bardzom rad, że mogę pani oznajmić, że pan Mateusz i cała rodzina jego zdrowi.
— Czy zmądrzeli cokolwiek? — spytała, smutno kiwając głową — niechby byli mniej zdrowi a mędrsi. Ach Mateusz, Mateusz!... Pan zna drogę?
Drogę znałem doskonale; często pociemku szedłem temi schodami. I teraz trafiłem i po dawnemu zapukałem do drzwi pani Chewiszem. Zaraz rzekła: „To Pip puka. Wejdź Pip!“
Pani Chewiszem siedziała w krześle, przy dawnym stole, w zwykłej sukni; ręce miała skrzyżowane na lasce, oparła na nich brodę i patrzyła w ogień. Obok niej siedziała z nieużywanym ni razu pantofelkiem w rękach i z pochyloną nad nim głową, wystrojona pani, której nigdy przedtem nie widziałem.
— Wejdź Pip! — szeptała pani Chewiszem, nie podnosząc oczu — wejdź. Jakże twoje zdrowie? Całujesz mą rękę, jakbym była królową — he?
Następnie spojrzała na mnie z pod oka i powtórzyła jakoś gniewnie i żartobliwie zarazem: „he“?
— Słyszałem, że pani była tak dobrą i chciała widzieć się ze mną — przyjechałem więc.
— No to dobrze.
Pani, „której przedtem nigdy nie widziałem podniosła oczy i przenikliwie spojrzała na mnie. Poznałem oczy Estelli; ale tak zmieniła się, tak wypiękniała, tak ułożyła; wszystko, co było w niej pięknego, tak się dziwnie w niej rozwinęło, iż miałem wrażenie, żem się wcale nie zmienił.
Patrząc na nią, wyobrażałem sobie, że znów jestem beznadziejnym, prostym, ordynarnym chłopcem. Poczucie niezmiernej różnicy między nami opanowało mnie i stała się niedostępną w mych oczach.
Wyciągnęła rękę, wyszeptałem coś o zadowoleniu, że ją widzę znowu.
— Czy znajdujesz, że się bardzo zmieniła, Pip? — spytała pani Chewiszem ze swem dziwnem spojrzeniem i uderzyła laską po krześle stojącem naprzeciw niej, zapraszając mnie w ten sposób do siedzenia.
— Gdym wszedł, nie poznałem ani jednego rysu Estelli, ale obecnie wszystko dziwnie ją przypomina....
— Ale nie chcesz chyba powiedzieć, że wciąż jest poprzednią Estellą? Niegdyś była dumną i zuchwałą i chciałeś uciekać od niej. Pamiętasz?
Odpowiedziałem wymijająco, że było to tak dawno, iż nic lepszego nie byłem wart i t. d. Estella uśmiechała się zupełnie spokojnie, mówiąc, że niewątpliwie miałem wówczas słuszność i że była wtedy bardzo niemiła dziewczyną.
— A on zmienił się?
— Bardzo. — odrzekła Estella, patrząc na mnie.
— Mniej ordynarny i nieociosany? — spytała pani Chewiszem; bawiąc się włosami Estelli.
Estella zaśmiała się; popatrzyła na pantofelek, trzymany w rękach, znowu zaśmiała się, spojrzała na mnie i położyła pantofelek. Wciąż obchodziła się ze mną, jak z dzieckiem, choć kokietowała mnie. Siedzieliśmy w dawnej usypiającej sali, pod wpływem tego starego umeblowania; które niegdyś tak silnie działało na mnie. Dowiedziałem się, że Estella dopiero co wróciła z Francyi i udaje się do Londynu. Dumna i kapryśna, jak dawniej, nadzwyczaj wypiękniała. Widok jej obudził żywe wspomnienie brzydkiego pragnienia bogactwa i dżentelmeństwa, które tak prześladowało mnie w młodości i wszystkich tych głupich uczuć, które powodowały we mnie wtedy wstyd domu rodzinnego i Józefa, wszystkich wizyi, które przedstawiały mej wyobraźni jej postać w płomieniach ogniska, przywodziły ją w uderzeniach młota i rysowały w ciemnościach nocy, zaglądającej przez wiejskie okno kuźni; słowem nie mogłem ani w przeszłości, ani obecnie wyrwać myśli o Estelli z najskrytszej głębiny mej duszy.
Postanowiły, że spędzę z niemi wieczór, na noc wrócę do hotelu a do Londynu odjadę jutro zrana. Gdy pani Chewiszem porozmawiała z nami, posłała nas oboje, byśmy pochodzili po ogrodzie. Wróciwszy ze spaceru miałem powozić ją trochę w krześle, jak dawniej.
Wyszliśmy zatem z Estellą przez furtkę, którą wychodziłem w dniu walki z młodym dżentelmenem, obecnie Herbertem. Drżałem cały w duszy i ubóstwiałem nawet kraj jej sukni; ona zaś była zupełnie spokojną i prawdopodobnie niczego we mnie nie ceniła.
Gdyśmy zbliżyli się do miejsca znakomitego zwycięstwa, zatrzymała się i rzekła:
— Byłam widocznie dziwnem, małem stworzeniem, bo skryta śledziłam wasz pojedynek; to widowisko bardzo mnie zabawiło.
— Szczodrze mnie pani nagrodziła.
— Czy tak? — wyrzekła obojętnie, jakby nie rozumiejąc, o co chodzi. — Pamiętam, że bytem bardzo zła na pańskiego przeciwnika; bardzo mi się nie podobała jego obecność; pojawieniem swojemi doprowadzał mnie do nudów.
— Jestem obecnie z nim w wielkiej przyjaźni.
— Tak? Podobno ojciec jego uczy pana?
— Tak.
Niechętnie odrzekłem na to pytanie, zdawało mi się zbyt dziecinnem a ona już i bez tego obchodziła się ze mną, jak z dzieckiem.
— Ze zmianą swego położenia, zmienił pan i przyjaciół — rzekła Estella.
— Naturalnie.
— I oczywiście otoczenie, które niegdyś było dobre dla pana, obecnie jest zupełnie niewłaściwe.
Nie wiem, czy miałem w duszy zamiar odwiedzenia Józefa; lecz jeśli miałem, to uwaga Estelli zniweczyła go.
— Nie spodziewał się pan wówczas takiej szczęśliwej zmiany? — rzekła Estella, czyniąc w powietrzu lekki ruch ręką, wspominając czas pojedynku.
— Ani trochę.
Wyraz wyższości, z jakim szła obok mnie i wyraz mego uniżenia i pokory, stanowiły zupełne przeciwieństwo, dokładnie odczuwane przeze mnie. Poczucie to bolałoby mnie bardziej, gdybym nie czuł się napewno wybranym i przeznaczonym dla niej.
Sad zbyt zapuścił się i zarósł, by można było po nim biegać; obeszliśmy go dwa lub trzy razy i znaleźliśmy się na podwórzu browaru. Pokazałem jej dokładnie miejsce, w którem niegdyś widziałem ją na beczkach. Na to odrzekła tylko — „Czy tak?“ — i spojrzała obojętnie w tę stronę. Przypomniałem, jakto wyszła z domu i wyniosła mi śniadanie; ale odpowiedziała, że nie pamięta.
— Jakto, nie pamięta pani, że pani była przyczyną mego płaczu?
— Nie — odrzekła, poruszywszy głową, oglądając się dookoła siebie.
To zapomnienie z jej strony sprawiło, żem zapłakał znów w głębi duszy i to bardziej gorzkiemi łzami.
— Powinieneś pan wiedzieć — rzekła, zbliżając się do mnie tyle, ile przystoi to pięknej i wspaniałej kobiecie — powinieneś pan wiedzieć, że nie mam serca; nie wiem, czy ma to jaki wpływ na pamięć.
Wyszeptałem, że ośmielam się wątpić o tem i mam do tego podstawy, bo taka piękność nie może być bez serca.
— O, tak! Nie wątpię, że mam serce, które można przebić kindżałem lub kulą i gdy ono przestanie bić, umrę. Ale pan wie, że nie to chciałam powiedzieć. Nie mam czułości, sympatyi, uczuć i innych dzieciństw.
Co uderzyło mnie w chwili, gdy stała przede mną i uważnie patrzyła na mnie? Czy jej podobieństwo do pani Chewiszem? Nie. W niektórych tylko spojrzeniach i ruchach był cień podobieństwa do pani Chewiszem, jakie często spotykamy w dzieciach, które wyrosły pod wyłącznym wpływem danej osoby, zdala od obcych; w następstwie czego odbija się dziwne podobieństwo w wyrazie twarzy, choćby rysy nie miały nic wspólnego.
Jednakże ona przypomniała mi nie panią Chewiszem. Spojrzałem raz jeszcze, a ona wciąż patrzyła na mnie, ale wrażenia moje już znikły. Cóż to było?
— Nie żartuję — mówiła Estella z jakimś smutnym wyrazem, choć brwi jej się nie chmurzyły. — Jeśli los ma nas często sprowadzać razem, to od razu radzę panu uwierzyć mi. Nie — ciągnęła, łaskawie wstrzymując mnie, gdym chciał już otworzyć usta. — Nikogo i niczegom nie kochała. Nigdy nie odczuwałam nic podobnego.
Za chwilę znaleźliśmy się w opuszczonym browarze, tu pokazała wysoką galeryę, na którą wchodziła w pierwszym dniu naszej znajomości, przypominając, że „była tam, i widziała mnie na dole przerażonego“. Póki oczy me śledziły jej białą rączkę, znowu to samo smutne, nierozstrzygnięte pytanie przeniknęło mnie. Mimowolny mój dreszcz skłonił ją do położenia ręki na mojej. Natychmiast dziwne me myśli rozwiały się. Cóż to było?
— Co panu? czy pana znów co przestraszyło?
— Musiałbym się przestraszyć, gdybym mógł wierzyć pani słowom — rzekłem, pragnąc zmienić rozmowę.
— A więc pan nie wierzy? Cóż robić? W każdym razie, przyznałam się. Pani Chewiszem będzie wkrótce czekała na pana, by pan ją powoził w fotelu, choć myślę, że możnaby to obecnie zarzucić, wraz z resztą zwyczajów. Obejdziemy jeszcze raz dookoła ogrodu a potem wrócimy do domu. Chodź. Dziś nie powinieneś wylewać łez nad mem zepsuciem; bądź mym paziem i pozwól mi się oprzeć na swem ramieniu.
Piękna jej suknia sunęła się dotychczas po ziemi. Teraz podniosła ją jedną ręką a drugą oparła się zlekka na mem ramieniu. Jeszcze dwa, czy trzy razy okrążyliśmy zapuszczony sad wokoło i wydał mi się cały, jakby w kwiatach. Gdyby zielone i żółte trawki w szczelinach starego muru były najrzadszymi kwiatami, nie mogłyby mieć większego powabu w mych wspomnieniach.
Nie było między nami różnicy w latach, któraby mogła stać się dla nas przeszkodą. Byliśmy prawie rówieśnikami. Ale jej piękność i zachowanie tłumaczyły me uniesienie, choć w głębi duszy byłem przekonany, że opiekunka przeznacza nas sobie. Wreszcie wróciliśmy do domu i tam ujrzałem ze zdziwieniem, że Dżaggers przyjechał, by zobaczyć się z panią Chewiszem w jakiejś sprawie i pozostać na obiedzie. W sali, gdzie stał pokryty zgnilizną stół, zapalono stare świeczniki i pani Chewiszem siedziała w fotelu, czekając na mnie.
Gdyśmy zaczęli zakreślać dziwne kręgi koło resztek ślubnego pasztetu, wydało mi się, że wraz z krzesłem unoszę się w przeszłość. Ale w tej sali i obok tego trupa, jakby powstałego z grobu, Estella wydala się jeszcze piękniejszą i byłem bardziej jeszcze, niż kiedykolwiek oczarowany.
Zbliżała się pora obiadowa i Estella pozostawiła nas, aby przebrać się do stołu. Zatrzymaliśmy się przy długim stole, a pani Chewiszem położyła swą suchą rękę na zżółkłym obrusie. Estella obejrzała się na progu sali; Pani Chewiszem posłała jej ręką pocałunek z tak namiętnem spojrzeniem, że mimowoli wzbudziło to we mnie strach.
Estella wyszła. Pozostaliśmy sami, a pani Chewiszem zwróciła się do mnie i spytała szeptem:
— Cóż, piękna, wdzięczna i wspaniała? Podoba ci się?
— Musi się podobać każdemu, kto ją zna.
Objąwszy jedną ręką mą szyję, przysunęła mą głowę do swojej.
— Kochaj, kochaj ją! Jak ona się z tobą obchodzi?
Zanim zdołałem jej odpowiedzieć (jeśli tylko mogłem cokolwiek odpowiedzieć na tak trudne pytanie) powtórzyła:
— Kochaj, kochaj ją! Jeśli zacznie cię wyróżniać — kochaj ją. Jeśli będzie cię obrażać — kochaj ją. Jeśli będzie rozdzierać twe serce na części i im starszym będziesz, tem głębszemi będą twe rany — zawsze kochaj, kochaj ją!
Nigdy nie słyszałem słów wypowiedzianych z takim ogniem. Czułem, jak muskuły jej suchej ręki, obejmującej mą szyję, napływały krwią od ogarniającego ją wzruszenia.
— Słuchaj, Pip! Przyjęłam ją do siebie, aby ją kochali. Starałam się o nią i wychowałam tak, aby ją kochali. Zrobiłam ją tem, czem jest teraz a wszystko dlatego, aby ją kochali — kochali!
Powtórzyła ostatnie słowo zbyt często, bym mógł się co do niego mylić, ale jeśliby ono zamiast miłości oznaczało nienawiść, ból, zemstę, przekleństwo, nie mogłaby go wyrazić straszniejszym głosem.
— Powiem ci — ciągnęła tym samym przerywanym strasznym szeptem — co to jest prawdziwa miłość — to ślepe, nie liczące się z niczem poniżenie, to zupełne ukorzenie się, wiara i nadzieja wbrew samemu sobie, to wreszcie pełne oddanie duszy i serca ukochanemu człowiekowi. To właśnie to, com ja uczyniła!
Tu wydała dziki krzyk; schwyciłem ją wpół dlatego, że wstała z krzesła i rzuciła się naprzód, jakby chciała uderzyć sobą o ścianę i zabić się.
Wszystko to zaszło w jednej chwili. Posadziwszy ją na krześle, poczułem znany zapach mydła i gdym się obejrzał, ujrzałem w pokoju Dżaggersa.
Zdaje mi się, że nie mówiłem, iż zawsze nosił jedwabną, wielkich rozmiarów chustkę do nosa, która odgrywała wielką rolę w jego zawodzie. Widziałem, jak mieszał klienta lub świadka tem, że tryumfalnie rozpościerał swą chustkę, jakby miał zamiar zaraz obetrzeć nos, ale potem zatrzymywał się wiedząc, że nie zdoła tego dokonać, a już klient lub świadek złoży zeznanie. Gdym zobaczył go w pokoju, trzymał swą złowieszczą chustkę w obu rękach i patrzył na nas. Widząc me spojrzenie, pozostał parę chwil, milcząc, w tej pozie: „Czyż? Dziwne!“ a potem z niezwykłą szybkością obrócił chustkę na właściwy jej użytek.
Pani Chewiszem spostrzegła go równocześnie ze mną, ona, podobnie jak i wszyscy bała się go. Okazała silną chęć usprawiedliwienia się i wyszeptała, że jest punktualny jak zawsze.
— Punktualny jak zawsze — powtórzył, zbliżając się ku nam. — Jak twoje zdrowie, Pip? Czy życzy sobie pani, bym ją powoził w fotelu dookoła sali? A więc jesteś tu, Pip?
Odpowiedziałem, że pani Chewiszem pragnęła, bym przyjechał powitać Estellę. Na to zauważył:
— Tak, bardzo piękna panienka!
Potem jedną ręką popychał przed sobą fotel z panią Chewiszem, drugą zaś włożył do kieszeni od spodni, jakby kieszeń jego była pełna tajemnic, a on chciał je zatrzymać.
— Cóż, Pip, często widywałeś pannę Estellę poprzednio? — spytał wstając.
— Jakto często?
— Tak, wiele razy? Dziesięć tysięcy, co?
— O nie, napewno nie tyle razy.
— Więc dwa razy?
— Dżaggers, wmieszała się pani Chewiszem na moje szczęście — zostaw pan Pipa w spokoju i idź z nim na obiad.
Posłuchał i razem zeszliśmy po ciemnych schodach. Po drodze do oddzielnego skrzydła w tylnej części podwórza zapytał, czym często widywał panią Chewiszem przy obiedzie i według zwyczaju dał mi obszerny wybór między stu razami a jednym.
Pomyślałem i rzekłem:
— Nigdy!
— I nigdy nie zobaczysz. Od tej pory, gdy zaczęła obecny rodzaj życia, nigdy nie pozwoliła sobie jeść ani pić w niczyjej obecności. Włóczy się po nocy i wówczas żywi się tem, co znajdzie.
— Czy mogę panu zadać pytanie?
— Możesz, ale ja mogę uchylić się od odpowiedzi. No pytaj.
— Czy imię Estelli — Chewiszem, czy? — nie wiedziałem, co dodać.
— Czy jak?
— Chewiszem.
— Chewiszem.
Przyszliśmy do stołu, gdzie ona i Sara Poket oczekiwały już na nas. Pan Dżaggers usiadł na honorowem miejscu, Estella naprzeciw niego, ja zaś naprzeciw żółtozielonej przyjaciółki. Bardzo dobry był obiad. Przy stole usługiwała dziewczyna, której nie widziałem ani razu podczas poprzednich bytności, choć jak wiem, była przez cały czas w tym tajemniczym domu.
Po obiedzie postawiono butelkę doskonałego, starego portweinu przed mym opiekunem, i damy zostawiły nas samych.
Nigdy nie zauważyłem w panu Dżaggersie takiej upartej skrytości, jaką otaczał się w tym domu. Nie podnosił prawie oczu i tylko raz w ciągu całego obiadu spojrzał na Estellę. Kiedy mówiła do niego, słuchał, odpowiadał, gdy trzeba było, ale ani razu nie widziałem, by przy tem patrzył w jej twarz. Natomiast ona często patrzyła na niego badawczo z ciekawością i niedowierzaniem, ale z twarzy jego trudno było osądzić, czy dostrzega jej wejrzenia, czy nie. Podczas obiadu znajdował wielką przyjemność w pobudzaniu Sary Poket do złości, wspominając jej często w rozmowie o wielkich nadziejach, jakie mam na przyszłość. Wogóle czynił to nieznacznie, a raczej wyciągał ze mnie naiwnego podobne wzmianki. Gdyśmy zostali z nim sami, siedział z tak skupionym i tajemniczym wyrazem, że się niecierpliwiłem. Zdawało się, że bada szlachetność wina, nie mając nic innego do roboty. Podnosił szklankę do świecy, próbował wino, płukał niem gardło, połykał, znów patrzył na szklankę, wąchał, smakował, dolewał do szklanki, wszystko to wbudzało we mnie silne rozdrażnienie i niepokój. Trzy czy cztery razy chciałem zacząć rozmowę, ale widząc, że chcę mu zadać pytanie, ze szklanką w ręku rzucał zawsze na mnie spojrzenia i zabierał się do płukania gardła winem, jakby zwracał mi uwagę, że nie należy mówić z nim, bo nie może odpowiadać.
Zdaje mi się, że moja obecność mogłaby wreszcie doprowadzić panią Poket do wściekłości i wzbudzić w niej niebezpieczne pragnienie zerwania czepca, który był bardzo brzydki i rozrzucenia włosów po podłodze, które na pewno wyrosły nie na jej głowie. Nie pokazała się już więcej, gdyśmy przeszli do pokoju pani Chewiszem i we czwórkę zaczęliśmy grać wista. Podczas naszej nieobecności, przyszła pani Chewiszem do głowy dziwna myśl przybrania głowy, szyi i rąk Estelli w najkosztowniejsze ozdoby ze swej toalety i zauważyłem, że nawet opiekun mój podniósł trochę brwi i popatrzył na Estellę z pod oka — tak była piękną w blasku tych ozdób.
Nie mówię już, z jaką wprawą bił on nasze wysokie atuty i zostawał zwycięzca z nizkiemi nieznaczącemi kartami, przed któremi zupełnie znikała moc naszych królów i dam; zamilczę także o mych uczuciach na myśl, że widzi w nas trzy politowania godne zagadki, dawno już przezeń rozwiązane; najbardziej męczyła mnie dysharmonia jego groźnej obecności z miłością moją do Estelli. Było mi przykro, że przedmiot mej miłości był o dwa kroki od niego w tym samym pokoju — zdawało mi się, że nie zniosę tego.
Graliśmy do dziewiątej, poczem postanowiono, że gdy Estella pojedzie do Londynu, uprzedzą mnie, bym mógł wyjść naprzeciw na stacyę dyliżansów. Pożegnałem się z nią i wyszedłem.
Opiekun zajmował w zajeździe „Niebieskiego Dzika“ pokój obok mego. Do późnej nocy słowa pani Chewiszem: „kochaj, kochaj ją!“ dźwięczały mi w uszach. Wypowiadałem je po swojemu i sto razy zwierzałem się swej poduszce: „kocham, kocham ją!“
Czasami opanowywała mnie wdzięczność za to, że Estellę przeznaczono „mnie“. niegdyś uczniowi kowalskiemu. Bałem się, że ona obecnie wcale nie z zachwytem patrzy na taki los. Czy kiedy odwzajemni się? Kiedyż obudzę w niej serce, do tej pory pogrążone we śnie i apatyi?
Nieszczęśliwy sądziłem, że były to podniosłe uczucia i ani razu nie pomyślałem, że było nizkiem i małodusznem z mej strony usuwanie się od Józefa dlatego, że ona nim pogardza. Minął dzień i myśl o Józefie wycisnęła łzy na mych oczach; szybko jednak wyschły, niech mi to Bóg wybaczy!






Rozdział IV.

Po dobrym namyśle na drugi dzień rano, zdecydowałem się powiedzieć opiekunowi, że Orlik nie jest człowiekiem, któremuby można powierzyć miejsce u pani Chewiszem, wymagające wielkiego zaufania. — „Zapewne nie jest odpowiednim człowiekiem — odrzekł — bo niema człowieka, któremuby można było w zupełności zaufać“. — Był bardzo rad, że i ten wypadek nie podlegał wyjątkowi i z prawdziwem zadowoleniem, wysłuchał wszystkiego, com mógł o Orliku opowiedzieć.
— Dobrze, dobrze Pip — natychmiast wypłacę, co mu się należy i odprawię go.
Przestraszył mnie taki pospiech i zacząłem prosić, by poczekał jeszcze, gdyż niełatwo będzie rozprawić się z Orlikiem.
— Nie obawiaj się — chciałbym widzieć, jak się będzie wobec mnie zachowywał.
Mieliśmy wyjechać do Londynu dyliżansem, wychodzącym o dwunastej; skorzystałem z tego, i oznajmiłem, że zamierzam trochę przejść się po drodze londyńskiej i wsiądę do dyliżansu, gdy mnie dogoni. Postanowiłem tak postąpić, bo wciąż się obawiałem, że lada chwila przybiegnie Pembelczuk. Tak więc mogłem od razu wyjść z zajazdu. Obszedłem conajmniej dwa kilometry, by minąć dom pana Pembelczuka i skręciłem na główna ulicę trochę dalej za tą straszną pułapką, czując się prawie bezpiecznym.
Było mi miło po tylu latach znaleźć się znowu w tem cichem, starem miasteczku, a zdziwione spojrzenia przechodniów, poznających mnie, niemało pochlebiały mej miłości własnej. Dwóch lub trzech kupców wyszło nawet ze sklepów, by minąwszy mnie, wrócić nazad, niby po zapomnianą rzecz, w istocie zaś tylko po to, by spojrzeć mi w twarz. Trudno rozstrzygnąć, kto z nas przytem więcej udawał; czy oni, starając się jak najlepiej odegrać komedyę, czy też ja, udając, że ich nie spostrzegłem. Byłem też zadowolony, gdy nagle los, jakby na złość, zetknął mnie z tym łotrem, chłopcem od Trebba.
Szedł naprzeciw, machając pustym, niebieskim workiem. Natychmiast zdecydowałem, że najlepiej będzie iść naprzód, bez zmieszania i spojrzeć mu prosto w oczy; tem zachowałbym swą godność i przytłumił jego złe skłonności. Tak uczyniłem i już cieszyłem się z powodzenia, gdy nagle zatrzymał się; kolana zadrżały mu, włosy stanęły dębem, czapka spadła, drżał cały i wybiegłszy na środek ulicy, zaczął wrzeszczeć: „Trzymajcie mnie! Zląkłem się!“ — chcąc tem okazać, że pańska moja powierzchowność wzbudziła w nim strach i wzruszenie. Gdym się z nim zrównał, zęby mu szczękały i z wyrazem najgłębszego uniżenia upadł na ziemię przede mną.
Nielekko mogłem znieść podobne ośmieszenie, ale było to niczem w porównaniu z tem, co nastąpiło. Nie uczyniłem nawet dwustu kroków, gdy ujrzałem znów przed sobą tego chłopca. Wychodził z za rogu. Niebieski worek miał przerzucony przez ramię, uczciwe przejęcie się pracą błyszczało mu w oczach, wesoło wracał do domu. Szedł jakby nic nie widząc i znów spotkał się ze mną i znów zaczął wyprawiać podobne żarty; zaczął kręcić się koło mnie, uginając kolana i wyciągając do mnie ręce, jakby błagając mnie o łaskę. Wstrętne jego wykrzykiwania się były witane wesołymi oklaskami całego kółka widzów. Stanowczo nie wiedziałem, gdzie mam się podziać.
Nie doszedłem do stacyi pocztowej, gdy zabiegł mi po raz drugi. Teraz zupełnie się zmienił: nałożył niebieski worek na siebie, tak jak ja zarzutkę i poważnie kroczył drugą stroną ulicy. Za nim ze śmiechem biegł cały tłum towarzyszy, do których ze znaczącym gestem krzyczał od czasu do czasu: — „Usuńcie się! nie znam was“. Żadne słowa nie mogą wyrazić, jak byłem wściekły i obrażony, gdy przechodząc koło mnie, poprawił kołnierz koszuli, musnął włosy na skroniach, podparł się i tonem obrzydzenia, przeciągle powtórzył: — „Nie znam was, nie znam, słowo honoru, nie znam!“
Potem prześladował mnie wzdłuż mostu, krzycząc i kracząc głośno, jak złowieszczy ptak, znający mnie jeszcze z kuźni. To ostatnie przejście dopełniło miary wstrętu, z jakim opuszczałem miasto.
Teraz jeszcze myślę, że nic mi nie pozostawało innego, jak zbić tego ulicznika, albo znieść obelgę. Pobicie go na ulicy, lub żądanie zadosyćuczynienia byłoby małą dlań karą. Przytem był zwinnym, skręcał się, jak żmija, z pogardliwym chychotem prześlizgiwał się między nogami. Na drugi dzień napisałem do pana Trebba, że będę musiał zerwać z nim stosunki, jeśli do tego stopnia nie szanuje publiczności, że trzyma u siebie takiego niegodziwca, zasługującego na naganę każdego rozumnego człowieka.
Dyliżans z panem Dżaggersem nadjechał tymczasem; zająłem miejsce i dotarłem do Londynu, zaraz wysłałem Józefowi beczułkę ostryg i sztokfisza (jako wynagrodzenie za to, żem nie był u niego), potem poszedłem do Bernarda.
Herbert siedział przy obiedzie, składającym się z zimnej wędliny i bardzo ucieszył się z mego powrotu. Poczułem potrzebę wyznania tajemnicy swego serca przyjacielowi i towarzyszowi. Wyprawiłem grooma do teatru, ponieważ nie można było myśleć o szczerości, póki Peper był z nami.
Po obiedzie usiedliśmy przy kominku.
— Kochany Herbercie! mam ci powiedzieć coś ważnego.
— Drogi Hendlu, okażę się godnym twego zaufania.
— Opowiem ci o sobie i jeszcze o kimś innym.
Herbert, założywszy nogi, patrzył w ogień, a widząc, że milczę przez chwilę, pytająco spojrzał na mnie.
— Herbercie, kocham... ubóstwiam... Estellę.
Zamiast się zdziwić, z zimna krwią odpowiedział:
— Dobrze! Więc?
— Dobrze? Więc? Czy to wszystko, co na to powiesz?
— Chcę spytać, cóż więcej? — odrzekł Herbert. — To już wiem i tak.
— Skądże wiesz?
— Skądże wiem? Od ciebie się dowiedziałem.
— Nigdy ci tego nie mówiłem.
— Nie mówiłeś mi! Nigdy mi nie mówisz, gdy się strzyżesz a przecież wiem o tem. Zawsze ją ubóstwiałeś, od chwili, gdym cię poznał. Przywiozłeś swą miłość wraz z tłomoczkiem. Opowiadałeś mi o tem cały dzień. Opowiadając swą historyę, od razu powiedziałeś, że od pierwszego spotkania zacząłeś ją ubóstwiać, jeszcze jako mały chłopiec.
— No dobrze — odrzekłem, słysząc to po raz pierwszy i nie bez zadowolenia — nigdy nie przestałem jej ubóstwiać. Teraz wróciła jeszcze piękniejsza i bardziej zachwycająca, niż wówczas. I jeśli poprzednio ją ubóstwiałem, teraz ubóstwiam ją dwa razy więcej.
— Szczęśliwym jesteś Hendlu, że ci ją przeznaczają. Nie dotykając zakazanych pytań, możemy stwierdzić, że wcale nie mamy co do tego wątpliwości. A nie wiesz, co myśli Estella o twych uczuciach?
Smutno wstrząsnąłem głową.
— Nie myśli o mnie.
— Wytrzymaj, drogi Hendlu, czasu dosyć. Ale cóż chcesz jeszcze powiedzieć.
— Wstyd mi się przyznać, a jednak mowa nie jest większym grzechem, niż myślenie. Uważasz mnie za szczęśliwego. Naturalnie jestem szczęśliwy. Wczoraj byłem jeszcze chłopcem u kowala a dziś... no, jakżeby się nazwać?
— Nazwij się dobrym chłopcem, jeśli chcesz koniecznie się czemś nazwać. Dobrym chłopcem, w którym dziwnie łączy się śmiałość z niezdecydowaniem; porywczość z oględnością; pragnienie działania z lenistwem.
Zatrzymałem się na chwilę, aby pomyśleć, czy rzeczywiście charakter mój składa się z takiej, mieszaniny uczuć. Wogóle uznałem tę analizę za słuszną.
— Kiedy pytałem się, jak mam się teraz nazwać, Herbercie, myślałem o tem, co obecnie zajmuje me myśli. Mówisz: żem szczęśliwy. Wiem, że sam nic nie uczyniłem, by się wznieść w świecie: wszystko to dzieło szczęścia. Dlatego widocznie, żem dziecko szczęścia. Ale gdy myślę o Estelli....
— A kiedyż ty o niej nie myślisz? — przerwał mi Herbert, nie spuszczając ze mnie oczu.
— Tak, drogi Herbercie, nie mogę wyrazić, jak czuję się zależnym od setki wypadków. Nie dotykając zakazanych pytań, mogę jednakże przyznać, że wszystkie me nadzieje osnute na stałości jednej osoby. Jakieś niepojęte położenie, ledwie mglisto prześwitujące i w niem leżą me nadzieje!
Wyznanie to zdjęło — mi ciężar z duszy, dawno już mnie gniotący, szczególnie zaś od wczorajszego wieczoru.
— Hendlu — odrzekł Herbert swym zwykłym, wesołym głosem — zdaje mi się, że z rozpaczy, spowodowanej gorącą miłością, patrzymy w zęby darowanemu koniowi i to jeszcze przez mikroskop. Jeśli jednak zwrócimy uwagę na jeden punkt, dostrzeżemy na pewno lepszych stron darowanego konia. Mówiłeś przecież, że Dżaggers od początku twierdził, że czekają cię nie same tylko nadzieje. A choćby tego nie powiedział, to czyż myślisz, że Dżaggers należy do tych, którzy zabierają się do dzieła, nie będąc przekonanymi o powodzeniu tegoż?
Przyznałem, że trudno coś tym słowom zarzucić, ale niechętnie. Pragnąłem zaprzeczyć.
— Sądzę, że to ważny punkt i przypuszczam, że dobrze musiałbyś się namyślić, by wynaleźć coś ważniejszego. Co do reszty, musisz poczekać, aż opiekun twój zechce ci odkryć tajemnicę; on zaś musi czekać z tem na swego klienta. Zapewne zostaniesz pełnoletnim, zanim poznasz tajemnicę swego niepewnego położenia, wówczas dopiero może ją odkryją. W każdymi razie będziesz bliższym spełnienia swych nadziei, bo przecież wreszcie muszą się spełnić.
— Jaki ty masz szczęśliwy charakter! Nigdy nie tracisz humoru — zauważyłem, zachwycając się jego wesołem usposobieniem.
— Niezawodnie! ja przecież także mam tylko nadzieje i nic więcej. Jednakże powinieneś wiedzieć, że wszystko, co mówię, jest osobistem przekonaniem mego ojca. Właściwa uwaga, jaką kiedyś od niego słyszałem; była taka: — „Sprawa musi być pewną, inaczej Dżaggers nie wziąłby się do niej“. Teraz zaś, zanim dalej mówić będziemy o ojcu lub o synu i zanim będę mógł ci odpłacić otwartością za otwartość, chcę ci powiedzieć coś nieprzyjemnego, — muszę stać się w twych oczach na chwilę przykrym.
— Nie uda ci się to.
— Nie, uda się. Raz, dwa, trzy — no jestem gotów! Hendlu, przyjacielu mój — zaczął gorącym, lecz wesołym głosem — zawsze myślałem, że Estella nie może być stanowczo warunkiem twej przyszłości, jeśli nigdy o tem nie wspominał opiekun. Czy mam słuszność, gdy mówię, że nigdy o niej nie wspominał ani wprost, ani ubocznie? Czyś nigdy naprzykład nie zauważył, aby dobroczyńca twój układał jakieś plany co do twego małżeństwa?
— Nigdy.
— Hendlu, z czystem sumieniem mówię ci to wszystko nie dlatego, że to jeszcze zielone winogrona! Nie będąc związanym z nią żadnymi węzłami, czy możesz ją rzucić? Zapowiedziałem ci już, że będę mówił nieprzyjemności.
Odwróciłem się, bo owładnęło mną uczucie podobne do tego, jakie opanowało minie w dniu pożegnania się z kuźnią, gdym płakał, objąwszy drewniany słup wiorstowy. Obaj chwil kilka milczeliśmy.
— Tak; ale drogi Hendlu, jeśli uczucie to tak głęboko zakorzeniło się w duszy młodzieńczej, takiej romantycznej z natury i ze zbiegu okoliczności, to jest to rzecz poważna. Pomyśl o jej wychowaniu, o pani Chewiszem. Pomyśl o samej Estelli. Nieprawdiaż, nienawidzisz mnie teraz? A jednak może to doprowadzić Bóg wie do czego.
— Sam to rozumiem, Herbercie — rzekłem, nie zwracając do niego głowy — ale cóż mam robić?
— Nie możesz porzucić jej i zapomnieć o niej?
— Nie, niepodobna!
— I nie możesz sprobować?
— Niepodobna!
— No — zawołał, zrywając się z krzesła i otrząsając się, jakby ze snu — no, teraz znów będę serdecznym!
Zaczął chodzić po pokoju, poprawiając firanki, przestawiając krzesła, przeszukując książki, zaglądając do pokoju jadalnego i do puszki na listy, otwierał i zamykał drzwi i wreszcie usiadł na krześle koło kominka.
— Chciałbym ci powiedzieć parę słów o moim ojcu i o jego synu. Myślę, że nie potrzeba ci mówić tego, boś sam już pewno zauważył, że dom ojca nie odznacza się wielkim porządkiem w gospodarskich sprawach.
— Niema nic bez ale, Herbercie.
— O tak! Zupełnie to samo mówi i stróż i sklepikarz na rogu. Bez żartów Hendlu, jest to sprawa poważna — wiesz o tem tak dobrze, jak ja. Sądzę, że był czas, gdy ojciec jeszcze nie machał na wszystko ręką; ale było to już dawno. Czyś zauważył w naszych stronach dziwną okoliczność, że dzieci nieszczęśliwych małżeństw zawsze pragną jak najprędzej się ożenić.
Było to tak dziwne pytanie, że spytałem „dlaczego?“
— Nie wiem, chciałbym i ja to wiedzieć. Jest to jednakże faktem. Żywym przykładem — moja siostra Karolina, choć umarła w trzydziestym roku życia. Mała Dżenni. idzie śladem siostry. Tak pragnie związać się węzłem małżeńskim, że mimowoli myślisz, iż całe swe krótkie życie spędziła na rozmyślaniach o szczęściu rodzinnem. Maleńki Alik, który chodzi jeszcze w sukience, już postanowił ożenić się z małą dziewczynką Kin. Zdaje mi się, że wszyscy już jesteśmy zaręczeni z wyjątkiem Bebi.
— Toś ty zaręczony?
— Tak, ale to poniekąd tajemnica.
Zapewniłem, że święcie jej dochowam i prosiłem, by podał mi jej szczegóły. Tak rozumnie i z takiem uczuciem mówił o mej słabości, że chciałem się cośkolwiek przekonać o jego własnej sile.
— Czy mogę poznać jej imię?
— Klara!
— I mieszka w Londynie?
— Tak i muszę dodać, że nie odpowiada ona źle zrozumianym rodowym pojęciom mej matki. Ojciec jej był dostawcą towarów na okręty i zdaje się wypełniał obowiązki kasyera.
— A teraz? — spytałem.
— Z powodu starości emerytowany.
— A żyje.......
— Na drugiem piętrze — odrzekł Herbert. (Wcale nie chciałem wiedzieć, gdzie mieszka, tylko z czego żyje). — Nigdy nie widziałem go od chwili poznania Klary; nie wychodzi ze swego mieszkania. Natomiast słyszałem nieustannie. Ze strasznym hałasem odłupuje i piłuje podłogę jakiemś narzędziem.
— Nie spodziewasz się go widzieć.
— O nie, wciąż tego oczekuję, ciągle się boję, by nie spadł nam na głowy. Nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymają belki podłogi.
Roześmieliśmy się z duszy przy tych słowach. Znów na chwilę spuścił głowę i oznajmił, że gdy tylko zacznie zbierać kapitał, zaraz ożeni się z Klarą. Dodał, jakby dla wyjaśnienia swego przygnębienia: — Nie można, widzisz, żenić się, gdy się tylko przygląda.
Obaj patrzyliśmy uparcie w ogień. Włożywszy ręce w kieszenie myślałem, jaką to trudną rzeczą dla wielu zebrać kapitał. W jednej z kieszeni poczułem jakiś papier, wyjąłem go, rozwinąłem i spostrzegłem afisz, który przyniósł mi Józef o występie znakomitego, prowincyonalnego artysty-amatora.
— Boże miłosierny! — mimowoli zawołałem — to dziś przedstawienie!
Postanowiliśmy iść zaraz do teatru. Jak umiałem, zacząłem pocieszać Herberta możliwymi i niemożliwymi środkami. Oznajmił mi, że jego narzeczona znała mnie już z opowiadań i życzy sobie mnie poznać. Po tych wzajemnych wylewach uścisnęliśmy sobie ręce, pogasili świece, zamknęli drzwi i udali się na debiut pana Uopsela.






Rozdział V.

Pewnego pięknego poranku, gdym uczył się z panem Poketem, przyniesiono mi list z poczty; sam adres silnie mię wzruszył, charakteru pisma nie znałem, ale domyśliłem się, czyja ręka go pisała. List nie zaczynał się żadnym wstępem w rodzaju „kochany panie Pip“, „kochany Pip“, czy „kochany panie“; treść zaś była następująca:
„Przyjeżdżam do Londynu pojutrze, o dwunastej, dyliżansem. Było zdaje się postanowionem, że pan mnie spotka na stacyi? W każdym razie pani Chewiszem tak rozporządziła i piszę z jej zlecenia. Łączę od niej ukłony.

Z szacunkiem
Estella.“

Gdyby czas naznaczony nie był tak krótki, napewno zamówiłbym specyalnie w tym celu parę nowych ubrań; musiałem się atoli zadowolić tem, co miałem. Od tej chwili straciłem apetyt i spokój do oznaczonego dnia. Ale i ten dzień nie wrócił mi spokoju, przeciwnie, byłem jeszcze bardziej wzruszony i oczekiwałem dyliżansu przed stacyą pocztową, zanim ruszył z pod „Niebieskiego Dzika“. Na ostatniem bezmyślnem zajęciu straciłem pierwsze półtory godziny swego pięciogodzinnego oczekiwania, gdy niespodziewanie nadszedł Uemnik:
— A! pan Pip! Jak się pan miewa? Co pan tu porabia?
Wyjaśniłem, że czekam na pewną osobę, która ma przyjechać dyliżansem i zapytałem go o zamek i o ojca.
— Dziękuję, mają się doskonale, zwłaszcza ojciec. Świetnie się trzyma. Niedługo minie mu ośmdziesiąt dwa lat i mam zamiar dać z tej okazyi ośmdziesiąt dwa wystrzały, byleby tylko sąsiedzi nie zechcieli oponować i moja armata wytrzymała taką salwę. Zresztą niema co o tem mówić w Londynie. Jak pan myśli, dokąd idę?
— Do kancelaryi — rzekłem, ponieważ szedł w tym kierunku.
— Prawie że; idę do Niuget. Mamy obecnie na porządku dziennym sprawę o kradzież, wyrządzoną na szkodę pewnego bankiera. Właśnie oglądałem miejsce zbrodni, obecnie zaś muszę omówić pewną rzecz z klientem.
— Czy waszem klientem jest złodziej?
— Niechże Bóg broni. Obwiniają go tylko. Tak samo mogliby obwinić pana albo mnie. Rozumie pan, podobnie mogliby i pana obwinić.
— Tylko, że żaden z nas nie jest winnym.
— Tak, tak. Widzę, że pan szybko się oryentuje. Nie chce pan czasem zajrzeć do Niugetu ze mną? Jeśli pan ma wolny czas...
Tyle miałem jeszcze czasu, że choć poprzednio postanowiłem nie spuszczać z oczu dłużej niż na pięć minut stacyi pocztowej, propozycya wydała mi się zupełnie możliwą. Wstąpię tylko dowiedzieć się o chwili przyjazdu. Doszedłem na stacyę i spytałem. Wnet wróciłem do pana Uemnika i zgodziłem się na propozycyę.
Po obejrzeniu więzienia odprowadziłem go do drzwi kancelaryi, potem wróciłem na swe stanowisko przy stacyi pocztowej, mając jeszcze dwie czy trzy godziny czasu. Cały ten czas spędziłem na rozmyślaniach, jak to dziwne, że więzienie i przestępcy wciąż mnie prześladują, że prześladowanie to zaczęło się jeszcze na wsi a potem parę razy się powtórzyło jak stara, niezabliźniona rana; i teraz nie uniknąłem go, gdy nadzieje zaczynały się już ziszczać ze zbliżeniem się Estelli do minie. Wśród takich rozmyślań ujrzałem w wyobraźni jej śliczną, dumną twarzyczkę i z niepokojem porównałem ją z widzianym przed chwilą więziennym obrazem. Z duszy żałowałem, żem spotkał Uemnika i zgodził się na jego propozycyę. W tym dniu mniej niż kiedykolwiek życzyłem sobie, by szła ode mnie woń niugetskiego więzienia. Chodząc tam i z powrotem otrzepywałem proch więzienny z butów i ubrania, wydychałem go z płuc. Tak dalece byłem zajęty swemi myślami, że czas do przyjazdu dyliżansu wydał mi się bardzo krótkim, nie zdążyłem nawet w zupełności uwolnić się od przykrego wrażenia, jakie odniosłem z więzienia, gdym ujrzał jej twarzyczkę w oknie karetki i rękę, którą machała mi na przywitanie.
W tej chwili znowu jakiś nieuchwytny cień przemknął przede mną. Cóż to było?...
W swym podróżnym płaszczu, obszytym futrem, wydawała mi się Estella jeszcze wspanialszą, jeszcze piękniejszą, niż dotychczas. Zachowanie się jej było nadzwyczaj ujmujące; mógłby ktoś pomyśleć, że stara mi się przypodobać. Przypuszczałem, że czyni to pod wpływem pani Chewiszem.
Staliśmy na podwórzu zajazdu i ona wskazywała mi swe rzeczy. Kiedym wszystko zabrał, uświadomiłem sobie — dotychczas o niczem innem, jak o niej nie myślałem — że nie wiem nawet, dokąd jedzie.
— Jadę do Riczmond. Objaśniono mnie, że są dwa Riczmondy, jeden w Serri, drugi w Yorkshirze. Mój leży w Serri. Stąd jest doń dziesięć mil. Najmiesz mi karetę i odwieziesz mnie. Oto moja portmonetka, zapłacisz z niej, co trzeba. Nie, nie, musisz wziąć portmonetkę! Nie my tu decydujemy, musimy postępować według danych instrukcyi. Nie możemy robić tak, jak nam się podoba.
Mówiąc to, podała mi portmonetkę a ja sądziłem, że słowa jej mają jakieś tajemne znaczenie. Wypowiedziała je jednak mimowoli, bez niezadowolenia.
— Po karetę trzeba posłać. Możebyś tu trochę odpoczęła?
— Tak, odpocznę i napiję się herbaty, ale ty musisz się wszystkim zająć.
Podała mi rękę, jakby i to było już postanowione, a ja poleciłem lokajowi, gapiącemu się na dyliżans, jakby od urodzenia czegoś podobnego nie widział, aby zaprowadził nas do oddzielnego pokoju. Usłyszawszy zlecenie, zakręcił się, schwycił jakąś serwetkę, jakby była magicznym kluczem, bez którego nie mógł znaleźć drogi na górę i zaprowadził nas do najciemniejszej i najbrudniejszej komórki w całym domu. Pokój ten był ozdobiony pomniejszającem lustrem. Kiedym zaoponował przeciw pomieszczeniu nas w podobnej komórce, wprowadził nas do większego pokoju, na trzydzieści osób. Na kracie kominka, na kupce popiołu walała się zmięta zapisana kartka, wydarta z zeszytu. Popatrzywszy na te zwęglone resztki, pokiwał głową i zapytał „co rozkażę“, a odebrawszy odpowiedź: „szklankę herbaty dla pani“, zdziwił się.
Zdawało mi się wówczas, a i obecnie zdaje mi się, sądząc ze zmieszanego zapachu bulionu i stajni, że hodowla koni nie była zbyt porządnie prowadzona i że przedsiębiorczy gospodarz zużytkowywał swe konie na bulion. Mimo to jednak pokój ten byt dla mnie najwspanialszym w świecie, bo w nim była Estella. Zdawało mi się, że z nią mógłbym w największem szczęściu przeżyć tu wiek cały.
— Do kogo jedziesz do Riczmondu?
— Do pewnej damy, która ma mnie wprowadzić do towarzystwa i poznajomić z paroma damami, jednem słowem da mi możność rozejrzenia się w świecie.
— Naturalnie będziesz rada, widzieć nowe miejsca, nowych ludzi i mieć nowych wielbicieli.
— Oczywiście.
Odpowiedziała tak obojętnie, że zauważyłem:
— Mówisz o sobie, jakby o kimś obcym.
— Skądże wiesz, jak mówię o obcych? — spytała — ślicznie uśmiechając się. — Nie ty mnie masz uczyć; mówię, jak mi się podoba. Jakże ci się powodzi u pana Poketa?
— Nadzwyczaj wesoło, doskonale...
— Doskonale?
— Tak wesoło, jak tylko może być bez ciebie.
— Ach, nierozsądny chłopcze. Dlaczego pleciesz takie głupstwa? Zdaje mi się, że twój pan Mateusz jest najlepszym z całej swej rodziny.
— Naturalnie, nie jest niczyim nieprzyjacielem...
— Poczekaj, poczekaj, niczyim prócz samego siebie; nienawidzę ludzi tego rodzaju. Ale mówią, że jest rzeczywiście bardzo bezinteresowny i nie poniża się do drobnej zawiści i nieprzyjaźni. Tak słyszałem.
— Mam dość dowodów na potwierdzenie twych słów.
— Myślę, że nie możnaby tego powiedzieć o reszcie. Tak dokuczają pani Chewiszem różnemi doniesieniami na ciebie. Śledzą każdy twój krok, przesadzają, piszą listy (często anonimowe); jednem słowem jesteś przyczyną ich męczarni i jedynem zajęciem ich życia. Nie możesz sobie wyobrazić, jak ci ludzie cię nienawidzą.
— Mam nadzieję jednak, że nie mogą mi tem zaszkodzić?
Zamiast odpowiedzi Estella zaniosła się śmiechem. Bardzo mnie to zdziwiło i patrzyłem na nią, nic nie rozumiejąc. Kiedy przestała się śmiać, a śmiała się z całej duszy, spytałem nieśmiało:
— Myślę, że nie cieszyłabyś się, jeśliby mogli wyrządzić mi jakąś przykrość.
— O nie, nie, możesz być pewnym, że śmieję się dlatego, bo wszystkie ich starania nie odnoszą skutku. Och, ci ludzie, jakże oni walczą i męczą się.
Znów roześmiała się, lecz i teraz, gdym znał przyczynę jej śmiechu, wciąż stanowił on dla mnie zagadkę; nie mogłem wątpić o jego szczerości a z drugiej strony nic w tem nie widziałem śmiesznego, podejrzewałem więc, że pod tem coś się ukrywa; zdaje się, że odgadła mą myśl i odpowiedziała na nią.
— Nie możesz sobie wyobrazić, jak jestem rada; że ci ludzie się oszukują. Nie wyrosłeś w tym dziwnym domu, ja zaś wyrosłam. Nie przeszedłeś tej szkoły ciągłych, nędznych intryg, ukrywających się pod pozorem współczucia, ubolewania i innych rzekomo czułych uczuć, ja zaś przeszłam. Nie wiesz, co to znaczy w dziecinnych latach z dnia na dzień coraz bardziej przekonywać się o głupocie otoczenia, ja zaś wiem.
Teraz Estella nie była skłonną do śmiechu; wspomnienia te nasunęły się jej z wielką siłą. Za nic w świecie nie chciałbym stać się celem jej gniewnych spojrzeń.
— Mogę ci oznajmić tylko dwie rzeczy. Po pierwsze, mimo przysłowie, że kropla za kroplą skałę wydrąży, możesz być pewnym, iż ci ludzie nigdy, przez setki lat nie zdołaliby cię oczernić w oczach pani Chewiszem. Powtóre przyznam ci, że z mego powodu oni też intrygują i robią tyle podłości, możemy więc sobie podać ręce.
I żartobliwie podała mi rękę. Jej ponure usposobienie już minęło. Schwyciłem podaną rękę i podniosłem do ust.
— Śmieszny chłopiec. Widocznie nic cię nie doprowadzi do równowagi! Czy może całujesz mą rękę z tem samem uczuciem, z jakiem ja niegdyś dałam ci się pocałować w twarz?
— Jakież to było uczucie?
— Poczekaj, niech sobie przypomnę... było to uczucie wstrętu do wszystkich pochlebców i chciwców.
— A jeśli powiem, że tak, to czy pozwolisz mi pocałować się jeszcze raz w twarz?
— Trzeba było poprosić, zanim ucałowałeś mą rękę. Ale owszem, jeśli chcesz, to możesz i teraz.
Pochyliłem się ku niej, twarz jej była spokojna, jak twarz posągu.
— No — rzekła Estella, odsuwając się, kiedym chciał ją pocałować. — Przecież miałeś się zająć, by mi dano herbatę, a potem odwieźć mnie do Riczmondu.
Ten nieoczekiwany zwrot w rozmowie, przypominający mi, że nasze stosunki były siłą wymuszone, że byliśmy niczem innem jak maryonetkami w rękach obcych, bardzo mnie rozgoryczył.
Jakiekolwiek byłoby jej zachowanie się ze mną, nie mogłem jej odkryć serca, nie mogłem mieć nadziei co do niej, mimo to szedłem naprzekór nadziejom. Pocóż jednak powtarzać jedno i to samo tysiące razy! Tak zawsze było ze mną.
Zadzwoniłem i zażądałem herbaty. Lokaj pojawił się ze swą czarodziejską serwetką, przynosząc jeden za drugim pięćdziesiąt różnych przyrządów i naczyń, potrzebnych do herbaty, ale o samej herbacie nawet mowy nie było. Była tu tacka, naczynia, talerzyki, noże, widelce, łyżeczki (różnych gatunków), solniczki, mała, prosta podstawka z grzankami pod wielkiem, drucianem nakryciem, kawałek deserowego masła na kupce pietruszki, bułka z przypaloną skórką, posypaną cukrem i czemś tam jeszcze, a wreszcie pękaty, familijny samowar, wniesiony przez kelnera z wielkim wysiłkiem. Przyniósłszy to wszystko, znowu gdzieś przepadł i po długiej nieobecności wrócił jakby z jakimś drogocennym koszyczkiem, zawierającym suszone listki a raczej całe gałązki. Wrzuciłem trochę tego ziela do gorącej wody i wreszcie zdołałem wystarać się dla Estelli o szklankę, doprawdy, sam nie wiem czego.
Zapłaciłem rachunek, nie zapominając o kelnerze, portyerze i pokojówce, jednem słowem przekupiwszy cały dom i znacznie zmniejszywszy zawartość portmonetki, siedliśmy do karety i pojechali. Minęliśmy Czypsajd i Niugestką ulicę, wkrótce byliśmy przy tych murach, których się tak wstydziłem.
— Co to za mury?
Z początku udałem, żem nie zauważył pytania, potem jednak odpowiedziałem. Gdy spojrzawszy na ten budynek, odwróciła się i rzekła — „nieszczęśliwi!“ — za nic w świecie nie przyznałbym, się, że w nim byłem.
— Mówią, że pan Dżaggers lepiej od innych zna tajemnice tego strasznego miejsca — rzekłem, chcąc zwalić winę na kogoś innego.
— Myślę, że zna tajemnice wszystkich na świecie, — cicho powtórzyła Estella.
— Często widujesz go?
— Przywykłam go widywać co pewien czas, odkąd zapamiętam. Teraz jednak nie znam go lepiej, niż wówczas, gdym się uczyła mówić. Jakie są twoje z nim stosunki?
— Przywykłem do jego wiecznej nieufności i zupełnie się z nim zżyłem.
— I dobrze z nim się zapoznałeś?
— Jadłem obiad, we własnym jego domu.
— Myślę, że ciekawe to miejsce, — rzekła z wyrazem obrzydzenia.
— Rzeczywiście bardzo ciekawe.
Nie mógłbym z nią prawdopodobnie zbyt „wiele rozmawiać o swym opiekunie, ale napewno opowiedziałbym jej o obiedzie na Gierard-strit, gdyby nagle nie oślepił nas blask. Żywo przypomniał mi on te uczucia, które niegdyś wzbudził we mnie i przez chwilę byłem porażony, jakby iskrą błyskawicy.
Przeszliśmy na inną rozmowę, mówiliśmy głównie o miejscach, przez któreśmy przejeżdżali; o tem, jakie części Londynu leżą na prawo, jakie na lewo. Miasto było prawie obce Estelli, bo bezustannie znajdowała się przy pani Chewiszem do czasu swej podróży, a wówczas przejeżdżała Londyn tylko dwa razy. Spytałem, czy opieka nad nią nie jest zlecona panu Dżaggersowi, dopóki tu będzie, ale z żywością zawołała: Boże uchowaj!
Nie mogłem nie dostrzedz, że starała się pochlebiać mi a potem ukorzyć me serce, co napewnoby się jej udało, choćby było nawet sto razy trudniejszem. Ale nie czułem się szczęśliwym; bo gdyby nawet nie wspominała, że jesteśmy odi siebie zależni, widziałem, że opanowała me serce, bo jej się tak podobało; nie miała tak delikatnej natury, któraby dała pewność, że nigdy nie złamie i nie porzuci mego serca.
Gdyśmy przejeżdżali przez Hammersmit, pokazałem, jej dom pana Poketa i wyraziłem nadzieję, że ponieważ niedaleko jest stąd do Riczmondu będę miał prawdopodobnie sposobność widywania jej.
— Oczywiście, będziemy się widywali; pisano już im zapewne o tobie.
Spytałem, czy to liczna rodzina.
— Nie, dwie osoby: matka i córka. Matka zajmuje wybitnie stanowisko w towarzystwie, ale zdaje mi się, że chętnie powiększy swe dochody.
— Dziwię się, że pani Chewiszem mogła tak szybko znowu się z tobą rozłączyć?
— To wchodzi w jej plany, Pipie — rzekła wzdychając, jakby ze znużenia. — Mam do niej wciąż pisywać i co pewien czas zajeżdżać. Wciąż mam jej donosić o sobie i o brylantach, bo obecnie są one moją własnością.
Po raz pierwszy nazwała mnie po imieniu. Zapewne uczyniła to umyślnie, bo wiedziała, że ocenię taką poufałość.
Przybyliśmy do Riczmond zbyt prędko, jak mi się zdawało. Miejscem przeznaczenia był stary dom, w którym niegdyś panowały suknie á la Watteau, puder, wyszywane kaftany, mankiety, peruki i szpady. Parę starych drzew przed domem obcięto w urzędowe i nienormalne kształty, jak bufy i peruki, ale i one niewiele różniły się od zmarłych, niegdyś mieszkających w tym domu i im widocznie było sądzone wkrótce pójść za panami.
Ochrypły stary dzwoneczek poważnie naruszył ciszę księżycowej nocy, i dwie młode rumiane dziewczyny wybiegły naprzeciw Estelli. Wkrótce wszystkie jej tłomoczki i kuferki znikły za drzwiami sieni; podała mi rękę, uśmiechnęła się i życząc dobrej nocy, również skryła się za drzwiami. Kilka minut stałem, rozmyślając, jakżebym był szczęśliwym, gdybym mieszkał w tym domu wraz z nią, choć wiedziałem, że nigdy nie będę szczęśliwym w jej obecności.
Z rozbitem sercem siadłem do karety, aby wrócić do Hammersmit. Przy naszym domu spotkałem małą Dżen Poket, wracającą z jakiegoś wieczorku dla dzieci w towarzystwie swego wybranego. Zazdrościłem temu dziecku, mimo, że było ono pod dozorem Flopson.






Rozdział VI.

W miarę przywykania do swych nadziei mimowoli zacząłem dostrzegać ich wpływ na mnie samego i na otoczenie. Wszelkiemi siłami starałem się ukryć przed sobą ich działanie na mój charakter, dobrze bowiem wiedziałem, że zmiana ta była nie na lepsze. Wciąż byłem w jakimś chronicznym stanie wątpliwości co do mego obejścia się z Józefem. Sumienie zupełnie nie pochwalało mych stosunków z Biddi. Budząc się w nocy, podobnie jak Kamilla, często myślałem, że byłbym lepszym człowiekiem i o wiele szczęśliwszym, gdybym nigdy nie widział się z panią Chewiszem i zadowolił się skromnym losem pomocnika Józefa, w szanownej, starej kuźni. Często siedząc samotnie przy kominku z zadumą patrzyłem na ogień i myślałem, że ogień kuźni i domowego ogniska jest zawsze lepszy i milszy nad wszystkie ognie na świecie.
Jednakże, choć Estella była prawie wyłącznym przedmiotem mych marzeń i mego niepokoju, trudno mi stwierdzić o ile sprawcą tego zatrważającego stanu była Estella, o ile zaś me nadzieje. Chcę przez to powiedzieć, że gdybym nie miał zupełnie nadziei i Estella była wyłącznie przedmiotem mych marzeń, nie wiem czy stan mój o wiele różniłby się od obecnego. Co się zaś tyczy wpływu, jaki miały me nadzieje na otoczenie, znacznie łatwiej go określić i sam odczuwałem, choć niezbyt jasno, że nikomu nie przynosiły one korzyści, najgorzej zaś oddziałały na Herberta. Moje marnotrawne nawyknienia doprowadziły i jego do długów, których nie mógł spłacić; słowem, zakłóciły mu normalne życie i naruszyły spokój. Wcale nie wyrzucałem sobie, że pobudzałem mimowoli i innych z rodziny Poketów do podłostek; charaktery ich bowiem były tak marne, że jeśli nie ja, to kto inny doprowadziłby ich do takiego stanu. Co innego Herbert; sumienie często mi wyrzucało, żem źle mu się przysłużył, zmieniając jego skromne, stare meble na nieestetyczne wytwory współczesnej sztuki i oddając na jego usługi nowego grooma w liberyi.
W taki sposób, wyszukując coraz nowe przyjemności, zacząłem brnąć w ogromne długi. Nie mogłem jednak robić długów, aby Herbert równocześnie ich nie zaciągał; prędko poszedł za mym przykładem. Za radą Stratopa zapisaliśmy się na kandydatów do klubu, noszącego chytrą nazwę: „Towarzystwa Leśnych Zięb“. Nigdy nie doszedłem, w czem leżał cel tego towarzystwa, chyba w tem, że raz na dwa tygodnie członkowie zbierali się, jedli obiad smaczny i drogi, dowoli sprzeczali się i dawali sześciu lokajom sposobność zupełnego upicia się na schodach.
Zięby bezmyślnie rozrzucały pieniądze, a pierwszą ziębą, jaką zobaczyłem, był Drummel. W tym czasie nic nie robił, tylko tłukł się po mieście we własnym powozie, rozbijając chodniki na rogach. Ale rozwodząc się nad tem, naruszam tok opowiadania, nie byłem bowiem jeszcze pełnoletni i według świętych przepisów towarzystwa zięb, nie mogłem zostać jego członkiem. Zupełnie ufny w swe ogromne środki, z chęcią przejąłbym na siebie utrzymanie Herberta, ale miał on zawiele godności, abym mógł mu to zaproponować. Tak więc webrnął w ogromne długi, nic nie robił, jak poprzednio i tylko „przyglądał się“. W miarę, jakeśmy zaczęli marnować czas i kłaść się późno spać, widziałem, że Herbert z pewnem zwątpieniem „przyglądał się“ od rana do śniadania, w południe już z nadzieją: podczas obiadu upadał na duchu, wieczorem jasno uświadamiał sobie możliwość zdobycia majątku, koło północy prawie czuł się kapitalistą. Zato około drugiej nad ranem opanowywało go zwątpienie, zaczynał bredzić, że kupi strzelbę i pojedzie do Ameryki szukać szczęścia i bogactwa w wyprawach na bawoły.
Zwyczajnie spędzałem pól tygodnia w Hammersmit, lecz często wyjeżdżałem do Riczmondu. O tych wizytach opowiem później szczegółowo. Herbert często odwiedzał Hammersmit i zdaje mi się, że ojciec jego domyślał się z tych przyjazdów, że jeszcze nie „przyjrzał się“ i nie wyszukał sobie pola działania w życiu. Ponieważ jednak cała rodzina Poketów żyła z Bożej łaski, potykając się na każdym kroku, nikt z nich nie wątpił, że Herbert wreszcie natknie się na drogę życia. Tymczasem pan Poket siwiał coraz bardziej i coraz częściej chwytał się za głowę.
Pewnego razu, gdyśmy z Herbertem obliczali długi, jakiś list wpadł do pokoju przez szparę we drzwiach.
— To do ciebie, Hendlu. Mam nadzieję, że nic złego się nie stało — dodał, patrząc na ciemną obwódkę i pieczęć.
List był podpisany „Trebb i Komp.“ i zawierał następującą wiadomość: po pierwsze, że byłem „najczcigodniejszym panem“ po drugie, że pani Hardżeri zmarła przeszłego poniedziałku wieczorem o szóstej godzinie i dwadzieścia minut, a pogrzeb jej naznaczono na przyszły poniedziałek na trzecią po południu.
Po raz pierwszy na drodze mego życia rozwarła się mogiła i wydała mi się straszną, ziejącą otchłanią. Obraz siostry w znanym fotelu przy kominku kuchennym prześladował mnie w dzień i w nocy. Myśl, że niema jej na zwykłem miejscu, wydawała mi się niemożliwą; w ostatnich czasach rzadko przypominałem sobie, obecnie zaś ciągle stała mi przed oczami, na ulicy miałem wrażenie, że idzie za mną, w domu, że lada moment zapuka do drzwi. Nawet moje mieszkanie, które nie miało z nią żadnej łączności, przypominało mi śmierć siostry. Wciąż słyszałem jej głos, widziałem jej twarz, jakbym przywykł do jej tu obecności.
Nie mogłem polubić siostry, ale śmierć nawet niekochanego człowieka może wzruszyć nas. Pod wpływem tego uczucia opanowała mnie straszna niechęć do nieznajomego, który przyczynił jej tyle cierpień i gdybym miał wystarczające dowody przeciw Orlikowi lub komuś innemu, byłbym mógł prześladować go do ostateczności.
Napisałem pocieszający list do Józefa, w którym obiecałem; bezwarunkowo przyjechać na pogrzeb i przepędziłem parę dni do odjazdu w tem dziwnem usposobieniu, jakie dopiero co określiłem. Wyjechałem z rana i przybyłem do „Niebieskiego Dzika“ akurat na porę, tak że mogłem piechotą iść do kuźni.
Pogoda była prześliczna, letnia i ta przechadzka żywo przypomniała mi czasy, gdym był jeszcze małem, bezbronnem stworzeniem, a ręka siostry ciążyła nade mną; ale wszystkie nieprzyjemne wspomnienia jakoś łagodziły się, miękczyły. Teraz zapach rozkwitających groszków i fasoli szeptał do mnie, że nastąpi dzień, w którym zapragnę, aby pod wpływem ślicznego, słonecznego dnia i inni zmiękli na myśl o mnie.
Gdym odszedł do domu, zaraz spostrzegłem, że pan Trebb i spółka zapanowali nad nim. Dwie nadzwyczaj niesympatyczne osobistości i z wielkiemi pałkami, obitemi krepą — jakby to uzbrojenie mogło kogo pocieszyć — stały po obu stronach drzwi. W jednej z nich poznałem pocztyliona, wypędzonego z „Niebieskiego Dzika“ za to, że w podpitym stanie obił nowo zaślubioną parę. Dzieci z całej wsi i gromada kobiet zebrała się przed domem, bawiąc się tryumfalnym wyglądem tych żałobnych odźwiernych i zamkniętych okiennic.
W bawialni zarządzał pan Trebb przy wielkim stole, na którym rozłożył cały magazyn żałobnych materyi i czarnych szpilek. Dopiero co skończył ubierać krepą czyjś kapelusz i wyciągnął do mnie rękę, nie zrozumiałem tego ruchu, ale zmieszany całem otoczeniem przyjacielsko uścisnąłem ją.
Biedny, drogi Józef, owinięty w jakiś żałobny płaszcz, zawiązany wielką wstęgą pod brodą siedział samotnie po drugiej stronie pokoju, gdzie posadził go, jako główną osobę uroczystości, pan Trebb. Kiedym pochylił się nad nim i rzekł: — „Kochany Józefie, jak się miewasz?“ odpowiedział:
— Pip, stary przyjacielu, znałeś ją, kiedy była jeszcze piękną... i milcząc uścisnął mi rękę.
Biddi bardzo skromniutka i porządna, w czarnej sukni, krzątała się, ale nie natrętnie. Powitałem ją, a rozumiejąc, że obecnie nie czas na rozmowy, znowu usiadłem obok Józefa; dziwiłem się, ale nie mogłem pojąć, gdzie było ciało mej siostry. W bawialni czuć było zapach ciasta, zacząłem więc szukać stołu z jadłem. W pierwszej chwili, nie można go było odnaleźć z powodu ciemności, przyzwyczaiłem się jednak do niej i ujrzałem, że był tu pokrajany na kawałki plum-pudding i pomarańcze, także podzielone na części i przekąski i biskwity a nawet dwie karafki, które dobrze znalem, ale których nigdy nie widziałem w użyciu; jedna z xeresem, druga z portweinem. Podszedłszy do stołu, ujrzałem nizko kłaniającego się Pembelczuka w czarnej zarzutce i szalu z krepy, którego końce zwieszały się na kilka łokci; naprzemian to napychał sobie usta, to czynił jakieś żałobne znaki, chcąc zwrócić mą uwagę. Widząc, że wreszcie udało mu się to, poskoczył do mnie i półgłosem zapytał:
— Czy kochany pan pozwoli?
Nie czekając odpowiedzi zaczął ściskać mi ręce. — Nadszedł wreszcie czas „odwiezienia ciała“ i Trebb zaczął ustawiać nas w najnieprzyjemniejszy sposób.
— Według mnie, Pip — szepnął Józef — o wiele lepiejby było, gdybym ja sam odniósł ją do kościoła, z dwoma lub trzema przyjaciółmi, którzyby pomogli z dobrego serca; tak, ale mówią, że sąsiedzi poczytaliby to za niedostateczne uczczenie.
— Chustki wyjąć, razem! — zawołał przygłuszonym, lecz stanowczym głosem, pan Trebb. — Chustki wyjąć! Wszystko gotowe!
Przyłożyliśmy wszyscy chustki do twarzy, jakby szła nam krew z nosa i wyszliśmy z pokoju dwójkami: ja z Józefem, Biddi z Pembelczukiem i pańswo Hoblowie. Tymczasem zwłoki biednej siostry wyniesiono dookoła kuchennemi drzwiami. Zwyczaj wymagał, aby sześciu nieszczęśliwych tragarzy, niosących trumnę, dusiło się pod brzydką kapą z czarnego aksamitu z białem bramowaniem. Cały ten przedmiot wyglądał na jakieś dziwadło, sunące się i potykające na dwunastu ludzkich nogach, poprzedzane przez pocztyliona i jego towarzysza.
Sąsiedzi jednakże byli zadowoleni tą ceremonią; cała wieś zachwycała się wspaniałością pochodu. Dzieci przebiegały z miejsca na miejsce, aby widzieć nas z najwygodniejszych miejsc. W tych razach niektóre z nich, widząc nas z za jakiegoś rogu, w zachwycie wołały: „Idą! idą! Zaraz tu będą!“ — i omal nie przyjmowały nas okrzykami radości. Wstrętny Pembelczuk, kroczący za mną, dokuczał mi przez cały czas. Co chwila poprawiał rozwiewającą krepę mego kapelusza lub fałdy mego ubrania. Bardzo bawiła mnie nadętość i próżność państwa Hoblów z tego, że uczestniczą w tak ważnej ceremonii.
Wreszcie przed nami ukazały się moczary, za nami rzeka, z której jakby wyrastały parowce; weszliśmy na cmentarz i skierowaliśmy się prosto do mogił nieznanych mi rodziców: Filipa Pirripa i Georginy. Tu spuszczono zwolna siostrę do ziemi. Skowronki cudnie śpiewały, krążąc pod niebem, a lekki wietrzyk poruszał listki drzew, rzucających przejrzysty cień na świeżą mogiłę.
Kiedy już wszyscy rozeszli się do domów zasiedliśmy do obiadu; obiad był zimny, a jedliśmy nie w kuchni tylko w pokoju bawialnym. Kiedyśmy wreszcie skończyli, namówiłem Józefa, by zapalił fajkę, wyszliśmy z domu i usiedli na wielkim kamieniu; teraz dopiero byliśmy trochę szczersi i mniej ceremonialni.
Bardzo ucieszył się, żem go poprosił o pozwolenie spędzenia nocy w dawnej izdebce i ja również byłem rad, bom uczuwał całą doniosłość tego zwycięstwa nad sobą. Pod wieczór, kiedy już ściemniało, udało mi się pójść do sadu z Biddi, tam zawiązaliśmy rozmowę:
— Biddi, zdaje mi się, że mogłaś napisać do mnie o tem, co się stało.
— Tak pan myśli? Naturalnie, że napisałabym, o ilebym wiedziała, jak pan to przyjmie.
— Właśnie chciałbym zrobić ci wymówkę, bo według mnie można się było tego domyślić.
— Tak pan sądzi, panie Pip?
Była tak spokojna, tak miła i dobra, że nie chciałem doprowadzać jej do łez. Popatrzywszy przez chwilę na jej spuszczone oczy, zdecydowałem się zmienić rozmowę.
— Biddi, moja droga, myślę, że obecnie byłoby niestosownem, gdybyś tu pozostała.
— Tak, panie Pip, nie mogę tu zostać — rzekła tonem żałosnym, ale stanowczo. — Już mówiłam z panią Hobl i jutro przeniosę się do niej; myślę, że we dwie będziemy mogły opiekować się panem Hardżeri, dopóki się cokolwiek nie uspokoi.
— Z czegóż będziesz żyła Biddi? Jeśli w dzień będziesz zajmować się......
— Z czego będę żyła? — powtórzyła Biddi i żywy rumieniec oblał jej twarz. Zaraz, panu Powiem. Szukam miejsca nauczycielki w nowej szkole, którą właśnie otwierają we wsi. Wszyscy sąsiedzi dobrze mnie polecą i mam nadzieję, że będę pracowitą i cierpliwą, a ucząc innych, będę się sama uczyła. Wiesz, panie Pip, że nowe szkoły nie takie, jak dawniej; ale dotychczas zdołałam wiele skorzystać od pana i miałam dość czasu, aby się wykształcić.
— Widzę, że mogłabyś we wszystkich okazyach wyjść zwycięsko.
— Prócz opanowania złej strony natury ludzkiej.
Nie była to wymówka, lecz raczej myśl głośno wypowiedziana.
„No — pomyślałem — „lepiej zaniechać i tej rozmowy.“
Szedłem parę kroków, w milczeniu spoglądając na jej spuszczone powieki.
— Biddi, dotychczas nie słyszałem o szczegółach śmierci siostry.
— Biedaczka! Miała atak — muszę dodać, że w ostatnich czasach ataki te były bardzo słabe — przeciągnął się cztery dni; czwartego pod wieczór, w porze herbaty, obudziła się i zupełnie świadomie powtórzyła: „Józef!“ Ponieważ nie wymawiała już ani słowa, natychmiast pobiegłam do kuźni po Józefa. Kiedy przyszedł, siostra pańska poprosiła znakami, aby usiadł w pobliżu i aby założył jej ręce wokół jego szyi. Tak uczyniłam, a ona oparła na nim głowę i zdawało się, że była z tego bardzo rada. Wówczas znów powtórzyła „Józef“ a potem „przebacz“, wreszcie: „Pip!“ Biedaczka nawet nie podniosła głowy. Po godzinie złożyliśmy ją na poduszki, już nie żyła.
Biddi zapłakała; sad, drożyna i gwiazdy, błyskające na niebie zakręciły mi się w oczach.
— Nic szczególnego nie poznali?
— Nie.
— Nie wiesz, co się stało z Orlikiem?
— Sądząc po jego ubraniu, pracuje prawdopodobnie gdzieś przy koniach.
— Czyś go widziała wówczas? Dlaczego tak uparcie patrzysz na to ciemne drzewo w alei?
— Tam go widziałam tej nocy, kiedy umarła.
— I to było po raz ostatni?
— Nie, dopiero co widziałam go tam, kiedyśmy się przechadzali. Ale niech się pan nie boi — ciągnęła, widząc, że chcę biedź w tę stronę, zatrzymując mnie — wie pan, że nie chciałabym pana oszukiwać, był tam przed minutą i już znikł.
Byłem wściekły na myśl, że ten człowiek nie przestaje jej prześladować i czułem do niego złość, dochodzącą do szaleństwa. Powiedziałem to i dodałem, że nie pożałuję ni pieniędzy, ni trudów, byle usunąć go z okolicy. Powoli uspokoiła mnie i zaczęła mówić o tem, jak Józef mnie kocha i na nic nigdy się nie żali (nie powiedziała, że na mnie, ale to było i bez tego zrozumiałem) i jak to los swój znosi z poddaniem się przy pracy.
— Prawda, nie można się go nachwalić. Nieraz będziemy jeszcze wracali do tego przedmiotu dlatego, że odtąd będę często przyjeżdżał i nie zostawię biednego Józefa w osamotnieniu.
Nic nie odpowiedziała.
— Biddi, czyż mnie nie słyszysz?
— Słyszę, panie Pip.
— Nie mówiąc już o tym „panu“, którym mnie zupełnie niewłaściwie tytułujesz. Cóż przez to chcesz powiedzieć?
— Co chcę przez to powiedzieć?
— Biddi, proszę cię, wytłómacz mi, co to wszystko znaczy?
— To wszystko?
— No, nie powtarzaj mych słów. Nie miałaś poprzednio tego nawyknienia.
— Jakże nie miałam! I to jeszcze jak!
Już myślałem, czyby i tej rozmowy nie przerwać. Obszedłszy w milczeniu cały sad, wróciłem do poprzedniej rozmowy.
— Biddi. Powiedziałem, że będę często odwiedzał Józefa, a tyś pominęła te słowa umyślnem milczeniem. Objaśnij mię, proszę, dlaczego?
— Czy pan wierzy w to, że rzeczywiście będzie pan często go odwiedzał? — rzekła, zatrzymując się na skrzyżowaniu ścieżek i patrząc na mnie swemi jasnemi, dobremi oczami.
— Biddi! — To już zła strona ludzkiej natury! Bądź łaskawa już więcej o tem nie mówić. Nie mogę znieść tego.
Przy kolacyi siedziałem z daleka od Biddi a idąc spać, pożegnałem ją tak zimno i poważnie, jak tylko mogłem, mając wciąż na myśli, cmentarz i wszystkie przejścia dnia. Za każdym razem, gdym się budził w nocy — a budziłem się co kwadrans, — rozmyślałem, jak złośliwie i niesprawiedliwie Biddi mnie obraziła.
Miałem jechać nazajutrz rano. Wstałem wcześnie, niezauważony wyszedłem z domu i zajrzałem przez jedną z drewnianych okiennic do kuźni. Kilka chwil patrzyłem na Józefa; był już przy pracy, z twarzy jego widniały siła i zdrowie.
— Żegnaj, drogi Józefie! Nie, nie, nie obcieraj ręki, podaj mi zasmoloną rękę. Wkrótce znowu przyjadę i często już będę przyjeżdżał.
— Nigdy niedość prędko — nigdy nie za często.
Biddi oczekiwała mnie w drzwiach kuchni z kubkiem mleka i kawałkiem chleba.
— Biddi, — rzekłem, podając jej rękę na pożegnanie — nie gniewam się i nie jestem rozgoryczony.
— Niech się pan nie rozgorycza — prosiła z uczuciem — niech już pan mnie zostawi całą gorycz, jeślim była niesprawiedliwa.
Jeszcze raz przede mną podniosła się mgła. Mogę stwierdzić, iż się nie mylili, dając mi poznać, że jestem tu po raz ostatni i że Biddi miała słuszność.






Rozdział VII.

Interesy nasze szły z dnia na dzień gorzej; długi rosły, czas biegł szybko. Byłem już pełnoletnim a wciąż jeszcze, jak przepowiedział Herbert, tajemnica mego losu nie odsłaniała się.
Herbert o ośm miesięcy wcześniej niż ja uzyskał pełnoletniość. Ponieważ to zdarzenie nie sprowadzało żadnej istotnej zmiany w jego położeniu, nie wywarło zatem żadnego wrażenia w hotelu Bernarda. Ale dnia mego urodzenia oczekiwaliśmy z mnóstwem nadziei i najniemożebniejszych przypuszczeń, bo obaj byliśmy przekonani, że mój opiekun musi z tego powodu oznajmić mi coś stanowczego.
Starałem się, o ile można, aby wszyscy moi blizcy wiedzieli, kiedy będzie rocznica mych urodzin. We wilię otrzymałem urzędowe oznajmienie od Uemnika, zawiadamiająca mnie, że pan Dżaggers chciałby mnie widzieć nazajutrz, około piątej po południu. To mnie ostatecznie przekonało, że musi się stać coś bardzo ważnego. Ze drżeniem i niezwykłem wzruszeniem udałem się następnego dnia o oznaczonej godzinie do opiekuna.
W pierwszym pokoju spotkałem i przywitałem się z Uemnikiem; rozmawiając ze mną, według zwyczaju potarł sobie nos kartką, której wygląd bardzo mi się podobał. Ale ani słowa nie powiedział o niej, tylko wskazał głową drzwi, prosząc abym wszedł do gabinetu opiekuna. Był to listopad i pan Dżaggers stał przy kominku, oparty plecami o gzyms, z rękami założonemi pod fałdy fraka.
— No, Pip, od dziś trzeba cię nazywać panem Pipem. Witam pana.
Uścisnęliśmy sobie ręce, podziękowałem mu.
— Proszę, niech pan siada.
Usiadłem; stał w dawnej pozycyi i tylko poruszając brwiami, uparcie patrzył na swe obuwie. Było mi nieprzyjemnie; opanowało mnie uczucie, jakiemu niegdyś dawno ulegałem, gdy więzień posadził mnie na płycie grobowca. Straszne odlewy na ścianach zdawały się czynić usilne starania, aby podsłuchać rozmowę.
— No, kochany — zaczął opiekun, zwracając się do mnie, jakbym był świadkiem i zasiadał na ławie sądowej — chciałbym powiedzieć panu parę słów.
— Słucham zatem.
— Jak pan przypuszcza, jak wielkie są pańskie wydatki?
— Jak wielkie moje wydatki?
— Jak wielkie pańskie wydatki — powtórzył, patrząc na sufit.
W ostatnich czasach tak często zajmowałem się sprawdzeniem rachunków, że zupełnie straciłem głowę i nie mogłem odpowiedzieć na to. Powtórzyłem to opiekunowi. Odpowiedź zdaje mi się, podobała mu się.
— Tak myślałem, — zauważył.
— No, mój drogi, ja zadałem jedno pytanie. Czy pan nie ma chęci zadać mi jakichś pytań?
— Naturalnie, radbym zadać nawet niejedno, ale pamiętam warunek.
— Zadaj jedno.
— Czy nie odkryje mi się dziś mój dobroczyńca?
— Nie. Zadaj drugie.
— Czy prędko wyjaśni się tajemnica?
— Zostaw to pytanie chwilę na boku i spytaj o co innego.
Pomyślałem. Pozostawała jeszcze tylko jedna wątpliwość.
— Czy otrzymam dziś cokolwiek?
Na to pytanie pan Dżaggers odpowiedział tryumfująco:
— Myślałem, że na tem się skończy!
Wezwał Uemnika i polecił mu podać sobie znany mi papier. Uemnik podał i zaraz odszedł.
— No, panie Pip, zechciej pan teraz posłuchać. Bez rachunku brałeś pan stąd pieniądze; nazwisko pańskie często widnieje w księdze wydatków, ale niewątpliwie narobiłeś pan poza tem długów?
— Niestety, muszę przyznać, że „tak“.
— Naturalnie musisz pan przyznać, że „tak“, bez wątpienia.
— Tak, panie.
— Nie pytam, wiele pan masz długów, bo pan sam tego nie wiesz, a jeślibyś pan nawet wiedział, z pewnością powiedziałbyś pan inną sumę. Tak, tak mój drogi — ciągnął, widząc, że zamierzam protestować i dając mi znak ręką, bym milczał. — Zdaje się panu, żebyś tego nie zrobił, ale napewnobyś pan to uczynił. Wybacz mi, znam się na tem lepiej. No, weź pan tę kartkę. Wziąłeś ją? Dobrze. Powiedz mi teraz, co to jest!
— Bankowy bilet na pięćset funtów.
— Bankowy bilet na pięćset funtów. To niezła sumka — jak pan myśli?
— Czyż mogę myśleć co innego?
— Nie, nie, niech pan wprost odpowie.
— Czyż można o tem wątpić?
— A więc uważa pan tę sumę niewątpliwie za znaczną. Należy ona do pana. To prezent dla pana w dniu dzisiejszym w dowód spełniania się pańskich nadziei. Takim będzie pański dochód roczny aż do chwili, w której dobroczyńca pański zdecyduje się odkryć. Sam pan weźmie obecnie w swe ręce interesy, tylko co kwartał będzie pan odbierał od Uemnika sto dwadzieścia pięć funtów; wszystko to do chwili, w której będziesz pan miał do czynienia z samym sprawcą swego stanu a nie z jego pełnomocnikiem. Mówiłem już panu, że jestem tylko jego pełnomocnikiem. Postępuję według danych mi poleceń i odbieram za to płacę. Uważam to postępowanie za nadzwyczaj niemądre, ale mnie nie za to płacą, abym sądził, czy zlecenia są mądre, czy niemądre.
Zacząłem coś prawić o swej wdzięczności dla dobroczyńcy za jego szczodrość, ale Dżaggers zatrzymał mnie, mówiąc zimno:
— Nie płacą mi za to, abym im oznajmiał pańskie słowa.
Poprawił fałdy fraka i znów nasępiwszy brwi zaczął obserwować trzewiki.
Po chwili rzekłem:
— Zadałem panu jedno pytanie a pan polecił mi poczekać. Sądzę, że nie zrobię nic niedorzecznego, jeśli je powtórzę.
— Cóż to było?
— Nie wie pan, czy mój dobroczyńca prędko... — tu zaciąłem się.
— Cóż prędko? To jeszcze nie pytanie.
— Czy prędko przyjedzie do Londynu? Lub wezwie mnie do siebie?
— No, widzi pan, teraz muszę przypomnieć panu ów wieczór, gdyśmy po raz pierwszy się spotkali. Co panu wówczas powiedziałem?
— Powiedział pan, że może mój dobroczyńca wyjawi się za parę lat.
— Właśnie, oto moja odpowiedź.
Popatrzyliśmy sobie w oczy. Czułem, że oddech mój stawał się szybszym w miarę pragnienia dowiedzenia się czegoś od niego. Ale widziałem zarazem, że zauważył me drżenie i znikła nadzieja rozjaśnienia tajemnicy.
— Czy pan sądzi, że i teraz trzeba będzie na to czekać lat parę?
Pan Dżaggers pokręcił głową, ale odrzucał tem nie samo pytanie, tylko wogóle możliwość doczekania się od niego odpowiedzi.
— Poczekaj! Powiem ci wprost, mój przyjacielu, że nie wolno ci nawet o to mnie pytać. Zrozumiesz to jeszcze lepiej, jeśli ci oznajmię, że to pytanie może wprawić mnie w kłopot. Poczekaj! Pójdę dalej i powiem ci coś jeszcze.
Oglądając buty tak nizko się pochylił, że mógł potrzeć swe łydki.
— Kiedy wyjawi się panu pański dobroczyńca — rzekł, prostując się — wtedy już będziesz pan załatwiał z nim swe sprawy. Kiedy się wyjawi, moje obowiązki się skończą. Kiedy się wyjawi, nie będę miał nic z panem do roboty. To wszystko, co miałem panu powiedzieć.
Spojrzeliśmy na siebie i opuściłem oczy.
Z ostatnich jego słów wywnioskowałem, że pani Chewiszem z jakiegoś powodu, a może i bez powodu, nie wtajemniczyła Dżaggersa, że przeznacza dla mnie Estellę; był więc z tego niezadowolony, zazdrościł mi, czy może otwarcie sprzeciwiał się tym planom i nie chciał mieć z nimi do czynienia. Podniósłszy oczy, spostrzegłem, że przez cały ten czas nie spuszczał ze mnie swego przenikliwego wzroku.
— Jeśli to wszystko, co mi miał pan powiedzieć, to nie mam nic więcej do dodania.
Kiwnął głową na znak zgody i wyjąwszy zegarek — grozę wszystkich złodziei — zapytał, gdzie mam zamiar jeść obiad? Odrzekłem, że „w domu z Herbertem“. Z grzeczności prosiłem go, aby zaszczycił nas swą obecnością, a on natychmiast się zgodził. Ale nalegał, abym szedł z nim, bojąc się, bym nie zechciał z jego powodu przysparzać sobie zbytecznych wydatków. Miał jeszcze napisać dwa, czy trzy listy i oczywiście umyć sobie ręce. Obiecałem poczekać chwilę z Uemnikiem.
Chodziło o to, że gdym poczuł w kieszeni pięćset funtów, błysnęła mi myśl, która już nieraz przychodziła mi i zdawaio mi się, że Uemnik właśnie jest człowiekiem, którego możnaby się było w tym względzie poradzić.
Już zamierzał odejść, zamknął kasę, opuścił biurko, postawił obie świece ze szczypcami na półeczce koło drzwi, aby je razem zgasić, zagarnął węgle na kominku, przygotował kapelusz i palto i stał, uderzając się kluczem w piersi, czyniąc coś w rodzaju ćwiczenia gimnastycznego po tylu godzinach pracy nad stołem.
— Panie Uemnik, chciałbym się pana poradzić; chciałbym pomódz przyjacielowi.
Uemnik zacisnął wargi i milcząc pokręcił głową, jakby dawał do zrozumienia, że nawet nie wypowie swego zdania o tak zgubnej słabości.
— Ten przyjaciel stara się uzyskać majątek na rynku handlowym i bardzo mu trudno rozpoczynać bez kapitału. No i dlatego chciałbym mu pomódz.
— Pieniędzmi? — sucho spytał Uemnik.
— Po części pieniędzmi — odpowiedziałem i przyszła mi na myśl wielka paczka rachunków, leżąca u mnie w domu. — Po części pieniędzmi, po części swemi nadziejami.
— Panie Pip, radbym przeliczyć z panem na palcach wszystkie mosty na Tamizie. Londyński — raz; Santworski — dwa; Blakfajerski — trzy; Waterlooski — cztery; Westminsterski — pięć; Woksolski — sześć — odliczał te mosty, uderzając kluczem po dłoni. — Jak pan widzi, jest akurat sześć, niech pan wybierze najdogodniejszy dla siebie.
— Nie rozumiem pana.
— Niech pan sobie wybierze, który z tych mostów i pójdzie przespacerować się po nim, zatrzyma się przy poręczy i rzuci pieniądze do Tamizy, ot i koniec. Jeśli pan da pieniądze przyjacielowi, także pan z niemi skończy! A nawet będzie przytem mniej korzyści i zadowolenia.
Mówiąc to, szeroko otworzył usta.
— Jednakże to nie pocieszające.
— Dlatego też powiedziałem.
— A więc pańskiem zdaniem człowiek nigdy nie powinien...
— Dawać drugiemu ruchomego majątku? Naturalnie, że nie, chyba że chce się od niego uwolnić i to jeszcze pytanie, wiele może poświęcić.
— I to pańskie przekonanie, panie Uemnik?
— Takie jest moje przekonanie tu w kancelaryi.
— Aha! Ale czy będzie takiem w Uolworcie?
— Panie Pip, Uolwort swoją drogą, kancelarya swoją drogą. Zupełnie jak mój ojciec jedno, Dżaggers drugie. Nie można ich mieszać. Moje uolworckie przekonanie można poznać tylko w Uolworcie, a tu poznaje pan tyiko moje urzędowe przekonanie.
— Dobrze, dobrze — rzekłem, czując, że ciężar zwalił mi się z piec. — W takim razie napewno odwiedzę pana w Uolworcie, może pan być pewny.
— Serdecznie proszę.
Przez cały czas rozmawialiśmy półgłosem, wiedząc, jak czułym jest słuch pana Dżaggersa. Obecnie pokazał się we drzwiach z ręcznikiem w rękach, a Uemnik natychmiast włożył palto i zgasił świece. Wyszliśmy we trójkę, ale na rogu rozdzieliliśmy się; Uemnik poszedł w swoją stronę, ja z Dżaggersem w swoją.
Nieraz tego wieczoru żałowałem, że pan Dżaggers nie ma w Gerard-strit ani ojca, ani armaty, słowem nikogo i niczego, coby mogło rozchmurzyć jego zasępione brwi. Niezbyt przyjemną była dla mnie świadomość, że moja obecność nie rozjaśniła tej mrocznej atmosfery wiecznego śledzenia i podejrzeń, jaką otoczył mnie pan Dżaggers. Był tysiąc razy mędrszy i lepiej wychowany niż Uemnik, ale mimo to tysiąc razy wolałbym mieć Uemnika na obiedzie. I nie na mnie samego wywarł on takie przygnębiające wrażenie, bo gdy wyszedł, Herbert patrząc w ogień, rzekł mi, że czuje, jak gdyby kiedyś, bardzo dawno, spełnił przestępstwo i zupełnie o niem zapomniał, a teraz dopiero zaczynają go dręczyć wyrzuty sumienia.






Rozdział VIII.

Następną niedzielę poświęciłem wyprawie do Uemnika. Kiedym podjechał do jego domku, ujrzałem, że flaga groźno powiewała nad basztą a most był podniesiony; nie przestraszywszy się jednakże tych oznak, zadzwoniłem u bramy i starzec najserdeczniej mnie przyjął.
— Mój syn uprzedził, że pan zajedzie i kazał panu powiedzieć, że wkrótce wróci ze swej poobiedniej przechadzki. On bardzo punktualny w swych przechadzkach. We wszystkiem bardzo punktualny.
Kiwnąłem starcowi niegorzej od samego Uemnika; weszliśmy do pokoju i zasiedli przy kominku.
— Zapewne pan się poznajomił z synem w biurze? — Kiwnąłem głową. Tak! — Słyszałem, że syn mój doskonale zna swe zajęcie?
Kiwnąłem jeszcze mocniej. — Tak, tak, tak mówią. Czy zna dobrze prawo? — Kiwnąłem jeszcze silniej. — I to mnie najbardziej zadziwia, że w tym kierunku się nie kształcił, miał być miedziorytnikiem.
Ciekaw byłem, czy starzec ma pojęcie o sławie pana Dżaggersa i dlatego z całej siły wykrzyknąłem jego imię. Nadzwyczajnie mnie zadziwił, bo zamiast odpowiedzieć, zaniósł się serdecznym, wesołym śmiechem tak, że ledwie mógł wymówić:
— Oczywiście, oczywiście, masz pan racyę! — Do tej chwili nie wiem, co chciał przez to powiedzieć i co znalazł śmiesznego w mych słowach.
Ponieważ nie mogłem nieustannie kiwać mu głową, nie starając się nawet zająć go czemśkolwiek, rzuciłem na los szczęścia pytanie, czy i on zajmował się miedziorytnictwem? Powtórzywszy parę razy swe pytanie i dotknąwszy parę razy starca, aby zwrócić jego uwagę, zdołałem mu je wreszcie uświadomić.
— Nie, nie, byłem dozorcą przy magazynach. Najpierw ot tam — pokazał ręką na piec, ale domyśliłem się, że rozumie przez to Liwerpool. — A potem tu w Londynie; ale skutkiem wrodzonego braku, bo muszę panu przyznać, jestem głuchy...
Znakami wyraziłem: wielkie zdziwienie.
— ...Tak, jestem głuchy. Gdy mnie ta słabość zmogła, syn zaczął się zajmować prawem, zaczął opiekować się mną i tak pomału urządził ten wspaniały zamek. Co się zaś tyczy tego, co pan powiedział — tu znowu zaczął się śmiać — to rzeczywiście, ma pan słuszność.
Zadawałem sobie pytanie, co mógłbym wymyślić, aby zabawić starca, gdy nagle coś zaskrzypiało w ścianie i przede mną, opodal kominka, otworzyły się maleńkie drzwiczki z napisem „Jan“. Starzec śledził poruszenie mych oczu i z zachwytem zawołał:
— To syn wrócił! — i obaj poszliśmy do zwodzonego mostu.
Miło było patrzeć na Uemnika stojącego po drugiej stronie rowu i przesyłającego mi powitanie ręką, choć mogliśmy wygodnie uścisnąć sobie ręce. Starzec z takim zachwytem kręcił się koło mostku, że nawet nie proponowałem mu swej pomocy i spokojnie czekałem, aż Uemnik przejdzie i przedstawi mnie towarzyszącej mu damie.
Pani Skiffins była sucha, jakby z drewna; z wyglądu o dwa lub trzy lata młodsza od Uemnika miała widocznie jakąś zdolność poruszania się. Krój jej sukni od stanu do pleców tak z przodu, jak z tyłu przypominał latawiec a pomarańczowy kolor sukni i zielone rękawiczki grzeszyły jaskrawością.
Było to jednak widocznie zgodne z usposobieniem właścicielki, która z wielkiem uszanowaniem zwracała się do starca. Od razu poznałem, że była codziennym gościem, bo gdym zaczął wychwalać przed Uemnikiem sprytny sposób, jakim dawał znać o swem przybyciu, zwrócił mą uwagę na drugą stronę kominka, a sam się oddalił. Za kilka chwil, coś znowu zaskrzypiało w ścianie, otworzyły się drugie drzwiczki z napisem „pani Skiffins“, potem zamknęły się a otworzyły się poprzednie z napisem „Jan“. Kiedy Uemnik wrócił, a ja wyraziłem podziw nad jego talentem do mechaniki, odpowiedział:
— Tak, to i zabawne i pożyteczne dla ojca. A musisz pan wiedzieć, że ze wszystkich odwiedzających zamek, znają tajemnicę tego urządzenia ojciec, pani Skiffins i ja.
— Przytem pan Uemnik własnemi rękami urządził ten mechanizm — dodała pani Skiffins.
Kiedy pani Skiffins zdejmowała kapelusz — Uemnik zaproponował mi, bym obszedł jego posiadłość, aby przyjrzeć się zimowemu wyglądowi wyspy. W nadziei, że da mi możność poznania swych uolworckich przekonań, zacząłem zaraz, skorośmy tylko wyszli z mieszkania, rozmowę o przedmiocie swych odwiedzin.
Oznajmiłem Uemnikowi, że chciałbym pomódz Herbertowi Poketowi, a nie zapomniałem również dodać o pierwszem naszem spotkaniu i walce, o rodzinie Herberta, jego charakterze i środkach utrzymania, zupełnie zależnych od jego ojca i dlatego niepewnych. Nadmieniłem o korzyściach, jakie odniosłem z obcowania z nim, kiedy jeszcze byłem prostym i nieokrzesanym i zaznaczyłem, że źle za to mu się odwdzięczyłem. Znacznieby się lepiej prowadził, gdyby mnie nie poznał. Nie wspominając o pani Chewiszem wtrąciłem, żem wszedł mu w drogę, ale pomimo tego uważam go za niezdolnego do podłości, zemsty lub podstępnych przeciw mnie knowań. Z tych wszystkich przyczyn, a także dlatego, że jest mym drogim1 przyjacielem i towarzyszem, chciałbym, by me powodzenie i jemu przyniosło pożytek i w tym celu pragnę skorzystać z doświadczenia Uemnika, z jego znajomości świata i ludzi. Na razie radbym Herbertowi znaleźć miejsce z wynagrodzeniem stufuntowem. Musi to być zrobione bez wiedzy Herberta. Na zakończenie położyłem rękę na ramieniu Uemnika i rzekłem:
— Ufam! panu; będzie to pana kosztowało niemało trudów, ale sam pan winien; pocóż mnie pan zapraszał.
Uemnik po chwilowem milczeniu rzekł: — jednakże, panie Pip, bierz licho, jak to grzecznie z pańskiej strony.
— Niech pan doda, że pomoże mi pan dokonać dobrego dzieła.
— Nie mój to zawód.
— Wszak tu nie pańskie biuro.
— Masz pan słuszność. Dotknął pan mej struny uczuciowej. Pomyślę, panie Pip; zdaje mi się, że to, czego pan sobie życzy, może się zwolna dokonać. Skiffins (jej brat) jest książkowym i agentem. Zajdę do niego w tych dniach i poruszę tę kwestyę.
— Dziękuję, stokrotnie dziękuję panu.
— Przeciwnie. Ja panu dziękuję, bo choć tu jestem prywatnym człowiekiem, to jednak niugetskie nikczemności lgną do mnie i rad jestem z nich się choć na chwilę otrząsnąć.
Pogadawszy jeszcze trochę, wróciliśmy do zamku, gdzie pani Skiffins tymczasem przygotowała herbatę. Trudne dzieło smarzenia grzanek przypadło starcowi; zabrał się do niego z takim zapałem, twarz jego była tak blizka ognia, że zacząłem obawiać się, aby nie wypalił sobie oczu. Potem, smarował grzanki i ułożył z nich wielki stos. Pani Skiffins przygotowała kociołek herbaty i zaczęła się uczta.
Flagę spuszczono, armata strzeliła i poczułem, żem oddzielony od całego świata, jakby rów miał ze trzydzieści stóp szerokości i głębokości. Nic nie naruszało, ciszy, tylko od czasu do czasu maleńkie drzwiczki z napisem „Jan“ i z „pani Skiffins“, jakby dostając dreszczu, otwierały się. Z zachowania się pani Skiffins wniosłem, że co niedzieli przygotowuje tu herbatę a nawet bardzo podejrzewam, że jej klasyczna broszka z portretem kobiety o prostym nosie i z księżycem w pełni we włosach stanowiła niegdyś część ruchomego majątku pana Uemnika.
Zjedliśmy wszystkie grzanki z masłem wypili wielką ilość herbaty, co wywołało poty i twarze nasze, szczególnie starca połyskiwały jak u dzikich, gdy je namaszczą oliwą. Potem Pani Skiffins zmyła naczynia, usiedliśmy przy ogniu, a Uemnik rzekł: — no, może ojciec przeczyta nam gazetę.
Podczas gdy starzec wyjmował okulary, Uemnik objaśnił mnie, że jest to ich zwyczajem, bo ojca bawi głośne czytanie nowin.
— Nie tak to zresztą wiele miewa on przyjemności. Prawda, ojcze?
— Tak, tak, — odpowiedział starzec widząc, że się doń zwracają.
— Niech mu pan tylko skinie raz lub dwa głową, gdy wyjrzy z za gazety, a będzie szczęśliwszym, niż monarcha. Wszyscy słuchamy, ojcze.
— Tak, tak, Janie.
Czytanie starca przypomniało mi klasę ciotki Uopsela. Ponieważ musiał mieć świecę i co chwila o mało nie dotykał się głową lub gazetą płomienia, trzeba go było pilnować, jakby jakiej prochowni. Ale Uemnik uważnie strzegł, a starzec wciąż czytał, nie podejrzewając, że był w niebezpieczeństwie. Za każdym razem, gdy patrzył na nas, staraliśmy się okazywać natężoną uwagę i podziw i kiwaliśmy tak długo, póki na nowo nie zaczynał czytać.
Starzec czytał tak długo, póki nie zasnął. Wówczas Uemnik wyciągnął maleńki kociołek, tackę ze szklankami i ciemną buteleczkę, której korek przedstawiał jakąś wesołą twarz. Przyrządziliśmy sobie gorący poncz. Wkrótce obudził się starzec i nie uchylił się od poczęstunku. Pani Skiffins mieszała napój w kociołku i piła z jednej szklanki z Uemnikiem. Nie miałem zbytniej ochoty odprowadzania pani Skiffins do domu, zdecydowałem więc, że lepiej będzie wyjść wcześniej. Tak też zrobiłem; pożegnałem całe towarzystwo i bardzo zadowolony ze spędzonego wieczoru, wróciłem do siebie.
Zanim minął tydzień, otrzymałem list od Uemnika. Uwiadamiał mnie, że zrobił już cokolwiek w naszej nieurzędowej sprawie i że rad byłby zobaczyć się ze mną w zamku, aby pomówić osobiście o interesie. Pojechałem do Uolwortu i potem nieraz jeździłem w tym samym celu, ale w Littel Britein, gdzieśmy się często spotykali, nie mówiliśmy o tem ani słowa. Cała sprawa polegała na tem, że znaleźliśmy uczciwego, młodego kupca, który poszukiwał dzielnego pomocnika z kapitałem i gotów był z czasem przyjąć go do spółki. Zawarłem z nim tajemną umowę, której przedmiotem był Herbert. Dałem na początek połowę swych pięciuset funtów i zobowiązałem się wypłacać umówione kwoty z dochodów a resztę dopłacić, gdy otrzymam do rozporządzenia majątek. Brat pani Skiffins przeprowadził układy a Uemnik wszystkiem kierował, choć niby się do nieczego nie mieszał.
Sprawa była tak zręcznie urządzona, że Herbert nie podejrzywał w niej mego udziału. Nigdy nie zapomnę jego rozradowanej twarzy, gdy pewnego wieczoru przyszedł do mnie z nowiną, że spotkał się z niejakim Klarrikerem (tak nazywał się młody kupiec), który go bardzo polubił; takiego to przypadku, jak sądził, długo oczekiwał. Z każdym dniem nadzieje jego coraz więcej się spełniały i prawdopodobnie zauważył, że równocześnie stawałem się coraz bardziej względem, niego przyjacielskim, bo ledwie mogłem wstrzymać łzy zachwytu i tryumfu na widok jego szczęścia.
Wreszcie sprawa się załatwiła, bo wstąpił do biura Klarrikera, a potem cały wieczór rozprawiał ze mną o swych planach na przyszłość.






Rozdział IX.

Jeśli kiedykolwiek po mej śmierci stary dom w Riczmond będzie duch jaki nawiedzał, to napewno mój. Wieleż dni i nocy moja dusza błąkała się po domu, w którym mieszkała Estella!
Pani Brendli, u której mieszkała Estella, była wdową i miała jedną córkę o kilka lat starszą od Estelli. Matka wyglądała młodo, córka przeciwnie; płeć matki uderzała świeżością — córki była żółta; matka myślała tylko o przyjemnościach, córka — o modlitwie. Miały stosunki, wiele podróżowały i wielu przyjmowały gości. Nie były związane żadnemi przyjacielskiemi więzami z Estellą, ale żyły z nią zgodnie, bo potrzebowały się nawzajem. Pani Brendli niegdyś, przed dobrowolnem ustąpieniem ze świata pani Chewiszem, żyła z nią w serdecznej przyjaźni.
W tym domu i poza nim wycierpiałem straszne męki, jakich tylko mogła mi przysporzyć Estella. Stosunki nasze poufałe równocześnie wcale nie zwiększały jej przychylności dla mnie, lecz dręczyły mnie. Wyzyskiwała mnie, by drażnić swych wielbicieli a poufałość nasza powodowała to, że spokojnie przyjmowała me hołdy. Jeślibym był jej lokajem, ubogim krewnym lub choćby młodszym bratem jej męża, to i wówczas zdaje mi1 się, nie byłbym dalszym, niż obecnie, od spełnienia się mych gorących nadziei. Sama możność nazywania jej po imieniu a z drugiej strony słyszenia, jaki nazywała mnie Pipem, w obecnych okolicznościach tylko pogłębiała mą mękę. Ta możność, pozbawiająca innych równowagi niestety i mnie samego o mało nie pozbawiała rozsądku.
Wielbicieli miała bez liku. Niewątpliwie miłość czyniła w mych oczach jej wielbicielem każdego, kto tylko zbliżał się do niej, ale mimo to było ich bardzo wielu. Często widywałem ją w Riczmond, często słyszałem o niej w mieście, często woziłem ją i pannę Brendli w łódce. Towarzyszyłem na pikniki, do teatru i na bale. A przyjemności te tylko trawiły me życie. Nie przepędziłem nawet godziny szczęśliwej z nią, wciąż byłem zajęty tylko jedną myślą o niezmiernem szczęściu posiadania jej do grobowej deski.
Estella zawsze dawała mi poznać swem zachowaniem, że nasze stosunki są przymusowe. Miała jednakże czasem chwile refleksyi, zmieniała ton i jakby współczuła ze mną.
— Oj, Pip, Pip! — rzekła mi raz w takiej chwili, gdyśmy siedli u okna w Riczmond — czyż nigdy nie odzyskasz rozumu i nie będziesz się wystrzegał?
— Czego?
— Mnie.
— Chcesz powiedzieć, Estello, kiedy zacznę się strzedz twego czaru?
— Co chcę powiedzieć? Jeśli nie rozumiesz, co chcę powiedzieć, to jesteś poprostu ślepy.
Już miałem odrzec, że miłość zawsze uważają za ślepą, ale wstrzymałem się. Zawsze opanowywałem się pod wpływem myśli, że z mej strony byłoby niewłaściwem prześladować Esttellę czułościami, ponieważ wiedziała dobrze, że niema swobodnego wyboru, tylko musi słuchać pani Chewiszem.
— W każdym razie dziś nie mam powodu niczego strzedz się, bo samaś tym razem prosiła, bym przyjechał.
— Prawda — odpowiedziała z zimnym, obojętnym uśmiechem, który mimowoli mnie mroził.
— Pani Chewiszem chce się ze mną widzieć. Odwieziesz mnie do niej na dzień i przywieziesz nazad, naturalnie jeśli zechcesz. Nie życzy sobie, bym jeździła sama, a pokojówki mej nie przyjmie, bojąc się, by z nią nie mówiła. Zgadzasz się?
— Wątpisz o tem, Estello?
— To znaczy, że się zgadzasz? Jeśli ci wszystko jedno, to może pojedziemy pojutrze. Wszystkie koszta podróży opłacisz z mej portmonetki. Czy zgadzasz się na warunek?
— Muszę się zgodzić.
Dalszych szczegółów jazdy nie omawiała ze mną; wogóle i w późniejszych wyjazdach podobnie krótko mnie uwiadamiano o dniu wyprawy. Pani Chewiszem nigdy do mnie nie pisała, a nawet nie znalem jej pisma. W dniu oznaczonym udaliśmy się w drogę i zastaliśmy panią Chewiszem w tym samym pokoju, w którym zobaczyłem ją po raz pierwszy. W jej domu nie zaszła żadna zmiana; wszystko było po dawnemu.
Zdawało się, że lubiła ona Estellę jeszcze bardziej, niż przedtem. Istotnie było coś strasznego w jej ognistych spojrzeniach i pocałunkach. Pożądliwie patrzyła na piękność Estelli, pożądliwie słuchała każdego jej słowa, śledziła każde jej poruszenie. Nerwowo przebierając swymi kościstymi, drżącymi palcami, pożerała wzrokiem cudny twór przez siebie wychowany.
Spojrzenie jej niekiedy z Estelli przenosiło się na mnie i zdawało się, że chciała niem przeniknąć głębię mego serca i rozdrażnić jego rany.
— Jak się ona obchodzi z tobą, Pip, jak się z tobą obchodzi? — pytała mię żywo nawet w obecności Estelli.
Najstraszniejszą jednak była wieczorem, przy świetle migocącego ognia, gdy objąwszy Estellę i mocno trzymając jej ręce, podstępnie badała ją o wszystkie nazwiska i stanowiska ludzi, których oczarowała. Rozbierając ten długi szereg z wyrazem zranionej i cierpiącej duszy, siedziała w milczeniu, złożywszy brodę na ręce, opartej na lasce; oczy utkwiła we mnie z dziwnem, jak u widma, spojrzeniem. Zupełnie jasno zdawałem sobie sprawę, choć gorzko mi było stwierdzić swe poniżenie, że Estella nie była niczem innem, tylko narzędziem, z pomocą którego pani Chewiszem mściła się na wszystkich mężczyznach. Byłem pewny, że nie będzie moją, zanim nie spełni swego przeznaczenia. Zrozumiałem powody, dla których z góry mnie ją przeznaczono. Wysyłając ją, by poniżała i łamała serca, pani Chewiszem miała pewność, że serce jej nie było narażone na niebezpieczeństwa i że wszyscy, którzy odważali się na tę niebezpieczną grę, musieli przegrać. Uświadomiłem sobie, że mnie samego dręczy podstępna chytrość tych planów, choć nagrodę z góry dla mnie przeznaczono. Pojąłem, dlaczego mnie tak długo dręczono, odwlekając rozjaśnienie tajemnicy i dlaczego mój opiekun nie chciał się przyznać, że zna cokolwiek te plany. Jednem słowem, we wszystkiem widziałem cień tego ponurego domu, skrytego przed dziennym blaskiem.
Świece, mrocznem światłem oblewające komnatę, tkwiły w ciemnych kandelabrach. Wisiały one dość wysoko i gorzały tym smutnym ogniem, jakim płonie świeca w zgęszczonem powietrzu. Gdym patrzył na kandelabry, na ledwie rozjaśnioną komnatę, na stojące zegary, pożółkłe ślubne ubranie i na straszną postać pani Chewiszem, widziałem we wszystkiem tylko potwierdzenie swych myśli. Wyobraźnią przeniosłem się do wielkiej sali po drugiej stronie schodów i tam również widziałem potwierdzenie mych przypuszczeń, jakby odciśnięte niewidzialną dłonią i w fantastycznych kształtach pajęczyny, pokrywającej kołacz i w śladach pająków na obrusie, a myszy na obiciach i w szmerze karakonów, biegających po podłodze.
Podczas tej wizyty byłem po raz pierwszy świadkiem sporu Estelli z panią Chewiszem.
Siedzieliśmy przy kominku, a pani Chewiszem, silnie objąwszy Estellę, nie wypuszczała jej rąk. Wreszcie Estella zaczęła zwolna wyswobadzać się z jej objęć. Poprzednio już nierazwyrażała żywą niecierpliwość i wogóle raczej znosiła tę straszną miłość, niż jej współczuła lub płaciła wzajemnością.
— Co! — krzyknęła pani Chewiszem, kierując na nią błyszczące gniewem oczy. — Czyż ci się już sprzykrzyłam?
— Nie, samam się sobie naprzykrzyła — odrzekła Estella, i wyswobodziwszy rękę, podeszła do kominka i zaczęła patrzyć w ogień.
— Mów prawdę, niegodziwa! Mów, czym ci się już sprzykrzyła?
Estella popatrzyła na nią zupełnie spokojnie, potem znów spojrzała w ogień. Cała jej zgrabna postać i śliczna twarz wyrażały tylko zupełną obojętność na szalone uniesienie pani Chewiszem.
— O, kamienna! Ty zimne, lodowate serce!
— Co? — odrzekła Estella, zachowując obojętność i podnosząc tylko oczy — więc pani wyrzuca mi lodowatość serca? pani?
— Czyż nie mam słuszności?
— Jestem tem tylko, co pani ze mnie zrobiłaś. Pani zasługuje na pochwałę lub naganę. Pani zawdzięczam korzyści z tego, ale i straty. Jednem słowem, jakąkolwiek jestem, jestem tworem pani.
— Boże! Widzicie ją! widzicie! Jak jest złośliwa i niewdzięczna i to tu, przy kominku, przy którym ją wychowano i wykarmiono. I to ja ją przytulałam do serca, gdy jeszcze żywo biło i jej to poświęcałam! całą swą miłość i uczucie!
— W każdym razie nie mogłam odczuć tej miłości wtedy. Czego pani chce ode mnie? i Pani była dla mnie zawsze dobrą i za to jestem Pani wdzięczną. Czego pani chce więcej?
— Miłości.
— Uznała mnie pani za córkę, raz też powiedziałam, żem za to wdzięczna. Wszystko, co mam, należy do pani; wszystko, co mi pani dała, mogę w każdej chwili zwrócić. Poza tem, com od pani otrzymała, nic nie mam. Jeśli pani żąda ode mnie czegoś, czego mi pani nigdy nie dała, to muszę odpowiedzieć, że uczucia wdzięczności i obowiązku, jakie mam względem pani, nie mogą stworzyć czegoś, czego nie mam.
— Czyż nie dałam jej mej miłości? Tej płomiennej miłości, która mi przyniosła tyle goryczy i cierpień? A ona tak do mnie mówi! Jeśli nie dałam jej mej miłości, niech mnie na i zwie szaloną!
— Poco mam panią nazywać szaloną? Ja ostatnia miałabym prawo tak panią nazwać. Niema człowieka, któryby znał plany pani, choć w połowie tak dobrze, jak ja. I ja miałabym panią nazywać szaloną? Ja, któram tu, Przy tem ognisku, uczyła się u pani wszystkiego, słuchała jej nauk, siedząc na tym małym stołeczku i patrząc prosto w oczy, choć wyraz twarzy pani straszył mnie?
— I tego wszystkiego — tak prędko zapomniałaś?
— Nie, nie zapomniałam, święcie chronię w swej pamięci. Czym kiedykolwiek odstąpiła od wskazówek pani? Zaniedbała nauk pani? Czym kiedy pozwoliła sobie na uczucie, któregoby pani nie pochwalała? Niech pani będzie sprawiedliwą.
— Tak hardą tak harda! — szeptała pani Chewfezenr, odrzucając ręką w tył siwe włosy.
— Kto nauczył mnie tej hardości? Kto chwalił mnie, gdym przyjęła to prawidło?
— Tak okrutna, tak okrutna! — z jękiem powtarzała pani Chewiszem.
— Kto nauczył mnie okrucieństwa! Kto chwalił mnie, gdym szła za pani nauką?
— Nie powinnaś być jednak względem mnie okrutną i hardą! Estello, Estello! tyś harda i okrutna dla mnie!
Estella przez chwilę patrzyła na nią z jakiemś spokojnem zdziwieniem; potem, jakby nic nie zaszło, znowu odwróciła się i wlepiła oczy w ogień.
— Doprawdy nie wiem, dlaczego pani jest tak niezadowoloną, gdy przyjeżdżam panią odwiedzić po długiej rozłące? Nigdy, ani na chwilę, nie zapomniałam o jej cierpieniach i o ich przyczynach; nie zmieniłam się ani wobec pani, ani wobec jej otoczenia. I nie mogę sobie przypomnieć, abym kiedykolwiek okazała słabość.
— To kochać mnie byłoby słabością! Tak, tak, ona nazwała to słabością!
— Musi pani mnie znosić taką, jaką jestem, jaką sama mnie pani ułożyła. Me zalety — nie moje, me niedostatki — nie moje, choć ode mnie nieodłączne.
Tymczasem, nie wiem, w jaki sposób. Pani Chewiszemi zsunęła się na ziemię i siedziała otoczona poblakłemi resztkami ślubnej sukni. Skorzystałem z dawno oczekiwanej chwili, aby wyjść ze sali. Wychodząc, znakiem zwróciłem uwagę Estelli na panią Chewiszem; Estella wciąż stała jak poprzednio u kominka, a pani Chewiszem leżała na podłodze z rozpuszczonemi, siwemi włosami, przedstawiając przykry widok.
Ze ściśniętem sercem; wyszedłem na świeże powietrze i chodziłem conajmniej z godzinę po podwórzu... Gdym wreszcie opanował się i wrócił, zastałem Estellę u nóg pani Chewiszem, reperującą jej stare szmaty. Potem zasiadłem z Estellą do gry w karty, jak niegdyś; obecnie jednak grywaliśmy w modne francuskie gry. Tak przeszedł wieczór i rozeszliśmy się na spoczynek.
Miałem — wyznaczony pokój w osobnem skrzydle po tej samej stronie domu. Po raz pierwszy tu nocowałem. Nie mogłem w żaden sposób usnąć — prześladowała mnie wciąż myśl o pani Chewiszem. Widziałem ją wszędzie — i po jednej i po drugiej stronie poduszki, i przy wezgłowiu, i przy nogach, i z za półotwartych drzwi, i w drugim pokoju, i w górze, i na dole. Noc bardzo wolno mijała, była dopiero druga godzina; wreszcie poczułem, że już nie mogę dłużej leżeć. Ubrałem się i przeszedłem na korytarz głównego domu, chcąc wydostać się na podwórze i tam przyjść do siebie na świeżem powietrzu. Nie zdążyłem jednak wejść na korytarz, a już musiałem zgasić świecę, bo zobaczyłem straszną postać pani Chewiszem, sunącą się, jak widmo po korytarzu i cicho, cichutko jęczącą. Poszedłem za nią i widziałem jak udała się w górę po schodach. W rękach trzymała świeczkę bez lichtarza, którą prawdopodobnie wyjęła z kandelabru. Przy wątłem jej świetle istotnie była podobną do postaci nieziemskiej. Nagle dała się czuć woń zgnilizny i wilgoci. Domyśliłem się, że weszła do sali z nakrytym stołem; za kilka chwil usłyszałem ją, chodzącą tam i nazad; potem przeszła po schodach do swego pokoju i z powrotem, ani na chwilę nie przestając jęczeć. Starałem się wrócić i wyjść na podwórze, było to jednak niemożliwe wskutek ciemności; musiałem więc czekać świtu. Za każdym razem, gdym mijał schody, widziałem światło w górze i słyszałem wolne kroki i tłumione jęki.
Do odjazdu naszego nieporozumienia między panią Chewiszem a Estellą nie powtórzyły się. I później w czasie odwiedzin nie słyszałem podobnej sceny; odwiedzin zaś takich, o ile pamiętam, było cztery. Stosunki Pani Chewiszem i Estelli zupełnie się zmieniły, lecz wydawało mi się, że zaczęła się Estelli cokolwiek obawiać.
Muszę, choć z goryczą, zakończyć ten okres mego życia wspomnieniem Benteja Drummela.
Pewnego razu zebrało się całe towarzystwo Leśnych Zięb. Zwykłe stosunki panowały między nimi, to jest wszyscy kłócili się. Nagle Przewodniczący wezwał do porządku i oznajmił, że pan Drummel nie wzniósł jeszcze toastu na cześć swej wybranej. Takim był nasz zwyczaj i tym razem kolej wypadła na tego nicponia. Zauważyłem, że gdy rozlewano wino, jakoś dziwnie spojrzał na mnie. Jakiem było me zdziwienie i oburzenie, gdy wzniósł zdrowie „Estelli!“
— Jakiej Estelli? — spytałem.
— Nie twoja rzecz.
— Estelli, skąd? Powinien pan powiedzieć, skąd?
— Z Riczmond, panie, i to ślicznej, jak rzadko!
— Zna się on na piękności, podłe, głupie bydlę — szepnąłem do Herberta.
— Znam tę damę — rzekł Herbert przez stół, gdy wypito toast.
— Jakto? — zagadnął Drummel.
— I ja ją znam — dodałem, czerwieniejąc z gniewu.
— Czyż? O Boże!
Była to jedyna odpowiedź, na jaką mógł się zdobyć tępy błazen; ale tak mnie rozdrażnił, jakby to był najostrzejszy sarkazm. Natychmiast wstałem — i głośno oznajmiłem, że to bezwstydne łgarstwo — wznosić toast w towarzystwie Zięb na cześć kobiety, której się zupełnie nie zna. Drummel zerwał się z miejsca i spytał: — Co chcę przez to powiedzieć? — Ja zaś odrzekłem, że ma mój adres.
Po tem zajściu całe grono rozdzieliło się na kilka partyi i zaczął się zajadły spór o to, czy można w chrześcijańskim kraju kończyć taką sprawę bez przelania krwi. Dyskusya stała się tak żywa, że sześciu członków zamieniło adresy z innymi. W końcu jednak postanowiono, że jeśli pan Drummel przedstawi poświadczenie od wspomnianej w tem zajściu damy, iż ma zaszczyt być jej znajomym, pan Pip musi przeprosić, jako dżentelmen, członek towarzystwa „Zięb“, za to, że „trochę przegadał się“ i t. d. Dzień jutrzejszy wyznaczono na dowód. Nazajutrz Drummel istotnie zjawił się z maleńką notatką, w której Estella własnoręcznie stwierdzała, że miała przyjemność parę razy z nim tańczyć. Tak więc nie zostawało mi nic innego, jak usprawiedliwić się, żem się nazbyt uniósł i t. d., i t. d. Uznano tedy głośno, że przyjacielskie stosunki w towarzystwie „Zięb“ wróciły.
Obecnie opowiadam to swobodnie, lecz wówczas było to dla mnie bardzo przykre. Nie mogę określić uczuć, jakich doznawałem, gdym rozważał, że Estella przywiązywała jakąś wagę do tego wstrętnego;, nieokrzesanego głupca.
Łatwo mogłem spostrzedz, że Drummel zaczął towarzyszyć Estelli a ona na to pozwalała. Ponieważ wszędzie za nią chodził, spotykałem się z nim codziennie. Dążył prosto wytrwale do celu. Estella zaś wabiła go, to dając mu, to odejmując nadzieję. Czasem prawie pochlebiała mu, czasem otwarcie pogardzała nim, dziś obchodziła się, jak z przyjacielem, jutro jakby zupełnie go nie poznawała.
Pająk, jak pan Dżaggers nazwał Drummela, roztoczył sieć i czatował z niezachwianą cierpliwością na żertwę. Przytem miał ślepą Wiarę w znaczenie swego bogactwa i nazwiska. Przewyższał on pilnością wiele, znacznie zdolniejszych owadów i często w danej chwili, umiejętnie przyczajał się i napadał.
Pewnego razu na balu w Riczmond Estella, jak zwykle, królowała. Drummel tak jej towarzyszył a ona — tak życzliwie się z nim obchodziła, że postanowiłem rozmówić się z nią, korzystając z pierwszej lepszej okoliczności. Siedziała na boku między kwiatami, oczekując na panią Brendli, aby wrócić do domu. Stałem obok niej, ponieważ zawsze je odprowadzałem w podobnych razach.
— Zmęczyłaś się Estello?
— Trochę.
— Tak, musiałaś się zmęczyć.
— Powiedz raczej, że nie powinnam. Muszę jeszcze dziś przed snem napisać list.
— I opisać dzisiejsze zwycięstwo. To już marne zwycięstwo Estello.
— Co chcesz przez to powiedzieć? Nie wiedziałam, żem odniosła zwycięstwo.
— Estello! spojrzyj oto na tego młodzieńca w kącie, który obecnie na nas patrzy.
— Czemże on zasługuje na mą uwagę?
— Właśnie o to samo i ja chciałem spytać. Cały wieczór kręcił się koło ciebie.
— Mole i inne robactwo kręci się koło zapalonej świecy. Czyż to wina świecy?
— Nie. Ale czy Estella temu nie winna?
— No — odrzekła, śmiejąc się — możliwe. Ale myśl sobie, co chcesz.
— Estello, wysłuchaj mnie. Boli mnie, że przyjmujesz zabiegi, takiego półgłówka, jak Drummel. Wiesz o tem, że nim pogardzają?
— No więc?
— Wiesz, że nie ma on żadnych zalet ani wewnętrznych, ani zewnętrznych. Poprostu brzydki, zły, pusty głupiec.
— No więc?
— Wiesz, że niczem nie może się pochwalić prócz pieniędzy i bezmyślnego spisu swych tępogłowych przodków. Czyż nie wiesz o tem?
— No więc? — powtórzyła jeszcze raz, za każdym razem coraz szerzej otwierając śliczne oczy.
— No i dlatego mi gorzko!
Jeślibym mógł sądzić, że kokietowała Drummela, aby mnie rozdrażnić, nie byłoby mi tak ciężko. Ale jej zwykłe zachowanie się wobec mnie czyniło to przypuszczenie niemożliwem.
— Pip, nie myśl o głupstwach. Może moje zachowanie się ma wpływ na innych ludzi i może na to obliczone, ale co do ciebie inna sprawa. A więc o tem niema co mówić.
— Nie, owszem, nie mogę znieść, aby ludzie mówili o tobie, że roztaczasz swój urok i piękność dla najgłupszego i najpodlejszego z całego tłumu.
— Nie mogę znieść? — zauważyła Estella.
— O, nie bądź tak hardą i nieugiętą, Etello!
— Jakiś ty dziwny, teraz zowiesz mnie hardą i nieugiętą, a przed chwilą wymawiałeś, że poniżam się dla głupca!
— Bez wątpienia, widziałem, że dziś obdarzałaś go takiemi spojrzeniami i uśmiechami, jakiemi mnie nigdy nie obdarzasz.
— Czy chcesz — rzekła, nagle zwracając się i patrząc na mnie poważnie, prawie gniewnie, abym i ciebie łudziła i kokietowała?
— To ty łudzisz i kokietujesz go?
— I wielu innych, wszystkich prócz ciebie. Ale oto pani Brendli. Więcej nie powiem ci ani słowa.
Teraz opiszę zajście, które gotowało się już dawno, bardzo dawno. Przyczyny jego kryły się w zdarzeniach, które nastąpiły już poprzednio, jeszcze zanim dowiedziałem się o istnieniu Estelli; wtedy, gdy jej dziecinna świadomość odbierała pierwsze wrażenia pod zgubnym wpływem strasznej pani Chewiszem.






Rozdział X.

Tydzień temu skończyłem dwadzieścia trzy lata, ale ani na włos nie posunąłem się naprzód; nadzieje me, jak poprzednio pozostawały dla mnie tajemnicą. Przed rokiem przenieśliśmy się z hotelu Bernarda na Templ; mieszkaliśmy obecnie w Gardenhort nad brzegiem rzeki.
Poprzednie me stosunki z panem Poketem już od pewnego czasu zerwały się, ale pozostawaliśmy z nim na przyjacielskiej stopie. Mimo mej niezdolności do zajęcia się czemkolwiek, co wynikało, jak sądzę, z niespokojnego stanu duszy, zabrałem się do czytania książek i codziennie czytałem po parę godzin.
Interesy Herberta wciąż posuwały się naprzód.
Herbert wyjechał w sprawach handlowych do Marsylii tak, że zostałem sam i bardzo przykrzyła mi się samotność. Rozczarowany i smutny czekałem dzień za dniem, tydzień za tygodniem na wyjaśnienie tajemnicy, a dni i tygodnie mijały, pozostawiając mię w niepewności. Oczywiście brak wesołej twarzy przyjaciela i jego głosu były mi przykre.
Pogoda była szkaradna — wilgotna, dżdżysta, wietrzna; na ulicach błoto i kałuże nie do Przebycia. Ciężkie, wilgotne opary płynęły ze wschodu i już od kilku dni rozlewały się nad Londynem, jakby gdzieś daleko na wschodzie istniał niewyczerpany zbiornik mgły. Wichry dęły tak silnie, że z wszystkich gmachów zrywały dachy; na polach wyrywały drzewa z korzeniami i łamały skrzydła wiatraków; z wybrzeża morskiego nadchodziły wieści o zaginięciach i śmierciach. Silne potoki deszczu następowały po porywach wiatru, szczególniej zaś w tym dniu, gdym sam samotny zasiadł wieczorem do czytania przy kominku.
Templ, część miasta, w której mieszkaliśmy, leżała bliżej rzeki i w większem odosobnieniu, niż dziś. Mieszkaliśmy na górce, w ostatnim domu, a wiatr szalejący po rzece z wyciem atakował go i groźnie nim wstrząsał. Kiedy wślad za wichrem deszcz z łoskotem uderzył w okna, mimowoli drgnąłem i obejrzałem się, aby się przekonać, że siedzę u siebie w domu a nie na jakiej samotnej wydmie pośrodku szalejącego morza. Od czasu do czasu kłęby dymu wpadały do pokoju przez komin, jakby i dym bał się wyjść z komina w tak straszną noc. Otworzywszy drzwi na schody ujrzałem, że wiatr wionął na lampę; przysłoniłem świecę rękami, przyłożyłem twarz do okna i zacząłem wpatrywać się w ponurą przestrzeń. Na dworze lampy pogasły również i tylko na moście i na wybrzeżu smutno migotały, jakby miały zgasnąć przy każdym nowym podmuchu; płomienie na barkach, stojących na rzece, unosiły się z wiatrem, jak ogniste języki.
Czytałem, od czasu do czasu spoglądając na zegarek, aby zamknąć książkę o jedenastej. Gdym ją zakrył, zegary od świętego Pawła i ze wszystkich dzwonnic, jeden po drugim wybiły godzinę. Bicie zegarów dziwnie jakoś unosiło się z wiatrem; wsłuchałem się, jak wiatr bawiąc się nimi, podwajał i mnożył te dźwięki, gdy nagle rozległy się kroki na schodach.
Mimowoli drgnąłem — przypomniały mi się kroki zmarłej siostry. Myśl ta jednak tylko przemknęła w mym rozstrojonym umyśle i zaraz znikła. Znowu wsłuchałem się — kroki zbliżały się, potykając się po schodach. Przypomniałem; sobie, że lampy na schodach pogasły, wziąłem zatem swoją i wyszedłem, aby poświecić, kroki ucichły.
— Kto tam? Jest tam kto na dole? — spytałem, przechylając się przez poręcz.
— Jest — odrzekł głos z ciemności.
— Na które piętro pan idzie?
— Do pana Pipa.
— To do mnie! Nie stało się co?
— Nic, nic.
Jakiś człowiek zaczął wstępować po schodach.
Świeciłem, stojąc przy samej poręczy, nieznajomy zwolna wysuwał się z ciemności. Lampa moja była z abażurem, przygotowana do czytania, tak że oświecała tylko nieznaczną przestrzeń, nieznajomy nie zdążył wychylić się, gdy znowu skrył się w cień. Mogłem jednak zmiarkować, że twarzy jego nie znam; uderzył mnie tylko wyraz zadowolenia i radości, z jaką patrzył na mnie. Zacząłem kierować nań lampę i spostrzegłem, że jest dostatnio, choć pospolicie ubrany, jak marynarz. Włosy jego były siwe. Miał lat około sześćdziesięciu, dobrze zbudowany, zahartowany w pracy pod odkrytem niebem. Kiedy wstępował na dwa ostatnie schody, ku największemu memu zdziwieniu, wyciągnął nagle do mnie obie ręce.
— Niech pan z łaski swej powie, czego pan sobie życzy?
— Czego sobie życzę? A! Tak. Zaraz panu wyjaśnię, jeśli pan pozwoli.
— Może pan zechce wejść?
— Tak, chciałbym wejść, mój dżentelmenie.
Zadałem mu to niegościnne pytanie, bo miałem pretensyę doń za ten uradowany wygląd, jakim jaśniała jego twarz, gdy, jak się wydawało, potrzebował mej pomocy. Jednakże wpuściłem go do pokoju, z którego dopiero co wyszedłem i jak można najgrzeczniej prosiłem o wyjaśnienie.
Zaczął rozglądać się z pewnem zadowoleniem, jakby część przedmiotów była jego własnością, potem zdjął zarzutkę i kapelusz. Wtedy spostrzegłem, że głowa jego była łysa, a długie czarnego koloru resztki włosów okalały brzydką łysinę. W tem jednak nie widziałem objaśnienia zagadki. Po chwili znowu wyciągnął do mnie obie ręce.
— Co to znaczy? — spytałem, zaczynając brać go za waryata.
Przestał patrzeć na mnie i potarł sobie głową prawą ręką.
— Dość to niegrzeczne dla człowieka — rzekł grubym, przerywanym głosem — który daleko będąc, o jednem tylko myślał, a wreszcie odważył się przyjechać z końca świata... Ale nie jest pan temu winien, nikt z nas nie winien. Zaraz wyjaśnię, w tej chwili. Niech mi pan da chwilę spocząć.
Usiadł w krześle przy ogniu i zakrył twarz szerokiemi, muskularnemi rękami. Badawczo przyglądałem mu się, odszedłszy trochę, by lepiej obserwować; twarz to była niewątpliwie nieobca.
— Niema tu nikogo w pobliżu? Niema nikogo?
— Dlaczego pan, obcy człowiek, przyszedł tu w nocy, aby mi zadawać podobne pytania?
— Jaki pan młody jeszcze — odrzekł, kiwając głową, z wyrazem rozrzewnienia. — Bardzom rad, żeś pan stal się takim młodzieńcem. Nie obchodź się tak ze mną, nie obchodź, bo później będziesz tego żałował.
Już żałowałem swej chęci dotknięcia go, bo go poznałem! Nie mogłem przypomnieć ani jednego rysu a jednak poznałem go! Gdyby wicher rozniósł minione lata, gdyby ulewa zmyła wszystkie otaczające mnie przedmioty i gdybyśmy się znowu znaleźli, jak niegdyś, twarzą w twarz na cmentarzu, to i wówczas nie mógłbym być pewniejszy co do tożsamości mego skazańca z człowiekiem siedzącym przede mną. Nie potrzebował wyjmować pilnika z kieszeni; ani zdejmować chustki ze szyi i okręcać nią głowy; ani też przechadzać się po pokoju niepewnym krokiem, od czasu do czasu oglądając się poza siebie. Wszystko to było zbyteczne, bo i bez tego poznałem go, choć przed chwilą brałem go za nieznajomego.
Wróciwszy na miejsce, w którem stałem, znowu wyciągnął do mnie obie ręce. Nie wiedząc, co czynić — zmieszany ze zdziwienia — uścisnąłem je. Z radością chwycił je, podniósł db ust i długo nie wypuszczał ich ze swych namulonych dłoni.
— Poczciwie pan postąpił. Nigdy nie zapomnę ci tego.
Tak się rozczulił, że chciał mi się rzucić na szyję, wi porę go jednakże powstrzymałem.
— Zwolna! Zwolna! Jeśli pan czuje wdzięczność za to, com dla pana uczynił, gdym jeszcze był dzieckiem, to myślę, że pan przedewszystkiem poprawił się. Jeśli pan tu przyszedł po to tylko, aby mi wyrazić wdzięczność, to niepotrzebnie się pan trudził. Jednakże odszukał mnie pan. W uczuciu, które pana do tego skierowało, jest pewna strona dobra, nie odepchnę pana; musi pan zrozumieć, że.. ja...
Byłem tak uderzony skupionem jego spojrzeniem, że słowa zamarły mi na ustach.
— Mówiłeś pan, że powinienem zrozumieć. Cóż mam zrozumieć?
— Że nie pragnę wznawiać z panem dawnej znajomości. Bardzom rad, żeś się pan poprawił i żyjesz lepiej. Jestem zadowolony, że mogę wyrazić panu uznanie; a także, żeś pan przyszedł mi podziękować, sądząc, że zasługuję na pańską wdzięczność. W każdym razie drogi naszego życia zbyt różne. Ale pan przemókł i zmęczył się; czy pan się czego nie napije, zanim odejdzie?
Powoli zawiązał szal i uważnie śledził mię, od czasu do czasu gryząc koniec szala.
— Myślę, że rzeczywiście napiję się czegoś, zanim odejdę, jeśli pan łaskaw.
Na bocznym stole stało gotowe nakrycie; przeniosłem je na stolik pod kominkiem i spytałem, czem można służyć? Wskazał palcem na jedną z butelek, nie mówiąc ani słowa i nie patrząc na nią. Przygotowałem mu ponczu, starając się, aby mi ręka nie drżała, napróżno jednak, bo wzrok jego mieszał mnie, póki siedząc na krześle gryzł koniec szala.
Dotychczas nie siadałem, aby mu nie okazać, że chcę przedłużyć wizytę. Ale ustąpiłem pod wpływem serdecznego wyrazu jego twarzy i poczułem wyrzuty sumienia z powodu tak niegościnnego przyjęcia.
— Spodziewam się, że pan nie uważał tego, com powiedział, za odstręczające. Nie miałem zamiaru pana obrazić. Bardzo przepraszam, jeślim mimowoli powiedział coś niemiłego. Życzę panu tylko szczęścia i powodzenia!
Kiedym dotknął ustami swej szklanki, ze zdziwieniem spojrzał na koniec swego szala, który wysunął mu się z ust i wyciągnął do mnie rękę. Podlałem mu swoją. Wówczas i on wypił i obtarł szalem oczy i czoło.
— Jak panu się powodziło dotychczas?
— Hodowałem stada owiec, potem prowadziłem handel bydłem i czemś jeszcze tam, daleko w Nowym Świecie, tysiące kilometrów stąd, za burzliwem morzem.
— I dobrze się panu wiodło?
— O, tęgo szły mi sprawy! Wielu przede mną zarobiło wiele, alem ja wszystkich przewyższył. Przez to pozyskałem sławę.
— Bardzo mi miło o tem słyszeć.
— I ja tak sądzę, mój chłopcze.
Nie starając się odgadnąć znaczenia tych słów, zadałem pytanie, które mi przyszło do głowy.
— Czy pan widział człowieka, którego pan niegdyś przysłał do mnie ze zleceniem?
— Nigdy i nie ujrzę go już.,
— Spełnił pańskie zlecenie i oddał mi dwa funtowe bilety. Byłem biednym chłopcem wówczas i byt to dla mnie jakby majątek. Ale stosunki moje poprawiły się od tej pory, podobnie, jak pańskie; żyję teraz dostatnio i pozwoli mi pan, że mu zwrócę te dwa funty. Może pan nimi uszczęśliwić kogoś drugiego.
Z temi słowy wyciągnąłem portmonetkę. Uważnie śledził mnie, gdym wyjmował banknoty. Były one zupełnie nowe i czyste, obejrzałem je i podałem mu. Nie spuszczając ze mnie oczu, wziął banknoty, złożył je razem, skręcił i spalił nad lampą a popiół rzucił na spodeczek.
— Ośmielę się zapytać — rzekł napoły poważnie, napoły wesoło, — w jaki to sposób poprawił się pański byt od tej chwili, gdyśmy rozstali się tam na bagnie?
— W jaki sposób?
— Aha!
Dopij reszty ze szklanki, oparł się o kominek i postawił nogę na kracie, aby się wysuszyć. Z jego butów buchała gęsta para; nie patrzył jednak ani na nogę, ani na ogień, lecz wciąż na mnie. Zacząłem drżeć.
Wargi me poruszały się przez chwilę, nie wydając dźwięku; wreszcie zmusiłem się do oznajmienia, choć bardzo niewyraźnego, że jestem przeznaczony na dziedzica znacznego majątku.
— A wolno takiemu stworzeniu, jak ja, zapytać, jakiego właściwie rodzaju ten majątek?
Znów ledwie wyszeptałem: — Nie wiem.
— Nie mógłbym spróbować odgadnąć wysokości pańskich dochodów od chwili, gdyś panstał się pełnoletnim? A choćby tylko pierwszej liczby, czy nie pięć?
Serce mi biło, jakby nerwowo uderzał w nie jakiś dziwny młot. Zerwałem się z krzesła i opierając się na poręczy, dziko patrzyłem na współbiesiadnika.
— Albo co się tyczy opiekuna? Boć przecież nie mógł się pan obyć bez opiekuna do czasu pełnoletności, zapewne był to jakiś prawnik? Czy czasem, nazwisko jego nie zaczyna się od D?
Cała prawda mego położenia odkryła się przede mną; całe poniżenie, gorycz, niebezpieczeństwo jego przedstawiły mi się z taką siłą, że złamały mnie; tłumiąc potężne wzruszenie, ledwie trzymałem: się na nogach.
— Przypuśćmy, że klient tego prawnika, którego imię zaczyna się na D., na przykład Dżaggersa, przyjechał statkiem do Portsmut, a stamtąd tu, aby się zobaczyć z panem. „Jednakże pan mnie odszukał“ rzekł pan niedawno. Tak, odszukałem pana! Nie wielka sztuka. napisałem z Portsmut do pewnego człowieka w Londynie, aby dowiedzieć się o pańskim adresie. Nazwisko tego człowieka, na przykład Uemnik.
Nie mógłbym wymówić ani słowa, choćby od tego miało zależeć całe me życie. Stałem, opierając się jedną ręką o poręcz krzesła, drugą przycisnąłem pierś; całą siłą walczyłem ze sobą. Tak stojąc, patrzyłem na niego, póki wszystkie przedmioty w pokoju nie zaczęły się mieszać i wirować, wówczas schwyciłem obiema rękami za stół. Podtrzymał mnie, złożył na kanapie, otulił poduszkami i ukląkł na jedno kolano obok mnie; twarz jego, obecnie dobrze mi znana, prawie dotykała mojej.
— Tak, Pip, mój drogi, ja uczyniłem z ciebie dżentelmena. To ja zrobiłem z ciebie pana! Przysiągłem sobie wówczas, że każda gwinea, jaką zarobię, będzie twoja. Przysięgałem potem, za każdym razem, gdym przedsiębrał jakiś interes, że jeśli się uda i zostanę bogatym, to i ty będziesz bogatym. Ciężkie wiodłem życie, abyś ty miał lekkie; pracowałem uparcie, abyś ty nie potrzebował pracować. Ale, cóż za głupstwo, drogi Pipie! Czyż mówię ci to w tym celu, abyś był mi za to wdzięcznym? Bynajmniej! Mówię to, byś wiedział, że nieszczęśliwy pies, którego przepędzano, wzniósł się tak, że mógł stworzyć dżentelmena a tym dżentelmenem — ty jesteś.
Wstręt, z jakim patrzyłem na tego człowieka i strach, jaki wzbudzał we mnie, były tak silne, że gdyby nawet był on dzikiem zwierzęciem, nie mogłyby być silniejsze.
— Popatrz na mnie, Pipie, jestem twym drugim ojcem. Jesteś mym synem, — więcej niż synem. Zbierałem pieniądze, abyś mógł z mich korzystać. Kiedym był najemnym pastuchem i żyjąc na pustym stepie nie widywałem całymi tygodniami nikogo, prócz owiec, tak, że zapominałem, jak wyglądają ludzie — zawsze miałem cię przed oczami. Nieraz zdarzało się, żem wypuszczał z rąk nóż, siedząc przy obiedzie lub kolacyii w samotnej chacie i wołał: — „Ot, mój chłopiec znów tutaj, patrzy, jak jem i piję.“ I widziałem cię wiele razy, tak wyraźnie, jak wówczas na moczarach. „Niech mnie Bóg ukarze — mówiłem wówczas, wychodząc na dwór, aby mnie lepiej słyszał — „jeśli nie uczynię z tego chłopca dżentelmena, gdy będę swobodny i bogaty.“ I dotrzymałem słowa. Spójrz na siebie! Spójrz na swe mieszkanie, godne lorda! E, pokażesz im, tym lordom, wiele masz pieniędzy; zechcą ci dorównać, ale nie będą mogli!
W zapale wzruszenia i tryumfu nie zauważył, jaką gorycz budziły we mnie jego słowa. Było to jedyną dla mnie pociechą.
— Popatrz! — ciągnął, wyjmując z mej kieszeni zegarek i obracając ku sobie pierścionek na mym palcu, gdym ja chronił się od jego dotknięcia, jak od jadowitej żmii; — złote i piękne — dżentelmeńskie, niema co mówić! Dyament, obsadzony rubinami, spodziewam się, że to dżentelmeńska rzecz. Spójrz na swoją bieliznę cienką, zbytkowną! Spójrz na ubranie, lepszego dostać nie można! A te książki twoje, setkami leżą na półkach! Czytasz je, nieprawdaż? Widziałem, żeś jedną z nich czytał, kiedym wszedł. Poczytasz mi trochę, mój najdroższy! Jeśli są pisane w obcym języku, nieznanym mi, to nic nie szkodzi, posłucham i będę się tobą chlubił.
Znowu wziął mnie za ręce i przylgnął do nich ustami; krew mi zastygła w żyłach.
— Nie staraj się rozmawiać ze mną, Pip, — rzekł, przesuwając rękawem po oczach i czole i usłyszałem znany mi dziwny dźwięk w jego głosie; wskutek wzruszenia wydawał mi się jeszcze straszniejszym; — lepiej będzie, gdy poleżysz spokojnie, mój chłopcze. Nie wyczekiwałeś tego z dawna, jak ja, nie byłeś do tego przygotowany, jak ja. Wszak nigdyś nie przypuszczał, że to ja mogłem być?
— Nie, nigdy, nigdy.
— No i widzisz, to ja byłem, sam jeden i bez obcej pomocy. Żadna osoba nie uczestniczyła w tem prócz mnie i pana Dżaggersa.
— Nikt więcej?
— Nikt — rzekł z wyrazem zdziwienia. — któżby jeszcze? Ale jakeś ty wypiękniał? Zapewne masz jakieś oczka, o których miło ci marzyć i mówić?
— Będą twemi te oczy, o ile można je kupić za pieniądze. Jeśli nie, to dlaczegóżby taki dżentelmen jak ty, taki młodzieniec, jak ty, nie mógł ich zdobyć i bez tego; ale pieniądze w każdym razie pomogą. Daj mi dokończyć opowiadania. W tej chacie, gdziem służył, zyskałem dość od gospodarza, który z początku był tem samem co ja, ale umarł, nie zdoławszy zrobić majątku; zostałem wolny i zacząłem zarabiać sam na siebie. Każdy interes, którego się imałem, przedsiębrałem dla ciebie. Niech mnie Bóg skarze — mawiałem, do jakiegokolwiek interesu się zabierając — jeśli tego nie czynię dla niego!“ Interesy udawały mi się doskonale. Jak już ci mówiłem, zyskałem przez, to sławę. Pozostawione mi przez gospodarza pieniądze i zasługi za pierwsze lata wysłałem do pana Dżaggersa — dla ciebie; pojechał do ciebie, spowodowany mym listem.
O, gdyby był wcale nie przyjeżdżał! Lepiejby był zostawił mnie w kuźni, niezadowolonym z losu, ale stokroć szczęśliwszym!
— Potem, drogi Pipie, była dla mnie pociechą i nagrodą świadomość, że stwarzam dżentelmena. Niech sobie konie kolonistów obrzucają mnie błotem i prochem, gdy idę piechotą. Cóż wówczas mawiałem sobie? Mawiałem: stwarzam dżentelmena, doskonalszego od was wszystkich! A jeśli, który z nich powiedział: „przecież on był skazańcem niedawno i choć szczęśliwy, zawsze jest ordynarnym, nieociosanym człowiekiem, odpowiadałem: — „jeśli nie jestem dżentelmenem i uczonym, za to mam prawdziwego dżentelmena. Wszyscy jesteście prostymi, któż z was jest wykształconym, londyńskim dżentelmenem?“ Tak krzepiłem się. I wciąż tkwiła mi w głowie myśl, że wcześniej, czy później przyjadę do swego chłopca, nacieszę się nim i odkryję mu tajemnicę.
Położył mi rękę na ramieniu. Drgnąłem na myśl, że może ta ręka zbroczona krwią, w każdym razie nie byłem pewny czego innego.
— Niełatwo mi było i niebezpiecznie porzucać tamte strony. Ale ogromnie pragnąłem widzieć się z tobą, a im trudniej mi było spełnić swe życzenie, tem silniejszem się ono stawało; stanowczo zdecydowałem się przyjechać tu, cokolwiekby mnie miało spotkać. I przyjechałem. Tak, chłopcze, przyjechałem!
Starałem się zebrać myśli, ale nie mogłem; byłem zupełnie oszołomiony. Tak byłem zmieszany, że nie pamiętam, czego więcej słuchałem, czy jego słów, czy wycia wiatru na dworze; nie rozróżniałem jego głosu od strasznego szumu wichru, dopiero gdy przestał mówić.
— Gdzie mnie umieścisz? Bylegdzie nie można mnie umieszczać.
— Gdzie mam dać miejsce na nocleg?
— Tak, powinienem się wyspać i to dobrze, bom się męczył i moczył całe miesiące.
— Przyjaciela mego i towarzysza niema w domu, może pan zająć jego pokój.
— A nie wróci on jutro?
— Nie, nie jutro.
— Dlatego, że widzisz, mój drogi chłopcze — rzekł ciszej, porozumiewająeo dotykając palcem mej piersi — trzeba być ostrożnym.
— Dlaczego ostrożnym?
— Bo za to — śmierć.
— Jakto śmierć?
— Zesłany byłem dożywotnio. Powrót do ojczyzny — to śmierć. W ostatnich czasach wielu wracało i napewno mnie powieszą, jeśli odkryją.
Tylko tego brakło! Nieszczęśliwy nie tylko, że nałożył na mnie ciężkie brzemię swych dobrodziejstw, ale jeszcze ryzykował życie, aby mnie zobaczyć i wręczyć swe kapitały w me ręce. Gdybym czuł doń gorącą miłość zamiast wstrętu, gdyby był dla mnie przedmiotem uwielbienia i czułego przywiązania, to i wówczas podobne oznajmienie wystarczyłoby, aby uczynić mnie nieszczęśliwym. Ale wówczas przynajmniej troska o jego bezpieczeństwo byłaby dla mnie potrzebą duszy.
Pierwszą mą czynnością było zasunięci stor, aby nie było widać światła w pokoju, potem zamknięcie drzwi na klucz i zasuwę. Gdy stał przy stole i jadł suchary, zapijając rumem, w wyobraźni mej jasno zarysował się obraz skazańca na moczarach i oczekiwałem, że lada chwila pochyli się i zacznie piłować swą okowę.
Troskliwie opatrzyłem wszystkie wyjścia z pokoju Herberta, prócz drzwi do mego pokoju i wówczas dopiero zaproponowałem mu spoczynek. Z ochotą zgodził się i poprosił tylko o mą „dżentelmeńską bieliznę“, aby włożyć ją nazajutrz. Wyjąłem bieliznę i położyłem przy jego łóżku; krew mi zastygła w żyłach, gdy na dobranoc uścisnął mi ręce.
Nie pamiętam już, jakem wyszedł od niego i nieświadomie zacząłem poprawiać ogień na kominku, nie śmiejąc położyć się. Z godzinę stałem tak, zbyt oszołomiony, iżby skupić myśli i ocenić swe położenie; wreszcie wróciła świadomość mego smutnego położenia, świadomość, że świetne horoskopy mych nadziei przepadły na wieki.
Stosunek mój do pani Chewiszem — pusta brednia; Estella zupełnie nie dla mnie przeznaczona; cierpiano mnie tylko jako straszydło dla chciwej rodziny, jak lalkę z mechanicznem sercem, na której Estella mogła się ćwiczyć w braku innej praktyki; oto pierwsze myśli, które stały mi się jasne. Najprzykrzejszą jednak była myśl, że opuściłem Józefa z powodu skazańca za jakąś zbrodnię, którego w każdej chwili mogli złapać u mnie w pokoju i powiesić.
Teraz za nic w świecie nie wróciłbym do Józefa, za nic nie wróciłbym do Biddi; poprostu dlatego, że lenistwo mych rozważań nie dozwalało mi niczego w świecie zdrowym rozumem osądzić. Żadna mądrość nie mogłaby mi zastąpić tej pociechy, jakąby mi było ich proste, niesztuczne oddanie; jednakże nigdy, nigdy już nie wróci to, co przepadło!
W każdym powiewie wichru, w każdej strudze deszczu słyszałem pogoń. Dwa lub trzy razy przysiągłbym, że ktoś słucha i szepce przy zewnętrznych drzwiach. Pod wpływem tego lęku zacząłem sobie przypominać, że przeczułem pojawienie się tego człowieka; że kilka tygodni przedtem, na ulicach spotykałem twarze, do niego podobne; że podobieństwo to stawało się większe w miarę przybliżania się jego do Anglii; że jego zły duch przysyłał mi tych zwiastunów, a obecnie w tę okropną noc spełnił swą groźbę i sam zjawił się przede mną.
Wślad za tem zacząłem sobie przypominać, jakto w dzieciństwie widziałem go wstrętnym i zawziętym; jakto drugi skazaniec nie przestawał twierdzić, że ten chciał go zabić; jakto w chwili schwytania wpił się w swego towarzysza i szarpał go, jak dziki zwierz. Z takich wspomnień wyobraźnia ma wyniosła straszne, niejasne poczucie, że niebezpiecznie było spać z nim pod jednym dachem. Strach opanowywał mnie coraz; większy i większy. Wreszciewstałem i wyszedłem, by spojrzeć na straszydło, stworzone przez mą wyobraźnię.
Obwiązał głowę chustką, twarz, jego była spokojna i sen niezamącony, choć obok na poduszce leżał pistolet. Przekonawszy się o tem, wyjąłem po cichu klucz ze drzwi, włożyłem go z zewnątrz i przekręciłem dwa razy, zanim znowu zasiadłem przy ogniu. Powoli zsunąłem się z krzesła i wyciągnąłem się na podłodze. We śnie ani na chwilę nie straciłem poczucia swej goryczy. Gdym się obudził, zegary na wieżach biły piątą, świece dopaliły się, ogień zagasł, a deszcz i wicher zwiększały ponurość mroku.






Rozdział XI.

Wielkiem szczęściem było dla mnie to, że musiałem się zająć bezpieczeństwem mego srasznego gościa. Myśl o tem zupełnie mnie opanowała, gdym zbudził się w nocy i wygnała na pewien czas z mej głowy inne troski. Oczywiście nie można go było ukrywać w mem mieszkaniu, bo podobna próba napewno wzbudziłaby podejrzenia. Prawda, że nie trzymałem już grooma, ale usługiwała mi kłótliwa baba i jej krewna, zamknięcie zaś przed niemi pokoju było pewnym środkiem na pobudzenie ich ciekawości i na plotki. Obie chorowały na oczy i dawno już przypisywałem to ciągłemu nałogowi podglądania przez dziurkę od klucza; prócz tego miały dziwny zwyczaj jawienia się zawsze nie w porę. Jeśli do tego dodamy pociąg do kradzieży, otrzymamy spis ich przymiotów. Nie chcąc mieć tajemnic przed takimi ludźmi, postanowiłem oznajmić im, że przyjechał do mnie niespodzianie wuj z prownicyi.
Rozmyślając nad tem, wstałem z łóżka i długo poszukiwałem zapałek, potykając się w ciemności na każdym kroku. Wreszcie, nic nie znalazłszy, postanowiłem pójść na dół do stróża i poprosić go, by mi poświecił latarnią. Schodząc po omacku potknąłem się o coś i upadłem. Był to ktoś przyczajony w kącie. Nie odrzekł ani słowa na me pytanie, tylko milcząc zemknął przede mną. Pobiegłem natychmiast do odźwiernego, szybko przyciągnąłem go i opowiedziałem mu po drodze o tem, co się stało. Wiatr szalał, jak poprzednio, to też nie staraliśmy się zapalać lamp na schodach, lecz zadowoliliśmy się światłem latarń. Przepatrzyliśmy całe schody od góry do dołu, nikogośmy jednak nie znaleźli. Wówczas przyszło mi na myśl, że może ten człowiek schował się do mego pokoju; więc zapaliłem świecę, postawiłem stróża przy drzwiach i dokładnie obejrzałem całe mieszkanie, nie wyłączając pokoju, w którym spal mój straszny gość. Wszędzie było cicho i pusto.
Bardzo mnie niepokoiło, że właśnie tej nocy znalazł się na schodach jakiś podejrzany człowiek, podałem więc szklankę wina stróżowi i zacząłem go wypytywać, czy nie wpuszczał kogo nocą przez bramę.
— Owszem, w różnych porach nocy wróciło do diomu trzech panów, prawdopodobnie z jakichś wieczorków.
Sąsiad, mieszkający w jednym ze mną domu, już parę tygodni temu wyjechał na prowincyę i napewno nie wrócił jeszcze tej nocy, bo przechodząc widzieliśmy jego drzwi zamknięte.
— Ta noc, panie, jest tego rodzaju, że bardzo mało ludzi przechodzi przez bramę. Prócz tych trzech dżentelmenów nikt więcej nie wracał. Tylko o jedenastej pytał o pana jakiś nieznajomy.
— Mój wuj. Wiem.
— To pan się z nim widział?
— Oczywiście.
— A jego towarzysz?
— Towarzysz?
— Przypuszczałem, że szedł on z pańskim wujem. Człowiek ten zatrzymał się, gdy wuj pański stanął, aby o pana zapytać i poszedł za nim na górę.
— Jak wyglądał ten człowiek?
Odźwierny nie widział go dobrze, ale przypuszczał, że to rzemieślnik; o ile pamiętał, miał on na sobie jasne ubranie i ciemne palto. Wogóle nie zważał na te okoliczności. Oczywiście nie znał przyczyn, z powodu których przywiązywałem wagę do tych szczegółów.
Nie dopytując się więcej, rozstałem się z nim i mocno zakłopotany zacząłem rozmyślać nad dziwnymi wypadkami.
Zapaliłem ogień na kominku i przy niepewnem jego świetle zdrzemnąłem się. Sen mój był niespokojny. To zrywałem się z przestrachem, przypuszczając, że ktoś mówi w pokoju, to brałem szum wiatru w kominie za grzmot. Wreszcie uspokoiłem się i zasnąłem nieprzerwanym snem. Kiedym się obudził, był już dzień. Dotychczas nie mogłem w zupełności rozpoznać swego położenia i zebrać myśli. Byłem strasznie rozstrojony i zmęczony i nie umiałem ułożyć sobie planu na przyszłość. Zerwałem się z łóżka, otworzyłem okno, popatrzyłem na ponure zachmurzone niebo, pochodziłem po pokojach i usiadłem przy ogniu, drżąc na całem ciele i czekając na swą praczkę. Czułem, że jestem bardzo nieszczęśliwy, ale nie wiedziałem dlaczego.
Wreszcie przyszła baba ze swą krewną, której głowa zupełnie była podobna do jej ręcznej miotełki. Bardzo zdziwiła się, widząc mnie przy kominku, objaśniłem jej, że przyjechał do mnie w nocy wuj i dlatego trzeba zarządzić pewne zmiany w śniadaniu. Podczas, gdy one przesuwały meble i strasznie kurzyły, umyłem się, ubrałem i znowu usiadłem przy ogniu, oczekując na śniadanie.
Wkrótce drzwi otworzyły się i wszedł on. Nie mogłem nań patrzyć, a w dzień wydał mi się jeszcze wstrętniejszym.
— Nie wiem, jak pana nazywać — rzekłem po cichu. — Powiedziałem, że pan jest moim wujem.
— Dobrze, mój chłopcze, nazywaj mnie wujem.
— Nazywałeś się pan jakoś na statku.
— Oczywiście, nazywałem się Prowisem.
— Czy pan ma zamiar zatrzymać to nazwisko?
— Dlaczegoby nie, nie jest gorszem od innego i zostaję przy niem, jeśli zechcesz.
— A jakie jest pańskie rzeczywiste nazwisko?
— Magwicz. Abel Magwicz.
— A do jakiego zawodu pana przeznaczano?
— Do zawodu niegodziwca — rzekł poważnie, jakby rzeczywiście istniał taki zawód.
— Kiedy pan wszedł wczoraj w nocy....
— Więc cóż, mój chłopcze?
— Kiedy pan wchodził do bramy i pytał o mnie, czy pan był sam, czy nie?
— Sam, oczywiście sam.
— Przy bramie był kto?
— Nie zwróciłem na to uwagi. Nie znałem widocznie tutejszych zwyczajów. Zdaje mi się jednak, że ktoś zaraz za mną wszedł.
— Znają pana w Londynie?
— Myślę, że nie! — rzekł, trącając się palcem w szyję.
Krew mi uderzyła do głowy.
— A przedtem pana znali?
— Niewielu, chłopcze. Mieszkałem na prowincyi.
— A sądzono pana w Londynie?
— Którym razem? — spytał, żywo patrząc na mnie.
— Ostatnim.
Skinął głową.
— Wówczas poznałem Dżaggersa. Bronił mnie.
Chciałem się zapytać, za co go sądzono, ale uchwycił nożyk i machnąwszy nim w powietrzu, rzekł:
— Choć trochę przewiniłem, ale winy swe już okupiłem pracą.
To powiedziawszy, zabrał się do śniadania.
Jadł z jakąś nieprzyjemną żarłocznością i wogóle czynił to ordynarnie i głośno. Stracił już parę zębów od czasu, gdym go widział na bagnach i teraz, gdy pochylał głowę, aby kęsy dostały się między tylne zęby, był podobny do głodnego, starego psa.
Gdybym nawet chciał jeść, odbiegłaby mnie wszelka ochota i siedziałbym, jak obecnie, z oczami skierowanemi na obrus. Jakiś niezwyciężony wstręt odpychał mnie od niego,
— Nie zaszkodzi teraz zapalić sobie. Kiedym po raz pierwszy, tam za morzem, zgodził się na pastucha, to rzeczywiście, gdyby nie tytoń, stałbym się wściekłym kozłem.
To mówiąc, wstał od stołu i wyjął z kieszeni króciutką, czarną fajeczkę i trochę tytoniu, zwanego „perskim“. Nabił nim fajkę a resztę wsypał do kieszeni, jakby do kapciucha. Potem wziął szczypcami węgiel z kominka, zapalił fajkę i oparłszy się plecami o kominek, uścisnął mi ręce.
— Tak, toś ty mój dżentelmen! któregom rzeczywiście stworzył! Wielką jest dla mnie radością twój widok, Pipie. Niczego więcej nie potrzebuję, byle tylko być blizko ciebie i patrzyć na swego chłopca!
Wyswobodziłem ręce, gdy tylko mogłem. Słysząc jego gruby głos i patrząc na jego pełną zmarszczek, siwą głowę, zacząłem uświadamiać sobie całą grozę położenia.
— Nie mogę znieść, by mój dżentelmen chodził piechotą po błocie; nie mogę znieść, by na obuwiu jego były choć najmniejsze pyłki. Mój dżentelmen powinien mieć konie, i to do zaprzęgu i wierzchowe; konie dla siebie i dla lokai, stajennych i stangretów. Zesłańcy jeżdżą na koniach, a mój dżentelmen ma chodzić piechotą? Nie, nie! Pokażemy im Pip — czy nie tak?
Mówiąc to wyjął z kieszeni gruby pulares i rzucił go na stół.
— Jest tu z czego zabawić się, Pip! Wszystko to twoje. Wszystko, co mam, nie moje, lecz twoje. Nie martw się, to nie wszystko; tam, skąd to pochodzi, jest jeszcze wiele, wiele.... Przyjechałem do Starego Świata popatrzyć, jak mój dżentelmen używa po dżentelmeńska pieniędzy. Na tem polega me szczęście. Niech pękają wszyscy z zazdrości, wielu ich jest, od sędziego w peruce do zestarzałego kolonisty, pokażę wam dżentelmena większego od was wszystkich!
— Pozwól pan! — rzekłem, zapominając się ze strachu i wstrętu. — Chciałbym wiedzieć, co mamy czynić, by panu zapewnić bezpieczeństwo. Jak długo myśli pan tu zabawić i wogóle jakie są pańskie plany?
— Posłuchaj mnie. Pip, przedewszystkiem posłuchaj. Zapomniałem się i wyraziłem się ordynarnie. Wysłuchaj mnie, zapomnij o tem! Nie będę więcej prostakiem.
— Po pierwsze, jakie ostrożności można przedsięwziąć, by pana nie poznano i nie ujęto?
— Nie, drogi chłopcze, nie jest to pierwszorzędną kwestyą. Pierwszą rzeczą jest to, że byłem ordynarnym. Nie na tom tak długo kształcił swego dżentelmena; nigdy już przy nim się nie zapomnę. Rzeczywiście wyraziłem się niewłaściwie, zapomnij o tem, mój chłopcze.
Mimowoli się uśmiechnąłem, bo wydał się strapionym i zabawnym.
— Już zapomniałem. Na litość Boską nie mów pan już o tem.
— Tak, tak; ale przyjechałem tu przecież nie po to, aby być ordynarnym. No, mów dalej, chłopcze. Mówiłeś...
— W jaki sposób ochronić pana od niebezpieczeństwa?
— No, niebezpieczeństwo nie takie wielkie. Jeśli mnie nie wydadzą, to niema niebezpieczeństwa. A któż może o tem wiedzieć, że tu jestem? Dżaggers, Uemnik i ty — nikt więcej.
— A niema kogo, coby mógł pana poznać na ulicy?
— Niewielu takich. Przytem czyż nie jestem wspomniany we wszystkich gazetach, jako: A. M. z Botanisbey. Tyle lat już minęło i cóżby komu zależało na wydaniu mnie? Ale choćby nawet niebezpieczeństwo było pięćdziesiąt razy większe, to i tak przyjechałbym, by cię zobaczyć.
— Jak długo pan myśli tu zabawić?
— Jak długo? — rzekł ze zdziwieniem, wyjmując fajkę z ust. — Wcale nie myślę wyjeżdżać; przyjechałem na stałe.
— Gdzie pan będzie mieszkał? Gdzie nie będzie dla pana niebezpiecznie?
— Drogi chłopcze, za pieniądze można kupić perukę, puder, okulary, czarny frak, krótkie spodnie i czego tam więcej potrzeba. Czynili to ludzie i nie zawodzili się, zatem i inni mogą to samo robić. A o tem, gdzie i jak mam mieszkać, chciałbym słyszeć twe zdanie.
— Tak pan dziś spokojnie patrzy na swe położenie, a wczoraj pan zupełnie poważnie przysięgał, że panu grozi śmierć.
— I teraz utrzymuję, że mi grozi śmierć i to śmierć haniebna, na szubienicy. To sprawa tak poważna, że powinieneś ją dobrze obmyśleć. Już tu jestem. Powrót gorszy, niż przyjazd. Dlatego zaś tu jestem, że przez lata cale pragnąłem cię zobaczyć. A żem zaryzykował, to dla mnie nie nowina; stary już jestem wróbel, puszczałem się na różne przedsiębiorstwa i nie boję się straszaka. Jeśli w straszydle kryje się śmierć, to niechże wyjdzie na zewnątrz i niech jej spojrzę w oczy, dopiero w nią uwierzę. A na razie dozwólcie mi popatrzyć na mego dżentelmena.
Jeszcze raz wziął mnie za ręce i paląc wciąż oglądał mnie, jak swą własność. Zdawało mi się, że najlepiejby było wynająć mu jakiś mały, bezpieczny pokoik w pobliżu, gdzie mógłby mieszkać po powrocie Herberta, którego oczekiwałem za dwa, trzy dni. Herberta naturalnie musiałem wtajemniczyć w tę sprawę. Było to dla mnie tak oczywiste, choć nie wziąłem nawet pod rozwagę, jaką pociechą będzie dla mnie podzielenie z nim wszystkich niebezpieczeństw i trosk. Ale pan Prowis niebardzo się z tem godził i rzekł, że pozwoli wówczas dopiero wyjawić Herbertowi tajemnicę, jeśli wyrobi sobie o nim dobre pojęcie, sądząc z jego twarzy.
— I wówczas nawet — dodał, wyjmując z kieszeni małą ewangelię w czarnej oprawie zaprzysiężemy go.
Nie mogę stanowczo orzec, czy mój dobrodziej nosił ze sobą tę małą, czarną książeczkę, jedynie w tym celu, aby zaprzysięgać ludzi przy każdej dogodnej sposobności; wiem tylko, że nigdy nie widziałem, by jej inaczej używał. Widok tej książeczki poddawał przypuszczenie, że ukradziono ją z jakiegoś sądu. Może Właśnie jej przeszłość i własne jego doświadczenia przekonały go o potężnej jej sile. Gdym ją ujrzał po raz pierwszy, mimowoli wspomniałem, jakto zmusił mnie niegdyś do złożenia przysięgi na cmentarzu i jak wczoraj opowiadał, że przysięgą podtrzymywał się w samotnej chatce na Nowym Świecie.
Ponieważ odzież jego przypominała żeglarza lub kupca cygarami i papugami, zacząłem namyślać się, jak go ubrać. Uważał krótkie spodnie za najlepsze do zamaskowania się, ułożyłem więc w swej wyobraźni cały kostyum, któryby z niego zrobił coś pośredniego między pastorem a dentystą. Wreszcie postanowiliśmy, że nie pokaże się mej praczce i jej kuzynce, zanim się nie przebierze.
Zdawałoby się, że nic łatwiejszego, jak obmyślenie tych ostrożności, ale w smutnem, ponurem niemal usposobieniu mem kosztowało mnie to niemało czasu. Miał pozostać zamknięty w swoim pokoju i nie otwierać nikomu.
Wiedziałem, że na ulicy Esseksa był dogodny hotel, którego tylne okna wychodziły na ulicę Templ, prawie wprost moich. Dlatego od razu poszedłem tam, szczęśliwie znalazłem mieszkanie na drugiem piętrze i wynająłem je dla wuja Prowisa. Potem pochodziłem po sklepach i zakupiwszy niezbędne rzeczy do jego tualety, według zwyczaju skierowałem się do Littel-Briten. Pan Dżaggers siedział przy swem biurku; widząc mnie, natychmiast powstał i podszedł do kominka.
— No, Pip, bądź ostrożny.
— Będę ostrożny, panie. Idąc, obmyśliłem wszystko, co mam mówić.
— Nie wydaj się i nie wydaj kogoś innego. Rozumiesz mnie — nie wydaj kogoś innego. Nie mów mi nic; nic nie chcę wiedzieć; nie jestem ciekawym człowiekiem.
Oczywiście zmiarkowałem, że wiedział o tem, co się stało.
— Chcę tylko przekonać się o prawdzie tego, co mi powiedziano; nie mam najmniejszej nadziei, aby to było nieprawdziwem, ale chciałbym się upewnić.
Pani Dżaggers kiwnął głową.
— Czy powiedziano ci, czy oznajmiono? — spytał przeginając głowę na bok i patrząc nie na mnie tylko na drzwi. — Bo jeśli ci powiedziano, to znaczy, że w ustnej rozmowie; a nie mogłeś rozmawiać z człowiekiem, który Przebywa w Nowej Południowej Walii.
— A więc oznajmiono mi.
— Tak.
— Oznajmił mi niejaki Abel Magwicz, że jest mym nieznajomym dobroczyńcą.
— Ten sam. Mieszka on w Nowej Południowej Walii.
— I to on sam?
— Tak.
— Nie jestem tak nierozsądny, aby myśleć, że pan współwinny w mem złudzeniu, ale zawsze byłem przekonany, że to pani Chewiszem.
— Jak sam mówisz, nie jestem nic winien.
— Wydawało się, że to ona — rzekłem ze smutkiem.
— Ani cienia pewności. Nie wierz niczemu, co się wydaje, wierz tylko pewności. Niema lepszego prawidła.
— Nie mam już nic więcej do powiedzenia — rzekłem z westchnieniem, po chwili przerwy. — Sprawdziłem rzeczywistość i nic już więcej nie potrzebuję.
— Teraz, gdy Magwicz, żyjący w Nowej Południowej Walii odkrył się tobie, zrozumiesz Pip, jak stanowczo, przez cały czas mych stosunków z tobą, trzymałem się samych tylko faktów. Nigdy nie wykraczałem poza fakty. Wiesz o tem dobrze.
— Tak, panie.
— Oznajmiłem Magwiczowi z Nowej Południowej Walii, gdy po raz pierwszy do mnie pisał, aby nie żądał ode mnie odstąpienia ani na krok od faktów. Tak samo uprzedziłem go i o czemś innem. Zdawało mi się, że wspomniał przypadkiem w swym liście, że zamierza kiedyś spotkać się z tobą w Anglii. Przestrzegłem go, aby takich rzeczy więcej nie pisał, bo nieprawdopodóbnem jest, aby go kiedykolwiek ułaskawiono; jest wygnany z ojczyzny na całe życie i dlatego, jeśli zjawi się w Anglii, postąpi z nim z całą surowością. Przestrzegłem Magwicza i napisałem mu o tem do Nowej Południowej Walii — dodał uważnie, patrząc na mnie. Niewątpliwie skorzystał z mych przestróg.
— Niewątpliwie.
— Mówił mi Uemnik, że otrzymał z Portsmuth list od pewnego kolonisty nazwiskiem Purwis a raczej...
— Prowis.
— Raczej Prowis, dziękuję ci, Pip. Może rzeczywiście Prowis? Wiesz napewno, że to Prowis?
— Tak.
— Wiesz, że to Prowis. Otrzymał list z Portsmuth od pewnego kolonisty Prowisa, w którym dopytywał w imieniu Magwicza o twój adres. Uemnik: posłał mu adres natychmiast. Prawdopodobnie przez tego Prowisa dowiedziałeś się, że dobrodziejem, twym jest Magwicz, żyjący w Nowej Południowej Walii?
— Tak, dowiedziałem! się o tem od Prowisa.
— Żegnaj, Pip. Gdy napiszesz do Magwicza do Nowej Walii, albo jeśli będziesz miał z nim stosunki przez Prowisa, bądź łaskaw mu wspomnieć, że szczegółowy spis wydatków zostanie ci przesłany, wraz z resztą pieniędzy, bo jest jeszcze reszta. Żegnaj, Pip!
Uścisnęliśmy sobie ręce a on badawczo patrzył za mną, dopóki mógł. Obróciłem się przy drzwiach — wciąż jeszcze patrzył na mnie i zdawało się, że straszne odlewy na półce usiłują szeptać: o! cóż to za człowiek!
Uemnika nie było w biurze i choćby nawet był, nie mógłby ulżyć mej trosce. Poszedłem prosto na ulicę Templ i zastałem tam Prowisa bezpiecznego przy ponczu i fajce.
Na drugi dzień przyniesiono zamówione ubranie i Prowis zaraz się przebrał. Zdawało mi się, że nowe ubranie jeszcze mniej dla niego było stosowne, niż dawne, bo w nim samym było coś takiego, co uniemożliwiało wszelki wysiłek zamaskowania się. Im lepiej go ubierałem, tem bardziej był podobnym do nieszczęśliwego skazańca, którego widziałem niegdyś na błotach; prawdopodobnie dlatego, że już zaczynałem doń przywykać, twarz jego i obejście co chwila przypominało mi znajomego więźnia. Przytem utykał na jedną nogę, jakby na niej były kajdany. Wogóle wszystko w nim od stóp do głowy mówiło jasno: oto skazaniec.
Jego długie samotne życie napiętnowało go jakimś dzikim wyrazem, którego nie można było zmienić żadnem przebraniem. Wreszcie dodajmy, że odbił się na nim wpływ dawnego złego życia, i owych lęków, że musi się strzedz pościgu. Czy jadł, czy pił, przechadzał się po pokoju, czy wyjmował z kieszeni wielki nóż i zabierał się do rozkrawania mięsa, we wszystkich jego najdrobniejszych ruchach przejawiał się jak najwyraźniej aresztant, więzień, zesłaniec.
Chciał koniecznie upudrować się i zgodziłem się na to, podobnie jak na krótkie spodnie. Ale Prowis upudrowany był tak straszny, jak uróżowany trup. Wszystko, co chcieliśmy w nim ukryć, strasznie przeglądało przez maskę. Puder po pierwszej próbie opadł. Ostrzygł tylko siwy włos.
Nie można wypowiedzieć, com wówczas odczuwał; jak straszną wydawała mi się tajemnica tego człowieka. Gdy wieczorami zasypiał w krześle, z ciężko opuszczoną na piersi głową, długo przed nim siadywałem i rozmyślałem, czem zawinił w życiu. Przypisywałem mu różne przestępstwa i tylko podniecałem swą wyobraźnię, tak że nieraz myślałem uciec od niego. Każda godzina, każda minuta zwiększała mój wstręt do niego — i rzeczywiście przypuszczam, że w pierwszym porywie wstrętu poddałbym się uczuciom i nie bacząc na to, co dla mnie uczynił, uciekłbym od niego, jeśliby nie wstrzymywała mnie myśl, że wkrótce zobaczę się z Herbertem. Pewnego razu w nocy szybko wyskoczyłem z łóżka i zacząłem się ubierać w gorsze swe ubranie, chcąc zostawić mu wszystko i odjechać do Indyi, jako prosty żołnierz.
Gdy nie spał i nie stawiał specyalnego rodzaju pasyansu brudnemi kartami, (pasyansu tego nigdy poprzednio, ani później nie widziałem) prosił mię, abym mu cokolwiek czytał. „W obcym języku, kochany chłopcze“ mówił. Kiedym spełniał to życzenie, on nie mówiąc ni słowa, stał zwykle przy kominku i patrzył na mnie z przyjacielskim wyrazem i jakby namawiał meble do zachwytu nad mem wykształceniem.
Wreszcie, pewnego razu po obiedzie usnąłem zmęczony (noce me bowiem były niespokojne i często budziłem się z powodu strasznych widziadeł) — obudziłem się, słysząc znane mi kroki na schodach. Prowis także śpiący, zerwał się i wyciągnął nóż.
— Uspokój się pan! To Herbert! — rzekłem. I rzeczywiście wszedł Herbert, odświeżony po podróży do Francyi.
— Hendlu, drogi towarzyszu, jak się masz i jak ci się powodzi? Zdaje mi się, żem cię cały rok nie widział! Widząc, żeś schudł i zbladł, gotów jestem naprawdę w to uwierzyć! Hendlu mój... Ach! przepraszam, przepraszam — Widok Prowisa przerwał jego wynurzenia i uściski. Prowis, patrząc na niego z nadzwyczajną uwagą, powoli składał nóż i szukał czegoś w drugiej, kieszeni.
— Herbercie, drogi przyjacielu — rzekłem, zamykając zewnętrzne drzwi, póki stał ździwiony. — Stało się wiele dziwnych rzeczy w twej nieobecności. To mój gość.
— Dobrze, dobrze chłopcze! — przerwał Prowis, występując naprzód ze swą maleńką czarną książeczką i zwracając się do Herberta, rzekł: — Weź pan ją w prawą rękę i niech pana Bóg skarze na miejscu, jeśli pan cokolwiek zdradzi! Pocałuj ją!
— Uczyń to, o co prosi — rzekłem do Herberta a kiedy on spojrzał na mnie ze zdziwieniem i spełnił życzenie Prowisa, ten uścisnął mu rękę i rzekł:
— Teraz pamiętaj pan, na coś przysiągł. I jestem kłamcą, jeśli Pip nie zrobi pana dżentelmenem.






Rozdział XII.

Trudno opisywać uczucia, przepełniające nią duszę, oraz niemiłe położenie Herberta, gdym w obecności Prowisa odkrywał mu tajemnicę losu. Dość zaznaczyć, że me własne uczucia dokładnie odzwierciedlały się na twarzy Herberta, a między niemi górował wstręt do mego dobroczyńcy.
Wystarczał sam tryumf, z jakim śledził me opowiadanie, by wzbudzić nasz wstręt ku niemu. Prócz tego, że od chwili przybycia niejednokrotnie był ordynarny (o czem naturalnie uwiadomił Herberta po skończeniu mej powieści) nie mógł sobie w żaden sposób wyobrazić innych podstaw szczęścia. Chwalił się tem tylko, że zrobił ze mnie dżentelmena i dał mi środki do podtrzymania tej pozycyi; wywnioskował stąd, że obaj mamy się czem pochwalić i pochlubić.
— Widzisz, przyjacielu Pipa, byłem ordynarnym na chwilę — wiem, że byłem ordynarnym. Odrazu powiedziałem Pipowi, że nie darmo uczyniłem z niego dżentelmena, Pip zaś zrobi pana dżentelmenem — wiem, jak się mam z wami obchodzić. Drogi mój chłopcze i ty jego przyjacielu, możecie być przekonani, że zapanuję nad swemi nawyknieniami. Panowałem nad sobą, póki nie użyłem tego niewłaściwego wyrażenia, odtąd już będę czuwał nad sobą przez całe życie.
Herbert rzekł: „naturalnie“, ale sądząc z jego wyrazu, nie widział w tem żadnej pociechy. Był zaskoczony i zmieszany. Z niecierpliwością oczekiwaliśmy chwili, w której Prowis zostawi nas samych; zdawało się jednak, że nie chciał nas pozostawić i siedział bardzo długo. Biła już północ, gdym odprowadzał go na ulicę Esseksa. Gdy zniknął za ponuremi drzwiami hotelu, po raz pierwszy po jego przyjeździe poczułem chwilową ulgę.
Niespokojny od chwili spotkania się na schodach z nieznanym człowiekiem, oglądałem się zawsze, gdym chodził z Prowisem wieczorami lub wracał z nim w nocy, pragnąc się przekonać, czy nikt nie śledzi, i tym razem obejrzałem się na wszystkie strony, łatwo jest w większem mieście wyobrażać sobie, że ktoś śledzi, obecnie jednak nie zauważyłem nikogo, ktoby się choć trochę mną interesował. Niewielu przechodniów, mijało mię a ulica Templ była pusta. Nikt nie wyszedł za mną przez bramę, nikt nie wszedł. Mijając wodotrysk widziałem, jak okna cicho i spokojnie świeciły się w ciemnościach.
Herbert powitał mnie otwartemi ramionami i nigdy nie odczuwałem tak silnie, jak w tej chwili, co to za szczęście mieć prawdziwego przyjaciela. Po paru słowach a właściwie dźwiękach, aby się wzajemnie pocieszyć, usiedliśmy dla omówienia kwestyi: co robić?
Krzesło, na którem siedział Prowis, stało jeszcze na tem samem miejscu; Herbert zajął je nieświadomie, ale w tej chwili zerwał się i usiadł na innem. Po tem, co zaszło, nie trzeba było przyznawać się do wstrętu, jaki w nim wzbudził mój dobroczyńca, który to wstręt i ja zupełnie jawnie podzielałem. Zrozumieliśmy się, nie otwierając nawet ust.
— Co robić? — rzekłem, gdy Herbert zmienił krzesło.
— Biedny, drogi Hendlu, wszystko to stało się zbyt nagle, abym mógł o czemśkolwiek myśleć.
— To samo było ze mną, gdy cios niespodzianie ugodził. Ale trzeba coś postanowić. Chce bezwarunkowo zamówić konie, karetę i wszelkie wygody. Trzeba go jakoś powstrzymać.
— Cóż więc chcesz robić?...
— Czyż mogę? Pomyśl o nim! Spójrz na niego!
Mimowoli drgnęliśmy.
— Doję się Herbercie! Chodzi o to, że bardzo się do mnie przywiązał. Słyszał kto podobną historyę?
— Biedny, drogi Hendlu!
— Przytem, choćbym się powstrzymał i stanowczo nie wziął już od niego ani jednego pensa, to pomyśl, wiele mu zawdzięczam! Prócz tego mam wielkie długi, bardzo wielkie, jak na człowieka, który nie ma żadnych nadziei na przyszłość, do niczego nie jest przygotowany, do niczego niezdatny.
— No, no! Tak znowu do niczego niezdatny.
— Do czegóż jestem zdatny? Do tego chyba, by iść do wojska? I możliwe, że jużbym to zrobił, gdyby nie chęć pomówienia z tobą, poradzenia się ciebie, jedynego mego przyjaciela.
Nie mogłem dłużej wstrzymać się od łez; ale Herbert tylko z uczuciem uścisnął mi ręce i rzekł, że nic nie może wymyśleć.
— W każdym razie, drogi Hendlu — mówił — udanie się do wojska jest ostatnią ucieczką. Jeśli wyrzekasz się wszystkich łask, to prawdopodobnie w nadziei, że niegdyś zapłacisz wszystkie stracone na ciebie pieniądze. Nadzieja zaś byłaby niewielka, jeślibyś poświęcił się służbie wojskowej. A przytem to taka bezmyślna służba. O wiele lepiej byłoby, gdybyś wstąpił do biura Klarrikera. Wiesz przecież, że wkrótce rozpoczynam karyerę.
Biedaczysko, zupełnie nie podejrzywał — dzięki czyim pieniędzom.
— Z drugiej strony, jest to człowiek niewykształcony i uparty, który miał wciąż jedną myśl. Tem więcej, że zdaje mi się, choć może się mylę, człowiek nieokiełznanego, zaciekłego charakteru.
— Takim jest rzeczywiście, mam na to dowody. Tu opowiedziałem mu o spotkaniu z drugim skazańcem, o czem zamilczałem w swej wieczornej opowieści.
— Widzisz więc! Pomyśl tylko! Przyjeżdża tu narażając życie, aby wykonać swój zamiar, wciąż go zajmujący. I w chwili ziszczenia się tej myśli po tylu latach trudów i oczekiwań, ty kruszysz jego plany, czynisz zbędnemi nagromadzone przez niego bogactwa. Nie domyślasz się, co może uczynić w podobnych okolicznościach?
— O tem tylko myślałem, od chwili gdy tu przebywa. Jasno zdawałem sobie sprawę, że odda się w ręce sądu.
— Możesz być pewny, że ten postępek pomaga za sobą wielkie niebezpieczeństwa. W tem leży jego władza nad tobą, dopóki jest w Anglii. Niewątpliwie zdecyduje się na ten rozpaczliwy krok, jeśli go porzucisz.
Byłem tak przerażony tą myślą, że nie mogłem usiedzieć na krześle i zacząłem chodzić po pokoju z jednego kąta w drugi; jeśliby tak się stało, uważałbym się za jego mordercę choćby nawet sam się wydal. W porównaniu z tą myślą, lżej było mi znosić jego obecność, chociaż zgodziłbym się chętnie pracować całe życie w kuźni, jeślibym mógł się go pozbyć.
Nie można było jednak pominąć kwestyi — co czynić?
— Pierwszą i główną rzeczą — wydalić go z Anglii — wówczas może uda się go namówić i odczepić się od niego.
— Ale gdziekolwiek się go odwiezie, może znów wrócić.
— Najdroższy Hendlu, nie jestże rzeczą jasną, oznajmić mu, że tutaj i w sąsiedztwie Niugetu znacznie niebezpieczniej, niż gdzieindziej. Gdyby to można było wynaleźć jakiś pretekst do oddalenia go, ot, choćby nastraszyć go tym skazańcem lub kimś innym. Pomyśl no, czy nie znasz czegoś z jego życia?
— Niestety! Nic nie wiem o jego życiu. Gdym po nocach siedział z nim przy kominku, wprost do rozpaczy doprowadzała mnie straszna myśl, że znam go tylko jako złodzieja, który w dzieciństwie przez dwa dni śmiertelnie mnie straszył!
Herbert wstał, ujął mą rękę i zaczęliśmy chodzić tu i tam po dywanie, badając jego wzory.
— Hendlu! — rzekł, zatrzymując się: — zdecydowałeś się, by wcale z jego pieniędzy nie korzystać?
— Stanowczo. Jestem przekonany, że na mem miejscu tak samobyś postąpił.
— I zdecydowałeś się, że musisz się z nim rozejść?
— Czyż możesz o tem wątpić?
— Jesteś jednak obowiązany do ocalenia go z grożącego niebezpieczeństwa. Musisz zatem przedewszystkiem oddalić go z Anglii, Potem zaś myśleć o sobie. Gdy go raz oddalisz usiłuj, wyswobodzić się z jego więzów, a wówczas, drogi Hendlu, obaj postaramy się o uporządkowanie swych spraw.
— Co do tego, aby dowiedzieć się szczegółów jego życia, niema, według mnie innego środka jak poprosić go wprost o opowiedzenie życia.
— Tak. Poproś go jutro po śniadaniu. Żegnając się, zapowiedział, że przyjdzie jutro na śniadanie.
Z takimi planami położyliśmy się spać. Miałem dziwaczne sny o nim i nazajutrz zbukiem się zupełnie niepokrzepiony snem — wciąż z myślą, że go schwytają, jako zbiegłego skazańca. Na jawie myśl ta również nie opuszczała mnie ani na chwilę.
Przyszedł w oznaczonymi czasie, wyciągnął nóż i zasiadł przy nakrytym stole. Wciąż tylko mówił o tem, jak, „jego dżentelmen okaże się się prawdziwym dżentelmenem“ i radził mi coprędzej zająć się pularesem, który mi wręczył. Uważałem nasze pokoje za czasowe pomieszczenie i radził, nie zwlekając, wyszukać gdzieś „porządny kąt“, gdzieby mógł znaleźć „schronienie“ w razie potrzeby. Gdy skończył śniadanie i obtarł nóż o spodnie, rzekłem doń bez najmniejszego wstępu:
— Po pańskiem wyjściu opowiedziałem przyjacielowi o tej walce z nieznajomym człowiekiem, gdyśmy przybyli z żołnierzami. Pamięta pan?
— Czy pamiętam? Sądzę, że tak!
— Chcielibyśmy dowiedzieć się szczegółowo o tym człowieku. Dziwnem jest, że nic o nim nie wiem a także i o panu, prócz tego com wczoraj opowiadał. Zdaje się, że nadeszła chwila, w której; może pan nam opowiedzieć szczegóły swego życia.
— Ale pamiętaj, przyjacielu Pipa, żeś przysięgał.
— Oczywiście.
— Cokolwiek opowiem, przysięga pozostanie przysięgą.
— Naturalnie.
— I nie zapomnij, że wszystkie swe winy zmazałem pracą.
— Tak, tak!
Wyjął czarną fajeczkę i zdawało się, że chce ją nabić tytoniem, ale wstrzymał się, prawdopodobnie z obawy, by mu palenie nie przeszkadzało w opowiadaniu. Zsypał do kieszeni tytoń, przyczepił fajkę do guzika od surduta, założył ręce na kolanach i poważnie, popatrzywszy przez chwilę w ogień, zaczął opowiadanie.






Rozdział XIII.

Drogi mój chłopcze i ty przyjacielu Pipa, nie mogę rozwodzić się nad opowieścią swego życia, jakby nad jakąś pieśnią lub romansem; ale, aby je przedstawić jak najjaśniej i najkrócej, opowiem je w niewielu słowach. Z więzienia do więzienia — oto całe me życie, do chwili, gdym się spotkał z Pipem i wygnano mnie z kraju.
Wszystkiegom doświadczył, o mało nie dostałem się na szubienicę. Pilnowano mnie, jakby jakiego skarbu; przenoszono tu i tam, wypędzano z jednego miasta, i z drugiego; bawiłem w domu pracy, bito mnie, męczono i wygnano. Nie wiem więcej niż wy o miejscu swego urodzenia; z najdawniejszych chwil życia pamiętam, żem był w Esseksie, gdzie kradłem rzepę dla zaspokojenia głodu. Ktoś złapał mnie i silnie pobiwszy, porzucił. Wiedziałem, że nazywam się Magwicz, na chrzcie dano mi imię Abla.
O ile zapamiętam, nie było człowieka, któryby mimo swej nizkiej wartości, nie prześladował młodego Abla Magwicza, nie wyganiał lub nie bił go. Sadzali mnie do więzienia i to tak często, że prawie wyrosłem w zamknięciu.
Tak tedy, choć byłem małem, nieszczęśliwem, obdartem stworzeniem, godnem politowania, uważano mnie już za niepoprawnego.
„Już jest stracony (mawiali więźniowie do dozorców, wskazując mnie), można napewno powiedzieć, że całe życie spędzi w więzieniu.“ Potem patrzyli na mnie a ja na nich. Jedni gładzili mię po głowie; raczej troszczyliby się o mój żołądek; drudzy dawali mi umoralniające książki i mówili rzeczy, których nie mogłem zrozumieć; opowiadali coś o dyable, ale cóż mi było do dyabła? Potrzebowałem napchać czemś żołądek — czy nie? Zdaje mi się, że znów się wyraziłem ordynarnie; nie bójcie się, wiem, jak powinienem wyrażać się przy was; nie będę się już więcej odzywał ordynarnie.
Włócząc się, żebrząc, kradnąc, pracując czasami, o ile mogłem — choć niezbyt często, bo sami pojmiecie, gdy zadacie sobie pytanie: czy zgodzilibyście się dać mi robotę? — pracując zatem jako polny robotnik, rozwoziciel, kosiarz, kamieniarz, przeszedłszy wszystkie rzemiosła, dające wiele pracy a mało zarobku, podrosłem i stałem się mężczyzną. Zbiegły żołnierz, chodzący w łachmanach, wyuczył mię czytać; a podróżujący kuglarz, gotów przyłożyć za pensa rękę do każdej sprawy, wyuczył mnie pisać. Teraz już nie tak często sadzali mnie do więzienia, jak poprzednio, ale w każdym razie i obecnie nieraz doświadczałem przyjemności siedzenia pod kluczem.
Na wyścigach, dwanaście lat temu zapoznałem się z człowiekiem, któremubym obecnie rozwalił czerep kamieniem, gdybym się z nim spotkał. Prawdziwe nazwisko jego było Kompenson; tego to właśnie człowieka dusiłem, jak słusznie opowiedziałeś swemu przyjacielowi wczoraj wieczorem po mem odejściu, wyglądał na dżentelmena, był wykształcony w gimnazyum i odebrał dobre wychowanie; mówił pięknie i zadawał szyku. Miał pozór uczciwego. We wilię wielkiej zabawy zastałem go przy kominku restauracyi, do której uczęszczałem. Kompenson siedział z wieloma innymi, gdym wszedł, a gospodarz restauracyi, wielki łotr, dobrze mnie znający, wezwał go i rzekł: „Zdaje mi się, że znalazłem dla pana Odpowiedniego człowieka“ — i wskazał na mnie.
Kompenson popatrzył na mnie uważnie a ja na niego. Miał zegarek z łańcuszkiem, pierścionek, szpilkę w krawacie i bardzo porządne ubranie.
— O ile mogę sądzić z wyglądu, nie wiedzie się panu obecnie? — rzekł Kompenson, zwracając się do mnie.
— Tak, panie, nigdy mi się nie wiodło.
Niedawno wypuszczono mnie z więzienia, gdzie przebywałem za włóczęgostwo; miałem wprawdzie i inne grzechy, ale tym razem uwięziono mnie za włóczęgostwo.
— Szczęście zmienne. Dola pańska może się prędko poprawić.
— Myślę, że tak.
— Cóż pan umie?
— Jeść i pić, jeśli kto za jedno i za drugie zapłaci.
Kompenson zaśmiał się, znów spojrzał na mnie uważnie, dał mi pięć szyllingów i wyznaczył schadzkę na noc następną w tej samej restauracyi.
Przyszedłem na schadzkę i Kompenson przyjął mnie do stowarzyszenia na pomocnika. Zajęcia Kompensona polegały na fałszerstwach, podrabianiu podpisów, puszczaniu w obieg kradzionych banknotów itd. Kompenson zajmował się wszelkiego rodzaju oszukaństwami, jakie tylko można wymyśleć, starał się przy tem ochronić swą osobę od złych następstw. Tyle było u niego uczucia, ile u żelaznego pilnika; był zimniejszy niż trup, a spryt miał szatański. Z Kompensonem współdziałał jeszcze ktoś, nazwiskiem Artur; nie znaczy to, aby nosił rzeczywiście to nazwisko, ale go tak przezwano. Był strasznie chudy i robił wrażenie cienia; z Kompensonem brał udział w jakiejś brudnej sprawie z pewną ledy parę lat temu i wyłudzili od niej wiele pieniędzy; Kompenson stracił jednak swoje na zakłady i karty, Artur zaś spłacił wysokie kary za różne przewinienia. To też Artur umierał w nadzwyczajnem ubóstwie i opuszczeniu, pielęgnowała go tylko żona Kompensona, bardzo wynędzniała z powodu katowań męża. Kompenson wcale nie okazywał mu współczucia i nie piętnował go.
Stan Artura mógł mnie ostrzedz, lecz nie zważałem na to; nie dlatego, bym miał się za co szczególnego, nie, drogi chłopcze i towarzyszu Pipa. Tak więc stałem się wspólnikiem Kompensona w jego oszukaństwach, stałem się prostem narzędziem w jego rękach. Artur Mieszkał u Kompensona, który prowadził ścisły rachunek opłat za mieszkanie i jedzenie, aby w razie wyzdrowienia Artura, zmusić go do odrobienia za całe utrzymanie; Artur jednak rychło pokończył rachunki. Gdym drugi czy trzeci raz był u Kompensona wszedł do pokoju we flanelowym szlafroku, cały w potach, z rozburzonymi włosami i zwracając się do żony Kompensona rzekł:
— Salli, osra wciąż mnie prześladuje i nie mogę się wcale od niej uwolnić. Cala w bieli z białymi kwiatami we włosach; patrzy, jak obłąkana i trzymając w rękach całun, grozi, że przykryje mnie nim jutro o piątej.
Na to Kompenson odpowiedział:
— Jakiś ty głupi! Czyż nie wiesz, że ona jeszcze żyje? Czy może się zatem pojawić w pokoju, nie przechodząc przez drzwi lub okno?
— Nie wiem, jak się tu dostała, lecz stoi w kącie przy łóżku i tak strasznie patrzy. Widziałem krople krwi na jej sercu, któreś rozbił.
— Poprowadź go na górę, bredzi — rzekł do żony — a ty, Magwiczu, pomóż jej z łaski swojej.
Sam nawet nie ruszył się z miejsca. Zanieśliśmy chorego na górę i położyli do łóżka, a on wciąż bredził:
— Patrzcie! Grozi mi całunem. Widzicie ją? Popatrzcie jej w oczy! Nie jestże straszna?
Po chwili znów krzyczał:
— Nakryje mnie, a wówczas zginąłem! Odbierzcie jej całun, odbierzcie!
Chwytał nas, nie przestając rozmawiać z widziadłem i doprowadził mnie do tego, że zdawało mi się, iż mam przed sobą widmo.
Żona Kompensona, lepiej go znająca, podała mu jakiejś wódki, zwolna uspokoił się.
— Odeszła wreszcie! Co? odprowadzili ją do szpitala obłąkanych?
— Tak — odrzekła Kompensonowa.
— Czy kazaliście jej pilnować i nie wypuszczać?
— Tak.
— I odebrano jej całun?
— Tak, tak, wszystko już zrobiono.
— Jesteś dobrą kobietą. Nie zostawiaj mnie samego pod żadnym pozorem. Dziękuję ci.
Spokojnie przespał noc do piątej rano znów zerwał się ze strasznym krzykiem:
— Ona tu! Znów z całunem! Rozwinęła go i wychodzi z za rogu! Podchodzi do łóżka. Trzymajcie mnie, nie pozwólcie jej dotknąć mnie! A! zamachnęła się tym razem. Nie dajcie jej narzucić na mnie całuna! Nie dozwólcie podnosić mnie! A, podnosi mnie! Trzymajcie!
W tej chwili silnie się rzucił i padł martwy.
Kompenson przyjął tę wiadomość z najzupełniejszym spokojem. Wkrótce zacząłem z nim pracować. Ale od samego początku przysiągł obłudnie na mą czarną książeczkę, na którą przysięgał i twój przyjaciel.
Opowiadanie różnych interesów Kompensona. w których uczestniczyłem zajęłoby cały tydzień, wprost wam powiem, że człowiek ten zawikłał mnie w swe sieci tak, że stałem się jego niewolnikiem. Wiecznie miałem u niego długi, wiecznie w jego jarzmie pracowałem i byłem wciąż w niebezpieczeństwie. Był młodszy ode mnie, ale mędrszy i sprytniejszy, dlatego też setki razy oszukiwał mnie, nie szczędząc. Panna, o którą wówczas się ubiegałem... ale nie, nie o tem chcę mówić.
Przy tych słowach przerwał i zaczął patrzeć w ogień, jakby zagubił nić swego opowiadania; ręce założył na kolanach, potem je podniósł i znów opuścił.
— Niema potrzeby opowiadać wam tego. Czas pracy u Kompensona był dla mnie najcięższy. Opowiadałem wam, jak to zasądzono mnie za oszustwo, choć pracowałem wspólnie z Kompensonem?
— Nie — odparłem.
— A więc osądzono mnie i ukarano tym razem. W czasie czterech czy pięciu lat istnienia naszej spółki aresztowano nas trzy razy, jako podejrzanych, ale w braku pewnych poszlak, zawsze wypuszczano. Wreszcie schwytano na sprzedaży kradzionych banknotów; prócz tego obwiniono o inne przestępstwa. Kompenson nakazał mi „bronić się oddzielnie, nie radząc się jeden drugiego“. Byłem wówczas tak biedny, że sprzedałem ubranie, prócz tego, co miałem na sobie, aby wezwać do obrony pana Dżaggersa.
Kiedy wprowadzono nas przed sąd, zauważyłem, jak po pańsku wyglądał Kompenson z ufryzowanymi włosami i z białą chusteczką do nosa, a jak nieszczęśliwie ja wyglądałem. Gdy zaczęło się posiedzenie i przesłuchiwano świadków, zmiarkowałem, jak ciężko świadczyły przeciw mnie poszlaki, jego zaledwie dotykające; zawsze występowałem na pierwszem miejscu i dlatego łatwo mogli mnie ukarać; zdawało się, że ja wszystko przedsiębrałem, zawsze odbierałem pieniądze i cały zysk. Gdy zaczął się wywód adwokata, odrazu rozpoznałem, o co chodzi. Adwokat Kompensona mówił: — „Milordowie! widzicie, że stoją tu dwaj ludzie, których oczy wasze mogą łatwo rozróżnić: jeden z nich młodszy, odebrał dobre wychowanie i należy z nim stosownie do tego poczynać; drugi starszy, bez żadnego wykształcenia i z nim należy zgodnie z jego właściwością postąpić. Młodszy mało, prawie wcale nie wmieszany do oszustw a przytem tylko podejrzany. Starszy był często pociągany za przestępstwa i zawsze okazywał się winnym. Czyż można wątpić, że tylko jeden zawinił, a jeśli obaj, to który z nich jest więcej winien? Kiedy zaś zaczęto opisywać nasze poprzednie życie, wywnioskowano, że przyjaciele i towarzysze Kompensona zajmowali różne stanowiska, że znano go jako członka różnych klubów i towarzystw a wszystko na jego korzyść. Mnie zaś sądzono już poprzednio i znano jako łotra. Gdyśmy mieli sami mówić, Kompenson przemawiał podnosząc od czasu do czasu chustkę do oczu, przytaczając nawet wiersze, ja zaś nic nie mogłem wyrzec, prócz tego: — „panowie, ten człowiek, który stoi obok mnie jest najgorszym oszustem.“ Gdy ogłoszono wyrok, dowiedziałem się, że winę Kompensona złagodzono ze względu na jego poprzednie porządne życie i złe towarzystwo, w jakiem obracał się w ostatnich czasach; mnie zaś uznano za winnego we wszystkiem. Wówczas rzekłem do Kompensona: — „Gdy tylko wyjdziemy stąd, łeb ci rozwalę!“ Kompenson prosił sędziego o obronę, postawiono między nas dwóch więźniów. Jego zasądzono na siedmioletnie więzienie, mnie zaś na czternastoletnie. Jemu sędzia wyraził ubolewanie, a o mnie nadmienił, że „jestem stary grzesznik, że nie tylko nigdy się nie poprawię, ale stanę się jeszcze gorszym“.
Wzruszenie Prowisa wzrastało, wreszcie opanował je i ciężko westchnął dwa razy.
— Oznajmiłem, zaklinając się na Boga, Kompensonowi, że rozwalę mu głowę. Wyznaczono nas na tę samą galerę, ale choć się starałem, nie mogłem go schwycić. Wreszcie spotkałem go, podbiegłem z tyłu i uderzyłem, aby zmusić go do odwrócenia się, abym wygodniej mógł go uderzyć w głowę; dostrzeżono mnie jednak i ujęto. Nie dość pilnowano na tym pontonie człowieka, dobrze znającego się na rzeczy, umiejącego pływać i nurkować. Uciekłem i ukrywałem się między mogiłami na cmentarzu, zadroszcząc tym, którzy w nich leżeli, pókim nie ujrzał swego chłopca.
Popatrzył na mnie z wyrazem takiego przywiązania, że było mi nieprzyjemnie i czubem do niego wielki żal.
— Chłopiec mój oznajmił, że Kompenson ukrywa się na moczarach. Zdaje mi się, że strach przed powtórnem zetknięciem ze mną skłonił go do ucieczki, nie wiedział bowiem, że jestem na brzegu! Wreszcie wytropiłem! go rozbiłem twarz... — „Teraz, rzekłem, bez względu na własne niebezpieczeństwo, nie mogę nic gorszego obmyśleć, jak zaciągnąć cię na ponton.“ Miałem zamiar spełnić swój zamiar, gdy nadeszli żołnierze.
Oczywiście było mu jeszcze lepiej; uważano go za dobrego człowieka. Mówiono, że uciekł tylko ze strachu, aby się ocalić przed memi napaściami i groźbami, dlatego ukarano go łagodnie. Mnie zakuto w kajdany, znowu osądzono i zesłano na całe życie. Ale nie pozostałem tam przez całe życie, bo nie widzielibyście mnie tutaj.
Powoli obtarł czoło i twarz, chustką, wyjął z kieszeni trochę tytoniu, odwiązał fajkę z pętli, nałożył ją i zapalił.
— Czy umarł? — spytałem.
— Kto taki?
— Kompenson?
— Jeśli żyje, to napewno myśli, żem ja umarł. Nic więcej o nim nie słyszałem.
Herbert tymczasem pisał ołówkiem na marginesie książki, potem zlekka podsunął ją do mnie. Przeczytałem:
„Młodego Chewiszem nazywali Arturem a Kompenson ten sam, który był narzeczonym pani Chewiszem.“
Zamknąłem książkę, skinąłem potakująco Herbertowi i schowałem ją. Żaden z nas nie wypowiedział ani słowa, obaj patrzyliśmy na Prowisa, który, siedząc przy kominku, palił fajkę.






Rozdział XIV.

Pocóż mam zastanawiać się nad pytaniem, o ile Estella była przyczyną mej niechęci do Prowisa? Pocóż mam zatrzymywać się nad porównaniem stanu, w jakim znajdowałem się przed spotkaniem się z nią na stacyi pocztowej, gdym starał się usunąć wszelkie ślady niugetskiego więzienia z tem zwątpieniem, z jakiem mierzyłem bezdenną przepaść, dzielącą Estellę tak dumną i piękną ode mnie, tak poniżonego? Nie doprowadziłoby to do niczego, do tych samych jedynie wyników.
Nowa troska wkradła się do mej duszy po jego opowieści; a raczej opowiadanie jego nadało wyrazu i treści już zrodzonej trosce. Kompenson jeszcze żyje i może dowiedzieć się o jego powrocie, a wówczas niema co wątpić o następstwach. Że Kompenson ogromnie się go obawiał, o tem wiedziałem najlepiej, a czyż można było wątpić, żeby taki człowiek nie postarał się o uwolnienie od niebezpiecznego wroga za pomocą doniesienia policyi.
Nigdy nie mówiłem, nie chciałem mówić Prowisowi ani słowa o Estelli. Ale wyznałem Herbertowi, że przed odjazdem za granicę muszę odwiedzić Estellę i panią Chewiszem.
Oznajmiłem mu to tej nocy, gdyśmy pozostali sami. Postanowiłem jechać do Riczmondu nazajutrz i rzeczywiście udałem się tam.
Odym wszedł do pani Brendli, służąca Estelli oświadczyła mi, że pani wyjechała.
— Dokąd?
— Do pani Chewiszem, jak zwykle.
— Nie jak zwykle; przedtem nigdy tam nie wyjeżdżała beze mnie. Kiedy wróci? Odpowiedź jej była tak nieoczekiwana, że zwiększyła mą bezradność. Odrzekła, że jej pani prawdopodobnie wróci tylko na krótki czas. Nic z tego nie mogłem zrozumieć, nie wiedziałem, że chcą przede mną ukryć stan rzeczy i wróciłem do domu kompletnie rozstrojony. Długie nocne narady z Herbertem po odejściu Prowisa wzmocniły we mnie postanowienie, że nie powiem nic o zamierzonej podróży za granicę, póki nie wrócę od pani Chewiszem.
Przez ten czas z Herbertem mieliśmy obmyśleć, jakiego pretekstu lepiej użyć: — czy obawy, że znajduje się pod nadzorem; czy że ja, który nie byłem jeszcze za granicą, chciałbym wyjechać w podróż? Wiedzieliśmy, że wystarczy, bym zaproponował a oni natychmiast się zgodzi.
Nazajutrz poniżyłem się do oświadczenia Prowisowi, że obiecałem odwiedzić Józefa. Byłbym popełnił każde głupstwo na rachunek Józefa. Prowis miał podczas mej nieobecności uważać na siebie, Herbert zaś zastąpić mnie przy nim. Miałem opuścić go tylko na jedną noc a po powrocie swoim, wynagrodzić jego oczekiwanie wyjazdem za granicę. Przyszło mi wówczas na myśl, a jak się później dowiedziałem i Herbertowi, że najłatwiej możnaby go było wywieźć pod pretekstem różnych zakupów.
Przygotowawszy się w ten sposób, wyjechałem rannym dyliżansem jeszcze przed wschodem słońca i byłem już na wielkiej, zamiejskiej drodze, gdy dzień zwolna zaczął świtać, drżąc lekko, okryty strzępami i łachmanami mgły, jak żebrak.
Gdyśmy zajechali przed „Niebieskiego Dzika“ po trzęsącej jeżdzie, któż, jak myślicie wyszedł z bramy rzucić okiem na nadjeżdżający dyliżans? — Bentel Drummel z wykłuwaczką w zębach.
Udał, że mnie nie widzi, ja uczyniłem to samo; przyczem niezręcznem było obustronne udawanie, tem bardziej, że obaj zeszliśmy się w jadalni, gdzie on właśnie kończył, ja zaś zamawiałem sobie śniadanie. Było mi przykro widzieć go w tem mieście, bo doskonale wiedziałem, dlaczego się tu znajduje.
Zasiadłszy do stołu, wziąłem brudną gazetę z dawno minionych dni, na której mniej było wyraźnych słów, niż plam z kawy, sadzy, masła i wina. Wreszcie nie mogłem znieść widoku jego przy kominku i wstałem z zamiarem skorzystanie również z ognia. Podszedłem do kominka i wyciągnąłem rękę poza jego nogami, aby dostać pogrzebacz i poruszyć węgle, wciąż udając, że go nie poznaję.
— Czy to żarty? — spytał.
— O — odrzekłem, trzymając polano w rękach — to pan istotnie? Jak się pan miewa? Dziwiłem się, kto też zasłaniał ogień. Z temi słowy silnie rozburzyłem węgle i stanąłem obok Drummela plecami do ogniska.
— Pan dopiero co przyjechał? — spytał, dotykając mnie zlekka ramieniem.
— Tak — odrzekłem, dotykając go również ramieniem.
— Obrzydliwe miasteczko. Pan zdaje się tutejszy?
— Tak. Opowiadano mi, że te strony są nadzwyczaj podobne do pańskich miejsc rodzinnych.
— Zupełnie nie.
Tu Drummel popatrzył na swe buty, ja zaś na swoje; potem on spojrzał na moje a ja na jego.
— Pan tu już bawi od dawna?
— Dość długo, tak że miasteczko mocno mi już dokuczyło.
— Długo pan zabawi?
— Nie wiem. A pan?
— Nie wiem.
Poczułem po wrzeniu swej krwi, że jeśli pan Drummel choć zlekka dotknie mnie ramieniem, wyrzucę go przez okno a także, że jeśli ja go dotknę ramieniem, wrzuci mnie w po blizki dół.
Zaczął gwizdać. Ja również.
— Słyszałem, że tu w okolicy wiele moczarów?
— Tak. I cóż z tego?
Pan Drummel spojrzał na mnie, potem na me obuwie, zawołał: — O! i zaśmiał się.
— Wesoło panu, panie Drummel?
— Nie, niezbyt. Chciałbym przejechać się konno i dla rozrywki obejrzeć moczary. Mówiono mi, że tam dalej są wsie, zajazdy, kuźnie i tak dalej. Hej, człowieku!
— Co pan rozkaże?
— Koń gotów?
— Przy bramie.
— Poczekaj. Pani dziś nie pojedzie. Pogoda brzydka.
— Słucham.
Drummel spojrzał na mnie z wyrazem wstrętnego tryumfu, który dotknął mnie do głębi serca. Pomimo że był strasznie głupi, tak mnie to rozgniewało, że gotów byłem, jak rozbójnik z powieści, porwać go i wepchnąć do pieca. Jedno tylko obaj uświadamialiśmy sobie, że bez obcej pomocy żaden z nas nie odejdzie od kominka. Staliśmy tak ramię przy ramieniu, noga przy nodze, trzymając ręce za sobą i nie ruszając się ani na krok. Konia widać było przy bramie, śniadanie moje stało już na stole, lokaj proponował mi, bym zasiadł do jedzenia. Kiwnąłem mu głową, ale żaden z nas nie ruszył się z miejsca.
— Dawno był pan w klubie?
— Nie. Gdym był po raz ostatni, zięby mi dokuczyły.
— Było to wówczas, gdyśmy mieli nieporozumienie?
— Tak.
— Tak! tak! Niepięknie się pan wówczas znalazł. Nie wypadało bowiem tracić cierpliwości.
— Panie Drummel, pan nie może mi udzielać uwag w tym razie. Jeśli tracę cierpliwość (choć wtedy wcale jej nie straciłem), to nigdy nie rzucam szklankami.
— A ja rzucam.
Spojrzałem! nań z wzrastającym gniewem i rzekłem:
— Panie Drummel, nie szukałem rozmowy z panem i wogóle nie uważam jej za przyjemną.
— Zgadzami się z tem i nie zmuszam pana do niej.
— Dlatego proszę o przerwanie a także i wszelkich stosunków między nami.
— Bardzo chętnie. Sambym to panu zaproponował a nawet prawdopodobniej uczyniłbym to bez propozycyi. No, nie trać pan cierpliwości. Bo i bez tego pan jej dość stracił.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Hej, człowieku! — zawołał Drummel zamiast odpowiedzi.
Lokaj zjawił się.
— Słuchajno! Czyś dobrze zrozumiał, że młoda pani nie pojedzie konno i że dziś u niej będę na obiedzie?
— Zdaje mi się.
Mówiąc to lokaj dotknął ręką mej przestygłej herbaty i popatrzywszy na mnie błagalnym wzrokiem, wyszedł z pokoju. Drummel uważając, by nie dotknąć mego ramienia wyjął z kieszeni cygaro i odgryzł koniec, zupełnie nie okazując zamiaru odejścia. Kipiałem z gniewu i czułem, że nie można rozmawiać bez wspomnienia Estelli, o której nie mógłbym słyszeć odeń; dlatego zacząłem się bezmyślnie wpatrywać w przeciwległą ścianę, jakby nie było nikogo w pokoju i wciąż milczałem. Nie wiem, jak długo trwałoby to śmieszne położenie, gdyby nie weszli do pokoju trzej fermerzy, wysłani prawdopodobnie przez lokaja; zapinając surduty i pocierając ręce, podeszli do kominka. Musieliśmy im ustąpić. Widziałem przez okno, jak Drummel, schwyciwszy konia za grzywę, niezgrabnie wgramoli się nań i odjechał, podskakując i chwiejąc się. Już myślałem, że się oddalił, gdy wrócił po ogień do cygara, którego zapomniał zapalić. Na usługi pojawił się człowiek w kaftanie popielatego koloru. Nie mogłem pojąć, skąd się tu wziął; czy z ulicy, czy z podwórza, czy z inego jakiegoś miejsca — a gdy Drummel pochylił się z siodła i zapaliwszy cygaro, zaśmiał się, kiwnąwszy głową w kierunku okien jadalni, zgarbione plecy i rozwiane włosy tego człowieka, stojącego do mnie plecami, przypomniały mi Orlika.
Zbyt zdenerwowany, by troszczyć się o to, czy to był on, czy nie, a także aby zasiąść do śniadania, zmyłem brud i pył z twarzy i z rąk, poszedłem do znajomego starego domu, do którego lepiejbym był nigdy nie zachodził.






Rozdział XV.

Zastałem panią Chewiszem i Estellę w pokoju z toaletą i płonącemi woskowemi świecami. Pani Chewiszem siedziała w krześle w pobliżu kominka, Estella zaś u jej nóg na poduszce. Estella tkała, pani Chewiszem patrzyła przed siebie. Obie podniosły oczy, gdym wszedł i zauważyły zmianę we mnie. Poznałem to ze spojrzenia, jakie zamieniły między sobą.
— Jakiż to wiatr — rzekła pani Chewiszem — przyniósł cię tutaj? — Choć uparcie patrzyła na mnie, była zmieszana. Estella co chwila przerywała zajęcie i rzucała wzrokiem na mnie; wyobrażałem sobie, że z ruchów jej palców czytam tak jasno, jakby z elementarza niemych, że wie o odkryciu mego dobrodzieja.
— Byłem w Riczmond wczoraj, aby zobaczyć Estellę, a dowiedziawszy się, że jakiś wiatr przywiał ją tutaj, przyjechałem za nią.
Pani Chewiszem trzy czy cztery razy prosiła, bym usiadł; zająłem w pobliżu toalety krzesło, na którem ona często siadywała. Widząc na wszystkich punktach ruinę mych marzeń, uważałem to krzesło za najwłaściwsze dla siebie miejsce w tym dniu.
— Wszystko, co chciałem wyznać Estelli opowiem zaraz w obecności pani. Nie zadziwi to pani i nie obrazi. Jestem obecnie nieszczęśliwszy, niż mogła pani kiedykolwiek zapragnąć.
Pani Chewiszem wciąż uparcie patrzyła na mnie. Mogłem spostrzedz z ruchu palców Estelli, że mnie słucha, choć oczu nie podnosi.
— Poznałem swego dobroczyńcę. Ale nie jest to odkrycie szczęśliwe i nie poprawi ono niego położenia czy stanowiska. Pewne powody nie dozwalają mi się nad tem rozwodzić. Jest to tajemnica obca — nie moja.
Umilkłem na chwilę, patrząc na Estellę i zastanawiając się, co dalej mówić. Pani Chewiszem powtórzyła: — Tajemnica obca, nie twoja. No cóż dalej?
— Gdy pani po raz pierwszy mnie tu wezwała, żyłem jeszcze tu we wsi i żałuję dziś, żem ją opuścił; przypuszczam, że znalazłem się tu tak, jakby się mógł znaleźć każdy inny chłopiec, jako służący dla zaspokojenia zachcianek, za dobrowolną umową?
— Tak, Pip! Masz słuszność!
— A pan Dżaggers?
— Pan Dżaggers nie brał w tem najmniejszego udziału, a nawet nic o tem nie wiedział. Zwykłemu przypadkowi można przypisać, że był zarazem pełnomocnikiem moim i twego dobroczyńcy. Ma on stosunki z wieloma ludźmi i stąd mogła wyniknąć mimowolna twoja pomyłka. Jakkolwiek było, wynikła ona bez obcego współudziału.
Widocznie nic nie ukrywała i nie kłamała.
— A gdym popełnił omyłkę i skutkiem tego tak długo błądziłem, pani nie wyświetliła mi prawdy.
— Tak, nie oświeciłam cię.
— Nie przemawia to na korzyść dobroci serca pani.
— Kimże jestem — zawołała, uderzając laską w podłogę, ze wzrastającym gniewem, tak że Estella popatrzyła na nią ze zdziwieniem. — Kim jestem — powiedz, na miłość Boską, dlaczego mam być dobrą dla kogokolwiek?
Gniew ten wzbudziłem mimowoli. Powiedziałem jej to, gdy siedziała ponura po tym wybuchu.
— Dobrze, dobrze! Cóż więcej?
— Wynagrodzono mnie hojnie za pracę. Oddano mnie na naukę i robiłem postępy tylko z wrodzonej ciekawości. To, o czem mówić będę dalej, ma inną przyczynę, przypuszczam, że jeszcze bardziej osobistą. Podtrzymując mą pomyłkę, karała pani — może sama pani znajdzie inne nieobraźliwe wyrażenie — swych egoistycznych krewnych?
— Tak. Sami tego chcieli! Tego i tyś chciał. Dlaczegóż miałem ich lub ciebie prosić, byście nie postępowali tak, jak się wam podobało? Sam zastawiłeś na siebie sieci, nie ja.
Przeczekałem aż się zupełnie uspokoi, bo i te słowa wymówiła gniewnie i ostro, i ciągnąłem.
— Wszedłem do rodziny krewnych pani i mieszkałem wciąż u niej, póki byłem w Londynie. Wiem, że byli oni, zarówno jak ja, oszukani. Postąpiłbym podle i nikczemnie, gdybym pani nie oznajmił — choćby tam nie wiem lak pani to przyjęła i uwierzyła czy nie — że bardzo pani jest niesprawiedliwą względem Mateusza Poketa i syna jego Herberta, jeśli pani ich nie uważa za uczciwych, szanownych i szczerych ludzi.
— Jesteś ich przyjacielem.
— Sami przyjaźń mi ofiarowali, nawet wówczas, gdy przypuszczali, że ich pozbawiam spadku, podczas gdy Sara Poket, pani Jerzowa i panna Kamilla zupełnie nie miały dla mnie życzliwości.
Porównanie mych przyjaciół z innymi członkami jej rodziny wywarło dobre net niej wrażenie. Przez chwilę badawczo patrzyła na mnie i rzekła cicho:
— Czego żądasz dla nich?
— Tego, by pani nie łączyła ich z innymi. Mają krew wspólną, lecz niech mi pani wierzy, nie jednakowe charaktery.
— Czego żądasz dla nich?
— Nie jestem tak podstępny, jak pani widzi, aby skryć to, że czegoś dla nich pragnę. Pani Chewiszem, jeśli pani chce korzystnie użyć pieniędzy i wyświadczyć wielką usługę memu przyjacielowi Herbertowi, która jednakże musi być zrobiona bez jego wiedzy, pomogę pani.
— Dlaczego musi się zrobić bez jego wiedzy? — spytała, kładąc ręce na lasce, aby lepiej mnie zbadać.
— Dlatego, że sam zacząłem tę sprawę, bez jego wiedzy dwa lata temu i nie chciałbym się zdradzić. Dlaczego nie mogę posłużyć się przy tem własnymi środkami, nie mogę wytłomaczyć. To tajemnica, należąca do kogoś innego.
Zwolna przeniosła spojrzenie ze mnie na ogień. Przeczekawszy dość długo, drgnęła, gdy iskry wybuchnęły i znów patrzyła na mnie zrazu obojętnie, potem uważniej. Przez ten cały czas Estella tkała. Wreszcie pani Chewiszem zwróciła się do mnie, jakby nie było przerwy w naszej rozmowie:
— Cóż więcej?
— Estello — zawołałem, zwracając się ku niej i starając się zapanować nad drżeniem swego głosu — wiesz, że cię kocham. Wiesz, że cię dawno i gorąco kocham.
Podniosła na te słowa oczy, palce jej zmięły robotę, popatrzyła na mnie nieruchomym wzrokiem. Pani Chewiszem przenosiła wzrok to na nią, to na mnie.
— Wyznałbym to już wcześniej, gdyby nie to ciągłe przekonanie, że pani Chewiszem przeznaczyła nas dla siebie. Póki myślałem, że nie możesz decydować sama o sobie, wstrzymywałem się z tem wyznaniem. Teraz muszę się wypowiedzieć.
Nie zmieniając wyrazu twarzy i wciąż pracując palcami, Estella pokiwała głową.
— Wiem, że nie mogę mieć nadziei nazwania cię moją, Estello! Nie mogę powiedzieć, co się wkrótce ze mną stanie, gdy będę biednym i gdzie się zwrócę. Ale kocham cię, pokochałem cię od pierwszego naszego spotkania w tym domu.
Wciąż patrząc na mnie i pracując palcami, skinęła głową.
— Byłoby okrutne, bardzo okrutne, gdyby Pani Chewiszem igrała z uczuciami biednego, małego chłopca i męczyła mnie w ciągu tych tat pustą nadzieją, jeśli z zamiarem tak postępowała. Nie myślę jednak, aby to było jej celem. Może skutkiem własnych cierpień zapomniała o moich, Estello!
Tu pani Chewiszem przyłożyła rękę do serca, wciąż patrząc to na mnie, to na Estellę.
— Zdaje mi się — rzekła spokojnie Estella że są uczucia, kaprysy — nie wiem, jak to nazwać, — których nie rozumiem. Gdy mówisz, że mnie kochasz, rozumiem to tylko jako słowa, nic więcej. Niczego nie poruszasz w mem sercu. Nie zajmuje mnie to, co mówisz. Starałam się przestrzedz cię o tem. Nie czyniłam tego?
Z bólem odrzekłem: „tak, tak“.
— Nie zważałeś na przestrogi, przypuszczając, że nie o tem chciałam mówić. Czy nie tak?
— Byłem przekonany, że masz oziębłą naturę. Tak młoda jeszcze, niedoświadczona, piękna!
— Otóż jest to w mej naturze, w naturze wyrobionej we mnie. Mówiąc to, czynię wielką różnicę między tobą a innymi. Więcej nie mogę uczynić.
— Czy prawda, że Bentel Drummel bawi tu w mieście i stara się o ciebie?
— Prawda — odrzekła obojętnie, prawie ze wstrętem.
— Prawda, że ty dajesz mu nadzieje, jeździsz z nim konno i że dziś ma być tu na obiedzie?
— Prawda.
— Nie możesz kochać go, Estello!
Palce jej po raz pierwszy się zatrzymały i z przejęciem rzekła:
— Cóż ci mówiłam? Wciąż posądzasz że co innego mówię, niż myślę?
— Nie wyjdziesz za mąż za niego?
Popatrzyła na panią Chewiszem, pomyślała chwilkę i rzekła:
— Dlaczego nie wyznać ci prawdy? Wychodzę za niego.
Schwyciłem się rękami za głowę, ale po chwili zapanowałem nad sobą, choć słowa te strasznie mnie przejęły. Gdym znów podniósł głowę, pani Chewiszem była podobną tak do widma, że pomimo własnej boleści, doznałem na jej widok wzruszenia.
— Estello, droga, kochana Estello, nie dozwól, by pani Chewiszem cię zmusiła. Porzuć mnie, wiem, że to zrobisz; ale obdarz sobą człowieka godniejszego, niż Drummel. Pani Chewiszem wydaje cię za niego, by poniżyć i dokuczyć wielu lepszym ludziom, ubóstwiającym cię. W liczbie tych jest jeden, co tak cię kocha, jak ja, choć nie tak długo. Wyjdź za niego, zniosę to dla twego szczęścia!
Moje gorące uczucie zdziwiło ją i prawdopodobnie wzbudziłoby współczucie dla mnie, gdyby mogła mnie zrozumieć.
— Wychodzę za niego. Robią już przygotowania do ślubu, który wkrótce nastąpi. Poco z wyrzutem wspominasz nazwisko swej opiekunki? To mój własny wybór.
— Twój własny wybór, oddanie się nicponiowi?
— Komuż się mam oddać? — uśmiechając się, rzekła. — Człowiekowi, który od razu pozna, że nie mam żadnych serdecznych dlań uczuć? Już postanowione. Zgodzimy się z mężem. Co się tyczy pani Chewiszem, to nie tylko nie skłaniała mnie do tego kroku, ale namawiała nawet, bym nie wychodziła obecnie za mąż, lecz poczekała jeszcze. Znudziło mnie jednak życie, jakie prowadzę. Miało ono za mało powabu dla mnie i dlatego zdecydowałam się do zmiany na nowe. Ani słowa więcej. Nigdy się nie zrozumiemy.
— Oddać się takiemu głupcowi, podłemu nicponiowi! — powtórzyłem z boleścią.
— Nie obawiaj się, bym go uszczęśliwiła. Na tem skończmy, idealny chłopcze, czy młodzieńcze.
— Estello! — zawołałem prawie z płaczem — choć starałem się opanować — nawet, gdybym pozostał w Anglii i mógł mieć to samo stanowisko, co inni, czyż mógłbym widzieć cię żoną Drummela?
— Głupstwo! Głupstwo! To prędko przeminie.
— Nigdy Estello!
— Za tydzień o mnie zapomnisz.
— Zapomnę! Tyś częścią mego istnienia, częścią mnie samego! Gdym czytał, przy każdym wierszu o tobie myślałem od chwili, gdym po raz pierwszy tu przybył i jako chłopiec, którego serce już wówczas opanowałaś! Twą postać widziałem wszędzie — na rzece, na żaglach okrętów, na moczarach, na morzu, na ulicach. Byłaś wcieleniem każdej szlachetnej myśli, która rodziła się we mnie a wpływ twój na mnie był i będzie zawsze bez granic. Estello! Do ostatniej chwili życia będziesz mimowoli częścią mego istnienia, częścią dobrej i zlej strony mej duszy. Ale przy rozstaniu z tobą pamiętam tylko o dobru, jakiego doznałem, bez względu na całą gorycz tej chwili! Niech ci Bóg błogosławi! Niech ci przebaczy!
Nie wiem, jak wyrwały się te słowa z ust moich, w tak bolesnej chwili. Myśli te wezbrały we mnie, jak krew w otwartej ranie i nagle znalazły sobie ujście. Przytrzymałem kilka krótkich chwil jej rękę przy swych ustach i odszedłem. Wciąż jednak później przypominałem sobie, że gdy Estella patrzyła na mnie ze zdziwieniem, widmowa postać pani Chewiszem, trzymając przez cały ten czas rękę na sercu, wyrażała żal i skruchę. Teraz wszystko skończone! Gdym wyszedł z bramy, światło dzienne wydawało mi się ciemnem jak wówczas, gdym wszedł. Z początku błądziłem małemi ścieżkami, potem udałem się drogą ku Londynowi. Przez ten czas o tyle odzyskałem spokój, żem uświadomił sobie niemożliwość powrotu do gospody i spotkania się z Drummelem. Czułem, że nie mógłbym siedzieć w dyliżansie i rozmawiać z sąsiadem; zdecydowałem, że najlepiej będzie zmęczyć się aż do wyczerpania. Była już północ, gdym minął most Londyński. Nie oczekiwano mnie wcześniej, niż nazajutrz, ale wziąłem klucz i gdyby nawet Herbert spał, mogłem łatwo przejść do sypialni, nie budząc go.
Rzadko zdarzało mi się przechodzić bramę miejską po zamknięciu Templu. Zabłocony i zmęczony drogą nie obraziłem się, gdy stróż nocny, oglądnąwszy mnie uważnie, niechętnie otworzył mi bramę; aby dopomódz jego pamięci, wymieniłem swe nazwisko.
— Tak przypuszczałem, ale nie byłem zupełnie pewien. Oto list do pana. Człowiek, który go przyniósł, kazał panu powiedzieć, by pan go przeczytał przy świetle mej latarni.
Zdziwiony tą prośbą, wziąłem list. Był zaadresowany do mnie, a nad adresem napisano: „bądź pan łaskaw, zaraz go przeczytać“. Otworzyłem i przeczytałem następujące słowa, napisane ręką Uemnika:
„Nie wracaj do domu.“






Rozdział XVI.

Otrzymawszy przestrogę Uemnika, natychmiast zawróciłem od bramy Templu i poszedłem do Flit-Strit, nająłem karetę i udałeś się do Kowent-Garden do hotelu. W tych czasach można tam było o każdej porze wynająć pokój. Lokaj wpuścił mnie przez otwarte drzwi, zapalił jedną ze stojących świec i zaprowadził do pierwszego pokoju, będącego na liście. Był to maleńki pokoik z przedpokojem i wielkiem łożem, despotycznie panującem nad całem umeblowaniem, tak że jedna jego noga była prawie na kominku, druga we drzwiach a mała, skrzypiąca umywalnia była zupełnie niem przyduszona.
Położywszy się do łóżka wyczerpany, zmęczony, z bólem w nogach, rychło przekonałem się, że nie mogę zamknąć oczu. Cóż to była za noc! Jaką niespokojną, straszną i długą wydawała mi się! W pokoju czuć było jakąś niegościnną woń dymu i pyłu. Popatrzyłem w górę, w kąt sufitu i pomyślałem, wiele much ze sklepów masarskich i owadów z rynku zimuje tam, oczekując lata. Potem myśli wzięły inny obrót; zdawało mi się, że coś bardzo niemiłego spaceruje po mych plecach. Przeleżałem tak przez pewien czas i zacząłem rozróżniać zupełnie jasno dziwne szelesty, jakie budzi cisza nocy. Wiatr pogwizdywał, komin wzdychał, umywalnia trzeszczała a jakaś struna gitary brząkała od czasu do czasu w komodzie. Prócz tego blaski lampki nocnej na ścianach przybrały nowy wyraz, jakby chciały rzec: „Nie wracaj do domu“.
Jakąkolwiek była gra nocnej fantazyi, jakiekolwiekby były dźwięki, wszędzie i na wszystkiem widziałem i słyszałem tylko: „Nie wracaj do domu“. Myśl ta nie dawała mi spokoju, jakby ciągły ból fizyczny. Niedawno czytałem w gazetach, że jakiś nieznajomy zajechał do hotelu Gummsa, położył się do łóżka i zarżnął brzytwą, tak, że nazajutrz znaleziono go pławiącego się we krwi. Przyszło mi do głowy, że stanowczo musiał się zatrzymać pod tym samym numerem; wstałem, aby się przekonać, czy niema gdzie śladów krwi; potem zajrzałem na korytarz i bardzo się ucieszyłem, widząc światełko; widziałem, że przy niem drzemie lokaj. Ale pytania: — dlaczego mam nie wracać do domu? co się stało? Czy Prowisowi grozi niebezpieczeństwo? — tak przepełniały mą głowę, że wykluczały wprost inne myśli. Nawet, gdym myślał o Estelli i o naszem na wieki rozstaniu, gdym przypomniał sobie wszystkie okoliczności pożegnania: jej głos, jej spojrzenie, ruch palców, przesuwających igłę, nawet wówczas przestroga: „nie wracaj do domu“ nie przestawała mnie prześladować. Wreszcie, znużony fizycznie i duchowo, zasnąłem, ale i we śnie te słowa zmieniły się w jakiś dziwaczny czasownik, który miałem odmieniać. Szczere przestrogi: nie chodź do domu, niech nie idzie do domu, nie chodźmy do domu, niech nie idą do domu. Następnie decyzye, niezliczone formy: nie powinienem, nie chcę, nie wypada, m« mogę wracać do domu; tu już poczułem, że zaczynam się budzić, zsuwać z poduszki i znów wpatrywałem się w świetlane blaski, patrzące na mnie ze ściany.
Kazałem się obudzić o siódmej, ponieważ koniecznie chciałem się widzieć z Uemnikiem i oczywiście tym razem chciałem porozumieć się z nim według jego uolworckiego sposobu myślenia. Z przyjemnością opuszczałem pokój, w którym spędziłem taką noc, to też lokaj nie potrzebował stukać dwa razy we drzwi, aby mnie zbudzić.
Punktualnie o ósmej zamek ukazał się mym oczom; gdym się doń zbliżył, wchodziła właśnie mała służąca z dwoma świeżymi chlebami, przeszedłem wraz z nią przez mostek i bez zameldowania stanąłem przed Uemnikiem, przygotowującym dla siebie i ojca herbatę. Przez otwarte drzwi widziałem starca, leżącego jeszcze w łóżku.
— Aha, pan Pip! Więc pan wrócił?
— Tak, ale nie zachodziłem jeszcze do domu.
— Dobrze pan zrobił, na wszelki wypadek zostawiłem notatki przy każdej bramie Templu. Przez którą pan wszedł?
Powiedziałem mu to.
— Dziś jeszcze obejdę wszystkie inne bramy i zniszczę notatki. Nie należy nigdy zostawiać pisemnych świadectw, jeśli można się bez nich obyć; jest to wogóle dobra reguła, bo często ani się spodziejesz, jak się przyda. Czy nie mógłbym pana prosić o przysmażenie tej kiełbaski dla mego czcigodnego ojca?
Odrzekłem, że bardzo chętnie to zrobię.
— W takim razie możesz wrócić do swych zajęć Maryo Anno, my zaś pozostaniemy bez świadków — dodał, dając mi znak, gdy wyszła z pokoju.
Podziękowałem mu za życzliwość i ostrożność i zaczęliśmy rozmawiać półgłosem, podczas gdym przysmażał kiełbaskę dla starca a Uemnik smarował dlań chleb:
— Rozumiemy się zatem wzajemnie, panie Pip; mamy sprawę osobistą, zupełnie nas tyczącą. Urzędowe stosunki — to dobra rzecz, ale i tak jesteśmy zbyt urzędowi.
Zgodziłem się z nim; byłem tak podrażniony, że o mało nie spaliłem kiełbaski; zapłonęła, jak pochodnia, tak że musiałem ją gasić.
— Wczoraj wieczorem słyszałem w pewnem miejscu, w którem raz byłem z panem... nawet między sobą lepiej nazwisk unikać, o ile można.
— Naturalnie, że lepiej. Rozumiem pana.
— A więc w tem miejscu słyszałem wczoraj wieczorem, że pewna osoba, mająca związek z koloniami i niepozbawiona ruchomego majątku — nie jestem pewien kto — nie trzeba zatem wymieniać jego nazwiska...
— Nie trzeba.
— Narobiła wiele hałasu w pewnej części miasta, do której porządni ludzie nieczęsto jeżdżą z własnej woli, lecz zwykle za karę...
Śledząc wyraz jego twarzy, zapomniałem o kiełbasce, która zapłonęła silnym ogniem i odwróciła uwagę Uemnika od rozmowy. Usprawiedliłem się a on mówił:
— Przez to, że znikła stamtąd i przepadła bez wieści. Z tego powodu wynikły różne przypuszczenia i teorye. Słyszałem nawet, że śledzą za panem w Garden-Korcie i prawdopodobnie będą śledzili nadal......
— Kto śledzi?
— Nie chcę rozwlekać się nad tem, to bowiem pociągnęłoby za sobą odpowiedzialność. Słyszałem to podobnie, jak wiele rzeczy innych w tem miejscu. Nie twierdzę stanowczo, że to pewne. Słyszałem tylko.
Mówiąc to, wziął mi z rąk widelec z kiełbaską, starannie ułożył na talerzyku całe śniadanie dla starca; zanim odniósł je, poszedł do pokoju ojca, zawiązał mu serwetkę pod brodę i pomógł usiąść. Potem ostrożnie ustawił przed nim śniadanie i rzekł:
— Wszystko w porządku, nieprawdaż?
— Tak, tak Janie, mój chłopcze! — odrzekł wesoły starzec.
— A czy ten nadzór nade mną — spytałem Uemnika, gdy wrócił — niema nic wspólnego z osobą, o którą chodzi?
Twarz Uemnika przybrała poważny wygląd.
— Nie mogę stanowczo tego orzec; a właściwie mogę powiedzieć, że albo ma coś wspólnego, albo będzie miał, a w każdym razie może mieć i dlatego należy się strzedz.
Wiedząc, że jego stosunki w Littel-Briten zamykały mu usta i czując wdzięczność za to, co już powiedział, nie dokuczałem mu więcej pytaniami. Ale po zastanowieniu postanowiłem zadać mu jeszcze jedno i pozostawić pełną swobodę odpowiedzi, ponieważ byłem pewny, że postąpi tak, jak mu podyktuje rozum. Przestał jeść na chwilę, założył ręce i zataczając rękawy koszuli (bo za za wielką wygodę uważał możność chodzenia w domu bez surduta), kiwnął głową, chcąc przez to wyrazić, że mogę zadać mu pytanie.
— Czy słyszał pan co o człowieku, mającym bardzo złą sławę, nazwiskiem Kompenson?
Skinął głową.
— Czy żyje?
Znowu skinął.
— I przebywa w Londynie?
Znów kiwnął, zacisnął usta i zaczął jeść śniadanie.
— No, skończone badanie i powiem panu, com zrobił, gdym usłyszał to, o czem panu mówiłem. Udałem się do Garden-Kortu, by pana odszukać, nie znalazłszy pana w domu, poszedłem do Klarrikera, w nadziei, że zastanę tam pana Herberta.
— Nie zastał go pan?
— Zastałem go. Nie mówiąc nazwisk i nie wdając się w szczegóły, dałem mu do zrozumienia, iż jeśli mu wiadomo, że ktoś, mniejsza kto, mieszka w sąsiedztwie, to najlepiejby zrobił, gdyby tego Toma, Dżeka, czy Dżemsa usunął, zanim pan wróci.
— Oczywiście było to dlań niespodzianką i nie wiedział, co zrobić?
— Było rzeczywiście niespodzianką, jeszcze większą, gdy mu oznajmiłem, że nie byłoby bezpiecznie przewozić tego Toma, Dżeka, czy Dżemsa zbyt daleko. Posłuchaj, panie Pip, jedno panu powiem. W obecnych okolicznościach najwygodniejszem jest wielkie miasto, gdy pan się już tu znajduje. Nie uciekaj pan zbyt spiesznie z bezpiecznego miejsca, tylko umiej się ukryć. Daj pan możność zapomnienia sprawy, zanim pan wyjdzie na wolne powietrze, choćby nie tutejsze, tylko zagraniczne.
Podziękowałem mu za cenną radę i spytałem, co powiedział na to Herbert.
— Pan Herbert namyślał się z pół godziny, wreszcie oznajmił mi w zaufaniu, że stara się o dziewczę, którego ojciec nie opuszcza łóżka. Ojciec jej leży zawsze przed półokrągłem oknem, z którego może obserwować statki, płynące w górę i w dół rzeki. Pan zna zapewne to dziewczę?
— Osobiście nie. A to dlatego, że ona nie ]ubi mnie, jako człowieka, który sprowadza Herberta z właściwej drogi i tak zimno przyjęła propozycyę poznajomienia się ze mną, że Herbert musiał mi to oznajmić i prosić, bym jeszcze poczekał. Gdym zaczął mu pomagać potajemnie, znosiłem tę małą przykrość z rezygnacyą, godną filozofa. Zakochani ze swej strony niezbyt spieszyli się z wprowadzeniem w swe towarzystwo obcej osoby i tak, choć już od pewnego czasu jestem przekonany o zmianie usposobienia Klary i choć wymieniałem z nią wyrazy życzliwości i komplementa za pośrednictwem Herberta, nie widziałem jej jeszcze.
Nie dokuczałem więcej Uemnikowi przytaczaniem szczegółów.
— Tak więc — zaczął znów Uemnik — ten dom z półokrągłemi oknami wychodzi na rzekę, trochę niżej za basenem między Limkoosem a Gryniczem i należy do szanownej wdowy, która wynajmuje górne piętro. Pan Herbert zaproponował mi przeniesienie tam Toma, Dżeka, czy Dżemsa. Uważałem tę propozycyę za bardzo rozumną a to z powodów, które panu zaraz wyjaśnię. Po pierwsze będzie to miejsce poza granicą strzałów i wogóle zdala od wszelkich ulic; powtóre będzie pan miał wiadomości o niebezpieczeństwie Toma, Dżeka czy Dżemsa przez Herberta, nie narażając się na niebezpieczeństwo; a z czasem, gdy pan zechce wsadzić Toma, Dżeka, czy Dżemsa na zagraniczny okręt, znajdzie pan taki pod ręką.
Bardzo uspokojony tem, parę razy podziękowałem mu i prosiłem, aby mówił dalej.
— A więc! Pan Herbert z zapałem zabrał się do dzieła i wczoraj o dziewiątej wieczorem zupełnie szczęśliwie przeprowadził Toma, Dżeka, czy Dżemsa, mniejsza z tem, jak się nazywa. Na dawnem mieszkaniu powiedziano, że wyjechał do Duwru i rzeczywiście powieziono go drogą duwrską, a potem z niej zboczono. No, a wreszcie i ta dobra strona, że wszystkiego dokonano bez pomocy pana i to tak, że jeśli ktoś śledził pana, to musiał wiedzieć, że pan był w tym czasie daleko stąd i zajęty zupełnie czem innem. To odwraca podejrzenie i myli drogę; z tego powodu nie radziłem panu wracać na noc do domu. To więcej jeszcze zaciera ślady, a panowie musicie je pozacierać.
Uemnik tymczasem dokończył śniadania, spojrzał na zegarek i przygotowywał się do włożenia surduta.
— Teraz zrobiłem zdaje mi się, wszystko co mogłem; ale jeśli mogę być panu jeszcze w czemś pomocny — rozumie się z uolworckiego punktu widzenia, to będę bardzo zadowolony. Może pan zupełnie spokojnie udać się dziś wieczorem popatrzeć, jak urządził się Tom, Dżek czy Dżems, zanim pan wróci do domu — oto jeszcze jeden powód, dla którego lepiej było, by pan nie wracał wtedy do siebie. Ale gdy pan raz wejdzie do domu, niech już pan tam nie chodzi. Wie pan, jak zawsze rad widzę pana. — Ręce miał już swobodne i po przyjacielsku uścisnął mnie. — Wreszcie na zakończenie pozwoli mi pan dać sobie jedną radę. — Oparł mi obie ręce na ramionach i dodał tryumfującym szeptem: — niech pan korzysta z tego wieczoru, by zawładnąć jego rzekomym majątkiem. Kto wie, co się może stać. Uważaj pan, by się co nie stało z jego ruchomym majątkiem.
Straciłem nadzieję uświadomienia kiedy Uemnika o mych przekonaniach co do tego przedmiotu i nie starałem się więcej przekonywać go.
— Już czas na mnie — rzekł Uemnik. — Jeśli pan nie ma nic lepszego do roboty, niech pan tu zostanie do zmierzchu. Wydaje się pan znużonym i dobrzeby było, gdyby pan spędził tu spokojnie dzień ze starcem — zaraz wstanie. I niech pan skosztuje z łaski swej kawałek tej wieprzowiny.
— Dobrze.
— A więc pan decyduje się na kawałek. Ta kiełbaska, którą pan smażył, była z niej zrobiona i zupełnie godna pochwały. Niech pan spróbuje kawałek, choćby z powodu dawnej znajomości. Żegnaj, ojcze! — wesoło zawołał na zakończenie.
— Tak, tak Janie — odrzekł starzec ze swego pokoju.
Wkrótce zasnąłem przy kominku i wogóle wesoło spędziłem cały dzień. Na obiad podano wieprzowinę i jarzyny, wyrosłe na grządkach wyspy; oczywiście kiwałem głową starcowi, jak tylko mogłem. Gdy zupełnie ściemniało, wyszedłem, zostawiając starca bardzo zakłopotanego przy kominku; zgarniał węgle, przygotowując się do smażenia grzanek. Z liczby naczyń i z niespokojnych spojrzeń, które starzec rzucał od czasu do czasu na maleńkie drzwiczki na ścianie, wnioskowałem, że pani Skiffins będzie dziś u nich na herbacie.






Rozdział XVII.

Wybiła już ósma, gdym ocknął się w atmosferze trocin i świeżego drzewa. Cały brzeg był zajęty dokami i pracowniami, w których budowano łódki, obrabiano maszty, wiosła i bloki. Tej części miasta zupełne nie znałem.
Wybrawszy z niewielu porządnych domków, wychodzących na wybrzeże Młyńskiego Potoku, dom trzypiętrowy z drewnianą fasadą i okrągłem oknem, spojrzałem na drzwi i zobaczyłem na tablicy nazwisko pani Wimpel. Właśnie jej szukałem; zadzwoniłem; drzwi otworzyła mi kobieta starsza, otyła, o dość miłej powierzchowności, zaraz jednakże zastąpił ją Herbert, który wprowadził mnie do pokoju bawialnego i zamknął za sobą drzwi. Miło mi było widzieć tę znajomą twarz, w tem nieznanem obcem miejscu, to też patrzyłem nań zupełnie inaczej, niż na narożną szafkę ze szkłem i porcelaną, na muszle na kominku i na rozwieszone po ścianach obrazy.
— Wszystko urządzone jak najlepiej, drogi Hendlu. Jest zupełnie zadowolony, ale pragnie cię zobaczyć. Moja Klaruńcia jest obecnie u ojca, jeśli poczekasz, aż wróci, przedstawię jej ciebie i pójdziemy na górę....
— Pani Wimpel bardzo zadowolona, że Prowis tu zamieszkał. Jakiż człowiek mógłby znieść hałasy ojca Klary? To smutne miejsce, nieprawdaż?
Rzeczywiście było to smutne miejsce, ale bardzo porządne i czyste.
— Pani Wimpel dobra gospodyni. I nie wiem naprawdę, coby robiła moja Klara bez jej macierzyńskiej opieki. Klara nie ma matki, ani krewnych, prócz tego szaleńca.
— Jak się on nazywa?
— Nazywają go panem Barle.
Herbert poprzednio opowiadał mi, że po raz pierwszy poznał pannę, Klarę Barle, gdy była jeszcze w szkole w Hammersmit, a kiedy została wezwana do opieki nad chorym ojcem, wówczas wyjawili swą miłość pani Wimpel, która dotychczas z niezwykłą dobrocią i serdecznością opiekowała się ich uczuciami. Naturalnie o niczem nie wiedział stary Barle, którego pojęcia ograniczały się do podagry i rumu.
Gdyśmy tak rozmawiali półgłosem a belki sufitu drżały od ciągłego terkotu starego Barle, drzwi cicho się otworzyły i do pokoju weszła panienka dwudziestoletnia, o łagodnych czarnych oczach i dobrodusznym wyrazie; niosła koszyczek, który Herbert spiesznie wziął jej z ręki i podprowadziwszy ją do mnie, przedstawił ją po prostu jako „Klarę“. Była istotnie piękna i mogłaby śmiało uchodzić za bohaterkę bajek, dręczoną przez dzikiego tyrana, starego Barle.
— Tylko spojrzyj — rzekł ze współczuciem Herbert, wskazując koszyk — to cała kolacya biednej Klary. Oto porcya chleba, kawałek sera a to rum, który zawsze wypijam. A to jutrzejsze śniadanie pana Barle, wydawane wieczorem. Dwa baranie kotlety, trzy kartofle, parę rozłupanych ziarn grochu, trochę mąki, dwie uncye masła, szczypta soli i czarnego pieprzu. Wszystko to gotuje się razem i spożywa z gorącem winem. Musi to być doskonały środek przeciw podagrze.
Było coś ujmującego w tem poddaniu się losowi, z jakiem spoglądała Klara na koszyk z prowizyą, gdy Herbert analizował jego zawartość. Z takiem zaufaniem, miłością i skromnością pozwoliła się objąć Herbertowi i z taką bezwzględną uległością, że za wszystkie pieniądze, które zawierał mój portfel, nie zgodziłbym się naruszyć harmonii między nimi.
Patrzyłem z przyjemnością i podziwem na nią, gdy nagle warczenie starca przeszło znów w przeciągłe wycie, przerywane strasznym stukiem, jakby olbrzym o drewnianej, kuli pragnął nią przebić pułap, aby się do nas dostać. Usłyszawszy hałas, Klara zawołała:
— To ojciec mnie wzywa, duszko! — I pobiegła.
— A to bez sumienia stary obżartuch i pijaczysko! Jak myślisz, czego może obecnie chcieć?
— Nie wiem, zapewne chce się czegoś napić?
— Naturalnie! Ma już grog w maleńkiej wazce na stole. W tej chwili usłyszysz, jak Klara zacznie mu pomagać przy podnoszeniu się na łóżku, aby mógł pić. Oto podnosi się. Dało się słyszeć przeciągłe wycie a za niem nowe uderzenie tak, że zadrżał sufit. Teraz pije, — rzekł, gdy nastąpiło kilka chwil milczenia. — A teraz — dodał, gdy wycie znów się rozległo — położył się.
Klara wkrótce wróciła a Herbert poprowadził mię na górę, abym się zobaczył z Prowisem.
Prowis widocznie wygodnie rozlokował się w nowej kwaterze. Prawda, że małe dwa pokoiki, które zajmował, miały wiele podobieństwa do okrętowych kajut, ale powietrze w nich nie było tak duszne i gęste, jak na dole i dlatego znacznie mniej dochodził tu hałas pana Barle. Prowis nie okazywał najmniejszego niepokoju i zdaje się, nie miał nawet poważnych obaw; zauważyłem tylko, że bardzo złagodniał, lecz nie mogłem ani wcześniej ani później zmiarkować dlaczego.
Rozmyśliłem się w ciągu dnia i postanowiłem nie mówić mu nic o Kompensonie. Ogromna nienawiść, jaką żywił ku temu człowiekowi, mogłaby pobudzić Prowisa do szukania go a przez to rzuciłby się ślepo w objęcia zguby. Dlatego skorośmy tylko zasiedli przy ognisku, spytałem odrazu, czy polega na sądzie i doświadczeniu Uemnika?
— E — e, drogi chłopcze! — odrzekł, kręcąc głową — Dżaggers wie.
— Mówiłem z Uemnikiem i przyszedłem, by oznajmić panu jego rady i przestrogi.
Opowiedziałem szczegółowo i dokładnie o wszystkiem, opuszczając tylko fakt, o którym dopiero co wspomniałem. Opowiedziałem, co Uemnik słyszał w Niugecie, nie wiadomo czy od urzędników, czy od więźniów, że podejrzewają go i że nieustannie pilnują mego mieszkania; że Uemnik doradzał mu ostrożność, a mnie, bym na pewien czas trzymał się od niego zdala, i to wreszcie, co Uemnik opowiadał o ucieczce z Anglii. Dodałem naturalnie, że wyjadę z nim albo udam się za nim stosownie do tego, co Uemnik postanowi. Nie dzieliłem się domysłami, co potem nastąpi, sam tego bowiem nie byłem pewien, widząc, że jest łagodniejszy i bezpieczniejszy dzięki mnie. Co się tyczy zmiany sposobu życia i zwiększenia wydatków, pozostawiłem mu do rozsądzenia, czy podobny krok nie byłby w obecnych okolicznościach co najmniej śmieszny, jeśli nie fałszywy.
Nie mógł zaprzeczyć tak jasnemu wywodowi i wogóle zachował się bardzo rozsądnie. Twierdził, że powrót jego do Anglii był śmiałym krokiem, że zawsze go za taki uważał; nigdy nie życzył sobie, by ze śmiałego zmienił się w nierozsądną i niemiłą historyę, ale uważał się za bezpiecznego, mając takich dzielnych opiekunów.
Herbert, który przez cały ten czas patrzył w zamyśleniu w ogień, zauważył wówczas, że rady Uemnika nasunęły mu myśl, której nie szkodziłoby wykonać. „Obaj jesteśmy dobrymi wioślarzami, Hendlu, i gdy nadejdzie pora, sami możemy go odwieźć z biegiem rzeki. Nie będzie trzeba wówczas ani łódki ani przewoźnika, a uniknie się podejrzeń choćby jednego człowieka, — i to wiele znaczy. Choć to nie jest sezon wioślarstwa, bardzoby było dobrze, jeślibyś od razu zamówił łódkę w przystani Templu i przyzwyczajał się pływać w dół i w górę rzeki? Takie miałbyś przyzwyczajenie i niktby na to nie zwrócił uwagi. Jeślibyś przepłynął tak dwadzieścia do pięćdziesięciu razy, nikt się nie zdziwi, gdy popłyniesz po raz pięćdziesiąty pierwszy.
Plan ten bardzo mi się podobał, Prowisa zaś wprowadził w zachwyt. Postanowiliśmy, że myśl Herberta stanowczo wykonam i że jeśli Prowis spostrzeże nas na rzece, uda, że nas nie zna. Następnie ułożyliśmy, by widząc nas spuszczał storę w oknie, wychodzącem na wschód, na znak, że wszystko idzie pomyślnie.
Gdyśmy skończyli obrady, wstałem, zbierając się do domu, Herbert miał wracać oddzielnie, w pół godziny po mnie.
— Nie bardzo mam ochotę zostawić tu Pana, — rzekłem do Prowisa — choć wiem, że tu bezpieczniej niż u mnie. Do widzenia!
— Drogi chłopcze. Nie wiem. kiedy się znowu zobaczymy i nie podoba mi się twe wyrażenie: „Do widzenia“. Powiedz lepiej: „dobrej nocy“.
— A więc „dobrej nocy!“ Herbert będzie Pośredniczył między nami a gdy nadejdzie pora, może pan być pewnym, że będę gotów. Dobranoc, dobranoc!
Uznaliśmy za lepsze, aby pozostał w swem mieszkaniu i dlatego odprowadził nas tylko na schody za drzwi swego pokoju i świecił nam, przesunąwszy rękę poza poręcz schodów. Kiedyśmy się obejrzeli, by popatrzyć nań po raz ostatni: mimowoli przypomniałem sobie chwilę jego przyjazdu, gdyśmy byli w odwrotnem położeniu i gdym jeszcze nie podejrzewał, że będzie mi kiedyś tak ciężko i przykro rozstać się z nim.
Schodząc zapytałem Herberta, czy protegowany nasz zatrzyma! imię Prowisa? Odpowiedział, że oczywiście nie; nazywa się obecnie panem Kembelem. Objaśni! mnie przytem, że wszyscy w domu byli powiadomieni, że pan Kembel pozostaje pod jego (Herberta) opieką. Dlatego w bawialni, w której pani Wimpel i Klara siedziały przy pracy, ani słowa nie wspomniałem o stosunku, jaki mnie łączy z Kembelem.
W Templu wszystko było spokojnie, jak zwykle. Okna mieszkania, gdzie przebywał niegdyś Prowis, były obecnie ciemne i nikt nie przechadzał się po Garden-Korcie. Dwa czy trzy razy okrążyłem wodotrysk, zanim wszedłem do domu. Gdy Herbert powrócił, podszedł do mego łóżka — położyłem się zaraz, bo byłem zmęczony i wyczerpany — i oznajmił mi to samo. Potem otworzył okno, spojrzał na ulicę jasno oświeconą promieniami księżyca i skonstatował, że chodnik był pusty, jak kościół o tej porze.
Następnego dnia udałem się na zakupno łódki. Interes załatwiłem szybko i łódka wkrótce bujała u przystani Templu; mogłem siąść do niej w dwóch minutach. Zacząłem pływać po rzece dla ćwiczeń czasem z Herbertem, czasem sam. Często wyjeżdżałem mimo zimna, deszczu i śniegu, ale po kilku razach nikt nie zwracał na mnie uwagi. Z początku trzymałem — się powyżej mostu, potem gdy czas wzbierania minął, zacząłem jeździć dalej. Po raz pierwszy, gdym przejechał obok wybrzeża Młyńskiego Potoku, wiosłowałem wraz z Herbertem i obaj widzieliśmy, spuszczającą się storę okna wychodzącego na wschód. Herbert nie bywał tam częściej, niż trzy razy w tygodniu i za każdym razem przynosił mi dobre wiadomości. Ale mimo to było wiele powodów do ostrożności i nie mogłem pozbyć się myśli, że mnie śledzą. Gdy raz myśl ta opanuje człowieka, prześladuje go tak, jak upiór; trudno zliczyć, wielu zupełnie niewinnych ludzi uważałem za szpiegów.
Nieraz, patrząc na rzekę, ze strachem myślałem, że płynie ona ku Magwiczowi i że czarne plamy na powierzchni wody to może jego prześladowcy, którzy szybko mkną i bez szmeru, aby go schwycić i pogrążyć.






Rozdział XVIII.

Minęło parę tygodni — wszystko szło po dawnemu. Wciąż oczekiwaliśmy Uemnika, ale napróżno. Jeślibym nie znał go poza Littel-Briten i nie bywał czasem u niego w zamku, mógłbym o nim zwątpić, teraz jednak myśl podobna nie przychodziła mi do głowy.
Pieniężne moje sprawy przybierały bardzo smutny wygląd a liczni wierzyciele wciąż nalegali o spłatę długów. Mnie samemu nawet zaczęło braknąć pieniędzy i zaradziłem potrzebie, zmieniając na brzęczącą monetę różne zbyteczne klejnoty. Ale uważałem za rzecz niehonorową brać pieniądze od dobroczyńcy. Dlatego nic nie mówiąc zwróciłem mu przez Herberta pulares z prośbą, by przechowywał go u siebie. Czułem jakieś szczególne zadowolenie, nie wiem istotnie, czy sztuczne — że jeszcze ani razu nie korzystałem z jego hojności po wyjściu na jaw tajemnicy.
W miarę upływu czasu zaczęła mnie dręczyć myśl, że Estella pewno już wyszła za mąż. Obawiając się potwierdzenia faktu, unikałem gazet i prosiłem Herberta, aby mi nigdy o niej nie wspominał. Dlaczego tak silnie trzymałem się tego strzępu pstrej tkaniny mych nadziei, zupełnie poszarpanej i rozrzuconej na wiatr?
Życie me było w tych czasach najnieszczęśliwsze; główny przedmiot mej troski, górujący nad innymi, jakby szpiczasty szczyt, wyrastający nad pasmem gór, nigdy nie znikał z pamięci. Mimo, że nie było nowych powodów do strachu, dzień w dzień zrywałem się z pościeli z nowem przeczuciem, że już go odkryto i schwycono; w nocy ze strachem wsłuchiwałem się w chód Herberta i zdawało mi się, że przyspiesza go, aby mi zwiastować złe nowiny. Tak mijały dni i noce w wiecznym strachu i niepewności. Zmuszony do bezczynu i ciągłego niepokoju, pływałem łódką, czekałem i doczekałem się.
Pewnego razu o zmierzchu pod koniec lutego, wysiadłem z łódki w zwykłej przystani przy komorze celnej za mostem londyńskim. Dzień był śliczny, pogodny; ale po zachodzie słońca musiałem ostrożnie przemykać się między czółnami. Dwa razy przepływałem pod jego oknami i widziałem umówiony znak, że wszystko idzie pomyślnie.
Wieczór nadszedł wilgotny, drżałem, zdecydowałem się więc pokrzepić się obiadem, następnie ponieważ w domu czatowała na mnie tylko troska i samotność, postanowiłem pójść do teatru, w którym występował Uopsel. Podczas przedstawienia ze zdziwieniem zauważyłem, że on cały swój wolny czas poświęcał na to, aby patrzeć na mnie z największem zdziwieniem.
Było coś tak szczególnego w wyrazie jego oczu, widocznie tyle myśli przebiegało mu przez głowę, że nie wiedziałem, co o tem sądzić. Jeszcze zajęty temi myślami w godzinę potem opuszczałem teatr; spostrzegłem, że czeka na mnie przy wyjściu.
— Jak się panu powodzi? — spytałem, ściskając mu rękę i idąc razem z nim ulicą. Uważałem, że pan na mnie wciąż patrzył.
— Patrzyłem na pana, panie Pip. Naturalnie, że patrzyłem na pana. Ale kto to był z panem?
— Kto był ze mną?
— Doprawdy to niezrozumiałe. Gotów byłbym przysiądz.
Przestraszony również, zacząłem wypytywać Uopsela o bliższe szczegóły.
— Nie ręczę, czybym go spostrzegł, jeśliby pan nie siedział obok.
Mimowoli obejrzałem się, miałem bowiem zwyczaj oglądać się, gdym wracał do domu. Te tajemnicze słowa mroziły mnie.
— O, nie dogonimy go — rzekł pan Uopsek — wyszedł przede mną. Widziałem, jak wychodził.
Mogłem posądzać każdego, zacząłem nawet nieufnie patrzyć na biednego Uopsela. Zdawało mi się, że chce skłonić mnie do zeznań. Dlatego nie odpowiedziałem ani słowa.
— Nękała mię okropna myśl. Zdawało mi się, że pan przyszedł wraz z nim, potem spostrzegłem, że pan nie podejrzewał nawet jego obecności a on śledzi pana, jakby jaki cień.
Poprzedni strach znowu mnie opanował, ale postanowiłem jeszcze nic nie mówić, choć z jego słów można było wnioskować, że chce pobudzić mnie, abym wszystko to, cośmy powiedzieli, odniósł do Prowisa. Byłem naturalnie pewny, że Prowis nie był w teatrze.
— Pan dziwi się? Tak, pan się dziwi, widzę to z pańskiej twarzy. Ale to rzeczywiście dziwne! Pan wprost temu nie uwierzy, co teraz opowiem. Jabym sam temu nie uwierzył, gdyby mnie to opowiedziano.
— Czyż? — zapytałem.
— Tak. Czy pan pamięta, dawno już dawno temu pewne Boże Narodzenie, pan był jeszcze dzieckiem, jedliśmy obiad u państwa Hardżeri, przyszło wtedy kilku żołnierzy, prosząc o zreperowanie kajdanów?
— Doskonale pamiętam.
— I pamięta pan, jakeśmy ścigali dwóch zbiegów; Hardżeri wziął pana na plecy, ja szedłem przodem a wy wlekliście się za mną?
— Wszystko to bardzo dobrze pamiętam.
— A czy pamięta pan, że znaleźliśmy dwóch przy kanale? Bili się ze sobą i jeden drugiego poturbował a mianowicie potłukł mu twarz?
— Pamiętam tak, jakbym to wszystko widział przed sobą.
— A pamięta pan, jak żołnierze zapalili pochodnie i poprowadzili ich obu, my zaś poszliśmy przez ciemne moczary, aby widzieć, na czem się to wszystko skończy. Światło pochodni padało im na twarze, — kładę nacisk, że światło pochodni padało im na twarze, — podczas gdy wokoło nas panowała ciemność.
— Tak, tak, wszystko to sobie przypominam.
— Otóż, panie Pip, jeden z tych więźniów śledził pana tego wieczoru. Widziałem go za pańskiem ramieniem.
— Otwarcie zaczyna! — pomyślałem, potem spytałem — który z nich według niego był tam?
— Ten, którego pobito. Gotów jestem przysiądz, że go widziałem. I im więcej myślę, tem pewniejszy jestem, że to on był istotnie.
— A, to bardzo ciekawe — rzekłem na pozór obojętnie.
Nie mogę wyrazić, jakiego niepokoju nabawiła mnie ta rozmowa i jaki strach ogarnia! mnie na myśl, że Kompenson śledzi mnie, „jak cień“.
Spytałem pana Uopsela, kiedy wszedł ten człowiek? Ale nie mógł mi powiedzieć. Dopiero gdy mnie zauważył, zaraz za memi plecami spostrzegł i jego. Nie od razu go poznał.
— Jak był ubrany?
— Porządnie, ale niczem nadzwyczajnem się nie odznaczał, zdaje się, że był w czarnem ubraniu.
— Czy na twarzy miał szramy?
— Nie, o ile sobie przypominał, nie. Tak też przypuszczałem, bo choć byłem zamyślony i nikogo z siedzących obok siebie nie zauważyłem, najprawdopodobniej twarz ze szramami ściągnęłaby na siebie moją uwagę.
Była już pierwsza, gdym wrócił do Templ i bramę zamknięto. Nikogo nie widziałem w pobliżu, gdym wchodził do domu i do mieszkania.
Herberta zastałem już i natychmiast odbyliśmy długą i poważną naradę przy kominku.
Trzeba było tylko donieść Uemnikowi o mem odkryciu i wspomnieć mu, że oczekujemy jego decyzyi. Ponieważ obawiałem się zaszkodzić mu zbyt częstemi wizytami w zamku, postanowiłem donieść o tem listownie. Napisałem jeszcze przed położeniem się do łóżka, natychmiast sam odniosłem list i wrzuciłem do skrzynki listowej. Postanowiliśmy z Herbertem postępować jak najostrożniej.






Rozdział XIX.

Drugie spotkanie nastąpiło w tydzień po pierwszem. Znowu zostawiłem łódkę u przystani poniżej mostu, ale wysiadłem na brzeg o godzinę wcześniej i namyślałem się gdzie jeść obiad. Dotarłem do Czipsaidu i szedłem samotnie bez celu, w czynnym, ruchliwym tłumie, gdy nagle ktoś dogoniwszy mnie, dotknął mego ramiona. Był to pan Dżaggers, zaraz wziął mnie pod rękę.
— Idziemy w jedną stronę, Pip, chodźmy razem. Dokąd to dążysz?
— Myślę, że chyba do Templ.
— Nie jesteś zatem pewien?
— Widzi pan — odrzekłem zadowolony, że tym razem mogę się uwolnić od jego pytań, — rzeczywiście nie wiem, dokąd idę, bo nie zdecydowałem się jeszcze.
— Ale idziesz na obiad?
— Tak.
— I nigdzie nie jesteś zaproszony?
— Nawet to mogę stwierdzić.
— W takim razie chodź do mnie na obiad.
Już miałem usprawiedliwić się, lecz on dodał:
— Uemnik jest u mnie na obiedzie.
Natychmiast zgodziłem się. Udaliśmy się wzdłuż Czipsaidu w stronę Littel-Britein. Tymczasem w oknach sklepów zaświeciły lampy i latarnicy z trudem mogli znaleźć miejsce dla swych drabin wśród tłumu i ścisku.
W Littel-Britein wszystko powtórzyło się, jak dawniej: pisanie listów, mycie rąk, gaszenie świecy, zamykanie, oznajmiające, że dzienna robota skończona. Nie mając zajęcia grzałem się przy kominku. W jego migotliwem świetle zdawało mi się, że obie maski na pólkach bawiły się w jakąś szatańską grę, co chwila spoglądając na siebie i że tłuste łojowe świece, słabo rozjaśniające kąt, w którym pisał Dżaggers, były ozdobione brudnymi soplami, jakby wspomnieniem całego legionu, powieszonych klientów.
Wszyscy trzej z Uemnikiem pojechaliśmy w najętej karecie do Gerardstrit i zaraz po Przyjeździe zasiedliśmy do obiadu. Chciałem od czasu do czasu spotkać przyjacielskie spojrzenie Uemnika, ale widocznie nie było to właściwe, bo za każdym razem gdy podnosił oczy do stołu, kierował wzrok na Dżaggersa i był tak oschłym i obojętnym dla mnie, że można było pomyśleć, iż są dwaj Uemnicy, bliźnięta i że ten nie jest prawdziwym Uemnikiem.
— Czy pan odesłał Pipowi notatkę pani Chewiszem? — spytał niebawem Dżaggers.
— Nie, panie. Chciałem przesłać ją pocztą właśnie w chwili, gdy pan z Pipem wszedł do kancelaryi. Oto jest.
Podał notatkę Dżaggersowi, nie mnie.
— Tylko dwa wiersze. Zaadresowała je do mnie, bo nie zna twego adresu. Pisze, że chciałaby się z tobą widzieć w sprawie, o której z nią już mówiłeś. Czy pojedziesz?
— Tak — odpowiedziałem, przebiegając oczami list, który zawierał słowo w słowo to, co powiedział Dżaggers.
— Kiedy pan myśli wyjechać?
— Wiążą mnie ważne obowiązki.
— Jeżeli pan Pip ma zamiar jechać zaraz, to sądzę, że niewarto mu opowiadać.
Uważając to za wskazówkę, że nie powinienem zwlekać, postanowiłem jechać nazajutrz i oświadczyłem im to. Uemnik napił się wina i niezbyt zadowolonym wzrokiem spojrzał na Dżaggersa, a nie na mnie.
— Tak, Pipie, twój przyjaciel pająk zręcznie zagrał i wygrał.
Mogłem tylko to potwierdzić.
— O! Ten młody człowiek rokuje wielkie nadzieje. Ale czy uda mu się je osięgnąć? Silniejszy pobije go w końcu; trzeba jednak wiedzieć, kto z dwojga silniejszy. Jeśli okaże się, że on właśnie, to może ją zwycięży...
— Naturalnie, panie Dżaggers — przerwałem niechętnie — nie uważa go pan przecież za takiego łotra?
— Nie powiedziałem tego, Pip. Mówię tylko, co się stać może. Jeśli on rzuci się na nią i pobije, to siła będzie po jego stronie, jeśli walka będzie umiejętna, to napewno nie zostanie zwycięzcą. Można tylko z góry twierdzić, co taki młodzieniec zrobi w podobnych okolicznościach, bo tu mogą być tylko dwa wyjścia.
— Pozwoli się pan zapytać jakie?
— Taki człowiek, jak pański przyjaciel pająk, albo bije albo wyzyskuje. Może korzystać i katować, lub wyzyskiwać i nie katować, ale albo bije albo wyzyskuje. Spytaj Uemnika, jakie jest jego zdanie.
— Albo bije albo wyzyskuje.
— A więc, na zdrowie Bentela Drummela — rzekł pan Dżaggers, wyjmując ze szafki karafkę wytrawnego wina i nalewając sobie i nam. Oby kwestya wyboru rozstrzygnęła się ku jej zadowoleniu. Ku zadowoleniu obojga może się rozstrzygnąć! No Molli, Molli, Molli! Jakaś ty dziś powolna.
Była w tej chwili obok niego i podała na stół potrawę. Postawiwszy odeszła na dwa kroki, nerwowo mrucząc jakieś usprawiedliwienie, poruszając przytem palcami, które zwróciły na siebie mą uwagę.
— Co takiego? — spytał pan Dżaggers.
— Ee, nic. Ale przedmiot naszej rozmowy zbyt jest dla mnie przykry — odpowiedziałem.
Ruch jej palców wynikał z drgania ich przy osadach. Stała, z wzrokiem wlepionym w swego pana, jakby nie rozumiejąc, czy ma odejść czy nie, czy może on ma coś jej powiedzieć. Spojrzenie jej było wyraziste. O, napewno widziałem zupełnie takie same oczy i takie same ręce tej pamiętnej dla mnie chwili, bardzo, bardzo niedawno!
Zwolnił ją, a ona cicho, jak cień, wyszła z pokoju. Ale widziałem ją zupełnie wyraźnie przed sobą, jak gdyby nie ruszała się z miejsca. Patrzyłem na te ręce, na te oczy, na te rozwichrzone włosy i porównywałem je z innemi rękami, innemi oczami, innymi włosami, które tak dobrze znałem i myślałem, do czego też będą one podobne po dwudziestu latach burzliwego życia, spędzonego z ordynarnym, dzikim mężem. Znowu spojrzałem na ręce i oczy gospodyni i przypomniało mi się to uczucie, gdym po raz ostatni chodził z Estellą po zapuszczonym sadzie i porzuconym browarze. Przypomniałem sobie, jak ono zbudziło się we mnie, gdym zobaczył twarz, patrzącą na mnie i rękę machającą mi na powitanie z okna pocztowej karety; jakto po raz drugi poraziła mnie, niby błyskawica, gdym przejeżdżał z nią przez wązką smugę światła na ciemnej ulicy. Byłem prawie pewny obecnie, że ta kobieta jest matką Estelli.
Pan Dżaggers widywał mnie z Estellą i nie mógł nie rozumieć uczuć, których nie starałem się ukryć. Skinął mi głową, gdym oznajmił, że temat rozmowy zbyt dla mnie przykry, poklepał mnie po ramieniu, nalał znowu wszystkim wina i zaczął pić.
Gospodyni pokazała się po tem zajściu dwa tylko razy i niedługo pozostawała w pokoju. Dżaggers obchodził się z nią bardzo niegrzecznie. Ale ręce jej były rękami Estelli, oczy jej — oczami Estelli i choćby pojawiła się w pokoju setki razy, nie mógłbym się silniej utwierdzić w swem przekonaniu.
Wieczór był nieznośny, bo Uemnik ciągnął swe wino, jakby był na służbie, nie spuszczając oczu ze swego zwierzchnika. Co się tyczy ilości wina, to, jakby istna beczka bezdenna, był gotów lać w siebie wiele wlezie.
Wcześnie pożegnaliśmy się i wyszliśmy razem. Gdyśmy mijali buty Dżaggersa, szukając kapeluszy, poczułem, że Uemnik znów staje się podobnym do uolworckiego Uemnika. Nie zrobiliśmy nawet dziesięciu kroków po Gerard — strit w kierunku Uolwortu a już czułem, że idę pod rękę z prawdziwym Uemnikiem.
— No — rzekł Uemnik, — niby góra zwaliła mi się z pleców. To zadziwiający człowiek, ale tylko z oddali, czuję, że powinienem nakładać na siebie wędzidło, gdy jem u niego obiad. Znacznie spokojniej obiaduję bez tego przymusu.
Przyznałem, że sąd jego jest zupełnie słuszny.
— Nikomu prócz ciebie nie powiedziałbym tego.
— Oczywiście, że to, co mówimy, zostanie między nami.
Spytałem, czy widział kiedy wychowanicę pani Chewiszem, obecną panią Bentlową Drummelową? Odrzekł, że nie. Dla uniknięcia pospiechu w zmianie przedmiotu zapytałem go o ojca i o panią Skiffins. Przy wzmiance o tej ostatniej, twarz jego przybrała wyraz dumy i zatrzymał się na środku ulicy, aby wytrzeć nos.
— Uemniku, czy pamiętasz, gdym po raz pierwszy był na obiedzie u pana Dżaggersa, powiedziałeś mi, abym uważał na jego gospodynię?
— Czyż powiedziałem to? Tak, może być, że powiedziałem. Niech dyabli wezmą — dodał, potknąwszy się — tak, powiedziałem. Widocznie, jeszcze niezupełnie wytrzeźwiałem.
— Nazwałeś ją poskromionem zwierzęciem.
— A jakbyś ty ją nazwał?
— Oczywiście tak samo. W jaki sposób poskromił ją Dżaggers?
— To już jego tajemnica. Służy u niego już od lat wielu.
— Chciałbym, byś mi opowiedział jej historyę. Bardzo mi na tem zależy. Wiesz, że nic, o czem mówimy, nie rozchodzi się dalej.
— Sam nie znam jej historyi, a właściwie nie znam całej. Ale, co wiem, to ci opowiem. Jesteśmy obecnie nieurzędowymi, lecz prywatnymi ludźmi.
— Naturalnie.
— Dwanaście lat temu sądzono ją, jako obwinioną o zabójstwo, ale została uwolniona. Była to przepiękna kobieta, o ile się nie mylę w żyłach jej płynęła przymieszka krwi cygańskiej. Bądź co bądź była namiętną kobietą a jak się rozogniła, to możesz sobie wyobrazić...
— Ale jednakże uwolniono ją?
— Pan Dżaggers jej bronił i zadziwiająca sprawę przeprowadził. Sprawa była zawikłana a on był jeszcze wówczas, mówiąc prawdę, młody, mimo to wszystkich zdumiał; bodaj czy ta sprawa nie stała się podwaliną jego sławy. Sam codziennie chodził do sądu karnego, sprzeciwiając się nawet temu, by ją aresztowano, ale podczas badań, gdy nie mógł już sam występować, zasiadał między jej obrońcami i jak wiadomo, mieszał się do wszystkiego. Zabitą okazała się kobieta o lat dziesięć starsza, znacznie większa i silniejsza od obwinionej. Zabójstwa dopuszczono się z zazdrości. Obie wiodły rozpustne życie i ta kobieta, która obecnie bawi w Gerard-strit jeszcze w młodych latach wyszła za mąż za takiego samego rozwiozłego młodzieńca, jak ona, a w zazdrości stawała się istną furyą. Ofiarę znaleziono martwą w dole. Nie obeszło się prawdopodobnie bez walki, bo zwłoki były potłuczone, poszarpane, pokaleczone, a wreszcie została zaduszona. Prócz tej kobiety nikt nie podległ podejrzeniom, Dżaggers zaś głównie na tem oparł obronę, że ona nie mogłaby tego uczynić. Wtedy nie rozwodził się nad siłą jej rąk, tak jak obecnie czasem to czyni.
Opowiedziałem Uemnikowi, że zmusił ją do pokazania nam rąk podczas obiadu.
— A więc od chwili rozpoczęcia sądu kobieta ta zaczęła się ubierać tak, że wydawała się słabszą, niż była w istocie, szczególnie rękawy były tak uszyte, że ręce wydawały się bardzo delikatnemi. W dwóch, czy trzech miejscach miała sińce, ale u tego rodzaju kobiet nie jest to wcale osobliwością. Dużo dawało do myślenia to, że dłonie miała pokaleczone, chodziło tylko o rozpoznanie, czy czasem nie paznogciami? Dla wytłomaczenia tego Dżaggers wykazał, że przechodziła przez gęste, kolczaste krzaki, nie dosięgające do jej twarzy, ale przez któreby przebyć nie mogła bez pokaleczenia rąk; końce kolców wyjęto z jej rąk i przedłożono jako dowód; ponadto wspomniane krzaki były połamane a na nich znaleziono szczątki jej sukni i krople krwi. Główna jednak jego obrona polegała na tem. Na potwierdzenie jej zazdrości przytaczano okoliczność, że była już ona podejrzaną o zabójstwo swego trzyletniego dziecka, zrodzonego z wyżej wspomnianym człowiekiem w celu wywarcia na nim zemsty. Pan Dżaggers tak kwestyę postawił: Mówicie, że to są ślady paznogci a przytem przypuszczacie, że zabiła dziecko. Powinniśmy przyjąć w śledztwie takie założenie. O ile nam wiadomo, mogła zabić dziecko, dziecko zaś chwytając się jej rąk, mogło je pokaleczyć. Dlaczegóż nie sądzicie jej o dzieciobójstwo? A więc jeśli upieracie się przy pokaleczeniach, to o ile nam wiadomo, sprawa obecnie zupełnie jasna, boście sami je wymyślili? Jednem słowem pan Dżaggers był nielada obrońcą: oni zaś ją uwolnili.
— I od tej pory jest u niego w służbie?
— Tak, zgodziła się do niego od chwili uwolnienia; obecnie jest już poskromiona i wyuczyła się obowiązków, ale przedtem koniecznie trzeba było ją opanować.
— A jakiej płci było dziecko, czy pamiętasz?
— Mówią, że dziewczynka.
— Nic więcej nie masz dziś do powiedzenia?
— Nie, nic. Tylko odebrałem twój list i zniszczyłem go.
Po przyjacielsku rozstaliśmy się, udałem się do domu z nowym pokarmem dla myśli, ale zupełnie nie uspokoiłem się co do swych obaw.






Rozdział XX.

Następnego ranka znów pojechałem dyliżansem do pani Chewiszem, wziąwszy ze sobą jej notatkę, jako pretekst tak szybkiego przybycia do Satis-Haus. Zatrzymałem się w gospodzie w połowie drogi, zjadłem śniadanie i poszedłem dalej piechotą, starając się wejść do miasta bocznemi drogami bez zwrócenia na siebie czyjejkolwiek uwagi.
Zaczynało już ciemnieć, gdy szedłem uliczkami, zdala od głównej ulicy. Gruzy ruin dawnego klasztoru i grube okalające ściany, sady i zabudowania obecnie zmienione na stajnie i stodoły, były tak milczące, jak zakonnicy w mogiłach. Oddalony dźwięk dzwonów i gra organów zlewały się w jakiś smutny pogrzebowy ton a wrony krążyły wokół starej baszty i drzew klasztornego sadu i zdawały się przypominać mi swym monotonnym wrzaskiem, że wszystko się tu zmieniło — niema już Estelli.
Stara służąca w przybudówce na tylnem podwórzu otworzyła drzwi.
Świeca, jak poprzednio, stała na ciemnym korytarzu, wziąłem ją i jak dawniej poszedłem po schodach. Pani Chewiszem nie było w sypialni; znajdowała się w wielkim pokoju. Zastukałem kilka razy; nie otrzymując wezwania, wszedłem wreszcie i zobaczyłem ją, siedzącą przed kominkiem na obdartem krześle z oczami nieruchomo utkwionemi w ogień.
Wszedłem do pokoju, przystąpiłem do kominka, aby podniósłszy oczy mogła mnie spostrzedz. Wydawała się tak opuszczoną, że wzbudziłaby me współczucie, gdyby nie wspomnienia krzywdy, jaką mi wyrządziła. W tej pozycyi stałem kilka minut, patrząc na nią z żalem i myśląc, że i ja doświadczam takiego nieszczęścia w tym domu. Wreszcie obejrzała się na mnie i rzekła głuchym tonem:
— Czy to nie sen?
— To ja, Pip. Pan Dżaggers oddał mi wczoraj notatkę pani i przyjechałem, nie tracąc czasu.
— Dziękuję ci, dziękuję.
Przysunęłem krzesło do kominka, a zwracając się do niej, zauważyłem niezwykły wyraz jej twarzy, jak gdyby lękała się mnie.
— Chcę wznowić rozmowę o przedmiocie, o którym przeszłego razu mówiłeś i wykazać ci, że nie jestem nieczułą, jak kamień. Może nigdy nie uwierzysz, że w mem sercu jest choć odrobina uczucia?
Gdym na to odpowiedział kilku uspokającemi słowami, wyciągnęła chudą rękę, jakby chciała mnie dotknąć, ale wstrzymała ją, zanim mogłem zrozumieć jej zamiar.
— Powiedziałeś, że możesz mi wskazać, w jaki sposób mogłabym dopomódz twemu przyjacielowi. Zdaje mi się, żeś bardzo pragnął, bym to uczyniła?
— Rzeczywiście bardzo, bardzo tego pragnąłem.
— Na czem polega to pragnienie?
Zacząłem opowiadać całą historyę jego wstąpienia do biura. Zaledwie zacząłem, spostrzegłem po jej spojrzeniach, że nie uważa na me opowiadanie. Zatrzymałem się. Kilka chwil minęło, zanim to spostrzegła.
— Przestałeś mówić. Do tego stopnia mnie nienawidzisz, że nie chcesz mówić ze mną?
— Nie, nie, jak pani coś podobnego może pomyśleć. Zatrzymałem się, bom myślał, że pani nie uważa na to, co mówię.
— Może to i prawda. Zacznij znowu... Poczekaj!... No, opowiadaj.
Wsparła się rękami na lasce i patrzyła w ogień z wyrazem największego skupienia. Ciągnąłem opowiadanie, wyznając, że miałem nadzieję ukończyć tę sprawę przy pomocy własnych środków i że mi się to nie udało. Przyczyn tego nie mogę wyjaśnić, to cudza tajemnica.
— Tak, — rzekła, kiwając głową i nie patrząc na mnie. A wiele ci potrzeba pieniędzy
Obawiałem się wymienić całą sumę, tak była wysoka: — pięćset funtów.
— Jeśli dam ci pieniądze, czy uchowasz tak święcie mą tajemnicę, jak uchowałeś swoją?
— Oczywiście.
— I będziesz uspokojony?
— Znacznie spokojniejszy.
— Jesteś nieszczęśliwy?
Zadała to pytanie, nie patrząc na mnie, ale tonem niezwykłego współczucia.
Nie mogłem od razu odpowiedzieć. Głos mi się załamał. — Oparła lewą rękę na lasce i złożyła na niej głowę.
— Bardzo jestem nieszczęśliwy, pani Chewiszem; ale pani nie zna przyczyn mego niepokoju. To jest właśnie tajemnica, o której pani mówiłem.
Podniosła głowę i znów zaczęła patrzyć w ogień.
— Z twej strony bardzo szlachetnie, iż nie przyznajesz się, że masz jeszcze inne powody, by czuć się nieszczęśliwym. Nieprawdaż?
— Niestety, prawda.
— Czy mogę zmniejszyć twe troski, pomagając przyjacielowi? Nie mogłabym tobie samemu w czemkolwiek usłużyć?
— Nie. Dziękuję pani, zwłaszcza za współczucie. Ale nic właściwie nie potrzebuję.
Wstała z krzesła i zaczęła się rozglądać, szukając widocznie papieru i pióra. Nie znalazła ich jednak, wyjęła więc z woreczka maleńki notesik i zaczęła pisać w nim ołówkiem.
— Jesteś w dobrych stosunkach z panem Dżaggersem?
— Tak, wczoraj jadłem u niego obiad..
— To jest kartka do niego, aby wypłacił ci pieniądze dla przyjaciela. W domu nie trzymam ich, ale jeśli chcesz, by pan Dżaggers nie wiedział nic o tej sprawie, przyślę ci sama pieniądze.
— Dziękuję pani, nie mam powodów kryć się przed nim.
Przeczytała mi treść polecenia; było jasne, proste i zupełnie usuwało ode mnie podejrzenie, że chcę przywłaszczyć sobie te pieniądze. Wziąłem z jej drżących rąk notatnik a ona, nie patrząc na mnie, podała mi ołówek.
— Imię moje jest napisane na pierwszej stronie, jeśli kiedykolwiek, choćby po mej śmierci, będziesz mógł dodać pod mojem nazwiskiem „przebaczam jej“, błagam cię, uczyń to.
— O! mogę to od razu wykonać. Sam popełniłem wiele przykrych pomyłek, a życie moje było dotychczas bezcelowe i nieproduktywne; zbyt wiele sam potrzebuję przebaczeń, abym miał być zawziętym.
Po raz pierwszy spojrzała prosto na mnie i ku największemu memu zdziwieniu i przestrachowi, padła na kolana u nóg moich, błagalnie wyciągając do mnie ręce. Widząc siwą staruszkę na kolanach przed sobą, mimowoli drgnąłem. Prosiłem ją, by wstała i objąłem ją rękami, chcąc jej pomódz, ona jednak wciąż ściskała mą rękę i schyliwszy głowę, łkała. Nigdy poprzednio nie widziałem jej płaczącej, myślałem, że łzy sprawią jej ulgę; pozwoliłem płakać. Nie klęczała już, lecz leżała na podłodze, z żalem zawodząc: — Com uczyniła, com uczyniła!
— Jeśli pani myśli o tem, co mi pani zrobiła, to muszę wyznać, że mi pani bardzo mało zaszkodziła. Pokochałbym ją i bez współdziałania pani. Ona wyszła za maż?
— Tak.
Było to zupełnie zbyteczne pytanie; niezwykła bowiem pustka w samotnym domu, była na nie odpowiedzią.
— Com zrobiła! Com zrobiła! — Łamała ręce i rwała siwe włosy i wciąż jęczała: — Com zrobiła!
Nie wiedziałem, co na to odrzec, ani jak ją uspokoić. Wiedziałem, że źle postąpiła, biorąc na wychowanie maleńkie dziecko, aby uczynić z niego narzędzie zemsty. Wiedziałem, że pozbawiając się światła, pozbawiała się i innych rzeczy; umysł jej, nie mający z ludźmi styczności, uległ zwykłej słabości, jak to bywa z człowiekiem, naruszającym normalny tok życia. Czyż mogłem patrzeć na nią bez współczucia, wiedząc, że jest już ukaraną, niezdolną do życia, że całą jej istotę opanowała ambicya, by dobrowolnie cierpieć i trawiła każdą chwilę jej życia.
— Do ostatniej twej z nią rozmowy, kiedym to ujrzała twe odbicie w lustrze, sama nie rozumiałam, com zrobiła! zapomniałam, że sama niegdyś tego samego doświadczyłam. — Com zrobiła! Com zrobiła! I znów dziesiątki, setki razy powtarza: „com zrobiła!“
— Pani Chewiszem, niech pani o mnie nie myśli i nic sobie nie wyrzuca. Estella to co innego; jeśli pani kiedykolwiek naprawi zło, które pani jej wyrządziła swem wychowaniem, to lepiej pani postąpi, niźli opłakując błąd.
— Tak, tak, wiem to. Ale, Pip, mój przyjacielu, wierz mi, że gdym po raz pierwszy ją zobaczyła, chciałam wybawić ją od nieszczęścia, jakiegom sama doznała. Zrazu tylko tegom pragnęła.
— Przypuszczam, że to prawda.
— Ody dorosła i stała się piękną, poszłam dalej; swemi pochwałami, brylantami, pouczeniami i opowiadaniem swego życia, skaziłam jej serce i uczyniłam je nieczułem.
— Lepiejby pani zrobiła, zostawiając jej własne naturalne serce, choćby ono miało znosić tylko udrękę i cierpienie.
Tu pani Chewiszem popatrzyła na mnie tępym wzrokiem i znów zawołała: — Com ja zrobiła! Jeślibyś znał me życie, ulitowałbyś się nade mną i lepiejbyś mnie zrozumiał.
— Pani Chewiszem — rzekłem, jak mogłem najdelikatniej. — mogę wyznać, że znam życie pani i to znam je od chwili przeniesienia się do Londynu. Dola pani głęboko mnie wzruszyła i współczuję szczerze nieszczęściom pani. Czy pani pozwoli zadać mi jedno pytanie, dotyczące Estelli?
Siedziała na podłodze, trzymając się krzesła z głową opartą na rękach.
Uważnie popatrzywszy na mnie, rzekła: — proszę!
— Kto jest ojcem i matką Estelli?
Wstrząsnęła głową.
— Nie wie pani?
Znowu ten sam ruch.
— Czy pan Dżaggers sam przywiózł ją pani, czy też przysłał z kimś?
— Sam przywiózł.
— Niech pani z łaski swojej opowie, jak się to stało?
Odrzekła bardzo cichym głosem i nadzwyczaj wolno:
— Długo sama mieszkałam zamknięta w tych pokojach (nie mogę powiedzieć, jak długo, bo wiesz dobrze, jak tu zegary czas pokazują). Wreszcie powiedziałam Dżaggersowi, że pragnę wziąć na wychowanie maleńką dziewczynkę i wybawić ją od tego losu, jaki mnie spotkał. Po raz pierwszy poznałam go, gdym mu powierzyła kupno tego domu; przeczytałam jakiś artykuł w gazecie, w którym go nadzwyczajnie chwalono, niedługo przed opuszczeniem świata. Obiecał wyszukać mi sierotkę. Pewnej nocy przywiózł ją śpiącą, a ja nazwałam ją Estellą.
— Wiele lat mogła mieć wówczas?
— Dwa lub trzy. Sama nie pamięta swego pochodzenia, wie tylko, że została sierotą i żem ja ją wychowała.
Do tego stopnia byłem pewien, że gospodyni Dżaggersa była matką Estelli, że nie zatapiałem się w szczegóły.
Cóż miałem robić więcej u pani Chewiszem? Załatwiłem interes Herberta, pani Chewiszem opowiedziała mi wszystko, co wiedziała o Estelli i uspokoiłem ją, o ile mogłem. Dlatego nie przedłużając rozmowy, rozeszliśmy się.
Zorza wieczorna znikała, gdym zszedł ze schodów i znalazł się na podwórzu. Oznajmiłem odźwiernej, że zanim wyjdę, pospaceruję trochę po sadzie. Coś mi mówiło, że jestem tu po raz ostatni. Czułem, że najwłaściwiej będzie pożegnać to pamiętne miejsce przy słabym odblasku zamierającego dnia. Przeszedłem po resztkach beczek, po któryś niegdyś chodziłem, do zapuszczonego sadu. Okrążyłem sad; zajrzałem do kąta, w którym biliśmy się niegdyś z Herbertem, popatrzyłem na samotne ścieżki, po których biegaliśmy z Estellą. Wszystko było tak zimne, bez życia! W powrocie mijając piwiarnię, otworzyłem maleńkie drzwiczki, wstąpiłem tam i chciałem już wyjść przeciwległemi drzwiami, ale nie tak to łatwo było je otworzyć; drzwi z wilgoci popękały i popaczyły się; zawiasy pordzewiały, a próg zupełnie zarósł trawą. Nagle obejrzałem się i zdawało mi się, podobnie, jak niegdyś w dzieciństwie, że pani Chewiszem wisi na desce poprzecznej. Widzenie było tak silne, że stałem pod tą deską, drżąc od stóp do głowy, póki przyszedłszy do siebie, nie przekonałem się, że to tylko gra wyobraźni.
Opustoszenie, późna pora, strach, choćby tylko chwilowo spowodowany widzeniem, silnie podziałały na mnie. Wróciwszy na główne podwórze, wahałem się przez chwilę, czy zawołać odźwierną, by otworzyła bramę, czy się co nie stało pani Chewiszem po mojem odejściu. Zdecydowałem się na to ostatnie.
Zajrzałem do pokoju, w którym ją zostawiłem; siedziała jak dawniej na tem samem krześle w pobliżu kominka, plecami do mnie. Już zamierzałem odejść, gdy ujrzałem silne światło w pokoju. W tej chwili pani Chewiszem rzuciła się ku mnie, z krzykiem, cała w płomieniach. Miałem na sobie gruby surdut i takież palto w ręce. Szybko schwyciłem ją, przewróciłem na ziemię i nakryłem paltem; Potem zerwałem ze stołu wełniany obrus, w tym samym celu, wznosząc w pokoju straszny pył i zrzucając na podłogę robactwo, kryjące się w obrusie. Walczyłem z nią na podłodze; starałem się bowiem nakryć, ona zaś z nienaturalnym wrzaskiem, chciała się oswobodzić; wszystko to przypomniałem sobie później, bo w pierwszej chwili sam nie wiedziałem, co robię. Gdym odzyskał przytomność, ujrzałem siebie i panią Chewiszem na podłodze, w pobliżu wielkiego stołu; popiół z jej ślubnego ubrania jeszcze unosił się w powietrzu. Obejrzałem się i widziałem uciekające we wszystkie strony pająki i owady, we drzwiach zaś służącą, dążącą z pomocą. Wciąż jeszcze silnie przytrzymywałem panią Chewiszem na ziemi, jakby obawiając się, by nie uciekła i wątpię, czym zdawał sobie w tej chwili sprawę, kim jest i dlaczego ją przytrzymuję.
Była nieprzytomna. Bałem się ją podnieść. Posłałem po doktora; gdy wszedł doktór, wstałem — i ze zdziwieniem zauważyłem, żem sobie poparzył obie ręce; do tej chwili nie czułem bólu.
Obejrzawszy chorą, doktór zdecydował, że choć poniosła znaczne poparzenia, nie są one niebezpieczne, główne jednak niebezpieczeństwo leży w nerwowem podrażnieniu. Posłanie ułożyli na wielkim stole, na najdogodiniejszem miejscu do przewiązywania ran. Gdym po godzinie wszedł, leżała na tem miejscu, na które niegdyś wskazywała laską, mówiąc, że będzie tu leżała jako nieboszczka.
Całe ubranie spłonęło; okręcono ją w watę, aż po szyję, przykryto białem prześcieradłem, tak że i obecnie była podobną do widma.
Od służby dowiedziałem się, że Estella w Paryżu, a doktor obiecał napisać do niej jak najprędzej. Ja zaś miałem napisać o tem jej krewnym, lecz postanowiłem oznajmić wszystko tylko Poketowi i pozostawić mu wolną rękę co do innych.
Wykonałem to na drugi dzień po powrocie do Londynu. Wieczorem pani Chewiszem rozmawiała przytomnie o tem, co się stało, choć z gorączkowem zdziwieniem. Około północy zaczęła bredzić i powtarzać nieskończoną ilość razy beznadziejnym głosem: — „com ja zrobiła!... Gdy po raz pierwszy tu przybyła, chciałam tylko uwolnić ją od losu, jakiemu sama uległam!... Weź ołówek i napisz pod mem nazwiskiem: „przebaczam jej!“... Nie zmieniała porządku tych zdań, tylko niekiedy opuszczała jakieś słowo.
Ponieważ obecność moja była zupełnie zbędną a w domu pozostawał przedmiot mego wiecznego niepokoju, postanowiłem jechać do Londynu rannym dyliżansem i siąść do niego poza miastem. Około szóstej rano poszedłem do pani Chewiszem i dotknąłem ustami jej ust, ona w tej chwili po raz setny powtórzyła: — „weź ołówek i napisz pod mem imieniem: przebaczam jej!“
Po raz pierwszy i ostatni dotknąłem się jej ust. Nigdy już więcej jej nie widziałem.






Rozdział XXI.

Opatrunki robili mi na rękach dwa lub trzy razy w nocy i nad ranem. Lewą rękę miałem silnie oparzoną do łokcia, a trochę na ramieniu. Ból był męczący, ale dziękowałem Bogu, że nie większy. Prawa ręka również ucierpiała, lecz mogłem poruszać palcami. Była też owiązana i to nie mniej niż lewa, którą trzeba było oprzeć na temblaku; włosy trochę przypaliłem. Twarz jednak i głowa ocalały.
Herbert, wróciwszy z Hammersmit, gdzie widział się z ojcem, poświęcił cały dzień na pielęgnowanie mnie. Był on delikatniejszy od pielęgnarki; w oznaczonych godzinach zdejmował bandaże i maczając je w uśmierzającym płynie, przykładał z taką starannością, że nie wiedziałem, jak mam mu wyrazić wdzięczność. Zrazu, póki leżałem na sofie, nie mogłem w żaden sposób zapomnieć ani na chwilę blasku płomieni, hałasu i zamieszania w domu. Jeślim zadrzemał na chwilę, budziły mnie krzyki pani Chewiszem i widziałem ją biegnącą ku mnie, całą w ogniu. Taki rozstrój nerwów był znacznie przykrzejszym od fizycznego bólu. To też Herbert stara} się mnie rozerwać, jak tylko mógł. Żaden z nas nie wspominał o łódce, choć obaj o niej myśleliśmy. Można było zauważyć to. bośmy obaj unikali rozmowy o niej i starali się, bym mógł jak najprędzej wiosłować. Naturalnie pierwsze moje pytanie przy spotkaniu się z Herbertem było: — czy wszystko idzie pomyślnie w dole rzeki? Potwierdził wesołym i spokojnym tonem i nie wznowiliśmy rozmowy o tem, aż do wieczoru, kiedy Herbert, zmieniając bandaże, przy świetle ogniska, rzekł do mnie:
— Wczoraj spędziłem dwie godziny u Prowisa.
— A gdzież była Klara?
— Poczciwe stworzenie. Przez cały prawie wieczór biegała do obłąkanego. Zaczynał sarkać, gdy tylko go zostawiła. Wątpię, by mógł jeszcze długo pożyć. Dzięki rumowi i pieprzowi prawdopodobnie wkrótce skończy.
— I wówczas ożenisz się z Klarą?
— Tak?
— Oprzyjno rękę na poręczy kanapy, ja tu przysiądę i zdejmę powoli bandaż, aby cię nie urazić. Ale wracając do Prowisa, czy wiesz, że się poprawia?
— Mówiłem ci, że stał się łagodniejszy, nawet i wówczas, gdym go widział po raz ostatni.
— Tak, to prawda, wczoraj wieczorem był rozmowniejszy i opowiedział mi trochę ze swego życia. Czy pamiętasz, jak przerwał opowiadanie, mówiąc o kobiecie, która mu narobiła tyle kłopotów... Czym cię nie urazi!? — Drgnąłem, ale nie skutkiem jego dotknięcia. Słowa jego spowodowały drgnięcie.
— Zupełnie o tem zapomniałem, ale obecnie przypominam sobie — rzekłem.
— Zaznajomił mnie z tą częścią swego dziwnie ciemnego życia. Czy można ci opowiedzieć tę historyę, czy nie zaniepokoi cię ona?
— Opowiedz jak najszczegółowiej.
Herbert pochylił się i uważnie spojrzał na mnie, przypuszczając prawdopodobnie, że prośba moja była zbyt żywa.
— Czy nie masz gorączki? — rzekł, przykładając mi rękę do czoła.
— Ani trochę. Opowiedz mi, mój drogi to, co ci Prowis wyznał.
— Zdjąłem oto bandaż a teraz położę świeży. Ty drżysz! Ale zaraz poczujesz ulgę. Była to zapewne kobieta młoda, zazdrosna i mściwa, mściwa do najwyższego stopnia.
— Do jakiego stopnia?
— Do zabójstwa. — Może ci zimno?
— Nie. Kogoż ona zabiła? W jaki sposób?
— Może jej postępek nie zasługuje na tę nazwę; obwiniono ją jednakże i sądzono. Pan Dżaggers bronił i pozyskał sławę; wówczas to i Prowis po raz pierwszy się o nim dowiedział. Ofiarą jej była druga kobieta. Kto wszczął walkę — niewiadomo, tylko po strasznej walce w stodole ofiarę znaleziono zaduszoną.
— Skazano zabójczynię?
— Nie, uwolniono ją... Biedny mój Hendlu, drażnię ci rany.
— Nie, nie można postępować delikatniej, Herbercie. Cóż więcej?
— Tej uwolnionej, młodej kobiecie i Prowisowi urodziło się dziecko, maleńka dziewczynka, bardzo kochana przez Prowisa. Kilka godzin przed usunięciem przedmiotu swej zazdrości, przyszła żona do Prowisa i przysięgała mu, że zabije dziecko... Teraz już obwiązałem ci dobrze lewą rękę, pozostaje jeszcze prawa. Najlepiej bandażuję przy takiem półświetle; ręce moje pewniej działają, gdy nie zupełnie wyraźnie widzę straszne rany. Ale ciężko jakoś oddychasz, mój drogi? Zdaje mi się, że za często?
— Czy ta kobieta wykonała groźbę, Herbercie?
— To właśnie najciemniejszy punkt w życiu Prowisa. Rzeczywiście spełnia swą groźbę.
— Właśnie, on twierdzi, że spełniła?
— Oczywiście, mój drogi. — rzekł Herbert z wyrazem zdziwienia i znów pochylił się, aby bliżej na mnie spojrzeć. — Opowiedział mi wszystko. Innych wiadomości nie mam.
— Naturalnie, znikąd nie możesz ich mieć.
— Prowis nie mówi, czy dobrze czy źle obchodził się z żoną. Ale żyła ona z nim pięć, czy sześć lat i nigdy nie opuszczała go, nawet w najgorszych okolicznościach. Zdaje mi się, że ubolewał nad nią i wiele jej przebaczał. Mówi, że obawiając się, by nie wezwano go na świadka przeciw niej i by nie stać się przyczyną jej śmierci, ukrywał się przed sądem i dlatego w śledztwie wspominano tylko o jakimś Abelu, przyczynie zazdrości tej kobiety. Ona znikła bez wieści po swem uwolnieniu i w ten sposób Prowis stracił i żonę i dziecko.
— Powiedz, proszę...
— W tej chwili skończę. Zły duch jego, Kompenson, łotr nad łotrami, znał powody, skłaniające Prowisa do skrywania się w tym czasie i naturalnie skorzystał z tego, by jeszcze go ujarzmić. Oto, w czem kryje się główna przyczyna nienawiści Prowisa do Kompensona.
— Chciałbym wiedzieć, czy ci nie mówił kiedy się to stało.
— Pozwól mi przypomnieć sobie jego własne słowa. Zdaje mi się powiedział tak: było to dwadzieścia lat temu, właśnie wówczas, gdym się spotkał z Kompensonem. Wieleś miał lat, gdyś się spotkał z nimi na cmentarzu?
— Myślę, że siedm.
— On twierdzi, że stało się to trzy lub cztery laty przedtem i żeś ty mu przypomniał straconą dziewczynkę, która byłaby w twoim wieku.
— Herbercie, czy możesz lepiej widzieć mnie przy oknie, czy przy kominku?
— Przy kominku.
— Popatrz na mnie.
— Popatrzyłem.
— Uszczypnij mnie.
— Trzymam twą rękę, kochany przyjacielu.
— Nie sądzisz, Herbercie, bym był w gorączce lub bym miał myśli silnie rozstrojone skutkiem wczorajszego zajścia?
— Nie. Trochę masz gorączki, ale jesteś w normalnem usposobieniu.
— Jestem stanowczo przekonany, że człowiek, którego ukrywamy, jest ojcem Estelli.






Rozdział XXII.

Nie wiem doprawdy, dlaczego tak gorąco Pragnąłem wiedzieć, kim są rodzice Estelli? Wogóle kwestya ta przedstawiała mi się bardzo smutno, dopóki nie wyjaśnij mi jej człowiek, lepiej tę sprawę znający.
Wiem tylko, że gdy Herbert opowiedział mi to, co słyszał od Prowisa, opanowało mnie gorączkowe pragnienie wykrycia tajemnicy. Zdawało mi się, że nie powinieniem zaniechać tej sprawy, lecz owszem, że muszę nie tracąc czasu, zobaczyć się z panem Dżaggersem i dowiedzieć od niego o całej tajemnicy.
Nie jestem pewien, czy skłaniała mnie do tego chęć przyniesienia korzyści Estelli, czy też chciałem mieć możność przeniesienia na człowieka, którym się opiekowałem, choć część miłości, jaką żywiłem dla Estelli. Może to ostatnie przypuszczenie pewniejsze.
Jakkolwiek było, Herbert mnie powstrzymał, bo chciałem zaraz w nocy iść do Dżaggersa. Przekonywał mnie, że jeśli pójdę — zachoruję i nie będę mógł pomagać Prowisowi w czasie, gdy ten będzie najbardziej potrzebował pomocy. Słowa jego uspokoiły trochę mą niecierpliwość. Postanowiłem nieodwołalnie iść nazajutrz rano do Dżaggersa.
Na drugi dzień, bardzo rano udaliśmy się razem do miasta. On szedł do City, ja powlokłem się do Littl-Briten.
Od czasu do czasu Dżaggers z pomocą Uemnika sprawdzał i porządkował księgi rachunkowe. W takich razach Uemnik znosił książki i rachunki do gabinetu pana Dżaggersa i tam z nim pracował, jego zaś w biurze zastępował jeden z pisarzy. Widząc obcego za biurkiem Uemnika, domyśliłem się, że się odbywa sprawdzanie rachunków, ale byłem bardzo zadowolony, że będę rozmawiał z Dżaggersem przy Uemniku, bo w ten sposób sam będzie świadkiem, że nic nie powiedziałem, coby mogło go skompromitować. Wygląd mój z podwiązaną ręką i z surdutem, zarzuconym na ramiona, odpowiadał przedmiotowi mej wizyty.
Już wczoraj w nocy po przyjeździe do Londynu zawiadomiłem pana Dżaggersa o tem, co się stało, ale obecnie chciałem mu opowiedzieć szczegóły.
To dziwne zdarzenie uczyniło naszą rozmowę bardziej ożywioną i nie tak naciągniętą, jak zwykle. Przez cały ciąg mego opowiadania pan Dżaggers stał według swego zwyczaju przy kominku. Uemnik oparł się na poręczy krzesła i złożywszy ręce w kieszenie, patrzył mi prosto w oczy. Dziwaczne odlewy, tak nierozdzielne w mej wyobraźni z oficyalnemi wizytami u Dżaggersa, zdało się, słyszały szelest muchy.
Kiedy ukończyłem opowiadanie i dałem odpowiedź na parę pytań, uczynionych mi Przez Dżaggersa i Uemnika, przedłożyłem notatkę pani Chewiszem, uprawniającą mnie do podjęcia 500 funtów dla Herberta. Pan Dżaggers, wziąwszy jej notatnik, skrzywił się cokolwiek, ale zaraz oddał Uemnikowi i polecił mu wystawić weksel dla mnie. Patrzyłem na Uemnika, póki tenże pisał; a Dżaggers tymczasem, kiwając się to na jedną to na drugą stronę, patrzył na mnie:
— Bardzo mi żal, Pipie, że te pieniądze nie dla ciebie.
— Pani Chewiszem była tak dobra, że spytała, czy może co dla mnie zrobić, ale odpowiedziałem, że nie.
— Każdy powienien troszczyć się przedewszystkiem o siebie, — rzekł Dżaggers. Ruch ust Uemnika jasno wskazywał jego ulubione wyrażenie: „ruchomy majątek“.
— Na twem miejscu nie powiedziałbym „nie“ — bo każdy człowiek dbać powinien przedewszystkiem o siebie.
— Każdy powinien się starać o zebranie ruchomego majątku — dodał Uemnik.
Ta chwila wydawała mi się najodpowiedniejszą do zaczęcia rozmowy, dla której właśnie przyszedłem. Dlatego, zwracając się do Dżaggersa, rzekłem:
— Poprosiłem jednak o coś pani Chewiszem. Poprosiłem, by mi opowiedziała wszystko, co wie o swej wychowanicy, a ona spełniła mą prośbę.
— Czyż?... No, jabym tego na jej miejscu nie zrobił; zresztą to jej interes, nie mój.
— Wiem jednakże więcej o wychowanicy pani Chewiszem, niż ona sama. Znam matkę Estelli.
Dżaggers pytająco spojrzał na mnie i powtórzył „matkę“.
— Widziałem ją trzy dni temu.
— Czyż?
— I pan ją widział? Pan ją widział jeszcze później niż ja.
— Czyż?
— A może wiem więcej, niż pan sam o Estelli. Znam jej ojca.
Pan Dżaggers ze zdziwieniem zwrócił się; zbyt dobrze panował nad sobą, aby zmienić się na twarzy, ale z całej jego postaci zauważyłem, że słowa moje go zdziwiły; nie wiedział, kto był ojcem Estelli.
Sądziłem, że tak będzie, opierając się na tem, że Prowis, według słów Herberta, trzymał się zdala podczas procesu i wszedł w stosunki z Dżaggersem dopiero cztery lata temu. Obecnie widząc Dżaggersa uzyskałem pewność.
— A więc znasz ojca Estelli?
— Tak, ojcem jej jest Prowis z Nowej Południowej Walii.
Nawet Dżaggers drgnął ze zdziwienia; oczywiście natychmiast wrócił do równowagi i zrobił ruch, jakby chciał wyjąć chustkę z kieszeni, ale wyraźnie zauważyłem, że drgnął. Jak Uemnik przyjął tę wiadomość, nie wiem, ponieważ nie chciałem na niego patrzyć, bojąc się, aby Dżaggers nie zauważył, jak zwykle naszych spojrzeń i nie domyślił się, że mamy tajemne stosunki między sobą.
— Na jakiej podstawie Prowis chce oprzeć swe prawa do niej?
— Nie, nigdy o tem nie myślał; nie wyobraża sobie nawet, że córka jego żyje.
Tym razem Dżaggers zmienił się. Odpowiedź moja była tak nieoczekiwana, że schował chustkę do kieszeni, nie wykonawszy zwykłego procederu i krzyżując ręce, badawczo popatrzył na mnie.
Opowiedziałem mu wówczas wszystko, co wiedziałem i skąd miałem wiadomości. Zamilczałem tylko o Uemniku i dałem do zrozumienia, że szczegółów, podanych mi przez Uemnika, dowiedziałem się od pani Chewiszem. Wciąż jeszcze obawiałem się spojrzeć na Uemnika i dopiero skończywszy swe opowiadanie i wymieniwszy spojrzenie z Dżaggersem, popatrzyłem na niego. Siedział pochylony z oczami wbitemi w stół.
— A-a! rzekł wreszcie Dżaggers, podchodząc do stołu. — Na czem zatrzymał się Uemnik, gdy wszedł pan Pip.
Nie mogłem zezwolić; by się ze mną tak obchodzono, gorąco zaprotestowałem i prosiłem Dżaggersa, by był ze mną szczerszym. Wspomniałem mu, że długo cieszyłem się próżnemi nadziejami i że teraz uczyniłem ważne odkrycie; a nawet dałem mu do zrozumienia, że obecny niespokojny stan mych myśli może pociągnąć złe skutki. Zdaje mi się, dodałem — że zasługuję na wzajemną otwartość z jego strony. Nie jestem winien; nie podejrzewałem go o nic, tylko chciałem dowiedzieć się od niego całej prawdy. A jeśli spyta, dlaczego tego żądam, jakie mam prawo domagania się prawdy, to mu odpowiem, że choć może nic go nie obchodzą podobne głupstwa, że kochałem Estellę gorąco i długo, to jednak i teraz, gdym ją stracił, jest mi drogiem wszystko, co jej dotyczy. Widząc wreszcie, że Dżaggers stoi milcząc i jest niewzruszonym, mimo mego ogromnego uniesienia, zwróciłem się do Uemnika.
— Uemniku, wiem, że masz dobre serce! Widziałem twój wesoły domek, starego ojca; widziałem jak szczęśliwie i spokojnie pędzisz życie u domowego ogniska. Błagam cię, wstaw się za mną, powiedz panu Dżaggersowi, że powinien być ze mną otwartszym.
Nigdy nie widziałem dziwniejszych spojrzeń, jakie wymienili Dżaggers z Uemnikiem; zrazu przestraszyłem się, myśląc, że Dżaggers natychmiast oddali Uemnika, ale prędko się uspokoiłem: na ustach Dżaggersa pojawiło się coś w rodzaju uśmiechu, a Uemnik nabrał odwagi.
— Co to znaczy? Pan masz starego ojca i szczęśliwie i spokojnie pędzisz życie?
— Więc cóż z tego? Nie przyprowadzam go tutaj i tu się nie weselę.
— Pip — rzekł Dżaggers, biorąc mnie za rękę i otwarcie uśmiechając się — ten człowiek musi być najwprawniejszym oszustem w całym Londynie.
— Stanowczo nie, myślę, że co do tego nikt panu nie dorówna.
Znów spojrzeli na siebie tak dziwnie, jak przedtem. Każdy z nich bał się widocznie wpaść w pułapkę.
— Pan ma wesoły i miły dom?
— Jeśli to nie przeszkadza mym zajęciom, może być wesoły i przyjemny. A nawet, gdy teraz patrzę na pana, nie dziwiłbym się zupełnie, gdyby i pan pomyślał i postarał się o to, by stworzyć sobie miły domek i u domowego ogniska odetchnąć po tylu latach pracy.
Pan Dżaggers pokręcił trzy razy głową i westchnął.
— Pip, nie będziemy mówić o marzeniach, lepiej od nas znasz się na tych rzeczach. Wszystkiego doświadczyłeś tak niedawno; ale o sprawie powiem ci swe przypuszczenie. Pamiętaj, że tylko przypuszczenie nic stanowczego.
Poczekał, aż oznajmiłem, że doskonale rozumiem, że to będzie tylko przypuszczenie, potem rzekł:
— Widzisz, Pip. Przypuśćmy, że jakaś kobieta w tych właśnie okolicznościach, o jakich dopiero coś opowiadał, ukryła swe dziecko. Przypuśćmy, że musiała to wyznać swemu adwokatowi, który musiał wiedzieć całą prawdę o dziecku, by módz podjąć się jej obrony; przypuśćmy, że mu właśnie polecono wyszukać wychowanicę dla bogatej damy...
— Rozumiem.
— Przypuśćmy dalej, że adwokat ten miał wciąż do czynienia z błędami i przestępstwami ludzkimi i że cała jego znajomość dzieci polegała na tem, że rodzą się one dla poniżenia i zguby. Przypuśćmy, że często widywał, iż dzieci sądzono za ciężkie przestępstwa; widywał, jak je zamykano do domów poprawy, karano i zsyłano. Przypuśćmy wreszcie, że uważał dzieci za pisklęta tych ptaków, które wpadają w jego sieci, czekają na oskarżenie lub obronę; wiedział, że rosną tylko dlatego, by je sądzić, badać i wieszać.
— Rozumiem.
— Następnie przypuśćmy, że znalazło się piękne dziecko, które można było ocalić; którego ojca uważano za zmarłego a matka nie mogła się sprzeciwić. Adwokat jej miał prawo powiedzieć: „Wiem, coś zrobiła i jak zrobiłaś. Jak rozpoczęłaś walkę, jak się broniono przed tobą; znam sposoby, jakich użyłaś, by odwrócić podejrzenia. Wszystko wiem, i mówię ci to otwarcie. Rozstań się z dzieckiem; naturalnie, jeśli trzeba będzie przedstawić je dla twej obrony, sam je przedstawię. Oddaj mi dziecko, a ja użyję wszelkich środków, by cię uwolnić. Czy cię uwolnią, czy zginiesz, dziecko twe ocaleje“. Przypuśćmy, że ona zgodziła się na to, oddała dziecko i uwolniono ją.
— Rozumiem pana doskonale.
— Nic stanowczo nie twierdzę; pamiętaj, że to wszystko domniemania.
— Tylko domniemanie — powtórzyłem.
To samo powtórzył Uemnik.
— Przypuśćmy, że obawa i strach przed śmiercią pomieszały umysłowe zdolności tej kobiety i gdy ją wypuszczono na wolność, nie mogła już żyć na świecie i ukrywając się przed ludźmi, schroniła się do swego adwokata. Przypuśćmy, że on przyjął ją i hamował każdy wybuch namiętności tą ogromna władzą, jaką nad nią osiągnął. Rozumiesz w zupełności me słowa?
— Zupełnie.
— A więc przypuśćmy teraz, że dziecko wyrosło i wyszło za mąż dla materyalnych korzyści; przypuśćmy, że ojciec i matka jeszcze nie pomarli i żyją, nie znając jedno drugiego, w odległości iluś tam mil, czy sążni. Uważaj dobrze na to ostatnie przypuszczenie.
— Dobrze.
— Dla kogoż tedy masz obecnie odkrywać tajemnicę? Czy dla ojca? Nie myślę, by obecnie miał się lepiej obchodzić z matką dziecka. Dla matki? Sądzę, że po tem, co uczyniła, bezpieczniej jej jest tam, gdzie się znajduje. Dla córki? Czy odkrycie rodziców przyniesie jej korzyść; na całe życie rzuci na nią hańbę i poniżenie, od których wybawiła się dwanaście lat temu. Ale przypuśćmy jeszcze, żeś ją kochał Pip, że była przedmiotem twych marzeń, jakich to cierpień doznają niekiedy ludzie, po którychbyś się nigdy takich uczuć nie spodziewał. Zastanów się tylko nad tem, co ci powiem, a napewno zgodzisz się ze mną po chwili namysłu, że lepiejby było, byś odciął sobie lewą rękę, a potem poprosił Uemnika, aby ci i prawą odciął, niż byś odkrył komuś tę tajemnicę.
Spojrzałem na Uemnika; poważnie położył palec na ustach, to samo zrobiłem ja i Dżaggers.
— No, Uemnik — rzekł wreszcie zwykłym tonem Dżaggers — na czem stanęliśmy, gdy wszedł pan Pip?
Zabrali się do pracy. Postałem przez chwilę przy stole i dostrzegłem, że znowu od czasu do czasu jakoś dziwnie patrzyli na siebie; ale obecnie z ich spojrzeń wyzierała świadomość, że okazali się słabymi i porzucili swe urzędowe role. Dlatego też zapewne tak ostro trzymali się tych ról. Dżaggers raził swym chłodnym, dyktatorskim tonem. Uemnik zaś wypełniał natychmiast wszystkie polecenia z niezwykle zimną krwią. Nigdy nie widziałem ich w tak sztywnych stosunkach, gdyż załatwiali normalnie sprawy bardzo uprzejmie.
Wkrótce na ich szczęście wszedł do pokoju Majk, klient Dżaggersa w futrzanej czapce, którego widziałem jeszcze przy pierwszej wizycie u Dżaggersa. Człowiek ten wciąż dostawał się do Niugetu albo sam, albo też ktoś i z jego rodziny; teraz przyszedł zameldować, że starszą jego córkę schwytano na kradzieży.
Gdy o tem wszystkiem uwiadomił Uemnika, Dżaggers stał przy ogniu i nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Ukończywszy swe opowiadanie, Majk zalał się łzami.
— Cóż ty? — spytał Uemnik z niezwykłym wstrętem. — Przyszedłeś tu lamentować? i
— Nie, panie Uemnik.
— Jak śmiesz! Lepiej nie przychodź, jeśli nie możesz słowa powiedzieć bez lamentów, jak jaka stara baba. Co mówisz?
— Człowiek nie zawsze może zapanować nad swemi uczuciami.
— Co? Powtórz!
— Oto drzwi — rzekł Dżaggers, podchodząc i wskazując na nie. — Precz z biura! Nie zniosę tu żadnych uczuć. Wynoś się!
— Skończona sprawa. Wynoś się! — doda} Uemnik.
Biedny Majk z pokorną miną wyszedł z pokoju a pan Dżaggers i Uemnik zupełnie pogodzeni ze sobą, zabrali się na nowo do pracy, jakby pokrzepieni śniadaniem.






Rozdział XXIII.

Od Dżaggersa udałem się do brata pani Skiffins. Natychmiast przyprowadził Klarrikera i miałem przyjemność od razu zakończyć sprawę. Był to jedyny dobry czyn, jaki spełniłem od chwili, gdym po raz pierwszy usłyszał o swych nadziejach.
Klarriker oznajmił mi tymczasem, że handel ich idzie doskonale i mogą już otworzyć biuro na Wschodzie, które zapowiada wielkie dla nich korzyści. Herbert w swym nowym charakterze wspólnika ma właśnie urządzić to biuro. Tak więc miałem wkrótce rozstać się z przyjacielem, choćby nawet sprawy moje nie były w takim rozstroju. Czułem, jakby waliła się ostatnia deska mego ratunku; od tej chwili będę unosił się na falach, zdany na wolę wiatru.
Chwila, w której Herbert wrócił do domu i z tryumfem opowiadał o tem, co się stało, była największą dla mnie nagrodą. Jak on zupełnie się nie domyślał, że to dla mnie nie nowina! Miło było patrzyć na niego, jak budował czarowne zamki na lodzie, że już wiezie Klarę Barie w obce kraje Wschodu, że ja przyjeżdżam do nich, naturalnie z karawaną wielbłądów i wszyscy razem wybieramy się nad Nil, aby się upajać jego cudami. Ja niezupełnie podzielałem jego zachwycające plany, ale czułem, że rozjaśnia się przyszłość Herberta i że stary Barie mógł się już tylko troszczyć o rum i pieprz, pozostawiając innym troskę o losy córki.
Był marzec. Lewa ręka tak powoli mi się zabliźniała, że do tej pory nie mogłem włożyć surduta. Prawa zaś zupełnie już była zdrowa, choć zniekształcona. Pewnego razu siedząc z Herbertem przy śniadaniu, otrzymałem od Uemnika pocztą następującą notatkę:
„Uolwort. Spalcie notatkę zaraz po odebraniu. W pierwszych dniach tego tygodnia, dajmy na to we środę, możecie, jeśli chcecie, próbować szczęścia. No, a teraz spalcie.“
Pokazałem Herbertowi list i wyuczywszy się go na pamięć, rzuciłem w ogień. Potem zaczęliśmy radzić, co mamy czynić. Nie mogłem jeszcze wiosłować a tej okoliczności nie można było pomijać.
— Nieraz już o tem myślałem — rzekł Herbert — i zdaje mi się, że wynalazłem sposób uniknięcia najmowania wioślarza. Weźmiemy Startopa. To poczciwy chłopiec i doskonale wiosłuje a przytem bardzo nas lubi, jest uczciwy i honorowy.
Sam nieraz o nim myślałem.
— Co mu odkryć z naszej tajemnicy?
— Bardzo mało. Niech zrazu myśli, że to tylko zabawa a jutro mu powiemy, że ważne powody skłaniają cię do przewiezienia potajemnie Prowisa na zagraniczny parowiec. Pojedziesz przecież z nami?
— Naturalnie.
— Dokąd?
Było mi zupełnie obojętne, dokąd mamy jechać, czy do Hamburga, czy do Rotterdamu, czy do Antwerpii, byle tylko wyjechać z Magwiczem z Anglii. Dlatego chodziło głównie o spotkanie na rzece zagranicznego parowca, jakiegokolwiek, byleby tylko przyjął nas na pokład. Myślałem, aby pojechać łódką jak najdalej do ujścia, naturalnie minąwszy Grewzend, gdzie byłoby trudno ukryć się przed prześladowaniem. Ponieważ zagraniczne parowce wyjeżdżały z Londynu z przypływem, plan mój polegał na tem, aby spuścić się w dół rzeki z odpływem i oczekiwać pierwszego parowca w jakiemś bezpiecznem miejscu na brzegu. Czas możnaby było obliczyć, jeśliby się wszystko dokładnie naprzód zbadało. Herbert zgodził się ze mną i zaraz po śniadaniu poszliśmy zebrać potrzebne nam wiadomości. Okazało się, że hamburgski parowiec zapowiadał się dla nas najkorzystniej i dlatego na nim osnuliśmy swe plany. Jednakże zanotowaliśmy również wszystkie inne parowce, które miały opuścić Londyn w tym czasie. Prócz tego doskonale zapamiętaliśmy zewnętrzny wygląd i flagi każdego parowca. Potem rozeszliśmy się na parę godzin, ja poszedłem, wystarać się o konieczne paszporty, Herbert zaś udał się na poszukiwanie Startopa. Gdyśmy się zeszli znowu około południa, okazało się, że obaj dobrze załatwiliśmy interesa. Ja dostałem paszporty, Herbert zaś widział się ze Startopem, który chętnie zgodził się nam pomódz.
Postanowiliśmy, że Startop z Herbertem będą wiosłowali, ja zaś będę sterował. Magwicz będzie spokojnie siedział między nami. Ponieważ nie potrzebowaliśmy się nadzwyczajnie spieszyć, mieliśmy jechać jak najwolniej. Prócz tego zdecydowaliśmy, że Herbert uda się dzisiaj, nie zachodząc na obiad do domu wprost na wybrzeże Młyńskiego Potoku a jutro wogóle tam nie pojedzie. W ten sposób dziś w poniedziałek wszystko się ułoży z Magwiczem, a do środy nie będziemy mieli z nim żadnych stosunków. W środę zaś, widząc nas na rzece, wyjdzie na poblizki brzeg i wsiądzie do naszej łódki.
Omówiwszy po porządku i ułożywszy wszystkie szczegóły, wróciłem do domu. Otworzywszy zewnętrzne drzwi swego mieszkania znalazłem w skrytce list adresowany do mnie. Był bardzo brudny a pismo obrzydliwe. Przyszedł nie pocztą, prawdopodobnie w czasie mej nieobecności ktoś wrzucił go do skrzynki. Oto treść tego listu:
„Jeśli się pan nie boi, to niech pan przyjdzie do starego domku przy szluzie na błotach dziś lub jutro wieczorem o dziewiątej. Jeśli się pan chce dowiedzieć czegoś o swym wuju Prowisie, to niech pan najlepiej przyjdzie, nie tracąc czasu i nie mówiąc o tem nikomu. Musi pan przyjść sam. Niech pan przyniesie ze sobą ten list.“
Bardzo się zaniepokoiłem, po przeczytaniu. Zupełnie nie wiedziałem, co robić. Najgorsze było to, że miałem się zdecydować od razu, nie tracąc ani chwili, inaczej spóźniłbym się na dzisiejszy dyliżans. Nie można było bowiem myśleć o tem, by jechać jutro, ponieważ zbyt blizko była ucieczka. Przytem obiecane w tej notatce zeznania mogły mieć ważny wpływ na samą ucieczkę.
Jeślibym miał nawet więcej czasu do spokojnego namysłu, to i wówczas prawdopodobnie pojechałbym. Popatrzywszy na zegarek, widząc, że pozostaje już tylko pół godziny czasu do odjazdu poczty, od razu postanowiłem jechać. Jechałem tylko dlatego, że w liście było wspomniane imię Prowisa. Wogóle w pospiechu bardzo trudno dobrze pojąć sens jakiegokolwiek listu i dlatego przeczytałem kilka razy tajemnicze pismo, zanim zmiarkowałem, że swą podróż powinienem zachować w tajemnicy. Bezwiednie napisałem parę słów do Herberta, że opuszczając Anglię prawdopodobnie na długo, postanowiłem pojechać do pani Chewiszem, by się dowiedzieć o jej zdrowiu. Potem spiesznie włożyłem palto, zamknąłem mieszkanie i najkrótszą drogą udałem się na stacyę dyliżansów. Jeślibym najął powóz i pojechał większemi ulicami, napewno spóźniłbym się. Tak zaś spotkałem dyliżans u samej bramy stacyi. Nająłem wewnętrzne miejsce i odzyskałem równowagę umysłu dopiero wówczas, gdym tłukł się sam jeden w dyliżansie, siedząc po kolana w słomie.
Byłem jakby nieprzytomny od chwili odebrania listu. List ten po troskach i kłopotach, spowodowanych wiadomością Uemnika zupełnie wytrącił mię z równowagi. Teraz, siedząc w karecie, zacząłem się dziwić, poco jadę i przemyśliwałem nad tem, czy nie lepiejby było zatrzymać dyliżans, wrócić do domu, niż tak dziwnie słuchać anonimowego pisma. Jednem słowem znajdowałem się w bezradnem położeniu człowieka, którego wprawiono w kłopot. Ale nazwisko Prowisa, wymienione w liście, brało górę nad wszystkiem i usuwało wahanie. Czułem, choć prawie nieświadomie, że jeśliby go skutkiem mego niezdecydowania spotkało jakieś nieszczęście, nigdybym sobie tego nie wybaczył.
Gdyśmy jechali, ściemniało a droga wydawała mi się długą i nudną, bo nie było nic widać z wnętrza a zewnątrz nie mogłem siedzieć z powodu mych ran. Nie zajeżdżając do „Niebieskiego Dzika“, zatrzymałem się w jakiejś maleńkiej restauracyi i zamówiłem obiad. Podczas przyrządzania go poszedłem do Satis-haus, aby dowiedzieć się o zdrowie pani Chewiszem. Powiedziano mi, że jest jeszcze wciąż chora, choć czuje się cokolwiek lepiej.
Restauracya, w której się zatrzymałem, była częścią dawnego klasztoru, ośmiokątny zaś pokój był bardzo podobny do kościelnej kopuły. Ponieważ sam nie mogłem władać chorą ręką, musiał mi pomagać przy krajaniu mięsa stary gospodarz, z wielką łysiną na głowie. Ta okoliczność spowodowała rozmowę i gospodarz opowiedział mi swą własną historyę, którą ozdobił przypuszczeniem, że pierwszym mym dobroczyńcą był Pembelczuk i że on był twórcą mego szczęścia.
— Czy pan zna tego młodego człowieka?
— Czy go znam? Tak, od dzieciństwa.
— Czy odwiedza kiedy swe rodzinne miasto?
— Naturalnie, przyjeżdża czasem zobaczyć znajomych ważniejszych i nie zwraca zupełnie uwagi na człowieka, który, można powiedzieć, wykierował go na ludzi.
— Któż jest tym człowiekiem?
— Ten, o którym mówię, pan Pembelczuk.
— A czy ten młody człowiek nikomu więcej nie okazał podobnej niewdzięczności.
— Prawdopodobnieby okazał, jeśliby miał komu. Na razie jednak jedynym jego dobroczyńcą był pan Pembelczuk.
— Czy to sam Pembelczuk opowiada?
— Sam? A pocóżby miał sam opowiadać? To byłaby tylko próżna gadanina.
— Jednakże on mówi?
— Człowiekowi krew wrzeć zaczyna, gdy słucha, jak on o tem mówi.
Mimo woli pomyślałem: — „Józefie, dobry Józefie, ty napewno nigdy o tem nie mówisz, ty mnie tylko prawdziwie kochasz, cierpisz z powodu mej niewdzięczności i nigdy nie skarżysz się. I ty także droga, miła Biddi, nigdy się nie skarżysz!
— Apetyt pan jakoś stracił skutkiem nieszczęśliwego wypadku — rzekł gospodarz, spoglądając na mą zawiązaną rękę. — Niech pan spróbuje tego kawałka...
— Nie, dziękuję. Więcej nie mogę jeść.
Nigdy jeszcze nie byłem tak uderzony swą niewdzięcznością względem Józefa, jak obecnie, gdym ujrzał całą podłość Pembelczuka. Im wstrętniejszym wydawał mi się Pembelczuk, tem lepszym wydawał mi się Józef; im podlejszym Pembelczuk, tem szlachetniejszym Józef.
Po dwóch godzinach poczułem, że serce me trochę się uspokoiło. Wreszcie bicie zegarów zupełnie mnie orzeźwiło, zerwałem się pełen żalu i skruchy. Narzuciłem surdut i wyszedłem z gospody. Przedtem obszukałem wszystkie kieszenie, aby przeczytać raz jeszcze tajemniczy list, ale go nie znalazłem. Prawdopodobnie zgubiłem go w dyliżansie i to mnie niemało zaniepokoiło. Mimo to wiedziałem doskonale, że naznaczone spotkanie miało się odbyć w domku przy szluzie na moczarach, Punktualnie o godzinie dziewiątej wieczorem. Nie można było ani chwili tracić i dlatego prosto poszedłem na moczary.






Rozdział XXIV.

Noc była bardzo ciemna, mimo pełni księżyca, który właśnie wypływał na nieboskłon, gdy minąwszy wszystkie zabudowania, znalazłem się na otwartych moczarach. Za ich czerniejącą płaszczyzną snuła się wązka wstęga jasnego nieba, leciuchno zabarwiona purpurową zorzą. Za chwil kilka i ona znikła, kryjąc się w gęstych obłokach, zaścielających całe niebo.
Przykry wiatr nawiewał tęsknoty i moczary zdały się smutniejszymi niż zwykle. Człowiekowi, nieobeznanemu z okolicą, wydałyby się nieznośne, a i na mnie wywarły takie wrażenie, że już zacząłem się wahać, czy nie lepiej byłoby wrócić. Ale znałem doskonale te moczary i znalazłbym drogę nawet w gorszą noc i dlatego nie myślałem ustąpić, skoro raz zaszedłem tak daleko. Tak tedy zacząłem drogę mimo swej woli i mimo swej woli ją przedłużałem.
Szedłem nie w stronę kuźni, ale w tym kierunku, w jakim goniliśmy skazańców. Z tyłu miałem oddalony ponton, a gdym się obejrzał, widziałem ognie strażackie.
Minęło pół godziny, zanim doszedłem do pieców, w których wypalano wapno; ogniska jeszcze płonęły, roznosząc przykrą woń; robotników nie było widać; obok leżały kamieniołomy wapienne. Musiałem przez nie przejść i widziałem porozrzucane przyrządy i taczki, widać praca się dziś odbywała.
Wyszedłem z dołu, ponieważ ścieżka prowadziła po dnie kamieniołomów i ujrzałem światło w domku strażnika. Przyspieszyłem kroku i zastukałem do drzwi. Czekając na wezwanie, oglądałem się wokoło i dostrzegłem, że śluzy były zapuszczone i połamane; domek drewniany z ceglanym dachem zdaje się niedługo już mógł służyć za schronienie przed niewygodą, jeżeli poprzednio wogóle służył; błoto i muł były pokryte wapnem, a duszący dym i para z pieców biła mi prosto w twarz. Odpowiedzi nie było; znowu zastukałem a nie słysząc wezwania, nacisnąłem klamkę.
Drzwi się otworzyły. Zajrzałem i spostrzegłem świecę, stojącą na stole, ławkę i łóżko z materacem.
— Jest tu kto? — zawołałem.
Nikt się nie odezwał. Spojrzałem na zegarek, była już dziesiąta. Znów zawołałem:
— Jest tu kto?
Nie otrzymawszy odpowiedzi, wyszedłem, nie wiedząc, co robić.
Nagle zaczął padać deszcz. Wróciłem do izdebki i stałem w drzwiach, patrząc w ciemności nocy. Myśląc, że ktoś był tu niedawno i prawdopodobnie wkrótce wróci, bo świeca nie paliłaby się napróżno, chciałem zobaczyć, wiele jej spłonęło. Wszedłem i wziąłem ją do ręki, nagle ktoś ją zdmuchnął i poczułem, że schwytano mnie w pętlę narzuconą z tyłu.
— Aha! — powtórzył jakiś głuchy głos, Przeplatając swe słowa przekleństwami: — złapałeś się, gołąbeczku!
— Cóż to znaczy? — krzyknąłem, starając się uwolnić. — Kto to? Zbój, zbój, zbój!
Ręce moje silnie były przyciśnięte do boków a linka wpiła się w mą chorą rękę. Czyjaś ciężka dłoń zasłaniała mi usta, aby zgłuszyć krzyki, czułem czyjś oddech i mimo usilnego oporu, przywiązano mnie do ściany. Teraz tylko krzyknij — z nowem przekleństwem przemówił głos — a zaraz z tobą skończę!
Słabo mi się zrobiło z bólu w chorej ręce. Nie mogłem przyjść do siebie z wyczerpania; odrazu sobie przedstawiłem, jak łatwo byłoby wykonać tę groźbę i dlatego przestałem krzyczeć, starałem się tylko choć trochę wyswobodzić ręce i ulżyć cierpieniom. Poprzedni ból można było porównać z oparzeniem, obecnie czułem, jakby cała ręka była we wrzącej wodzie.
Z zupełnej ciemności, panującej w izbie, domyślałem się, że zamknął drzwi. Potykając się przez chwilę w ciemności, odszukał krzemień i kawałek stali i zaczął krzesać ogień. Napróżno wytężałem oczy, patrząc na iskry, padające na hubkę, które zaraz rozdmuchiwał, trzymając w ręku świecę; nic nie mogłem rozróżnić, prócz jego warg i końca świecy i to tylko chwilami. Hubka widocznie zamokła, co nie było dziwnem w takiem miejscu i iskry gasły jedna za drugą.
Człowiek ten nie spieszył się i wciąż starał się rozniecić ogień. Iskry zaczęły lecieć coraz częściej; mogłem rozróżnić obecnie jego ręce i niektóre rysy twarzy a także i to, że siedział pochylony nad stołem; ale — nic więcej. Znów zaczął dmuchać na hubkę. Nagle zapłonął ogień i poznałem: — Orlika!
Kogo spodziewałem się zobaczyć, nie wiem, ale nigdy jego. Poczułem, że znajduję się w wielkiem niebezpieczeństwie i nie spuszczałem zeń oczu.
Nie spiesząc się, zapalił świecę, rzucił zapałkę na ziemię i przygniótł ją nogą. Potem odsunął świecę od siebie, aby mu nie przeszkadzała patrzyć na mnie, złożył ręce na stole i zaczął mnie oglądać. Spostrzegłem, że jestem przywiązany do grubej drabiny, przytwierdzonej o parę centymetrów od ściany; było to wejście na górę.
— Aha. Wpadłeś mi w ręce!
— Rozwiąż mnie i wypuść!
— Cha — cha! ja cię puszczę! Wypuszczę cię na księżyc, puszczę cię na gwiazdy!
— Dlaczegoś mnie tu zwabił?
— Niby to nie wiesz? — rzekł, mściwie spoglądając na mnie.
— Dlaczego napadłeś na mnie pociemku?
— Dlatego, że sam chcę się z tem załatwić! Jeden lepiej zachowa tajemnicę, niż dwóch. Uu, przeklęty potworze!
Zła radość, z jaką patrzył na mnie, kiwając głową, z rękami wciąż jeszcze złożonemi na stole, wstrząsnęła mnie dreszczem. Milcząc śledziłem go; wyciągnął rękę w stronę sąsiedniego kąta i dobył stamtąd broni w miedzianej oprawie.
— Znasz to? Przypominasz sobie, gdzieś to widział poprzednio! Mów, bydle!
— Tak.
— Przez ciebie straciłem to miejsce? Mów, czy przez ciebie?
— Czyż mogłem postąpić inaczej?
— Tyś to zrobił i to samo wystarczyłoby już. Jak śmiałeś stawać między mną a dziewczyną, która mi się podobała?
— Kiedy to było?
— Kiedy tego nie było? Czyś nie ty oczernił starego Orlika w jej oczach.
— Sam się oczerniłeś, sam na toś zasłużył. Nie mógłbym ci nic złego uczynić, jeślibyś sam dla siebie nie był wrogiem.
— Łżesz, łajdaku! I „nie poskąpisz ani trudów, ani pieniędzy, aby mnie usunąć z okolicy“, nie tak? — rzekł, powtarzając moje słowa, które powiedziałem do Biddi podczas naszego ostatniego widzenia. A więc i ja ci coś oznajmię. Nigdy bardziej nie potrzebowałeś usunięcia mnie z tych okolic, jak w noc dzisiejszą. Tak, to wartoby było twych pieniędzy do ostatniego miedziaka, szeląga a nawet ze dwadzieścia razy więcej! — I kiwnął mi głową, warcząc, jak tygrys. Poczułem, że miał słuszność co do tych ostatnich słów.
— Co myślisz ze mną zrobić?
— Co myślę z, tobą zrobić? Myślę raz z tobą skończyć.
Pochylił się całem ciałem naprzód i przez kilka chwil nie spuszczał ze mnie oczu, potem powoli otworzył pięść, przesunął ręką po ustach, jakby od tej jednej myśli śliny mu z ust pociekły i znowu usiadł na miejscu.
— Zawsze stałeś na drodze staremu Orlikowi, od samego dzieciństwa. Dzisiejszej nocy zejdziesz mu z drogi. Nie będziesz mu więcej przeszkadzał. Już tak, jakbyś zginął.
Poczułem, że stoję na brzegu mogiły. Przez chwilę dziko obejrzałem się wokoło w nadziei, że znajdę jakiś sposób ocalenia, ale nie było żadnego.
— Co więcej. Chcę, by nie zostało z ciebie śladu, najmniejszej kosteczki. Wrzucę twego trupa do pieca, w którym wypalają wapno. Ja i dwa takie trupy uniósłbym na plecach. A potem niech ludzie myślą, co chcą, nigdy o niczem się nie dowiedzą.
Z niezwykłą szybkością wyobraziłem sobie wszystkie możliwe następstwa takiej śmierci. Ojciec Estelli będzie przekonany, żem go opuścił, zostanie ujęty i umrze, obwiniając mnie; nawet Herbert zwątpi we mnie, porównując list, który mu zostawiłem z faktem, że zatrzymałem się przy drzwiach pani Chewiszem tylko na chwilę. Józef i Biddi nigdy się nie dowiedzą, jak mi było ciężko tej nocy; nikt nigdy się nie dowie wiele przecierpiałem, jakie męki duchowe zniosłem i jak chciałem się poprawić. Śmierć, czekająca mnie była straszną, ale straszniejszą była myśl, że mego czynu nie zrozumieją i inaczej go osądzą po śmierci. Myśl jedna po drugiej tak szybko przelatywała mi przez głowę, że zanim zamarły słowa złoczyńcy, już widziałem się przedmiotem obrzydzenia nieistniejących jeszcze pokoleń — dzieci Estelli i potomków tych dzieci.
— No, kanalio, zanim cię zabiję, jak jakie bydlę — pobawię się jeszcze tobą i podrażnię cię. A, gadzino!
Znów pomyślałem, by zawołać o pomoc, choć doskonale wiedziałem o odosobnieniu tego miejsca i o beznadziejności! mego położenia. Ale wstrzymywało mnie uczucie obrzydzenia do Orlika. Jednego tylko byłem pewien, że nie będę go prosił o litość i że umrę, czyniąc ostatni próżny wysiłek, by mu się oprzeć. Jakże byłem względnym dla wszystkich ludzi w owej strasznej chwili, jak błagałem o łaskę niebios, jak byłem przerażony myślą, że nie mogę pożegnać, przeprosić wszystkich drogich moich i wybłagać u nich przebaczenia za me słabości. — Mimo tych gorzkich uczuć zabiłbym Orlika, umierając, jeślibym tylko mógł.
Napewno pił niedawno: oczy jego płonęły i nabiegły krwią. Na szyi chwiała się blaszana flaszka, jak niegdyś. Poniósł flaszkę do ust, pociągnął i poczułem zapach spirytusu.
— Łotrze! Stary Orlik powie ci coś. Toś ty sam przysłużył się swej kłótliwej siostrze.
Znowu w mojej wyobraźni przemknęły z niepojętą szybkością okoliczności napadu na biedną siostrę, jej choroba, śmierć, zanim mu powiedziałem:
— To ty, łotrze!
— Mówię ci, że to twoja wina, bo uczyniłem to przez ciebie. Napadłem na nią z tyłu tak, jak obecnie na ciebie napadłem i wymierzyłem jej cios. Myślałem, że już po niej i gdyby był tam piec tak blizko jak tu, nie ożyłaby już. A uczynił to nie stary Orlik, lecz ty. Ciebie pieszczono i chwalono, a jego bito i ganiono; starego Orlika bito i ganiono. Teraz za to odpokutujesz. Tyś winien, ty odpokutujesz.
Znowu pociągnął i wpadł w większą wściekłość. Wnioskując z tego, jak silnie przechylał głowę, można było miarkować że we flaszce już niewiele pozostało. Zrozumiałem, że podnieca się, aby prędko skończyć ze mną. Wiedziałem, że każda kropla pozostałego płynu była cząstką mego życia. Wiedziałem, że gdy się zmienię w część tej pary, która tak niedawno raziła me powonienie, on zrobi to, co zrobił po zabiciu siostry: — uda się do miasta i będzie włóczył się i rozpijał po szynkach, aby go wszyscy widzieli.
Myślą lata przebiegałem zanim on zdołał wymówić słów parę; słowa jego zaś przedstawiały dla mnie obrazy i widoki. W tym podrażnionym i wytężonym stanie wszystkich władz umysłowych, jak obecnie, nie mogłem pomyśleć ani o osobach ani o miejscach, żeby one przedemną nie stanęły jak na jawie. Obrazy następowały po sobie z szybkością i mimo to przez cały czas tak miałem go na oku, że nie możnaby było pilniej śledzić tygrysa, gotującego się do skoku! Widziałem najdrobniejsze jego poruszenia.
Łyknął jeszcze raz, wstał z ławki i odsunął stół. Potem wziął świecę i zastawiając ją ręką tak, aby światło padało na mnie, przez pewien czas nasycał się widokiem.
— Powiem ci jeszcze coś, kanalio. To o starego Orlika potknąłeś się owej nocy na schodach.
Ujrzałem ciemne schody, cień grubych poręczy, w świetle latarni, wiszącej na ścianie, pokój, którego już więcej nie miałem oglądać. Jedne drzwi przymknięte, drugie półotwarte a wzdłuż ścian znane mi meble.
— A dlaczego stary Orlik był tam? Opowiem ci jeszcze coś. Ty i ona wygnaliście mnie prawie z tych okolic, ale ja znalazłem sobie innych towarzyszów i panów. Jeden z nich pisze me listy, gdy mi potrzeba — czy słyszysz? — pisze moje listy, łotrze jeden! A piszą oni nie tak, jak ty, tylko pięćdziesięciu chairakterami. Postanowiłem cię pochwycić już wówczas, gdyś był na pogrzebie siostry. Nie miałem tylko dogodnej sposobności, śledziłem każdy twój krok, bo umyśliłem za wszelką cenę cię zgubić! No! Szukając ciebie natknąłem się na twego wuja Prowisa. Więc i ty masz wujów? Gdym cię znał u pana Hardżeri i byłeś jeszcze małą bestyą, tak że mógłbym cię dwoma palcami zdusić (jak zresztą nieraz myślałem zrobić, gdyś się wałęsał w niedzielę pod topolami wieczorem) — wtedy jeszcze nie miałeś wujów. Ale gdy stary Orlik poznał, że twój wuj Prowis napewno nosił tę okowę, którą Orlik znalazł przepiłowaną na moczarach i dotąd chował, póki nie powalił nią twej siostry, jak byka w rzeźni, tak właśnie, jak zamierza zrobić z tobą — cha, cha — a gdy to poznał — cha, cha...
Z dzikim śmiechem podsunął mi świecę tak blizko do twarzy, że musiałem się odchylić w tył.
— Aha! — ze śmiechem zakrzyczał i powtórzył tę czynność jeszcze raz. — Dziecko sparzywszy się, boi się ognia! Stary Orlik wie, żeś się poparzył, wie, że chcesz potajemnie ukryć swego wuja, zna cię dobrze, wiedział, że przyjdziesz tu tej nocy. No powiem ci jeszcze coś i na tem koniec. Są ludzie, którzy postarają się tak samo przyłapać twego wuja Prowisa, jak stary Orlik przyłapał ciebie. Niechże unika ich, gdy straci krewnego! Niech się o nich dowie, gdy nie zostanie ani jednej kostki z jego kochanego bratanka, ani jednego kawałka z jego ubrania. Znaleźli się tacy, co nie chcą, by Magwicz żył — widzisz, znam jego nazwisko — nie chcą, mówię, mieć go pod bokiem; wiedzieli o nim, gdy mieszkał daleko za morzem, skąd nie mógł wyjechać i zagrażać ich bezpieczeństwu. Może to oni właśnie piszą pięćdziesięciu rozmaitymi charakterami, to cię nie obchodzi. Hurra! Kompenson, Magwicz i szubienica!
Z temi słowy znowu dotknął mnie świecą, opalając mi twarz i włosy; na chwilę zupełnie mnie oślepił; potem odwróciwszy się do mnie plecami, postawił świecę na stole. Zanim znów obrócił się w mą stronę zdążyłem w myśli odmówić modlitwę i pożegnać się z Józefem, Biddi i Herbertem.
Między stołem a przeciwległą ścianą była przestrzeń na kilka kroków. Po tej przestrzeni zaczął chodzić tam i z powrotem. Ręce jego ciężko zwieszały się po bokach; a oczy ponuro na mnie spoglądały. Nigdy nie wydawał mi się tak silnym, jak obecnie. Nie miałem ani odrobiny nadziei. Mimo nawału obrazów, które zamiast myśli mknęły w mej wyobraźni, jasno zrozumiałem, że jeśliby nie był pewny, że mam niedługo zostać przy życiu, za nic w świecie nie opowiadałby mi tego, co przed chwilą mówił.
Nagle zatrzymał się, wyrwał korek z butelki i rzucił go na ziemię. Choć był bardzo lekki, ale słyszałem jego padanie. Orlik powoli łykał, coraz więcej przechylając głowę i już nie patrzył na mnie. Ostatnie krople wylał na rękę i zlizał. Potem w porywie szału ze strasznemi przekleństwami rzucił na bok flaszkę i zerwał się z ławki; w rękach trzymał młotek z długą, ciężką rączką.
Postanowienie moje nie opuściło mnie. Nie wymówiwszy najmniejszej prośby, zacząłem krzyczeć na całe gardło i przygotowywałem się do obrony. Miałem tylko głowę i nogi wolne, ale czułem w sobie nieznaną siłę. W tej chwili usłyszałem wołania i we drzwiach ukazało się światło. Kilku ludzi wpadło do pokoju i ujrzałem, jak w zamieszaniu Orlik prześlizgnął się między nimi, jednym skokiem przesadził stół i znikł w cieniach nocy.
Gdym odzyskał przytomność, spostrzegłem, że leżę na podłodze, rozwiązany a głowa moja spoczywała na czyichś kolanach. Oczy miałem wlepione w drabinkę, przytwierdzoną do ściany i dlatego odrazu poznałem, że było to to samo miejsce, na którem omdlałem.
Zbyt oszołomiony, aby się oglądnąć i zobaczyć, kto mnie podtrzymuje, wciąż patrzyłem na drabinę, gdy nagle między mną a drabiną ukazała się znajoma mi twarz chłopca od Trebba!
— Zdaje się, że wszystko w porządku — rzekł. Jest tylko bardzo blady!
Na te słowa twarz podtrzymującego mnie pochyliła się nade mną, poznałem ją.
— Herbert! Boże miłosierny?...
— Cicho, cicho, Hendlu. Nie bój się.
— I nasz dawny przyjaciel Startop! — zawołałem, gdy tenże pochylił się również.
— Nie zapominaj o naszej sprawie. — rzekł Herbert — a przedewszystkiem nie niepokój się.
Wzmianka ta pobudziła mnie do zerwania się, ale ból w ręce zmusił mnie znowu do opadnięcia na podłogę. — Jeszcze termin nie minął, Herbercie — mów prędko? Wiele czasu tu przebyłem? — Zdaje mi się, że przeleżałem tu bardzo długo — cały dzień i całą noc — dwa dni i dwie noce — może dłużej.
— Jeszcze pora nie nadeszła. Dopiero noc z poniedziałku na wtorek.
— Chwała Bogu!
— Masz jeszcze cały wtorek na wypoczynek. Jednakże ty jęczysz, drogi Hendlu. Gdzieś zraniony? Czy możesz stać?
— Tak, tak. Mogę chodzić. Nic mnie nie boli, tylko ta ręka.
Zaraz odwinęli mi rękaw i uczynili, co mogli, by zmniejszyć ból. Ręka bardzo spuchła i nie mogłem wytrzymać, gdy jej dotykano. Podarli swe chustki do nosa, aby zrobić świeże bandaże i ostrożnie założyli je na rękę. Wkrótce opuściliśmy budkę stróża. Chłopiec od Trebba — obecnie wysoki młodzieniec szedł Przed nami z latarnią — było to właśnie to samo światło, jakie ujrzałem we drzwiach. Księżyc podniósł się w górę, a choć deszcz padał, noc nie była tak ponurą, jak poprzednio. Biały dymek, wychodzący z pieców, odlatywał obecnie w przeciwną stronę. Dziękowałem w duszy Opatrzności, podobnie jak niedawno jeszcze w myśli układałem ostatnią modlitwę.
Dotychczas Herbert odmawiał stanowczo wszystkim mym prośbom i nie chciał mi opowiedzieć, w jaki sposób przyszedł mi na pomoc; radził mi, abym się uspokoił. Teraz jednak dowiedziałem się, że zgubiłem ten list w mieszkaniu, a Herbert, wróciwszy do domu ze Startopem, znalazł go wkrótce po mym wyjeździe. Ton pisma, a jeszcze więcej odmienna treść jego od treści pospiesznej notatki, którą do niego zostawiłem, wydały mu się podejrzanemi. Po zastanowieniu zaniepokoił się jeszcze więcej i udał się ze Startopem, który dobrowolnie mu towarzyszył, na stacyę dyliżansów. Dowiedział się, że wieczorny dyliżans już odszedł. W miarę przeszkód, rosła obawa, postanowił wyjechać pocztą. W ten sposób ze Startopem przyjechali do „Niebieskiego Dzika“ w nadziei, że mnie tam znajdą lub dowiedzą się czegoś o mnie. Przypuszczenia ich zawiodły, udali się więc do pani Chewiszem, gdzie stracili ślad. Poczem wrócili do gospody, aby coś przekąsić i wyszukać przewodnika na moczary. Między bezczynnymi, spacerującymi obok „Niebieskiego Dzika“ trafił się chłopiec od Trebba — zawsze wierny dawnej zasadzie, że powinien być wszędzie, gdzie niema dlań miejsca. Widział on, jak od pani Chewiszem poszedłem na obiad, został zatem ich przewodnikiem i poprowadził ich do domku strażnika przy szluzie drogą miejską, którą ominąłem. Po drodze Herbert myśląc, że przyszedłem tu ze względu na bezpieczeństwo Prowisa i że obce wmieszanie się mogło zaszkodzić, pozostawił przewodnika i Startopa na brzegu kamieniołomów, sam zaś ostrożnie obszedł trzy razy wokoło domku, aby się przekonać, czy jestem bezpieczny. Słysząc niewyraźne dźwięki obcego grubego głosu, wciąż wątpił, czy tam jestem, gdy nagle usłyszał mój krzyk, natychmiast wyłamał drzwi i wpadł z pozostałymi.
Gdym opowiedział Herbertowi, co zaszło, żądał, abyśmy natychmiast poszli uwiadomić o tem miejskie władze. Ale wytłomaczyłem mu, że to wstrzymałoby nas lub zmusiło do powrotu a w każdym razie byłoby zgubnem dla Prowisa. Tej trudności nie można było obejść i musieliśmy zrzec się wszelkiej nadziei ścigania tym razem — Orlika. W obecnych okolicznościach uważaliśmy za lepsze nie rozwodzić się nad tem przy chłopcu od Trebba, który, jestem pewien, był bardzo rozczarowany, dowiedziawszy się, że jego udział wybawił mnie od pieca do wypalania wapna. Nie dlatego, by był nieludzki z natury, nie, miał tylko trochę zbytniej żywości i potrzebował podniecającego pokarmu dla swej wyobraźni. Przy rozstaniu się dałem mu dwie gwinee, co, zdaje mi się, przypadło mu do gustu i powiedziałem, że bardzo żałuję, iż miałem kiedyś złe o nim pojęcie, co zupełnie go nie wzruszyło.
Ponieważ środa nadchodziła, postanowiliśmy wrócić do Londynu tej samej nocy tem bardziej, że chcieliśmy wyjechać z miasteczka, zanim rozejdą się pogłoski o wieczornym wypadku. Herbert wydostał butelkę jakiegoś płynu, którym okładał mi rękę przez całą noc. Świtało już, gdyśmy stanęli w Templu; odrazu położyłem się do łóżka i przeleżałem w niem całą noc.
Obawa, aby nie zachorować i nie być niezdolnym do niczego na drugi dzień, tak mnie prześladowała, że dziwię się, czemu właśnie ona mnie nie złamała. Niewątpliwie strach, obawa o powodzenie dnia jutrzejszego i znużenie, złamałyby mnie, gdyby nie ciągły, wytężony stan, w jakim utrzymywała mnie myśl o dniu jutrzejszym. Ten dzień jutrzejszy, tak dawno oczekiwany i związany z tyloma ważnemi następstwami!
Ostrożność wymagała, by między nim a nami nie było żadnych stosunków w tym dniu i to wzmagało mój niepokój. Każdy krok, każdy szelest powodował drżenie; zdawało mi się, że to posłaniec z fatalną wiadomością, że odkryto go i uwięziono. Ale dzień minął a posłańca nie było; gdy ściemniało, obawy moje, by nie rozchorować się do jutra rana, opanowały mię mocniej. Poraniona ręka i głowa paliły i już myślałem, że zaczynam bredzić. Licząc narachowałem ogromne sumy, potem powtarzałem długie wyjątki prozy i wierszy, jakie umiałem na pamięć. Recytowaniem tem zajmowałem się lub zasypiałem na chwilę, potem nagle budząc się, mówiłem sobie: „Znowu zaczynam bredzić!“
Herbert i Startop przez cały dzień byli przy mnie, wciąż zwilżając mi rękę i dając ochładzające napoje. Zasypiałem; budząc się za każdym razem myślałem o tem, że minęło wiele czasu i sposobność uwolnienia Prowisa stracona. Około północy wyskoczyłem z łóżka i pobiegłem do Herberta przekonany, że przespałem dwadzieścia cztery godzin i że środa już minęła. Był to ostatni paroksyzm chorobliwego rozdrażnienia; potem już twardo zasnąłem.
Świt zaglądał w okno, gdym się obudził. Migające ogniki na mostach już bladły. Zorza rozlała się płomienistą falą po horyzoncie. Rzeka była jeszcze ciemna i tajemnicza, tylko gdzieniegdzie na zimnych, ponurych mostach igrało ciepłe zarzewie pożaru, gorejącego na niebie. Kiedym patrzył na ścieśnione dachy domów, wieże i szczyty kościelne, odrzynające się na tle jasnego nieba, weszło słońce i jakby ciemna zasłona spadła z rzeki a powierzchnia jej rozbłysła milionami iskier. Wtedy i ja poczułem siły i rzeźwość.
Herbert spał na swem łóżku a nasz, stary towarzysz na kanapie. Nie mogłem ubrać się bez ich pomocy, ale roznieciłem ogień i przygotowałem dla nich kawę. Wkrótce i oni obudzili się; otworzyliśmy okno, aby odetchnąć świeżem, rannem powietrzem i popatrzeć na przypływ, wciąż jeszcze idący od morza.
— Około dziewiątej oczekuj nas, Prowisie, — rzekł wesoło Herbert — i bądź gotów, tam na wybrzeżu Młyńskiego Potoku!






Rozdział XXV.

Był to jeden z tych marcowych dni, gdy słońce piecze, a wiatr mrozi; w słońcu lato, a w cieniu zima. Zaopatrzyliśmy się w cieple palta. Z całego swego mienia zapakowałem do walizki tylko najniezbędniejsze do drogi rzeczy i wziąłem ją ze sobą.
„Dokąd jadę, co będę robił, kiedy wrócę?“ — wszystko to były nierozstrzygnięte pytania; nawet nie łamałem sobie głowy nad podobnemi kwestyami; wszystkie myśli moje były zajęte troską o Prowisa. Wychodząc, zatrzymałem się na chwilę we drzwiach i mimowoli pomyślałem, przy jakiej okoliczności los dozwoli mi wrócić, o ile wogóle mam kiedy wrócić?
Nie spiesząc się, doszliśmy do schodów Templu i chwil kilka radziliśmy, jakby niezdecydowani, czy jechać, czy nie. Naturalnie wcześniej było zapowiedziane, aby łódka i wszystkie przynależności były na miejscu i w porządku. Po kilku minutach niemego niezdecydowania, zupełnie zbytecznego, bo nikt nie mógł nas śledzić prócz dwóch niepewnych osobników (zwykłej przynależności schodów Templu) zeszliśmy do łódki i odbili. Herbert zasiadł na końcu, ja zaś przy sterze. Było pół do dziewiątej, czas pełnego przypływu.
Plan mieliśmy następujący. Odpływ zaczynał się o dziewiątej i do trzeciej był dla nas dogodnym; potem do nocy należało wiosłować przeciw przypływowi. Do tego czasu trzeba było dotrzeć do wielkiego zakrętu rzeki, poniżej Grewzendu; tam rzeka szeroka a brzegi jej mało zamieszkałe, tylko pojedyncze gospody rozrzucone tu i owdzie po brzegu. W jednej z nich mogliśmy znaleźć bezpieczne schronienie i przepędzić noc. Parowce hamburski i rotterdamski wyjeżdżały we środę, o dziewiątej z rana. Należało zatrzymać pierwszy z nich a w razie niepowodzenia zwrócić się do innego. Z góry wyuczyliśmy się znaków, odróżniających je od innych parowców.
Poczucie, że wreszcie przystąpiliśmy do wykonania dawno obmyślanego planu, było taką dla mnie pociechą, że zapomniałem o wszystkiem na świecie. Świeżość powietrza, światło słoneczne, ruch na rzece, sam tok fali, wszystko to jeszcze bardziej napełniało mnie otuchą. Nawet droga wzdłuż wybrzeża, jakby współczuła z nami i dodawała nam odwagi. Przykro mi było, żem siedział w łódce bezczynnie, choć prawdę mówiąc, trudnoby było wyszukać lepszych wioślarzy: obaj moi przyjaciele wiosłowali doskonale i sądząc z ich dzielnego wyglądu, mogliby tak płynąć cały dzień.
W owych czasach ruch parowców na Tamizie nie był tak rozwinięty, jak dziś i dlatego liczba wioślarzy bywała o wiele większa. Różnych łódek, barek, czółen kupieckich krążyło tak wiele, jak obecnie, ale wielkich parowców i mniejszych nie snuło się dziesiątej a nawet dwunastej części. Mimo wczesnej godziny mnóstwo dwuwiosłowców i czółen płynęło z biegiem. W tych dniach łatwo płynęło się w zwykłej łódce po Tamizie nawet między mostami, toteż odważnie przemykaliśmy między barkami i czółnami, zajmującemi w połowie szerokość rzeki.
Wkrótce minęliśmy stary londyński most, rynek z jego Holendrami i ostrygami i wpłynęliśmy w gęste szeregi statków. Tu ładowano i wyładowywano parowce, które unicestwiały nas swą wielkością, gdy przemykaliśmy się obok w swej maleńkiej łupince; tu stały czółna z węglem kamiennym i ze stukiem wyładowywano je na płytkie barki; stał też w oczekiwaniu jutrzejszego dnia rotterdamski parochód, któremu doskonale przyjrzeliśmy się; niedaleko również chwiał się na kotwicy hamburgski, obok którego przepłynęliśmy.
I oto oczom naszym ukazał się brzeg Młyńskiego Potoku i schodki ku wodzie, a serce me niespokojnie zabiło.
— Jest? — spytał Herbert.
— Jeszcze nie.
— Doskonale! Nie powinien był wychodzić, zanim nas zobaczy. Widzisz umówiony znak?
— Stąd nie widać dobrze; ale zdaje mi się, że widzę. Widzę, teraz widzę! Jest już! Szybko! Wiosłujcie!
Na chwilę tylko przybiliśmy do schodków a on już znalazł się w łódce i natychmiast odpłynęliśmy. Był ubrany w marynarską kurtkę i niósł ze sobą czarny ceratowy płaszcz, a wyglądał jak dwie krople wody do rzecznego szturmana podobny.
— Kochany chłopcze — rzekł, kładąc swą szeroką dłoń na me ramię, zanim usiadł w łódce. — Wierny, drogi chłopcze. Mądrze urządzone. Dziękuję wam, dziękuję.
Znów sunęliśmy wśród ciasnych szeregów statków, unikając zardzewiałych łańcuchów, mokrych sznurów i pływających beczek, rozrzucając na boki odpadki i szarą zawęgloną pianę.
Zarówno przy schodkach jak i potem nie Przestawałem wypatrywać napróżno odznak pogoni. Nic nie mogłem spostrzedz. Widocznie nie śledzono nas. Jeślibym zauważył, że towarzyszy nam inna łódka, zatrzymałbym się przy brzegu i zmusił do przepłynięcia lub odkrycia się. Nic nam jednak nie przeszkadzało w drodze.
Prowis wybornie dostosował się do okoliczności. Dziwnem (choć zrozumiałem, po wszystkich jego ucieczkach) wydawało się, że on najmniej z nas wszystkich okazywał niepokoju. Choć w rzeczywistości nie był obojętny, lecz mówił, że ma nadzieję dożyć tego, iż uczyni mnie pierwszym dżentelmenem w obcych krajach; wogóle nie myślał o tem, co może go spotkać w połowie drogi. Gdyby przyszło niebezpieczeństwo, odważnie stawiłby mu czoło, ale z góry nie troszczył się o nie.
— Jeślibyś wiedział, co to za pociecha siedzieć i palić sobie obok swego drogiego chłopca, po przejęczeniu tak długiego czasu między czterema ścianami. Ale ty tego nie zrozumiesz.
— Rozumiem urok wolności.
— Ale nie pojmujesz tego uczucia nawet w połowie tak dobrze, jak ja. Gdybyś posiedział pod kluczem, wówczas byś wiedział, co to wolność. Nie chcę być jednak ordynarnym.
Wydało mi się nienaturalnem, by człowiek ten mógł dla byle czego postawić na kartę swa wolność i życie. Ale po namyśle, przyszedłem do przekonania, że dla niego życie bez niebezpieczeństw nie ma takiej wartości, jak dla innych. Widocznie rozmyślania moje były prawdziwe, bo zaciągnąwszy się dymem, mówił:
— Widzisz, drogi chłopcze, gdym — był na drugiej półkuli, zawsze myślałem o tem, co jest po tej stronie i mimo żem się stawał coraz bogatszym, zawsze prześladowała mnie nuda i tęsknota. Każdy tam znał Magwicza, mógł sobie Magwicz przychodzić i odchodzić i nikt się go nie obawiał. Nie byliby tu tak spokojni, gdyby wiedzieli, żem przyjechał.
— Jeśli się nam powiedzie, to za parę godzin będzie pan zupełnie wolny i poza niebezpieczeństwem.
— Sądzę, że tak — rzekł, ciężko westchnąwszy.
— Jestem tego prawie pewien.
Przechylił się za brzeg, zsunął rękę do wody i rzekł z tym łagodnym uśmiechem, który obecnie nieraz pojawiał się na jego ustach:
— Tak, pewien jestem. Nie można płynąć ciszej i spokojniej, niż my. Ale tylko to widzę, Patrząc, jak nasza łódka sunie po falach. Dopiero co rozmyślałem, że tak trudno przewidzieć, co będzie za parę godzin, jak zobaczyć dno tej rzeki; a wstrzymać bieg czasu tak trudno, jak trudnoby było wstrzymać palcami bieg rzeki. Zawsze przepłynie między palcami.
To powiedziawszy, wyjął rękę z wody.
— Jeślibym nie widział pańskiej twarzy, myślałbym, że się pan lęka.
— Zupełnie nie, drogi chłopcze! Wszak sprawnie posuwamy się, a plusk wody u szczytu łódki wesoło dźwięczy w mojej duszy.
Znowu włożył fajkę w usta i siedział tak spokojnie, jakby już był poza granicami Anglii. A jednak bez oporu poddawał się każdej radzie; zdawało się, że jest śmiertelnie przerażony. Gdyśmy się zatrzymali na chwilę przy brzegu, aby kupić kilka butelek piwa, chciał wyskoczyć na brzeg, ale gdy tylko wspomniałem, że bezpieczniejby było, by został w łódce, powiedział tylko: „tak myślisz?“ i natychmiast usiadł na poprzedniem miejscu.
Na rzece było chłodno, choć dzień pogodny i słońce świeciło. Odpływ okazywał się silny, a ja starałem się tak kierować, aby jak najwięcej wyzyskać tę pomoc; dzięki temu, oraz zgodnym uderzeniom wioseł mych przyjaciół posuwaliśmy się bardzo prędko. Zwolna w miarę jak odpływ się zmniejszał, traciliśmy z oczu okolice, lasy i góry; teraz oczom naszym przedstawiały się tylko błotniste wybrzeża, ale odpływ działał wciąż aż do Grewzdenu. Ponieważ Prowis był owinięty w płaszcz, wprost skierowałem łódkę na komorę cłową, potem wypłynąłem na środek rzeki i przemknąłem się koło wielkiego przewozowego czółna z żołnierzami, którzy stojąc na pokładzie, patrzyli na nas. Wkrótce odpłyń ustał, a oni wszyscy zwrócili się, aby oglądać przypływ i cała flota cisnęła się wokóło nas. My zaś, unikając przypływu, trzymaliśmy się brzegów, wymijając ostrożnie mielizny i wysepki.
Wioślarze byli zupełnie rzeźwi; od czasu do czasu, opuszczali na parę minut wiosła, a łódka sama płynęła z biegiem, to też obecnie wystarczył kwadrans na zupełny wypoczynek. Wyszliśmy na brzeg, na mokre, ślizkie kamienie i pokrzepiliśmy się jadłem i napojem, w które byliśmy zaopatrzeni. Miejsce to przypominało mi rodzinne moczary; taka sama jednostajna płaszczyzna, taki sam mglisty horyzont. Wszystko ciche, bez ruchu, tylko rzeka szybko niknęła, podrzucając i unosząc płynące wiechy. Ostatni statek widzianej przez nas floty skrył się za zakrętem rzeki, widać było tylko kilka czółen transportowych, niknących w mgle. Jakaś potworna latarnia, sygnalizująca mieliznę, stała na kurzych nogach wśród błota, jakby skurczony starzec na kulach; pokryte mułem koły i kamienie sterczały z błota; stara przystań i opuszczony domek bez dachu osunęły się weń prawie; słowem — wokoło był tylko brud i pustka.
Wkrótce odbiliśmy i popłynęli dalej. Obecnie trudniej było sunąć naprzód, ale Herbert i Startop wiosłowali bez wytchnienia, dopóki słońce świeciło. Tymczasem stan wody podniósł się nieco i mogliśmy widzieć dal poza wybrzeżem. Na horyzoncie jaśniał purpurowy blask zachodzącego słońca, przechodząc w coraz ciemniejszy odcień; zdawało się, że między nami a słońcem rozciąga się jedna pustynna powierzchnia moczaru; i tylko czajki od czasu do czasu naruszały swymi krzykami spokój tego zamarłego miejsca.
Noc szybko zapadała, a księżyc zwolna wschodził, dlatego wstrzymaliśmy się na naradę, co dalej czynić. Narada była krótka. Nic nam innego nie pozostawało, jak zatrzymać się na noc w jakim opuszczonym szynku. Znowu ujęliśmy wiosła, wyglądając po bokach pożądanego schroniska. Płynęliśmy tak cztery czy pięć przykrych mil. Było chłodno i wilgotno tak, że barka z węglem, na której płonęło ognisko, wydawała się nam zazdrości godnym przytułkiem. Tymczasem zupełnie ściemniało; zdawało się, że dochodzi do nas więcej światła z rzeki, niż z nieba, bo gwiazdy, odbijając się we wodzie, mnożyły się w setki przy każdem zanurzeniu wiosła.
W tych przykrych chwilach każdego z nas przejmowała myśl, że nas prześladują. Przypływ nieraz napędzał fale na puste wybrzeże, a przy każdym plusku fali, uderzającej o nadbrzeżne kamienie, przejmował nas dreszcz i wpatrywaliśmy się w ciemność w kierunku, w którym słychać było odgłos. Miejscami rzeka tworzyła małe zatoczki, a my objeżdżaliśmy je z jakiemś nerwowem drżeniem z obawy, aby w nich nie ukrywali się nasi prześladowcy. Czasami który z nas pytał: „Co to za plusk?“ lub „czy to przypadkiem nie łódka?“ Potem nastawała martwa cisza i siedząc przy sterze, dziwiłem się temu hałasowi, z jakim wiosła skrzypiały w swych osadach i uderzały we wodę.
Wreszcie dostrzegliśmy światło na brzegu w jakimś domku; obok niego prowadziła droga, wyłożona kamieniami. Pozostawiwszy wszystkich w łódce, wyszedłem na brzeg i przekonałem się, że było to oświecone okno karczemki. Szynk ten był brudny i prawdopodobnie dobrze znany kontrabandzistom, ale w kuchni płonęło ognisko; okazało się, że z pokarmów są tylko jaja i wędlina, napojów nie brakowało. domku ponadto były dwa pokoje, każdy z dwoma łóżkami. Cała ludność karczemki składała się z gospodarza, jego żony, jakiegoś chłopca bardzo brudnego i nieporządnego. Łatwo było pomyśleć, że i on walał się w mule i błocie wraz z kołami i kamieniami, sterczącymi na brzegu.
Z tym pomocnikiem wróciłem do łódki, wszliśmy na brzeg, wzięli ze sobą wiosła i ster a łódkę wyciągnęli. Nasyciliśmy się i rozdzieliliśmy sypialnie: Herbert i Startop zajęli jeden pokój, ja zaś z Prowisem drugi. Przekonaliśmy się, że oba pokoje były zupełnie pozbawione powietrza, pod pościelą zaś ukrywano wielką ilość starych ubrań i brudnej bielizny, zupełnie nie odpowiadającą małej liczbie mieszkańców. Mimo to bardzośmy się cieszyli, że trafiliśmy na tak samotne miejsce.
Dopókiśmy się grzali przy kominku po wieczerzy, malec siedział w kącie i starał się zdjąć parę przemoczonych butów, prawdopodobnie ściągniętych z topielca. Nagle zwrócił się do mnie z zapytaniem, czy spotkaliśmy czterowiosłowe czółno, płynące z przypływem w górę rzeki. Odpowiedziałem, żem nie zauważył, że widocznie czółno popłynęło w dół rzeki, choć odbijając kierowało się w górę.
— Prawdopodobnie rozmyślili się i pojechali w dół, zamiast w górę.
— Czterowiosłowe czółno?
— Tak czterowiosłowe z dwoma wioślarzami.
— A wychodzili na brzeg?
— Przysłali kamienny dzbanek po piwo. Chętnie nasypałbym im czegoś do piwa, tym gołąbkom.
— Dlaczego?
— Już ja wiem dlaczego!
Mówił dziwnym, przygłuszonym tonem, jakby trochę nadbrzeżnego mułu dostało mu się do gardła.
— Myśli — rzekł gospodarz, słaby, niezdecydowany człowiek, zupełnie widocznie polegający na chłopcu — myśli że oni, że oni są.
— Wiem już, co myślę.
— Myślisz, że to dozorcy cłowi?
— Tak sądzę.
— No, to źle sądzisz.
— Czyż?
Brudny chłopiec wypowiedział to ostatnie wiele mówiące słowo z wyrazem najgłębszego przekonania w słuszność swego przypuszczenia i z tymi samym wyrazem zdjął przemoczony but, popatrzył na niego, wysypał z niego piasek na podłogę i znowu włożył. Wszystko to wykonał ze spokojem młodzieńca, przekonanego o właściwości swego postąpienia.
— A gdzież według ciebie podzieli swe guziki? — spytał gospodarz, wahając się już w swem mniemaniu.
— Gdfcie podzieli guziki? Do wody wrzucili. Połknęli. Posiali, by groch wyrósł. Gdzie podzieli guziki!...
— Nie unoś się Dżek.
— Dozorca cłowy wie, gdzie ma ukryć guziki, gdy mu przeszkadzają — ciągnął Dżek, powtarzając te słowa z wyrazem najwyższego wstrętu. — Czterowiosłowiec z dwoma wioślarzami nie będzie jeździł w górę i w dół, bez względu na przypływ i odpływ, chyba, że pod tem kryje się jakiś podstęp cłowy.
Mówiąc to, wyszedł a gospodarz uważał za właściwe pozostawić ten temat na stronie.
Jednakże rozmowa przestraszyła nas, a mnie w szczególności. Wicher wył, rzeka uderzała o brzeg, zdawało mi się, że jesteśmy już schwytani do klatki. Czterowiosłowe czółno, płynące w dół i w górę, tak że zwróciło na siebie uwagę, było bardzo złą przepowiednią. Namówiwszy Prowisa, by udał się na spoczynek, wyszedłem z domu z towarzyszami i zaczęliśmy się naradzać. (Startopa do tej pory nie wtajemniczyliśmy w sprawę). Czy mamy oczekiwać tu parowca, czy też jutro rano spuścić się niżej? Oto pytanie, które mieliśmy rozstrzygnąć. Postanowiliśmy, że najlepiej będzie pozostać tu i na godzinę przed czasem, kiedy według naszych obliczeń miał nadejść parowiec — popłynąć cichutko z biegiem rzeki, trzymając się środka. Tak zadecydowaliśmy i wróciwszy, położyliśmy się spać.
Położyłem się prawie ubrany i dobrze przespałem kilka godzin. Gdym się obudził, wiatr się bardzo wzmógł i silnie wstrząsał szyldem karczmy. Wstałem po cichu z łóżka, ponieważ Prowis mocno spał i podszedłem do okna. Wychodziło na drogę, na którą wyciągnęliśmy w przeddzień łódkę; gdym się przyjrzał przy słabym blasku księżyca dostrzegłem dwóch ludzi, uważnie się oglądających. Przeszli pod oknem, nie patrząc więcej na nie, i nie schodząc do pustej przystani, poszli wprost przez błoto w kierunku biegu rzeki.
Pierwszą mą myślą było zawołać Herberta i pokazać mu oddalających się ludzi. Ale zanim doszedłem do jego pokoju, leżącego po drugiej stronie domu, przypomniałem sobie, że zarówno on, jak i Startop muszą być pomęczeni i wolałem ich nie budzić. Zbliżyłem się do okna i widziałem, jak obaj ludzie szli wciąż jeszcze po moczarze. Przy tak słabem świetle nie długo mogłem ich obserwować, to też silnie przejęty, położyłem się i zasnąłem.
Wczesnym rankiem byliśmy już na nogach. Kiedyśmy we czwórkę przechadzali się przed śniadaniem, uważałem za mój obowiązek oznajmić im o widzianych przeze mnie ludziach. I teraz Prowis wydawał się mniej strwożonym, niż my. Według wszelkiego prawdopodobieństwa: — obojętnie zauważył — ludzie ci należą do straży celnej i my ich zupełnie nie obchodzimy. Starałem się wmówić to w siebie, choć takie przypuszczenie bardzo było prawdopodobne. Mimo to zaproponowałem, abyśmy z nim poszli na najbardziej wystający cypel wybrzeża i aby łódka zajechała tam po nas koło południa. Propozycyę moją przyjęto jako właściwą ostrożność, to też po śniadaniu udaliśmy się we dwóch, nic nie mówiąc gospodarzowi.
Prowis po drodze palił fajkę i od czasu do czasu klepał mnie po ramieniu. Mógłby kto pomyśleć, że niebezpieczeństwo groziło mnie, a nie jemu i że starał się dodać mi odwagi. Bardzo mało mówiliśmy. Gdyśmy podeszli do wrzynającego się w rzekę półwyspu, udałem się na wywiady, prosząc Prowisa, by poczekał, bo właśnie tu szli wczoraj ci dwaj ludzie. Zgodził się, poszedłem zatem sam. Nie było śladów ani ludzi, ani łódki. Prawda, że woda się podniosła skutkiem przypływu i mogła zmyć ślady.
Dałem mu znak kapeluszem, by podszedł i obaj wyczekiwaliśmy łódki, to leżąc na piasku, owinąwszy się płaszczami, to chodząc po brzegu dla rozgrzania się. Wreszcie nadpłynęła łódka, siedliśmy obaj i wypłynęli na środek rzeki, gdzie powinien był nadejść parowiec. Brakło tylko dziesięciu minut do godziny i wyglądaliśmy, czy nie ukaże się dym parowca.
Spostrzegliśmy dym dopiero o pół do drugiej a wkrótce potem zauważyliśmy dym drugiego parowca. Ponieważ płynęły bardzo szybko, przygotowaliśmy pakunki i korzystali z czasu, by się pożegnać z Herbertem i Startopem. Zaledwie zdążyliśmy uścisnąć im ręce, ukazał się w dali czterowiosłowiec i wypłynął również na środek rzeki.
Smuga ziemi dzieliła nas od parowca a widzieliśmy dym, dzięki zakrętom rzeki, teraz ukazał się zupełnie i szedł wprost na nas. Zawołałem na Herberta i Startopa, by wiosłowali z biegiem rzeki, aby nas łatwiej mogli dostrzedz ze statku, Prowisowi zaś poleciłem otulić się w płaszcz i siedzieć cicho. Tymczasem czółno przecięło nam drogę, zrównało się z nami i płynęło obok, naśladując wszystkie ruchy naszej łódki, tak że wiosła nasze o mało nie dotykały ich wioseł; z dwóch ludzi jeden kierował sterem i uważnie patrzył na nas, podobnie jak wszyscy wiosłujący; drugi był otulony jak Prowis i dawał zdaje się wskazówki sterującemu, podczas gdy ten nie spuszczał z nas oczu.
Startop wkrótce poznał parowiec i rzekł do mnie półgłosem: — „Hamburski“. Statek szybko się zbliżał, szum kół jego stawał się coraz silniejszy, już prawie zrównał się z nami, gdy zawołano na nas z czółna.
— Macie u siebie w łódce zbiegłego skazańca, — mówił sterujący — to człowiek otulony w płaszcz. Nazywa się Abel Magwicz lub Prowis. W imieniu prawa żądam, by się nie opierał i abyście go wydali.
W tej chwili bez jego nakazu czółno zbliżyło się do nas. Wioślarze razem złożyli wiosła i schwycili brzeg naszej łódki, zanim zdołalibyśmy oprzytomnieć. To wywołało wielkie zamieszanie na parowcu; słyszałem, jak wołano z niego, słyszałem rozkaz wstrzymania maszyny, widziałem, jak stanęły koła, ale cała masa z nieprzezwyciężoną siłą waliła wprost na nas. Widziałem, jak sternik położył rękę na ramieniu Magwicza, jak strasznie podrzucały łódkami fale parowca a wszyscy pasażerowie machali dziwnie rękami. W tej chwili Magwicz zerwał się; odepchnął aresztującego go i zerwał płaszcz z człowieka, siedzącego w czółnie. Pokazała się wstrętna twarz drugiego więźnia, zmieniona, zbladła ze strachu, rozległ się głośny krzyk z parowca, głośny plusk wody i poczułem drgnięcie łódki pod sobą.
W głowie mi się zakręciło, ale za chwilę ujrzałem się na czółnie. Byli tu Herbert i Startop, lecz łódka nasza i obaj więźniowie znikli.
Zrazu z powodu krzyków z parowca i kłębów dymu z komina nie rozróżniałem nieba od wody, jednego brzegu od drugiego; ale ludzie na czółnie zręcznie zwrócili je w prawo, poruszyli trzy razy wiosłami, podnieśli je w górę i zaczęli patrzyć we wodę. Nagle na wodzie ukazał się czarny przedmiot, płynący ku nam na ukos. Nie wymówiono ani słowa, tylko sternik podniósł rękę i łódka zaczęła się poruszać powoli do czerniejącego przedmiotu, pchana wiosłami. Wkrótce poznałem Magwicza, płynącego z trudem. Wzięto go do czółna i natychmiast związano mu ręce i nogi.
Czółno stało nieruchomo i wszyscy bacznie patrzyli na wodę. W tej chwili nadszedł rotterdamski parochód, ale nie pojmując, o co chodzi, pojechał dalej. Długo jeszcze staliśmy po odejściu parowca, choć wszyscy wiedzieli, że to stracony trud.
Wreszcie odpłynęliśmy i brzegiem udaliśmy się do szynku, w którym nocowaliśmy; przyjęto nas obecnie ze zdziwieniem. Tu mogłem trochę ulżyć Magwiczowi, który odniósł głęboką ranę w głowę i silny cios w piersi.
Opowiedział mi, że według wszelkiego prawdopodobieństwa dostał się pod parowiec i wypływając uderzył się o spód jego w głowę. Pierś przygniótł mu prawdopodobnie brzeg czółna; ból był tak silny, że ciężko dyszał. Dodał, że nie wie, jak postąpiłby z podłym Kompensonem, ale że w chwili gdy zerwał mu płaszcz, ten ze strachu szarpnął się, zatoczył i obaj wypadli z czółna; nagłe przewrócenie się jego i usiłowania sternika, by go zatrzymać, wywróciło łódkę. Następnie szeptem oznajmił mi, że obaj poszli na dno, silnie ściskając się w objęciach, że pod wodą nastąpiła straszna walka, że on zdołał się wyswobodzić i wypłynąć na wierzch.
Nie mam przyczyny wątpić o prawdziwości jego słów, tem bardziej, że urzędnik, Stojący przy sterze, potwierdził jego słowa.
Prosiłem urzędnika o pozwolenie zmienienia mokrego ubrania Magwicza na to, jakie znalazłem w szynku; chętnie przystał na to, ale zaznaczył, że musi zabrać wszystko, co było przy aresztancie. W ten sposób, portfel, który był niegdyś w moich rękach, przeszedł obecnie do rąk jego. Potem pozwolił mi odprowadzić Magwicza do Londynu, towarzyszom moim zakazał tego.
Dżek otrzymał wskazówki, gdzie utonął Kompenson i obiecał poszukać jego ciała tam, gdzie najpewniej wyrzuci je woda. Wiadomość, że nieszczęśliwy miał pończochy, widocznie wzmocniła w Dżeku pragnienie odszukania topielca. Widać trzeba było z tuzina topielców, by ubrać go całkowicie, stąd też ubranie jego było tak dziwaczne.
Pozostaliśmy w karczmie, aż do przypływu, wtedy wzięto Magwicza na ręce i zniesiono do czółna. Herbert i Startop musieli iść pieszo do Londynu. Rozstanie nasze było bardzo bolesne; siadając do łódki u wezgłowia Magwicza czułem, że odtąd jest to moje miejsce, póki żyć będzie.
Zupełnie znikł już wstręt do niego. W nieszczęśliwem, powalonem stworzeniu, trzymającem mnie za rękę, widziałem tylko człowieka, pragnącego dać mi szczęście; człowieka, w którym uczucie wdzięczności i przywiązania do mnie nie osłabło skutkiem upływu lat. Widziałem w nim człowieka, który postąpił względem mnie znacznie uczciwiej, niż ja względem Józefa.
Oddech jego stawał się coraz cięższym w miarę zbliżania się nocy, nieraz jęczał z bólu. Starałem się go uspokoić, wkładając mu pod głowę jedyną rękę, którą władałem. W duszy cieszyłem się prawie, że jest tak ciężko rannym — śmierć dla niego była najlepszem wyjściem. Nie wątpiłem, że znajdą się ludzie, którzy nie będą się wahali i poznają go. Nie mogłem mieć nadziei, aby sąd mógł oszczędzić człowieka, jak najgorzej przedstawionego w śledztwie głównem, który potem uciekł z więzienia; skazany na zesłanie, samowolnie wrócił do ojczyzny i przyczynił się do śmierci człowieka, który go wykrył.
Patrzyłem na zachodzące słońce, na uciekającą odi nas rzekę i zdawało mi się, że wraz z niemi uchodzą wszystkie nadzieje; starałem się wyrazić mu głębokie współczucie, że spotkało go tak wielkie nieszczęście z powodu mnie.
— Drogi chłopcze — odrzekł — zupełnie nie liczę na los. Widziałem swego chłopca, dżentelmenem zaś może być i beze mnie.
„Nie“ — myślałem o tem, siedząc obok niego. „Nie“. Nie mówiąc o własnem przekonaniu, zrozumiałem obecnie wzmianki Uemnika. Przewidywałem, że majątek jego, jako przestępcy, skonfiskują na rzecz państwa.
— Posłuchaj mnie, mój drogi. Teraz lepiej, aby dżentelmen zupełnie ze mną nie przestawał. Przychodź tylko czasami z Uemnikiem popatrzyć na mnie, a gdy będą mnie sądzili po raz ostatni, siądź tak, abym cię widział, nic mi więcej nie potrzeba.
— Ani na chwilę nie odejdę od was, jeśli mi tylko dozwolą. Daj Boże, abym okazał się tak wiernym względem was, jak wy byliście dla mnie.
Poczułem, że ręka jego, trzymająca moją, zadrżała; obrócił się w drugą stronę i usłyszałem znany mi dźwięk w jego gardle, ale i ten był delikatniejszy, jak wogóle wszystko w nim. Dobrze, że przemówił o tej kwestyi, bo naprowadził mnie na myśl, że starannie trzeba ukrywać przed nim, że nie udało mu się wykonać ukochanego planu, wzbogacenia mnie.






Rozdział XXVI.

Na drugi dzień Magwicza postawiono przed sądem śledczym; zaraz wsadzonoby go do więzienia i zaczęto sądzić, gdyby nie trzeba było koniecznie posłać po starego nadzorcę, służącego niegdyś na pontonie, z którego uciekł Magwicz, dla sprawdzenia tożsamości. Nikt o tem nie wątpił, ale Kompenson, obecnie martwy, unosił się z falami Tamizy, a nikogo innego któryby mógł to poświadczyć, nie było w Londynie. Po przybyciu do miasta natychmiast w nocy udałem się do Dżaggersa do domu i prosiłem, by podjął się obrony tej sprawy. Nie miał jednak najmniejszej nadziei ocalenia Magwicza i wprost oznajmił, że sprawę zakończą w pięć minut, skoro tylko zjawi się świadek i że żadna ziemska moc nie może zmienić sprawy na naszą korzyść.
Wyznałem Dżaggersowi swój zamiar nie wyjawienia Magwiczowi straty majątku. Pan Dżaggers bardzo ostro upomniał mnie, że wypuściłem z rąk pieniądze i twierdził, że powinniśmy się starać choć część uratować. Nie krył jednakże, iż choć bywają wypadki, że nie konfiskuje się majątku, nasza sprawa nie należy do tego rodzaju. Bardzo dobrze to rozumiałem, nie byłem z podsądnym związany, ani węzłami rodzinnymi, ani żadnymi innymi, ani nie napisał nawet żadnego dokumentu przekazującego mi majątek do chwili schwytania, teraz zaś było już zapóźno na rozporządzenie. Nie miałem żadnego prawa do jego bogactw i stanowczo zdecydowałem nie męczyć się próżnemi staraniami.
Możliwe, że donosiciel miał nadzieję otrzymać nagrodę ze skonfiskowanego majątku Magwicza i miał w tym celu doskonałe sprawozdanie z jego stanu majątkowego. Ciało jego wyłowiono o parę mil od miejsca, w którem utonął, do tego stopnia zniekształcone, że można go było poznać tylko po tem co miał w kieszeniach. Między zapiskami znalezionymi w portfelu była jedna z dokładnym opisem majątku Magwicza. Sprawozdanie to zgadzano się z danym Dżaggersowi przez Magwicza opisem majątku, który, jak sądził, otrzymam po nim. Nie wątpił, że przy pomocy pana Dżaggersa łatwo odbiorę majątek.
Po trzydniowej zwłoce przybył świadek z pontonu i wszystko od razu skończono. Magwicza wsadzono do więzienia, sprawę zaś odroczono do przyszłej sesyi, mającej nastąpić za miesiąc.
W tej przykrej epoce mego życia, pewnego razu wieczorem Herbert wrócił do domu ponury i zmartwiony.
— Drogi Hendlu, boję się, że wkrótce będę cię musiał pożegnać.
Klarriker zawiadomił mnie już o tem, to też nie zdziwiłem się tak, jak się spodziewał.
— Ominęlibyśmy dogodną sposobność, jeślibym odłożył swą podróż do Kairu i dlatego obawiam się, że będę cię musiał opuścić i to w chwili, kiedy ci najwięcej mnie potrzeba.
— Zawsze mi będziesz potrzebnym, ponieważ nigdy nie przestanę cię kochać, ale nie widzę, bym teraz bardziej cię potrzebował, niż kiedykolwiek.
— Będzie ci tak nudno samemu?
— Nie mam czasu na myśli o nudach. Wiesz, że o ile tylko mogę, siedzę u niego i jeślibym mógł, cały dzień spędzałbym w więzieniu. Gdy jestem w domu myśli moje tylko nim zajęte.
Straszne położenie Magwicza tak było nieznośnem dla nas, że nie mogliśmy wprost mówić o niem.
— Przyjacielu, muszę cię zaniepokoić pytaniem, ale usprawiedliwia mnie blizkość naszej rozłąki. Czyś pomyślał o swej przyszłości?
— Nie, bałem się myśleć o tem.
— Nie możesz jednak uniknąć przyszłości. Chciałbym, byś zastanowił się wraz ze mną, co będziesz robił.
— Dobrze.
— W nowej filii naszego domu, potrzeba...
Widziałem, że z delikatności unika rzeczywistej nazwy i dlatego poddałem: „pomocnika“.
— Pomocnika. Mam nadzieję, że ten, ktoby objął tę posadę z pomocą swego przyjaciela, mógłby stać się z czasem wspólnikiem. Jednem słowem, Hendlu, czy chciałbyś przyłączyć się do nas?
Było coś ujmującego i czarującego w sposobie, z jakim wymówił „Hendlu“, jakby przygotowując do poważnej rozmowy, ale nagle zmienił ton i wyciągnąwszy rękę, kończył przemowę, jakby jaki uczeń przed profesorem.
— Mówiliśmy o tem często z Klarą i wprost prosiła mię ze łzami w oczach, abym ci powiedział, że jeśli będziesz z nami mieszkał, po naszym ślubie, usilnie będzie się starała uczynić cię szczęśliwym. Prosiła też, aby cię zapewnić, że przyjaciel jej męża jest i jej przyjacielem. Jakbyśmy to mogli żyć razem szczęśliwie Hendlu.
Podziękowałem i prosiłem, by podziękował Klarze, ale nie mogłem na razie przyjąć stanowczo jego miłej propozycyi. Bo po pierwsze zbyt byłem zajęty innemi myślami, aby poważnie się nad tem zastanowić; po drugie... tak, po drugie, jakiś smutny zamiar zaczynał budzić się w mej duszy, do którego powrócę przy końcu opowiadania.
— Ale, jeślibyś Herbercie mógł bez szkody dla waszego przedsiębiorstwa pozostawić tę kwestyę nierozstrzygniętą przez...
— Jak długo chcesz, przez pół roku, rok!
— Nie, nie na tak długo. Przez dwa lub trzy miesiące.
Herbert był zachwycony i rzekł, że obecnie może mi już odkryć, iż według wszelkiego prawdopodobieństwa wyjedzie w końcu tygodnia.
— A Klara? — spytałem.
— Biedna moja dusza. Póki ojciec żyje, nie porzuci go, ale to niedługo potrwa. Pani Wimpel mówiła mi w tajemnicy, że już nie na żarty umiera.
— Aby nie być nieludzkim, trzeba przyznać, że nie może nic lepszego zrobić, jak zejść z tego świata.
— Obawiam się, że tak. Potem przyjadę i wezmę ślub z ukochaną Klarą. Nie zapominaj, drogi Hendlu, że moja ślicznotka nie ma rodziny, nigdy nie zaglądała do spisów szlachty i nie ma pojęcia o tem, czem był jej dziadek. To prawdziwe szczęście dla mnie.
W sobotę tego tygodnia rozstałem się z Herbertem. Odjechał dyliżansem, do jednego z portów. Mimo przykrego rozstania się ze mną, był pełen najpiękniejszych nadziei. Zaszedłszy do pierwszej cukierni po drodze napisałem parę słów do Klary, zawiadamiając ją o odjeździe Herberta, potem wróciłem do domu, o ile tak można było nazwać me mieszkanie, ponieważ już więcej domu nie miałem.
Na schodach spotkałem Uemnika. Był u mnie i wracał, nie zastawszy mnie. Ani razu nie widziałem się z nim na osobności po nieudałej naszej ucieczce. Przyszedł obecnie nie w sprawie urzędowej lecz prywatnej, aby wyjaśnić mi niepowodzenie.
— Nieboszczyk Kompenson — zaczął Uemnik — stał się powodem wszystkich zawikłań; od jego to ludzi, którzy wpadli w ręce sądu, dowiedziałem się o tem, o czem panu doniosłem. Bacznie przysłuchiwałem się wszystkiemu, choć udawałem, że nic nie słyszę. Wreszcie dowiedziałem się, że opuścił miasto i przypuszczałem, że to najlepsza pora do działania. Teraz widzę, że był to podstęp z jego strony. Widcznie, jako sprytny człowiek, oszukiwał zawsze swych ludzi. Sądzę, że pan mnie za to nie obwinia? Niech mi pan wierzy, że z całej duszy starałem się wam dopomódz.
— Jestem pewien tego i dziękuję serdecznie za życzliwość i współczucie, jakie mi pan okazuje.
— Pan dziękuje. To przykra sprawa. Zapewniam pana, że dawno mnie nikt tak nie podszedł. Główna rzecz, co mnie najwięcej dręczy, — to strata takiego wielkiego ruchomego majątku. To bieda!
— Ja zaś niepokoję się tylko o właściciela majątku.
— Oczywiście, oczywiście, niema co mówić, musi być panu bardzo przykro. Ja sam dałbym pięciofuntowy bilet, byleby go uwolnili. Ale niech pan uważa, o co chodzi. Nieboszczyk Kompenson wiedział o jego powrocie do Anglii i postanowił za wszelką cenę go chwycić. W tych warunkach, zdaje mi się, nie można go było ocalić. Podczas gdy majątek bardzo łatwo było ocalić. Widzi pan zatem, jaka różnica między właścicielem a majątkiem.
Prosiłem Uemnika, by wstąpił do mnie i pokrzepił się przed powrotem do Uolwortu szklaneczką grogu. Zgodził się. Popijając grog, nagle ni stąd ni zowąd i z jakąś niepewnością rzekł:
— Jak pan myśli, czy mógłbym uwolnić się od pracy na poniedziałek?
— Naturalnie, tylko, że pan tego nie robił przez dwanaście miesięcy.
— Raczej przez dwanaście lat. Tak, mam zamiar wziąć w poniedziałek urlop. Co więcej zamierzam iść na przechadzkę i prosić pana, by mi towarzyszył.
Już chciałem się usprawiedliwić i powiedzieć, że nie mogę się zgodzić na żadne przechadzki obecnie, ale Uemnik mnie wyprzedził:
— Wiem, że pan czem innem zajęty i nieusposobiony do spacerów. Ale jeśliby pan był tak dobry i spełnił mą prośbę, uczyniłby mi pan wielką przysługę. Spacer nasz będzie rano i nie zajmie dużo czasu. Nie potrwa dłużej nad cztery godziny, licząc ze śniadaniem od ósmej rano do południa. Czy nie mógłby pan jakoś się ułożyć i wyświadczyć mi tej przysługi?
Uemnik tyle zrobił dla mnie, że odmówienie mu byłoby istotną nie wdzięcznością; dlatego obiecałem, o ile będę mógł, spełnić jego prośbę. Był tak zadowolony, że patrząc na niego, cieszyłem się jego radością. Przyrzekłem stawić się w poniedziałek o pół do dziewiątej i pożegnaliśmy się.
Punktualnie w naznaczonym dniu i o naznaczonej porze zadzwoniłem do zamkowej furtki. Uemnik sam wyszedł na spotkanie. Zdawało mi się, że był sztywniejszy, niż zwykle i miał na głowie nowy kapelusz. W pokoju na stole stały dwie szklanki mleka z rumem i dwa ciastka. Starzec widocznie wstał ze świtem, bo zajrzawszy do jego sypialni zauważyłem, że łóżko było puste.
Pokrzepieni mlekiem i ciastkami udaliśmy się w drogę. Bardzo się zdziwiłem, gdy wychodząc z domu Uemnik wziął ze sobą długą wędkę.
— Czy idziemy łowić ryby? — spytałem.
— Nie, ale lubię chodzić z wędką.
Wydawało mi się to bardzo dziwnem, ale nie rzekłem ani słowa i skierowaliśmy się w stronę łąk Kemberwelskich. Niedaleko od tego miejsca Uemnik nagle zawołał:
— To kościół!
Nie było w tem nic dziwnego, ale nadzwyczaj się zdziwiłem, kiedy powtórzył, jakby oświecony wspaniałą ideą:
— Może wejdziemy!
Weszliśmy. Uemnik pozostawił przy wejściu wędkę i obejrzawszy się na wszystkie strony, zaczął szukać czegoś po kieszeniach. Wyciągnął coś owiniętego w papier i znowu zawołał:
— A! Oto para rękawiczek! Włóżmy je!
Rękawiczki były białe z połyskiem; patrząc na nie i na jego oczy, niezwykłe rozszerzone, zacząłem się czegoś domyślać. Prędko potwierdziły się domysły; spostrzegłem ojca, wchodzącego do kościoła i prowadzącego pod; rękę jakąś d&mę.
— A! To pani Skiffins! Zabawmy się w ślub!
Ta skromna dziewica była ubrana jak zwykle, tylko idąc zmieniła zielone rękawiczki na białe.
Po przybyciu kapłana podeszliśmy do ołtarza. Uemnik tak dobrze udawał, jakoby wszystko to stało się niespodzianie i nie było wcześniej przygotowane, że słyszałem, jak wyjmując przed ślubem pierścionki z kieszeni, zamruczał:
— A! są i pierścionki!
Rolę świadków odgrywałem ja i jakaś posługaczka kościelna. Narzeczoną oddawał panu młodemu sam ojciec. Okoliczność ta stała się przyczyną konfuzyi. Gdy ksiądz zapytał: — „Kto daje tę kobietę za małżonkę temu mężczyźnie?“ — szanowny dżentelmen, nie zdając sobie sprawy, do jakiego punktu ceremonii już doszliśmy, z przyjemnością patrzył na napisy, umieszczone na ścianach. Ksiądz powtórzył:
— Kto daję tę kobietę za małżonkę temu mężczyźnie?
Starzec wciąż nic sobie nie uświadamiał i pan młody zawołał swoim zwykłym głosem:
— No, szanowny ojcze, wiesz przecież, kto ją oddaje.
Na to ojciec bardzo żywo odpowiedział, jak należało, ale nieuważnie dodał:
— Dobrze, dobrze, Janie!
Ksiądz był tak uderzony tą sceną, że na chwilę zawahał się i już zaczynałem wątpić, czy ceremonia się skończy szczęśliwie.
Ale ślub odbył się pomyślnie. Wychodząc z kościoła Uemnik zdjął białe rękawiczki i podniósłszy nakrywę chrzcielnicy, włożył je do niej. Pani Uemnik, myśląc o przyszłości, postąpiła ekonomiczniej i zdjąwszy rękawiczki schowała je do kieszeni a włożyła poprzednie zielone.
— No, panie Pip — rzekł Uemnik, tryumfalnie biorąc wędkę — pozwól się spytać, czy pomyślałby kto, że to ślub? śniadanie odbyło się w małej restauracyi, leżącej na pagórku o milę od łąk. Piłem za zdrowie młodej pary, starego ojca, zamku. Jednem słowem starałem się być jak najuprzejmiejszym.






Rozdział XXVII.

Chory Magwicz przeleżał w więzieniu cały czas od aresztowania do otwarcia sesyi, oddychał z wielkim trudem i bólem, który wciąż się zwiększał. Skutkiem tego mówił bardzo mało i tak cicho, że ledwie można było rozeznać jego słowa. Ale zawsze rad mnie słuchał, a ja uważałem za swój obowiązek mówić i czytać mu wszystko, co mogło dać mu rozrywkę. Stan jego tak się pogorszył, że nie można go było dłużej zostawiać w ogólnem więzieniu i skutkiem tego przeniesiono go do szpitala. Tu mogłem znacznie częściej się z nim widywać. Choroba wybawiła go od kajdan, aczkolwiek uważano go za niebezpiecznego przestępcę.
Choć widywałem się z nim codziennie, lecz zawsze na tak krótko a chwile rozłąki były tak długie, że spostrzegałem najmniejszą fizyczną zmianę na jego twarzy. Zmiany nie były na lepsze; widocznie upadał na siłach i z dnia na dzień stawał się słabszym. Okazywał pogodzenie się z losem, jak człowiek znużony życiem. Niekiedy zdawało mi się, z jego mowy i wyrazu twarzy, że zastanawia się nad pytaniem, czy nie byłby lepszym człowiekiem w pomyślniejszych warunkach; nigdy jednak nie starał się wytłomaczyć siebie w ten sposób.
Zdarzało się dwa, czy trzy razy, że więźniowie wspominali o złej jego sławie. Wtedy ukazywał się na jego twarzy uśmiech, zwracał się do mnie z takim wyrazem, jakby był pewnym, że znałem u niego jeszcze w czasach dzieciństwa niejedną dobrą stronę. Wogóle Magwicz był spokojny, nigdy i na nic się nie skarżył.
Kiedy otwarto sesyę sądową, pan Dżaggers podał prośbę o odłożenie sprawy Magwicza do następnej sesyi w nadziei, że ów nie dożyje tak długo. Odmówiono mu tego. Posiedzenie sądu zaczęło się a Magwicza przyniesiono do sali w krześle. Pozwolono mi stać za nim i trzymać go za rękę.
Śledztwo było krótkie i jasne. Wszystko, co można było powiedzieć na jego korzyść, powiedziano — zarówno i o tem, że w ostatnich czasach zaczął pracować, że żył porządnie i uczciwie. Ale w żaden sposób nie można było zaprzeczyć faktu, że wrócił do Anglii i stoi obecnie przed sędzią i przysięgłymi. Niepodobna było uznać go za niewinnego.
Karą za samowolny powrót do kraju, który go wydalił, była śmierć, a ponieważ okoliczności, towarzyszące jego schwytaniu, zwiększały tylko winę, należało mu się przygotować do śmierci.
Wciąż jeszcze miałem nadzieję, że umrze przed dniem, wyznaczonym do wykonania wyroku, ale obawiając się, by życie jego nie przedłużyło się, tej jeszcze nocy napisałem prośbę do ministra spraw wewnętrznych, przedstawiając to, co wiedziałem o przestępcy i zapewniając, że postanowił wrócić do ojczyzny tylko dla mnie. Napisałem, jak mogłem najbardziej przekonywująco, z uczuciem i wysłałem ją według przeznaczenia. Pisałem również do wielu wpływowych osobistości, od których mogłem spodziewać się pomocy a nawet podałem prośbę do króla. Po wyroku nie zaznałem ani chwili spokoju; przykre myśli prześladowały mnie. Wysławszy prośby, po całych dniach chodziłem pod domami osób, do których były adresowane, jakby blizkość ich mogła dodać mi nadziei. Do tej pory ulice Westendu w czasie wiosennych mglistych nocy z rzędami domów i latarni napełniają mię tłumem przykrych wspomnień. Codzienne me wizyty w więzieniu, jeszcze bardziej skrócono, a Magwicza zaczęto pilniej strzedz. Zdawało mi się, że podejrzewano mnie o zamiar otrucia go; zażądałem też, by mię rewidowano przed dopuszczeniem do jego łoża i oznajmiłem dozorcy obecnemu przy tem, że zgodzę się na wszystko, byle udowodnić czystość swych zamiarów. Nikt nie obchodził się źle ani z nim, ani ze mną. Powinność służbowa wymagała, aby pilnować nas ściślej, ale czyniono to jak można najwzględniej. Dozorca zawsze zapewniał, że z Magwiczem coraz gorzej, to samo mówili i aresztanci pielęgnujący. I choć byli to przestępcy, mieli jednak dzięki Bogu skłonność do dobrego.
Dni mijały. Niekiedy Magwicz długo leżał niezwykle spokojnie, patrząc na biały sufit. Czasami ożywiały go moje słowa, ale za chwilę znów wpadał w odrętwienie. Niekiedy zupełnie nie mógł mówić i odpowiadał mi lekkiem uściśnięciem ręki; wkrótce przywykłem do tego i odgadywałem jego myśli. Był to już dziesiąty dzień po wyroku, gdy nagle zaszła w nim znaczna zmiana. Oczy jego, zwrócone ku drzwiom, z radości błysnęły przy mem wejściu.
— Drogi mój — rzekł. — Bałem się, byś się nie spóźnił, choć byłem prawie pewien, że się to nie stanie.
— Przyszedłem w naznaczonym czasie i oddawna już czekałem pod drzwiami.
— Zawsze czekasz pod drzwiami, prawda?
— Tak, aby nie stracić ani chwili.
— Dziękuję ci, dziękuję mój chłopcze! Niech cię Bóg błogosławi! Nigdyś mnie nie opuszczał.
W milczeniu uścisnąłem, mu rękę, bo nie mogłem zapomnieć, że raz chciałem go już porzucić.
— A co najważniejsze, opiekowałeś się mną w biedzie nie zaś wówczas, gdy mi się wiodło. To najważniejsza.
Leżał na wznak i oddychał bardzo ciężko. Mimo, że nader lubił na mnie patrzyć i mówić ze mną, ożywienie znowu znikło z jego twarzy a wzrok osłupiały skierował się na sufit.
— Czy bardzo cierpisz?
— Nie skarżę się, mój drogi.
Były to ostatnie jego słowa. Uśmiechnął się, zdawało mi się, że chciał, bym położył rękę na jego piersiach. Uczyniłem to, znowu się uśmiechnął i nakrył moją rękę swemi.
Czas wyznaczony na pobyt kończył się; oglądnąwszy się, ujrzałem za sobą dyrektora więzienia, który szepnął db mnie: „może pan jeszcze zostać“. Podziękowałem mu z serca i spytałem:
— Czy mogę z nim pomówić na osobności, o ile mnie usłyszy?
Dyrektor więzienia odszedł na bok a ja dałem znak nadzorcy, aby zrobił to samo. Na chwilę oczy Magwicza ożywiły się i bardzo serdecznie popatrzył na mnie.
— Kochany Magwiczu, wreszcie zdecydowałem się powiedzieć ci o czemś. Rozumiesz, co mówię?
Zlekka uścisnął mą rękę.
— Miałeś córkę, bardzo kochaną, którą straciłeś!
Silniej uścisnął mi rękę.
— Ona żyje i znalazła możnych opiekunów. Jest panią i piękną. A ja kocham ją!
Ostatnim słabym wysiłkiem podniósł mą rękę do ust. Potem znowu powoli opuścił ją na piersi, nakrył swemi rękami i skierował wzrok na sufit. Wkrótce oczy jego zamknęły się a głowa spokojnie osunęła na piersi.






Rozdział XXVIII.

Zostawszy sam jeden, postanowiłem opuścić mieszkanie w Templu, gdy tylko skończy się termin kontraktu a tymczasem odstąpić je komukolwiek. Zaraz wywiesiłem ogłoszenia na oknach, bo narobiłem bardzo wiele długów, a pieniędzy prawie nie miałem i zaczynałem już poważnie obawiać się o swe finanse. Powinienem raczej powiedzieć, że zaczynałbym się niepokoić, jeślibym był mógł w owym czasie czuć cośkolwiek prócz choroby. Niedawne trwogi i niepokoje, dodawały mi sił, ale nie mogły usunąć rodzącej się choroby, odraczały ją tylko. Teraz dopiero poznałem, że choroba zaczyna mnie opanowywać; nic poza tem nie uświadamiałem sobie i nie chciałem o niczem wiedzieć.
Dwa dni leżałem na kanapie, czy na podłodze. Głowa mi pękała, stawy i kości bolały i traciłem prawie świadomość. Wreszcie nastąpiła jakaś noc bez końca, pełna zatrważających i strasznych snów; gdy rankami chciałem wstawać i zbierać myśli, siły mnie opuszczały i leżąc zaczynałem dumać, czy na jawie było to, co widziałem i czyniłem w te dni. Czy chodziłem rzeczywiście nocą do Gardenkortu szukać łódki i odzyskiwałem świadomość na schodach, nie wiedząc, jak i skąd się tu znalazłem? Czy istotnie zapalałem lampę i biegłem na schody, myśląc, że „on“ idzie do mnie pociemku? Czy wreszcie słyszałem istotnie wkoło siebie śmiech i widziałem w rogu pokoju żelazny piec, w którym paliła się pani Chewiszem?... Ale gdy tylko cokolwiek wyjaśniło mi się z tego chaosu, natychmiast jakaś mgła skrywała wszystko przed oczami. Nagle przez tę mgłę ujrzałem zbliżających się do mnie dwóch ludzi.
Czego chcecie? — zawołałem. — Nie znam was?
— Prędko skończymy swoją czynność — odrzekł jeden z nich, biorąc mnie za ramię — jesteś aresztowany.
— Jak wielki dług?
Sto dwadzieścia trzy funty piętnaście szylingów i sześć pensów. Zdaje się, że to rachunek złotnika.
— Cóż mam robić?
— Lepiejby pan przeniósł się do mnie — rzekł drugi człowiek — mam przyzwoite mieszkanie.
Zacząłem się ubierać, gdy nagle wszystko zawirowało mi w głowie i zatrzęsło się w oczach. Gdym je znowu otworzył, leżałem na łóżku i obaj ludzie stali obok mnie.
— Widzicie, w jakim jestem stanie, poszedłbym z wami, jeślibym tylko mógł, ale doprawdy obecnie to niemożliwe. Jeśli mnie przemocą weźmiecie, umrę na drodze.
Może i odpowiedzieli mi i zapewniali, że nie jestem w takim złym stanie, ale już nic więcej nie pamiętam; wiem tylko, że mnie zostawili w spokoju.
Czasami uświadamiałem sobie, że mam gorączkę i malignę, ale wnet przychodziły chwile, w których zdawało mi się, że jestem cegłą w wielkiej ścianie i błagałem kamieniarzy, by mnie wyjęli; albo wyobrażałem sobie, że jestem stalową tłocznią jakiegoś wielkiego parowca, mknącego z szumem po rzece i krzyczałem, aby zatrzymano maszynę, odkręcono mnie i wypuszczono na wolność. Wreszcie odczuwałem, że walczę z otaczającymi mnie ludźmi, w mniemaniu, że chcą mnie zabić ale potem przekonywałem się, że oni pragną tylko mego dobra i spokojnie pozwalałem im robić ze mną, co trzeba. Najdziwniejszem zaś było to, że wszystkie osoby, przedstawiające się mej rozstrojonej wyobraźni wcześniej czy później przybierały postać Józefa.
Gdy minął najgorszy czas choroby i polepszyło mi się trochę, dziwaczne obrazy znikały, jedna tylko postać Józefa nie opuszczała mnie. Kogokolwiek widziałem obok siebie, zawsze mi się zdawało, że to Józef. Gdy w nocy otwierałem oczy, w krześle obok mego łóżka siedział Józef; w dzień, przy oknie Józef palił fajkę; prosiłem o napój, Józef mi go podawał, a gdy wypiwszy, leżałem nieruchomo, twarz, pochylona nade mną z wyrazem czułości i gorącej nadziei — była twarzą Józefa.
Wreszcie pewnego razu zebrałem swe siły i spytałem:
— Czy to ty, Józefie?
— Naturalnie, że ja, kochany Pip — odrzekł, znany mi, pocieszający głos.
— Józefie, serce mi się kraje! Spójrz na mnie ze wstrętem, pogardzaj mną, bij mnie, tylko nie bądź tak dobrym dla mnie!
Tymczasem on z radości, żem odzyskał przytomność, serdecznie mnie objął i położył głowę na mej poduszce.
— Przecież zawsze byliśmy przyjaciółmi, Pip, stary przyjacielu. Kiedy wyzdrowiejesz i pojedziemy huśtać się, to dopiero będzie uroczystość.
To rzekłszy, Józef odszedł i odwróciwszy się do mnie plecami, otarł łzy chustką. Nie mogłem podbiedz i objąć go za szyję, leżałem spokojnie i szeptałem ze skruchą: — Boże, błogosław go! Boże, błogosław go! To prawdziwy chrześcijanin!
Kiedy Józef znowu zbliżył się do mnie, oczy miał zaczerwienione. Wziąłem go za rękę i obaj byliśmy szczęśliwi.
— Wiele czasu minęło?
— To jest, chciałeś zapytać, przyjacielu, wiele czasu minęło od rozpoczęcia się twej choroby
— Tak, Józefie.
— Obecnie koniec maja. Jutro pierwszy czerwca.
— I przez ten cały czas pielęgnowałeś mnie?
— Prawie. Otrzymawszy wiadomość o twej chorobie, mówię do Biddi: — wiadomość tę dostaliśmy listem, który przyniósł pocztylion...
— Jak to przyjemnie słyszeć twój głos, Józefie... Ale przerwałem ci, cóż to powiedziałeś Biddi?
— Więc mówię do Biddi, żeś pomiędzy obcymi, że zawsze byliśmy przyjaciółmi i że moje przybycie do ciebie, nie byłoby niewłaściwe. Biddi na to: „Jedź do niego i nie trać czasu!“ tak powiedziała Biddi: „jedź do niego 1 nie trać czasu!“ Jednem słowem nie oszukam cię, jeśli powiem, że Biddi wprost powiedziała tak: „nie trać czasu“.
Tu Józef zatrzymał się i zauważył, że ze mną nie można długo rozmawiać. Potem oznajmił mi, że polecono mi dawać jedzenie po trochu i w oznaczonych godzinach, czy chcę, czy nie chcę i że wogóle powinienem go we wszystkiem słuchać. Pocałowałem go w rękę i cicho leżałem, póki nie zabrał się do pisania listu do Biddi; poprosiłem go, aby się jej kłaniał ode mnie.
Widocznie Biddi nauczyła go pisać. Płakałem znowu z radości, widząc, z jaką dumą zabierał się do pisania. Zasiadł przy mym stoliku, zastawionym różnymi przyrządami. Starannie wybrał pióro, jakby jaki instrument, zatoczył rękawy i obie ręce oparł na stole. Wreszcie zaczął pisać; każdą literę na dół prowadził bardzo powoli, w górę zaś przeciwnie tak prędko, że słyszałem za każdym razem, jak pióro mu bryzgało. Niewiadomo dlaczego zdawało mu się, że kałamarz stoi nie na tej stronie, po której rzeczywiście się znajdował i dlatego wciąż maczał pióro w pustej przestrzeni, zupełnie się tem nie frasując. Czasem zastanawiała go jakaś subtelność ortograficzna, ale na ogół pisał bardzo biegle; podpisawszy nazwisko wstał i obszedł stół dookoła, z przyjemnością ciesząc się swem dziełem.
Nie chcąc, aby Józef niepokoił się o mnie, a przytem nie mając siły do zbytniej rozmowy, nie pytałem go o panią Chewiszem. Na drugi dzień dopiero dotknąłem tego tematu i spytałem, czy wyzdrowiała. Józef pokiwał głową.
— Umarła, Józefie?
— Widzisz, stary przyjacielu — rzekł, jakby przygotowując mnie — to za wiele powiedziane, lepiej powiedzieć, że ona nie...
— Nie żyje już?
— To już bliższe prawdy, rzeczywiście niema jej już między żyjącymi.
— Długo chorowała?
— Może z tydzień po twem zachorowaniu.
— Nie słyszałeś nic Józefie, co się stało z jej majątkiem?
— Zdaje się, że prawie wszystko zostawiła pani Estelli. W testamencie znaleziono dodatek, dopisany jej własną ręką, dwa dni przed nieszczęściem. Zostawiła, widzisz, okrągłe cztery tysiące panu Mateuszowi Poketowi. A jak myślisz, Pip, dlaczego zostawiła mu te cztery tysiące? — „Dlatego, że Pip dobrze mówił o wyżej wspomnianym Mateuszu“. Biddi twierdziła, że te właśnie słowa są napisane „dobrze mówił o wyżej wspomnianym Mateuszu“. Nie zapominaj, Pip, okrągłe cztery tysiące.
Nie wiem dlaczego, ale widocznie przypuszczał Józef, że suma ta zrobi większe wrażenie, jeśli doda do niej słowa: okrągłe.
Wiadomość ta ucieszyła mnie. To wspaniale uzupełniało mój jedyny dobry czyn. Następnie spytałem Józefa, czy zostawiła co innym krewnym?
— Pani Sara otrzymała dwadzieścia pięć funtów rocznego dochodu na pigułki przeciw żółci; pani Jerzowa dwadzieścia funtów; panna...
Wszystkie te szczegóły były tak prawdopodobne, że nie miałem najmniejszego powodu wątpić.
— No, stary przyjacielu. Zdaje mi się, że jesteś dziś zdrowszy i możesz usłyszeć jeszcze jedną nowinę. Czy wiesz, że Orlik ograbił dom.
— Czyj?
— Prawda, że to zuchwałe i zawadyackie, ale przecież dom Anglika to jego twierdza, a na twierdzę napada się tylko w czasie wojny. I choćby miał on na sumieniu jakieś grzeszki, to w każdym razie jest przecież handlarzem zboża.
— Więc to Pembelczuka dom okradli?
— Tak, tak. Wzięli mu wszystkie pieniądze, wypili wszystko wino, zjedli wszystko, co było jadalnego w domu, jego samego zaś pobili, za nos ciągnęli zapchawszy mu usta cennikami, aby nie krzyczał. Ale on nie głupi, poznał Orlika. Ot i ptaszek siedzi już w więzieniu.
W ten sposób zwolna zaniechaliśmy ostrożności i rozmawiali, ile się nam podobało. Byłem jeszcze słaby choć powoli poprawiło mi się zdrowie. Józef, jak poprzednio mnie pielęgnował i czasem myślałem, że znowu stałem się małym Pipem.
Troszczył się o mnie, jak o dziecko; całemi godzinami rozmawiał ze mną tak otwarcie i po prostu, jak dawniej, za czasów dzieciństwa. W końcu zaczęło mi się zdawać, że całe me życie nie było niczem innem, jak gorączkowem marzeniem chorego.
Z niepojętą radością oczekiwaliśmy pierwszego spaceru, podobnie jak niegdyś czekaliśmy z upragnieniem mego wstąpienia na naukę do Józefa. Wreszcie nadszedł dzień. Józef wynajął powóz, doskonale mnie otulił, zniósł na rękach ze schodów i usadowił, jakbym był dawnym, bezbronnym malcem, którym się tak opiekował. Potem usiadł obok mnie i pojechaliśmy za miasto. Drzewa okryły się liśćmi a w powietrzu czuć było zbliżanie się lata. Była to niedziela i gdym spojrzał na wesołą, rozkoszną przyrodę i przypomniał sobie, jak się zmieniło od chwili, gdym się nią nasycał po raz ostatni, mimowoli uderzyła mię myśl, że kwiaty tak samo ślicznie rozwijały się a ptaki tak samo radośnie śpiewały, gdym się męczył w dusznym pokoju. Ta przykra myśl cokolwiek zmiejszyła me zadowolenie; ale gdym usłyszał dźwięk dzwonów i bliżej przypatrzył się pięknej przyrodzie, otaczającej mnie, zrozumiałem, żem niedość wdzięczny losowi za swe ocalenie. Oparłszy głowę o ramię Józefa, tak jak niegdyś, cicho leżałem w powozie. Pierwsze powitanie przyrody było zbyt przejmujące dla mnie.
Powoli przyszedłem do siebie i zaczęliśmy wesoło rozmawiać, jak dawniej na starych okopach. W mych oczach Józef przez ten długi czas zupełnie się nie zmienił; zawsze był prostym i szanownym Józefem.
Po powrocie do domu znów przeniósł mnie z powozu na rękach do pokoju. Do tej chwili nie dotykaliśmy ani razu kwestyi zmiany mego położenia i nie wiedziałem jeszcze, czy wie co o ostatnich moich przejściach. Tak bardzo wątpiłem o sobie i tak polegałem na nim, że długo nie wiedziałem, czy dobrze z mej strony wszczynać tę rozmowę, jeśli on jej unika.
— Czyś słyszał Józefie, kto był mym dobroczyńcą? — odważyłem się go wreszcie zapytać po spacerze.
— Słyszałem, że nie pani Chewiszem.
— A wiesz kto?
— Słyszałem, że człowiek, który przesłał ci dwa funtowe bilety.
— Tak, ten sam.
— Zadziwiające! — rzekł zupełnie spokojnie.
— Czy wiesz, że umarł?
— Kto? Ten człowiek, który ci przysłał bilety?
— Tak.
— Zdaje się, zdaje się, że słyszałem od kogoś, że on... tego...
— Wiesz, kto to był?
— Nie, istotnie nie wiem,
— Jeśli chcesz wiedzieć... — zacząłem, ale on wstał i podszedł ku mnie.
— Posłuchaj, stary przyjacielu, przecież jesteśmy przyjaciółmi, zawsze byliśmy przyjaciółmi — czy nie?
Trudno mi było odrzec.
— Dobrze, dobrze, nikt o tem nie wątpi. Więc pocóż mamy mówić o takich rzeczach? Nie brak nam dzięki Bogu tematu do rozmowy. Co myślisz o swej biednej siostrze, Pip! Pamiętasz łaskotkę?
— Oczywiście.
— Posłuchaj przyjacielu, robiłem wszystko, by ochronić twe plecy od łaskotki; ale nie zawsze mogłem zrobić to, co chciałem. Bywało, że gdy biedna siostra postanowiła cię zbić, kiedym ja się w to wmieszał, nie tylko sam dostawałem, ale ciebie podwójna spotykała chłosta. Dobrze to zauważyłem. Nie dlatego zostawałem czasem biernym i nie broniłem dziecka przed karą, bym się miał obawiać trzcinki. Nie, ale gdy przytem i dla dziecka miało być gorzej, to rzeczywiście człowiek pytał się: „Co z tego za korzyść? Widzę tylko szkodę.“ Pytam cóż za pożytek z wmieszania się w takich razach?
— Drogi Józefie, zawsześ szlachetnie postępował i postępujesz; zawsze masz racyę.
— A więc, stary przyjacielu, biorę cię za słowo. Skoro on zawsze dobrze postępuje i ma racyę, to ma słuszność, mówiąc: „Jeśliś ukrywał coś przed Józefem Hardżeri, gdyś był dzieckiem, to czyniłeś to tylko dlatego, boś wiedział, że niezawsze mógł czynić to, co chciał, niezawsze mógł ochronić cię przed łaskotką“. — Nie myśl więcej o podobnych rzeczach i nie rozmawiajmy o drażliwych kwestyach. Biddi długo męczyła się nade mną, póki nie wbiła mi do głowy, jak mam to rozumieć i jak postępować właściwie. Teraz wyjaśniwszy, jak ja to pojmuję, ot co ci powiem, stary przyjacielu. Nie mów rzeczy niepotrzebnych i lepiej zjedz coś i wyśpij się dobrze.
Zmieszała mnie delikatność Józefa, dobroć i takt Biddi, która jako prawdziwa kobieta, przejrzała mnie na wylot; pozostało dla mnie tajemnicą, czy Józef wie o tem, że wszystkie me nadzieje się rozwiały, jak mgła i że pozostałem prawie żebrakiem. Nie mogłem również zrozumieć, dlaczego w miarę tego, jak wracałem do zdrowia, Józef stawał się bardziej ceremonialnym i chłodniejszym ze mną. Podczas mej choroby, gdy sam mnie pielęgnował, postępował ze mną, jak dawniej i nazywał mnie tak drogiem dla mnie imieniem: „Pip, stary przyjacielu!“ Ja również obchodziłem się z nim po dawnemu, dziękując mu w duszy za to szczęście, ale stopniowo, prawie niepostrzeżenie zachowanie Józefa poczęło się zmieniać; zrazu dziwiłem się temu bardzo, ale wkrótce domyśliłem się, że sam jestem tego przyczyną.
Ach! Czyż nie dałem Józefowi powodu do powątpiewania o swem przywiązaniu i do myślenia, że gdy wyzdrowieję i będę szczęśliwym, odepchnę go znowu tak zimno, jak poprzednio? Czyż Józef nie miał dostatecznych przyczyn do przypuszczeń, że w miarę, jak będę silniejszym, tem bardziej się będę od niego oddalał i dlatego lepiej będzie, jeśli odejdzie wcześniej?
Przekonałem się o tem po trzeciej czy czwartej naszej przejażdżce, gdy opierając się na Józefie spacerowałem po Tempelskim Ogrodzie. Wstawszy z ławki, na której chwilę spoczęliśmy, rzekłem:
— Popatrz Józefie, jak ja pewnie chodzę. Pójdę sam do domu, bez twej pomocy.
— Nie zaszkodź sobie. Bardzo rad jestem widzieć, jak pan sam pójdzie.
Ostatnie słowa niemile mnie dotknęły, ale nie mogłem przeciw nim zaprotestować. Przeszedłem tylko do bramy ogrodu i udając osłabienie, prosiłem Józefa, aby podał mi rękę. Podał mi ją, ale był bardzo milczący.
Ja również zamyśliłem się; rozmyślałem nad tem, jakby powstrzymać, zaczynającą się przemianę w zachowaniu się Józefą. Nie kryję, że wstydziłem się przyznać mu do swego nieszczęśliwego położenia, ale przyczyna tego wstydu była szlachetna. Wiedziałem, że zechce mi dopomódz swym kapitalikiem, odłożonym na czarną godzinę; ale nie mogłem i nie powinienem był dozwolić mu na wydanie na mnie tych pieniędzy.
Cały wieczór spędziliśmy, milcząc, na obmyślaniu swych planów. Zanim jednak poszedłem spać, już postanowiłem, że poczekam dwa dni i zacznę od poniedziałku nowe życie. W poniedziałek rano otwarcie pomówię z Józefem, przedłożę mu swe plany, wyjaśnię, dlaczego nie jadę do Herberta i po tej rozmowie życie moje zmieni się na zawsze. Postanowiwszy to, poweselałem; Józef również widocznie na coś się zdecydował.
Niedzielę spędziliśmy bardzo cicho i szczęśliwie; udaliśmy się za miasto i przechadzaliśmy się po polach.
— Jestem wdzięczny Opatrzności, za swą chorobę — rzekłem.
— Drogi Pipie, stary przyjacielu, już prawie wróciłeś do zdrowia.
— Będę długo pamiętał ją.
— I ja także.
— Znów żyliśmy ze sobą Józefie i tych dni nigdy nie zapomnę. Oczywiście były lata, w których o was zapominałem; ale tych dni nie zapomnę nigdy.
— Pip — rzekł Józef, jakby zmieszany — byliśmy teraz bardzo szczęśliwi. A co by to przedtem, minęło.
Gdy położyłem się do łóżka, Józef według zwyczaju przyszedł się ze mną pożegnać. Spytał mnie, czy czuję się równie dobrze, jak rano?
— Tak, równie dobrze, drogi Józefie.
— I czujesz się coraz silniejszym?
— Tak, kochany Józefie.
Józef pogładził mnie ręką po ramieniu i powtórzył trochę przygłuszonym głosem:
— Dobranoc!
Obudziwszy się nazajutrz zdrowym i silniejszym, niż kiedykolwiek, postanowiłem wyjawić Józefowi swe postanowienie przed śniadaniem. Szybko ubrałem się i chciałem mu zrobić przyjemność, pojawiwszy się tak wcześnie w jego pokoju; ale go nie zastałem, nie było również jego walizki. Poszedłem do jadalni i na stole znalazłem list tej treści:
„Wyjechałem, nie chciałem panu ciężyć; jest pan już zdrowy, kochany Pipie i znacznie lepiej panu będzie bez
„Józefa“.
„P. S. Zawsze jednak zostaniemy przyjaciółmi.“
Do listu było włożone potwierdzenie odbioru mego długu, za który chciano mnie wsadzić do więzienia. Do tej chwili przypuszczałem, że wierzyciele zostawili mnie w spokoju, czekając mego powrotu do zdrowia. Nie wyobrażałem sobie, by Józef spłacił me długi, jednakże potwierdzenie było na jego imię wystawione.
Cóż miałem teraz robić? Pojechać za nim do starej, kochanej kuźni; wyjawić mu wszystko i wykonać swe plany?
Plany były proste. Pójdę do Biddi, wyznam jej, jak żałuję swej niewdzięczności, że straciłem wszystko, czego się spodziewałem; przypomnę, jakto niegdyś była szczerą względem mnie. Potem powiem do niej: — „Biddi, zdaje mi się, żeś mnie niegdyś kochała i biedne moje serce nigdy nile było tak spokojne, jak wówczas, gdy byłem z tobą. Jeśli tylko możesz mnie znowu pokochać, choćby tylko o połowę tak, jak dawniej; jeśli możesz przyjąć mnie z mymi brakami i rozczarowaniami i przebaczyć mi, jakby zbłąkanemu dziecku... Od ciebie Biddi zależy ma przyszłość: jeśli zechcesz, zostanę robotnikiem w kuźni Józefa, lub zajmę się czemś innem w sąsiedztwie, lub wreszcie pojedziemy daleko, daleko na Wschód, gdzie mi dają posadę, której nie mogłem przyjąć, nie znając twej odpowiedzi. Jeśli więc zgodzisz się być towarzyszką mego życia, to z pewnością uczynisz je lepszem a ze mnie zrobisz człowieka. Ja ze swej strony dołożę wszelkich starań, by życie twoje było szczęśliwe.“
Oto na czem polegały me plany. Za trzy dni, gdym już czuł się zupełnie dobrze, udałem się do starej kuźni, aby je wykonać.






Rozdział XXIX.

Wieść o tem, że moje świetne nadzieje się rozwiały, doszła do miejsca rodzinnego przed mym przyjazdem. Pod „Niebieskim Dzikiem“ o wszystkiem już wiedziano i zauważyłem znaczną zmianę w obejściu służby. Póki uważano mnie za przyszłego bogacza, bardzo starano się zasłużyć na me zadowolenie, teraz zaś wiedząc, że straciłem nadzieję pozyskania majątku, zupełnie względem mnie zobojętnieli. Przyjechałem wieczorem, znużony jazdą, którą poprzednio uważałem za zabawę. Gospodarz „Dzika“ oznajmił mi na wstępie, że nie może dać mi poprzedniej sypialni, która już jest przez kogoś zajęta i zaprowadził mnie do obrzydliwej komórki nad wozownią. Ale i tu tak samo dobrze spałem, jak w najlepszym pokoju „Dzika“ i śniły mi się sny nie gorsze, jak poprzednio.
Nazajutrz rano, podczas gdy przygotowywano mi śniadanie, poszedłem popatrzyć na Satis-Haus.
Na drzwiach i na oknach widniały ogłoszenia o sprzedaży z licytacyi następnego tygodnia mebli i różnych domowych sprzętów. Dom również sprzedawano. Nad browarem widniał napis z wielkich białych liter „1-sza partya“ a nad domem tyle lat zamkniętym „2-ga partya“. I na innych częściach były napisy, a wijące się rośliny, pozrywano ze ścian, by lepiej było można widzieć napisy. Przy wejściu obejrzałem się z niemiłem uczuciem nieznajomego, nie mającego nic wspólnego z otaczającymi go przedmiotami i zauważyłem pisarza, rachującego beczki dla dżentelmena, który trzymając w rękach pióro, układał spis inwentarza; za stół do pisania służył fotel na kółkach, który tak często popychałem, śpiewając o „wuju Klemmie“.
Wróciłem na śniadanie do „Niebieskiego Dzika“. Po śniadaniu poszedłem powoli w stronę kuźni. Nogi mnie jeszcze bolały, ale w miarę zbliżania się, czułem się coraz lepiej.
Dzień był prześliczny. Błękitne niebo, jaskółki wysoko wirujące nad zielonymi łanami owsa, i cała wogóle okolica, wydawała mi się piękniejszą i spokojniejszą niż kiedykolwiek. Podczas drogi przedstawiałem sobie mile obrazy życia, jakie tu zacznę, pod kierunkiem przyjaciela, którego przywiązanie i rozsądek poznałem. Serce me ogarniało uczucie, na myśl, że wracam w strony rodzinne po tylu latach.
Nie widziałem jeszcze szkoły, którą prowadziła Biddi, ale przechodząc przez pola, aby niespodzianie zjawić się we wsi, ujrzałem budynek szkolny. Niestety było to święto i dzieci rozpuszczono do domów; nie ziściła się moja nadzieja, że zastanę Biddi przy zwykłej codziennej pracy.
Już niedaleko było do kuźni i idąc pod cieniem lip, przysłuchiwałem się, czy nie dolecą mnie znane uderzenia młota. Panowała jednak cisza i napróżno wytężałem słuch. Przez chwilę rzeczywiście zdawało mi się, że słyszę stuk młota, później jednak musiałem przyznać, że była to gra wyobraźni. Wszystko zastałem jak dawniej: te same stare lipy, te same ostrokrzewy, te same kasztany; jednego tylko brakło: jednostajnych uderzeń młota. Wreszcie z jakiemś ściśnieniem serca ujrzałem kuźnię. Była zamknięta. Nie widać ani płomieni na ognisku, ani iskier nad kominem, nie słychać sapania miechów — wszystko ciche i puste.
Ale dom za to nie był pusty. Nawet w paradnym pokoju bawialni wisiały czyste firanki a otwarte okna zastawiono kwiatami. Podszedłem cichutko do okna, pragnąc zajrzeć do pokoju. Wtem na drodze ukazał się Józef i Biddi, szli pod rękę. Biddi zrazu krzyknęła, myśląc, że widzi ducha, ale za chwilę była w mych objęciach. Oboje płakaliśmy: ja widząc ją tak zdrową i piękną, ona zaś przeciwnie na widok mej bladości i znużenia.
— Droga Biddi, jakaś ty elegancka!
— Tak, kochany Pipie.
— I ty Józefie, jakżeś się wystroił.
— A tak, stary przyjacielu.
Nic nie rozumiejąc patrzyłem na nich.
— Dziś dzień mego ślubu! — zawołała z tryumfem Biddi. — Jestem żoną Józefa!




Zaprowadzili mnie do kuchni. Usiadłem i oparłem głowę o stary stół. Biddi wzięła mnie za rękę i przyłożyła ją do ust, Józef głaskał mnie po ramieniu mówiąc: „dusza moja jeszcze zbyt słaba, aby czynić takie niespodzianki“.
— Tak, powinnam była o tem pomyśleć, ale jestem zbyt szczęśliwa.
Byli tak zadowoleni, że mnie widzą, tak się mną chlubili! Przyjazdem swoim, w tym właśnie dniu zdaje się dopełniłem czary ich szczęścia. Przedewszystkiem podziękowałem w duszy Opatrzności, żem nigdy nie wspomniał Józefowi o swej ostatniej, nie do ziszczenia nadziei. Tak często chciałem mu ją wyznać! Jakie to szczęście, że nie został ze mną jeszcze o jaką godzinę dłużej, bo wówczas napewno dowiedziałby się o wszystkiem!
— Droga Biddi, niema lepszego człowieka na świecie nad twego męża. Jeślibyś tylko widziała, jak mnie pielęgnował, to doprawdy.... Wogóle, nie, nie mogłabyś go kochać więcej, jak teraz.
— To byłoby niemożliwe.
— I tyś Józefie szczęśliwy. Niema lepszej żony, niż twoja, na świecie. Zrobi cię ona szczęśliwym, tak, jak na to zasługujesz, kochany, dobry, czcigodny Józefie!
Józef popatrzył na mnie. Wargi mu drżały i obtarł oczy rękawem.
— Teraz, Józefie i Biddi, ponieważ dziś staliście przed ołtarzem, powinniście być w zgodzie i spokoju z całym światem, przyjmijcie zatem dziś wyrazy mej gorącej wdzięczności za wszystko, co czyniliście dla mnie, otrzymując w zamian tylko czarną niewdzięczność. Zostanę tu niedługo, wkrótce wyjadę za granicę, gdzie będę pracował dzień i noc, póki nie wypłacę sumy, jaką za mnie zwróciliście. Nie myślcie jednak, że gdy to uczynię, nie będę już czuł się waszym dłużnikiem. Nie, choćbym mógł spłacić wam i tysiąc razy więcej, nie pragnę nawet tego. Chcę zostać zawsze waszym dłużnikiem!
Byli wzruszeni memi słowami i prosili, abym przerwał tę rozmowę.
— Nie, muszę wam jeszcze coś powiedzieć. Drogi Józefie, mam nadzieję, że będziesz miał dzieci i może wkrótce jakiś malec będzie siedział wieczorem w kącie obok ciebie, przypominając ci chłopca, który na zawsze porzucił ten stary, kochany dom. Nie mów mu, Józiu, że byłem niewdzięcznym! Nie mów mu, Biddi, że byłem niewdzięcznym! Powiedzcie mu tylko, że szanowałem was z całej duszy za waszą dobroć i stałość w przyjaźni. Powiedzcie mu ode mnie, że on, jako syn wasz, powinien być znacznie lepszym, niż ja.
— No, nic takiego nie myślę mu mówić, Pip — rzekł Józef, nie odejmując rękawa od oczu — i Biddi tego nie powie. O podobnych rzeczach nikt nie będzie mówił.
— Teraz, choć jestem przekonany, żeście już w dobroci swojej mi przebaczyli z duszy, powiedzcie mi oboje, że mi wybaczacie! Błagam was, dajcie mi usłyszeć te radosne dla mnie słowa! Dźwięk ich wiecznie żyć będzie w mem sercu i będę mógł pocieszyć się myślą, że z czasem będziecie mogli wierzyć w mą przyjaźń i będziecie mieli lepsze o mnie mniemanie!
— Drogi Pipie, stary przyjacielu! Bóg widzi, że ci wybaczam wszystko, o ile mam co do wybaczenia.
— Bóg widzi, że i ja ci wybaczam — powtórzyła Biddi.
— Pozwólcie mi teraz popatrzeć na mój pokoik i pozostawcie mnie tam na chwilę samego. Potem zjadłszy coś, wyruszam w drogę. Może mnie odprowadzicie do drogowskazu. Tam się pożegnamy!




Sprzedałem wszystko, co miałem i odłożyłem z tych pieniędzy, wiele mogłem, aby spłacić długi. Wierzyciele moi zgodzili się na rozłożenie długów na dogodne spłaty. Pokończywszy interesa, porzuciłem Anglię i wyjechałem do Kairu do Herberta. Za dwa miesiące byłem już pomocnikiem domu handlowego Klarrikera i spółki. Nie przeszły nawet cztery całe miesiące, a już wszystkie interesa naszego domu na Wschodzie miałem w rękach, bo stary Bil Barie umarł a Herbert wyjechał, aby się ożenić z Klarą.

Wiele lat minęło, zanim stałem się wspólnikiem, ale przez ten cały czas żyłem bardzo szczęśliwie z Herbertem i jego żoną. Nie cierpiałem nędzy, wypłaciłem wszystkie długi i wciąż korespondowałem z Józefem. Wreszcie stałem się trzecim wspólnikiem, naszego domu. Klarriker wyjawił tajemnicę moją Herbertowi i opowiedział mu, dzięki komu dostał się do jego handlu. Zapewniał, że go już dawno męczyła ta tajemnica i dlatego ją odkrył. Naturalnie pozostaliśmy i nadal przyjaciółmi. Nie chcę, aby kto myślał, że dom nasz był bardzo poważny i że byliśmy bogaczami. Nie, nie prowadziliśmy ogromnego handlu, ale poważano go i interesy szły nam bardzo dobrze. Wiele zawdzięczaliśmy działalności Herberta i niezwykłemu jego zamiłowaniu pracy. Często też zadawałem sobie pytanie, z czego niegdyś wnioskowałem, że nie jest zdolny do niczego. Wreszcie, pewnego razu uświadomiłem sobie, że to nie on był niezdolnym do czynu, lecz ja.






Rozdział XXX.

Jedenaście lat minęło od chwili, gdym się rozstał z Józefami. Choć nie widziałem ich tak długo, często o nich myślałem. Wreszcie pięknego grudniowego wieczoru znalazłem się znowu w miejscu rodzinnem, przy drzwiach starej kuźni. Otworzywszy je cichutko, zajrzałem do kuchni. Na swem dawnem miejscu, paląc fajkę, siedział Józef; zupełnie się nie zmienił, tylko trochę posiwiał. Obok niego, na mojem maleńkiem krzesełku siedziałem ja sam, jako mały chłopiec.
— Nazwaliśmy go Pipem, na twoją pamiątkę, stary przyjacielu — rzekł Józef z tryumfem, kiedym usiadł obok chłopca — spodziewaliśmy się, że będzie do ciebie podobny; i myślę, że się nie omyliliśmy.
Zupełnie się z tem zgodziłem. Na drugi dzień poszedłem z Pipem na spacer, obaj mówiliśmy dużo i doskonale rozumieliśmy się. Poprowadziłem go na cmentarz i posadziłem na tak pamiętnym dla mnie nagrobku. Z tego podwyższenia pokazał mi płytę, na której był wycięty napis: Filip Pirrip i Georgina, żona powyższego.
— Biddi — rzekłem, rozmawiając z nią po obiedzie, gdy kołysała maleńką córeczkę — powinniście mi oddać Pipa, jeśli nie na zawsze, to przynajmniej na pewien czas.
— Nie, nie — odrzekła serdecznie Biddi — powinieneś się ożenić.
— To samo powtarzają mi Herbert i Klara, ale nie myślę, bym się kiedy ożenił. Stałem się już takim starym kawalerem i tak już przywyknąłem, do pożycia z nimi, że doprawdy nie pomyślę nawet o ożenku.
Biddi popatrzyła na dziecko, pocałowała je w rączkę i milcząc wzięła mnie za rękę. Ten gest i lekkie dotknięcie jej ślubnego pierścionka były wymowniejsze, nad wszystkie słowa.
— Kochany Pipie — rzekła wreszcie — czy jesteś pewien, że jej nie kochasz?
— Tak, zdaje mi się.
— Powiedz mi, jako dawnej przyjaciółce. Czyś o niej całkiem zapomniał?
— Droga Biddi, niczego nie zapomniałem ze swego życia. Ale moje smutne marzenia, jak je wówczas nazywałem, zniknęły na wieki.
Mimo tych słów, doskonale wiedziałem, że muszę w tym dniu jeszcze odwiedzić Satis-Haus. I to tylko z powodu Estelli.
Słyszałem, że była nieszczęśliwa w małżeństwie i mieszkała oddzielnie od męża, który po grubijańsku się z nią obchodził i był znany jako największy awanturnik i tyran w całej









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.