Hrabia Monte Christo/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

CZĘŚĆ I.
W SZPONACH NIKCZEMNIKÓW.
ROZDZIAŁ I.
PRZYBYCIE FARAONA“.

W słonecznym i bardzo ciepłym dniu 27 lutego 1815 r. dano z wieży kościoła Notre Dame de la Garde, w Marsylji, hasło, zapowiadające powrót z podróży do Smyrny, Tryjestu i Neapolu — trójżaglowca „Faraon“.
Strażnik, wartujący na molo, udał się wtedy natychmiast, jak mu to nakazywał obowiązek, z portu znajdującego się pod skałami, na których stały mury zamku If, na spotkanie przybysza, pomiędzy przybytkiem Mogiolu a wyspą Rion.
Jak zwykle, gdy sygnały oznajmią przybycie statku, taras pod twierdzą Św. Jana zaległy natychmiast tłumy ciekawych. Dla miasta portowego bowiem przybycie każdego statku, a cóż dopiero takiego jak Faraon, jest wielką uroczystością.
Faraon bowiem był jakby dzieckiem Marsylji; zbudowany był w miejskich zakładach, w Marsylji ekwipowany i ładowany, wreszcie jego właścicielem był człowiek ogólnie lubiany i szanowany.
Statek zbliżał się do portu, już przebył cieśninę pomiędzy wyspami Calasareigne i Jaros, następnie minął Pomegę, płynął wszelako tak powoli i w takiej ciszy nieruchomej załogi, iż szedł od niego jakiś posępny i mroczny wiew.
Tak posuwać się może jedynie nieszczęście.
Doświadczeni żeglarze wywnioskowali wszelako, że jeżeli statek spotkało istotnie jakieś nieszczęście, to przytrafiło się ono nie statkowi samemu napewno, ponieważ, aczkolwiek płynął on bardzo wolno, to jednak posuwał się w największym porządku, jak statek znajdujący się w najlepszym stanie i kierowany biegłą i umiejętną ręką.
Kotwicę miał spuszczoną, żagle zwinięte, obok pilota zaś widać było stojącego młodego, pełnego życia mężczyznę, który bacznem okiem czuwał nad każdym ruchem okrętu i każdy rozkaz przewodnika polecał załodze do wykonania.
Los Faraona był tak bliski marsylczykom, że na twarzach zebranego tłumu widać było duże zaniepokojenie, szczególniej zaś poruszonym był jeden z wyczekujących, który, nie mogąc wreszcie stłumić wzruszenia, siadł do małej łódki i popłynął na spotkanie statku.
Na widok przybijającego, młody marynarz, który do tej chwili stał przy pilocie, opuścił go i poszedł naprzeciw przybyłego.
Marynarz ten był zaledwie dwudziestoletnim młodzieńcem, smukłym, słusznego wzrostu, o pięknych czarnych oczach i kruczych włosach. W jego postawie przebijał spokój, właściwy tym, którzy nawykli do walk z niebezpiecznym żywiołem morskiej otchłani.
— To ty, Dantesie?! — zawołał na jego widok przybyły — cóż to się stało?... co za przyczyna tego smutku na pokładzie?
— Nieszczęście, wielkie nieszczęście! — panie Morrel — odrzekł młodzieniec — nieszczęście nie do cofnięcia! Na Civitavecchia straciliśmy zacnego kapitana naszego!
— Leclerc nie żyje! Pojmuję teraz wasz smutek. Ładunek i statek, widzę — w porządku?
— Najzupełniej.
— Lecz cóż to się stało z Leclerkiem? Zachorował, czy może utonął?
— Umarł w gorączce — odpowiedział zapytany — a potem zwracając się do załogi: — „Hola! osadzić okręt“ — zawołał.
Rozkaz natychmiast i w największym porządku został wykonany.
Wtedy młody marynarz, rzuciwszy bacznem okiem na wszystko, zwrócił się znów do pana Morrel.
— Opowiedz, mój drogi, jak to się stało? — zapytał ten ostatni.
— Ach, Boże! nieszczęście to spadło na nas nagle, jak grom. Już w Neapolu zauważyłem u kapitana pewne podniecenie, które się spotęgowało niezwykle po jego rozmowie z komendantem portu, tak, że miasto to kap. Leclerc opuścił bardzo wzruszony. W 24 godzin dostał silnej gorączki, a w trzy dni potem już nie żył. Z wielkim żalem musieliśmy mu oddać ostatnią posługę i nasz drogi kapitan spoczywa z 36-o funtową kulą u nóg na dnie morskiem, w pobliżu wyspy del Giglio. Odwozimy wdowie krzyż legji honorowej i nieskalaną szpadę nieboszczyka. Okropne to, naprawdę, przez lat dziesięć walczyć z Anglikami i umrzeć potem — w łóżku, jak pierwszy lepszy szczur lądowy.
— Ha! wszyscy jesteśmy śmiertelni. Szkoda, wielka szkoda Leclerca, lecz zdarzyć się mogło o wiele gorzej; wraz z nim zginąć mógł i okręt i ładunek...
— Co do tego ostatniego, to znajduje się on w najlepszym stanie — odpowiedział młodzieniec.
A zwracając się do załogi, krzyknął następnie: Zwijać żagle i szykować łodzie.
Rozkaz został spełniony z taką precyzją i szybkością, jakby na wojennym statku i okręt posuwał się dalej jedynie już samą siłą rozpędu.
— Teraz, panie Morrel — powiedział Dantes, bo tak się nazywał młodzieniec — może zechcesz porozmawiać z buchalterem, p. Danglarsem, który udzieli panu wszelkich objaśnień, ja bowiem jestem zmuszony go opuścić, by zlustrować okręt i wywiesić flagę żałobną.
W tejże chwili Danglars pośpieszył na spotkanie właściciela. Był to człowiek lat dwudziestu pięciu, o ponurej twarzy; z tej zapewne przyczyny cała załoga, o ile kochała Edmunda Dantesa, o tyle była usposobiona niechętnie dla Danglarsa.
— Już wiesz zapewne, panie Morrel, o nieszczęściu?…
— Wiem. Biedny Leclerc, dzielny i zacny był to człowiek.
— A nadewszystko — był to marynarz doskonały, jak przystało człowiekowi, w którego ręku spoczywały interesy tak znakomitego, jak „Morrel i Syn“ domu — odrzekł Danglars uniżenie.
— Zdaje mi się jednak — odrzekł właściciel, obrzucając bystrem spojrzeniem Danglarsa — że niekoniecznie trzeba być starym marynarzem, aby znać dobrze swe rzemiosło. Przykładem tego choćby nasz Edmund Dantes; ten napewno zawsze i w każdej potrzebie da sobie radę.
— Zapewne — odparł Danglars, spoglądając na Dantesa wzrokiem, w którym czaiła się zawiść. — Niewątpliwie jest to młodzieniec bardzo energiczny i przedsiębiorczy. Ledwo kapitan zamknął oczy — natychmiast samowładczo objął po nim dowództwo i zamiast udać się prostą drogą do Marsylji, stracił całą dobę na Elbie.
— Że obrał dowództwo — pochwalam to w całości, jego obowiązkiem nawet było tak właśnie uczynić; że stracił dobę na Elbie — jest sprawą nieco gorszą, lecz może okręt potrzebował jakiej naprawy?…
— Okręt był w najlepszym stanie; przywidziało mu się być na Elbie przez dobę, nic ponad to.
— Dantes, proszę cię! — zawołał właściciel, zwracając się ku młodzieńcowi.
— Będę służył za chwilę — odrzekł Dantes. — „Zarzucić kotwicę“ — zwrócił się do załogi.
Kotwica opadła w moment po daniu rozkazu. Dantes krzyknął wtedy:
— Spuścić flagę do połowy masztu, zwinąć żagle na znak żałoby i skrzyżować reje!
— Czy pan uważa — podszepnął Danglars — ten Dantes ma się najzupełniej za kapitana. Słowo daję!…
— Jest nim przecież w tej chwili bezspornie — odparł właściciel.
— Brak mu tylko patentu z podpisem twoim, panie Morrel, i twoich wspólników.
— A dlaczegóż byśmy nie mieli mu zaofiarować tego stanowiska? Młody jest, to prawda, ale zdolny, sprężysty i wyrobiony.
Danglars nachmurzył się w odpowiedzi i zmarszczył brwi.
W tej chwili zbliżył się do rozmawiających Dantes, ze słowami: najmocniej przepraszam pana, p. Morrel, że nie przybyłem natychmiast, lecz byłem zajęty. Teraz, gdy okręt jest już na kotwicy — służę panu.
Danglars cofnął się nieco, zaś Morrel zapytał:
— Dlaczego zatrzymałeś się na Elbie?
— Dlaczego? — nie wiem dokładnie. Czyniąc to, spełniłem tylko rozkaz umierającego kapitana, który na godzinę przed śmiercią polecił mi oddać depeszę marszałkowi Bertrand.
— I widziałeś go?
— Kogo? Marszałka? Widziałem.
Morrel obejrzał się wokoło i odprowadził na bok Dantesa.
— Jakże się ma cesarz?
— O ile sądzić mogę, z tego, com widział, to dobrze.
— Widziałeś więc i cesarza także?
— Kiedym był u marszałka, cesarz wszedł tam właśnie.
— Mówiłeś z nim?
— To jest... cesarz raczej mówił ze mną — odpowiedział, uśmiechając się, Dantes.
— I o czem z tobą mówił?
— Zapytał mnie, kiedy statek wypłynął z Marsylji, jaką płynął drogą i jaki ma ładunek. Zdaje się, iż byłby go kupił, gdyby był bez ładunku i gdyby był moim. Odpowiedziałem, że jestem tylko porucznikiem okrętu i że należy on do domu „Morrel i Syn“.
— O! zawołał cesarz wtedy — znam dobrze ten dom. Morrelowie od wieków są właścicielami handlowych okrętów; jeden z tych Morrelów służył w tym samym pułku co i ja, kiedym stał garnizonem w Walencji.
— Prawda! — wykrzyknął radośnie właściciel statku. — Cesarz mówił o Polikarpie Morrelu, moim rodzonym stryju, Dantesie, mój drogi, sam powiesz stryjowi, że cesarz go pamięta, a zobaczysz, że stary rozpłacze się z radości. No chodźmy! — rzekł następnie, uderzając młodzieńca po ramieniu — chodźmy, Dantesie; dobrześ zrobił, że spełniłeś rozkazy Leclerca, dobrześ zrobił, żeś się zatrzymał na Elbie, chociaż gdyby wiedziano, żeś miał depeszę do marszałka i żeś mówił z cesarzem, mógłbyś sobie djabelnie zaszkodzić.
— A to z jakiej racji? — rzekł Dantes. — Czyż ja wiem, co odwoziłem? Spełniłem jedynie rozkaz. Lecz przepraszam pana raz jeszcze, że zmuszony jestem znów odejść. Obowiązek mnie woła, załatwić muszę formalności celne i opowiedzieć się służbie sanitarnej.
— Wybacz, że ci przeszkadzam, mój drogi Dantesie; rób co trzeba i jak trzeba.
Gdy młodzieniec oddalił się, do Morrela podbiegł natychmiast Danglars.
— I cóż? — zapytał — usprawiedliwił się panu Dantes ze swego pobytu w Porto Ferrajo?
— Najzupełniej, kochany panie Danglars.
— Tem lepiej. Przykro to bowiem mieć towarzysza pracy nie spełniającego swych obowiązków.
— Dantes jest dzielnym chłopcem i przewybornym marynarzem — odparł właściciel — nie może to ulegać najmniejszej wątpliwości. Zaś na Elbie się zatrzymał z tej przyczyny, iż taki miał rozkaz od zmarłego kapitana.
— Od Leclerca? To mi przypomina jeden fakt. Czy Dantes nie oddał panu listu od kapitana?
— Nie. A czy miał jaki list?
— Zdawało mi się, że prócz pakietu, kapitan Leclerc wręczył mu i jakiś list również.
— O jakim pakiecie mówisz? — panie Danglars.
— O tym, który Dantes oddać miał w Porto Ferrajo.
— Skądże wiesz, iż miał tam jakiś pakiet do oddania?
Danglars zarumienił się gwałtownie.
— Przechodziłem wypadkiem około nawpół przymkniętych drzwi kapitana, gdy ten oddawał właśnie Dantesowi jakiś list i pakiet.
— O liście nic nie wiem, jeżeli go dla mnie ma, odda mi go niewątpliwie.
— Panie Morrel — odpowiedział wtedy Danglars po chwilowym namyśle — nie wspominaj nic Dantesowi o tem wszystkiem, proszę cię o to bardzo, mogłem się pomylić....
W tej chwili Dantes powrócił. Danglars znów chyłkiem się usunął.
— Cóż, skończyłeś już wszystko? — zapytał właściciel.
— Tak jest.
— Szybko się załatwiłeś.
— Nie wiele miałem do roboty. Oddałem spis towarów, zaś wszelkie inne papiery posłałem również tam, gdzie należy.
Mówiąc to, rozejrzał się dookoła.
— Tak jest, już wszystko zrobione i wszystko jest w należytym porządku.
— W takim razie zabieram cię na obiad.
— Zechce pan wybaczyć mi, lecz mam starego ojca; jego pierwszego muszę powitać. Dziękuję za zaszczyt z całego serca.
— Nie mam ci tego wcale za złe; wiem, że byłeś zawsze dobrym synem.
— A czy pan nie wie wypadkiem — nieśmiało zapytał Dantes — jak tam się miewa moje ojczysko?
— Myślę, że dobrze, chociaż przyznam ci się, mój Edmundzie, żem go już dosyć dawno nie widział.
— Starowina nie wychodzi prawie ze swego pokoiku.
— Co dowodzi, że mu w czasie twej nieobecności nie zbywało na niczem.
— Mój ojciec — odparł młody człowiek — nie jest pozbawiony dumy i wiem, że gdyby nic nie miał, to i wtedy nawet nigdyby nikogo o nic nie poprosił, jednego chyba tylko Boga!
— W takim razie mam nadzieję, że przyjdziesz do nas przed wieczorem?
— Raz jeszcze zechce mi pan wybaczyć. Gdy ojcem się nacieszę, czekają mnie inne jeszcze odwiedziny...
— Ach! prawda! Zapomniałem na śmierć, że jest jeszcze ktoś drugi z niemniejszą oczekujący cię niecierpliwością. Piękna Mercedes, nieprawdaż?
Dantes aż po czoło oblał się purpurą.
— Coś trzykrotnie przychodziła się pytać, czy niema jakich wiadomości o Faraonie. Do djabła! szczęśliwy jesteś, Edmundzie, bo naprawdę śliczną kochasz dziewczynę.
— To narzeczona moja — sucho i poważnie odpowiedział Dantes.
— Toć przecież wszystko jedno — odparł, śmiejąc się właściciel statku.
— U nas — nie jest to jedno — z naciskiem i jeszcze zimniej rzekł Dantes.
— A więc idź już, idź, kochany Dantesie, nie zatrzymuję cię dłużej. Dosyć się napracowałeś dla mnie i masz prawo teraz do odpoczynku i swobody. A może potrzebujesz pieniędzy?
— Dziękuję bardzo, oszczędziłem ich trochę w czasie podróży, całą trzymiesięczną pensję zaoszczędziłem sobie.
— Porządny z ciebie człowiek, Edmundzie.
— Mam ojca, pan wiesz przecież o tem.
— O! wiem, wiem, że jesteś wprost wyjątkowym synem. Śpiesz więc powitać ojca. Ja mam również syna i nie byłbym bynajmniej wdzięczny, gdyby go kto po trzymiesięcznej podróży zatrzymał zbyt długo przy sobie.
— A więc żegnam pana — rzekł, składając ukłon głęboki i uśmiechając się wdzięcznie, młody człowiek.
— Bywaj więc zdrów, jeżeli nie masz mi już więcej do powiedzenia.
— Nic już, szanowny panie.
— A czy czasem kapitan Leclerc nie polecił ci przed śmiercią oddania mi listu jakiegoś?
— Kapitan przed śmiercią był bezwładny i nie był w stanie pisać. Dobrze jednak, że sobie przypomniałem. Chciałbym oto prosić pana o parodniowy urlop.
— Chcesz się ożenić zapewne?
— I to również. Lecz przedtem muszę pojechać do Paryża.
— Dobrze. Daję ci swobodę na tak długo, jak ci to będzie potrzebne. Na wyładowanie statku potrzeba conajmniej sześciu tygodni, Faraon przeto najwcześniej za trzy miesiące gotów będzie pod żagle. Na ten termin musisz więc się stawić. Faraon bowiem — rzekł w końcu, podnosząc głos, właściciel statku — nie mógłby się przecież obejść bez swego kapitana!
— Kapitana?! — zawołał Dantes, a oczy rozbłysły mu radością. — Zastanów się dobrze, drogi p. Morrel, nad tem, coś powiedział. Czy ma pan istotnie zamiar zamianowania mnie kapitanem Faraona?
— Gdyby to ode mnie wyłącznie zależało, podałbym ci rękę, mój drogi Dantesie, i powiedział: „jesteś kapitanem“. Ale mam wspólnika! — a znasz włoskie przysłowie: „kto ma wspólnika — jest niewolnikiem“. W połowie jednak sprawa jest załatwiona, albowiem z dwóch głosów, — jednego możesz być pewnym; polegaj zresztą na mnie, że i drugi pozyskasz.
— O, zacny panie Morrel — zawołał młody marynarz, ściskając ręce pryncypała ze łzami w oczach. — Dziękuję ci, szlachetny panie Morrel, w imieniu ojca mojego i mojej Mercedes.
— Bądź spokojny, drogi Edmundzie! Cóż u djabła! — jest przecież Bóg na niebie, co się opiekuje poczciwymi. Idź, idź do ojca, idź do swej Mercedes, a potem przychodź do mnie.
— Pozwoli pan, abym go odwiózł do brzegu?
— Nie potrzeba, dziękuję ci; zostanę jeszcze chwilę tutaj dla obliczenia się z Danglarsem. Czy byłeś z niego zadowolony w czasie podróży?
— Nie orjentuję się, w jakiej myśli pan o to zapytuje? Jako z towarzysza, — nie mogłem być zadowolony, wiem bowiem, że mnie nie lubi, od tej chwili zwłaszcza, gdym popełnił wielką niedorzeczność i wyzwał go na pojedynek, z racji bardzo błahej sprzeczki, jaka zaszła między nami. Zażądałem, abyśmy zatrzymali się na dziesięć minut na wyspie Monte-Christo, dla zakończenia ostatecznie sporu. Głupstwo zrobiłem, żem go wyzwał, i jestem mu wdzięczny, iż przejawił rozum, odrzucając spotkanie. — Jeżeli jednak pan zapyta mnie o niego, jako o buchaltera, to odpowiem, iż spełnia swe obowiązki z całą gorliwością.
— Więc jako kapitan nie masz nic przeciwko temu, by Danglars pozostał na stanowisku buchaltera?
— Czy jako kapitan, czy jako porucznik, potrafię zawsze uszanować każdego, kto będzie obdarzony zaufaniem mych chlebodawców.
— No, widzę, iż pod każdym względem jesteś prawy człowiek. Lecz idźże już sobie, bo widzę, iż stoisz jak na szpilkach.
— Do widzenia, panie Morrel, racz pan raz jeszcze przyjąć moje podziękowanie.
— Do widzenia, Edmundzie; życzę ci powodzenia.
Młody marynarz wskoczył do łodzi i dał rozkaz skierowania jej do Cannebiere. Dwaj majtkowie zanurzyli wiosła w wodę i po przez wąski przesmyk pomiędzy statkami wydostali się szybko na wolną toń i pomknęli do wybrzeża portu Orleans.
Morrel z uśmiechem na ustach przeprowadzał wzrokiem jadącego Edmunda, a następnie widział, jak wyskoczył on na ląd i znikł natychmiast w różnobarwnym tłumie, co od wczesnego rana aż do późnego wieczora zalega najwspanialszą w Marsylji ulicę Cannebiere, z której są tak dumni dzisiejsi Foceanie. Z najzimniejszą krwią i z największą pewnością, tak bardzo charakterystyczną dla nich, powiadają oni: „Gdyby Paryż miał Cannebiere, mógłby się nazwać wtedy małą Marsylją“.
Gdy Morrel stracił nakoniec z oczu Dantesa i odwrócił się, ujrzał przed sobą Danglarsa, który oczekiwał pozornie na jego rozkazy, w gruncie rzeczy wszelako śledził również okiem młodego marynarza.
Wielka była różnica w wyrazie oczu tych dwóch ludzi, śledzących jednego i tego samego człowieka.


ROZDZIAŁ II.
OJCIEC I SYN.

Niechże sobie Danglars wysila swój genjusz zawiści, nie będziemy słuchali jego syczeń złośliwych, których celem jedynym — podanie w wątpliwość swego towarzysza, lecz udamy się z Dantesem.
Przebiegł już oto wzdłuż całą Cannebiere wpadł na ul. Noailles, do małego domku, po lewej stronie alei Meillan, przesadził jednym tchem cztery piętra po ciemnych schodach, by — jedną ręką trzymając się za poręcz, zaś drugą tłumiąc uderzenia serca — stanąć nakoniec pod drzwiami mieszkania ojca.
Wiadomość o przybyciu Faraona nie doszła jeszcze do uszu starca, który drżącą ręką rozpinał w chwili tej na drabince nasturcję, co Dantes miał możność zobaczyć przez uchylone drzwi.
Nagle starzec uczuł, że go ktoś wpół ujął, a znajomy głos odezwał się z tyłu.
— Ojcze! Drogi ojcze!...
Starzec krzyknął i odwrócił się nagle, a zobaczywszy syna — rzucił się w jego objęcia, drżący i blady.
— Co ci jest mój ojcze? — zawołał strwożony młodzieniec, — czyś nie chory czasami?
— Nie, nie, kochany Edmundzie, synu mój, dziecię moje, tylko nie miałem nadziei, że cię zobaczę w tej chwili. To z radości, ze szczęścia żem cię ujrzał nakoniec. O Boże, Wielki Boże! — zdaje mi się, że umieram...
— Ojcze! — przyjdź do siebie! Patrz! — to ja, twój syn. Powiadają, że radość nikomu i nigdy zaszkodzić nie może, więc wbiegłem, nie uprzedzając cię. Powracam, abyśmy żyli razem szczęśliwie.
— Dobrze, już dobrze, mój chłopcze — odpowiedział starzec. — Czy ty mnie tylko nie łudzisz? — Czy my istotnie będziemy szczęśliwi?... — czy nie opuścisz mnie już więcej?
— Oby mi Bóg przebaczył, że się raduję szczęściem okupionem żałobą innej rodziny, ale ten sam Bóg może być mym świadkiem, żem nie pragnął tego szczęścia. Samo przyszło i odtrącać go niema żadnej słusznej racji. Dzielny kapitan Leclerc umarł i ja, jak obiecywał p. Morrel, obejmę prawdopodobnie jego miejsce. W dwudziestym roku życia zostanę kapitanem. W dwudziestym roku życia mieć będę 20 luidorów pensji i udział w zyskach. Czy mógł się kiedykolwiek ubogi, jak ja majtek, spodziewać takiego losu?
— Prawda, mój synu, prawda — odparł starzec.
— Za pierwsze pieniądze, jakie otrzymam, urządzę ci mały domek z ogródkiem, byś mógł sobie pielęgnować ulubione kwiaty. Ale co ci to jest mój ojcze? Wyglądasz, jakbyś był chory.
— Bądź spokojny, mój synu, to tylko chwilowe osłabienie, które zaraz przejdzie.
Niestety, siły opuszczać zaczęły starca, aż się zachwiał i potoczył wtył.
— Napij się czego, ojcze, napij się szklankę wina, to cię pokrzepi. Gdzie przechowujesz wino, ojcze?
— Dziękuję ci, nie szukaj go, nie będę pił — odparł starzec, usiłując powstrzymać syna.
— Ale pozwól, ojcze — zawołał Dantes i zaczął otwierać szafy.
— Próżno szukasz — wyszeptał starzec nakoniec — niema tam wina zupełnie.
— Jakto? — wina nie masz? — krzyknął Dantes blednąc i wpatrując się w zapadłe policzki ojca oraz w próżne szafy — jednej kropli nie masz wina! Czyż ci nie starczyło pieniędzy?
— Teraz mam wszystko, bo mam ciebie, mój synu.
— Przecież zostawiłem ci dwieście franków, gdym odjeżdżał przed trzema miesiącami — wyszeptał biedny młodzieniec, ocierając pot zimny z czoła.
— Tak, Edmundzie, to prawda. Zapomniałeś jednak wtedy zapłacić małego długu sąsiadowi Caderousse; upominał się i groził, że jeżeli mu nie zapłacę — uda się do pana Morrel, aby ten mu zapłacił; pojmujesz więc, że z obawy, aby ci to nie zaszkodziło, dług uregulowałem. Cóż miałem zrobić innego? — sam osądź.
— Ależ. Boże mój!.. — ja mu byłem winien 140 franków — zawołał Dantes — a tyś miał 200 franków wszystkiego!
Starzec skinął głową w milczeniu.
— Tym sposobem, za 60 franków żyłeś przez trzy miesiące!
— Wiesz przecież, jak ja mało potrzebuję — odpowiedział starzec.
— Boże! Boże! Ojcze! — daruj mi, przebacz — zawołał Dantes, rzucając się do nóg starca.
— Wszystko to już minęło i teraz jest już znowu wszystko dobrze, gdy ty jesteś ze mną. O wszystkiem zapomnieć możemy teraz. Jesteśmy szczęśliwi.
— Tak, jestem przy tobie, ojcze, jestem przy tobie i piękna przyszłość mi się uśmiecha, a i pieniędzy mam dosyć. Masz je, masz je wszystkie, ojcze, bierz i posyłaj, by ci natychmiast co przynieśli.
Wysypał na stół z kieszeni dwanaście sztuk złota i sześć sztuk pięciofrankowych.
Twarz starca sposępniała.
— Dla kogóż to? — zapytał.
— Dla mnie, dla ciebie, dla nas wszystkich! Bierz, każ kupić zaraz czego potrzeba i bądź o przyszłość spokojny, bo jutro mieć będę więcej.
— Zwolna, zwolna, — rzekł starzec — i łagodny uśmiech ukazał się na jego ustach; — muszę oszczędnie obchodzić się z twą kiesą. Gdyby zobaczono, że wiele kupuję i tak odrazu — powiedzianoby niezawodnie, żem na ciebie czekał z zakupami.
— Rób więc, jak uważasz, drogi ojcze. Ale przedewszystkiem przyjmij służącego, proszę cię bardzo o to. Nie chcę, abyś żył samotnie i męczył się po dawnemu. Mam trochę kawy kontrabandowej i nieco najlepszego tytoniu w skrzyni na spodzie okrętu ukrytej; jutro ci to przyniosę.
— Lecz zdaje mi się, że ktoś nadchodzi?
— To Caderousse; musiał się już dowiedzieć, żeś przyjechał i przychodzi powitać cię z podróży.
— Zobaczymy zatem rzecz zwykłą: usta co innego, a serce co innego — czujące i życzące; mniejsza jednak o to. Bądź co bądź jest to sąsiad, — który kiedyś pomógł nam w potrzebie, należy zatem dobrze go przyjąć.
W chwili, gdy Edmund kończył tę uwagę, wypowiedzianą głosem przyciszonym, we drzwiach wejściowych ukazał się Caderousse, zgarbiony, o włosach czarnych kędzierzawych, mogący mieć lat conajmniej 25 do 26-ciu; trzymał w ręku kawał sukna, które, jako krawiec z powołania przykrajać miał na suknię.
— Wróciłeś nakoniec, Edmundzie?... — zawołał z akcentem czysto marsylskim, otwierając szeroko usta do uśmiechu i ukazując zęby białe, jakby z kości słoniowej.
— Przybyłem, jak widzisz, panie sąsiedzie, i gotów jestem na twe rozkazy — odrzekł Dantes, niezręcznie ukrywając oziębłość.
— Dziękuję za dobre chęci, dziękuję. Bogu jednak chwała, że nic od nikogo nie potrzebuję; inni, owszem, czasami czegoś ode mnie potrzebować mogą, zdarzały się już takie wypadki. Nie mówię tego do ciebie, mój młody kawalerze; pożyczyłem ci wprawdzie kiedyś trochę grosza, no, ale mi to oddałeś, więc rachunek skończony.
— Nie możemy nigdy wypłacić się w zupełności tym, którzy nam przysługę wyświadczyli; wdzięczność bowiem zawsze się im od nas należy.
— E! — co tam gadać o tem! Co było a nie jest, nie pisze się w rejestr. Pomówmy lepiej o twej podróży. Poszedłem oto do portu, jak zwykle, by się zaopatrzyć w sukno i spotkałem Danglarsa. A ty co tu robisz w Marsylji? — zapytałem go. A tyś myślał, żem w Smyrnie? — odpowiedział. I dobrześ myślał, bo właśnie stamtąd wracam. Ale gdzie to nasz młody Edmundek? — Naturalnie, że musi być u ojca — odpowiedział mi na to Danglars, więc przyszedłem tu natychmiast, aby uścisnąć z serca twoją rękę.
— Poczciwy Caderousse! — rzucił spostrzeżenie starzec — jak on nas kocha serdecznie.
— Niezawodnie, że was kocham, a co więcej — szanuję, boć to teraz o ludzi poczciwych nie łatwo. Hm! — widzę żeś powrócił bogatym, mój chłopcze — mówił dalej krawiec, spoglądając chciwie na sztuki złota i srebra, rozrzucone po stole.
Młodzieniec dostrzegł iskry chciwości malujące się w oczach sąsiada.
— To nie moje — rzekł niedbale. — Mówiłem właśnie ojcu, żem był w obawie, czy mu czego nie brakło w czasie mej nieobecności, a on dla uspokojenia mnie wysypał oto z worka tyle pieniędzy. Mój ojcze, schowaj je do szuflady; może nasz sąsiad Caderousse będzie kiedy potrzebował, to mieć będziemy sposobność odwdzięczenia się mu.
— Uchowaj Boże, moje dziecko — zawołał Caderousse — ja Bogu dzięki nic nie potrzebuję; praca zawsze wyżywi człowieka, schowaj więc sobie te pieniądze, bo nigdy ich mieć nie można zbyt wiele. A swoją drogą bardzo ci dziękuję za twą gotowość i przyjmuję chęć za uczynek.
— Gotów jestem służyć ci zawsze z całego serca, — odpowiedział Dantes.
— Nie wątpię o tem. Ale jak tam twoje sprawy? Jesteś podobno na bardzo dobrej stopie z panem Morrelem?
— Pan Morrel jest zawsze nad zasługę łaskaw na mnie.
— I dlaczegóż nie przyjąłeś jego zaproszenia na obiad?
— Jakto? — Dantes nie przyjął zaproszenia na obiad? — wmieszał się do rozmowy stary Dantes. — Powiedz, Edmundzie, czy pan Morrel istotnie cię zapraszał do siebie?
— Tak jest, ojcze.
— Mój synu, jak mogłeś mu odmówić?
— Bom pragnął ciebie przedewszystkiem zobaczyć, drogi ojcze! — odparł młodzieniec — bo się do ciebie śpieszyłem.
— Mogło to być przykre panu Morrel. A gdy kto chce zostać kapitanem, — nie powinien się narażać swemu zwierzchnikowi.
— Wyłożyłem mu powody odmowy i sądzę, że je uznał.
— Daj Boże! — dorzucił swe słowa Caderousse. — Wszyscy twoi przyjaciele cieszyć się będą jeżeli nie minie cię to przyobiecane kapitaństwo. A wiem, że i za cytadelą świętego Mikołaja ktoś z tego szczerze radować się będzie.
— Mercedes! — rzekł starzec.
— Tak, mój ojcze — powiedział Dantes — którą, jeżeli pozwolisz, chciałbym teraz, gdym ciebie już uściskał, zobaczyć także.
— Idź, moje dziecko, idź — odrzekł stary Dantes — i niech Bóg tobie i twej żonie we wszystkiem błogosławi.
— Żonie?... Przedwczesne, sąsiedzie, zasyłasz przed tron nieba modły. Mercedes nie jest przecie jeszcze Edmunda żoną? — zawołał Caderousse.
— Nie, ale już wkrótce zostanie.
— I dobrze zrobisz, jeżeli szybko to urzeczywistnisz. Młodym i ładnym dziewczętom nie trudno bowiem o kochanków.
— Czyż istotnie? — zapytał Edmund i lekki cień niepokoju przemknął po jego twarzy.
— Słyszałem sam, że twej narzeczonej bardzo dobre trafiały się partje. Że jednak ty niezadługo będziesz kapitanem, więc nie ośmielą ci się odmówić.
— To znaczy, mówiąc wyraźniej, że gdybym nie był kapitanem... to by mi odmówiono, lecz ja jestem pewny swej Mercedes i wierzę, że mnie nie zdradzi.
— Daj Boże! — rzekł Caderousse — kto się decyduje na małżeństwo to musi ufać i wierzyć. — Co mi tam zresztą do tego. Jednak posłuchaj mojej rady i idź do niej natychmiast.
— Czynię to właśnie. — Mówiąc to, Edmund uścisnął ojca, lekkiem skinieniem głowy pożegnał Caderoussa wybiegł na ulicę.
Caderousse na chwilę zatrzymał się jeszcze u starca, następnie wyszedł i spotkał na pierwszym zaraz rogu Danglarsa.
— I cóż, — widziałeś go?
— Rozstaliśmy się przed chwilą — odpowiedział Caderousse.
— Mówił o tem, iż ma nadzieję zostania kapitanem?
— Mówił o tem takim tonem, jakby to był już fakt dokonany.
— Bodaj jednak, że się pomyli w tych rachubach.
— Djabli wiedzą! Pan Morrel, zdaje się, przyrzekł mu z całą pewnością.
— No! — wyrzęził Danglars, — jeszcze nim nie został.
— Daję słowo, że dobrzeby było, gdyby nim nie został. Już dziś zadziera nosa, a cóżby było dopiero, gdyby istotnie został kapitanem!
— Jeżeli zechcemy — wycedził cicho Danglars — to z tych jego marzeń nic nie będzie i pozostanie tem, czem jest teraz, a nawet — może i to utraci.
— Co ty mówisz?!
— Ależ nic nie mówię. Ot, tak sobie rzuciłem słowa na wiatr. Ale... ale... czy on ciągle jeszcze się kocha w tej dziewczynie?
— Bez opamiętania! Właśnie poszedł do niej, lecz myślę, że znajdzie tam twardy orzech do zgryzienia.
— Tajemniczo jakoś się wyrażasz. Lecz widzę, że nie bardzo lubisz tego, Dantesa?...
— Nie mogę ścierpieć zarozumialców.
— Powiedz mi jednak, co wiesz o tej jego kochance?
— Nie wiem nic dokładnie. Powiedzieć jednak mogę z całą pewnością, że ile razy Mercedes idzie do miasta, to nieodmiennie towarzyszy jej jakiś olbrzymiego wzrostu katalończyk, o czarnem oku i śniadej twarzy; jest to zresztą jakiś jej krewny podobno.
— Nie wątpisz wszelako, że ten niby krewniak — umizga się do panienki...
— Tak mi się przynajmniej wydaje. Bo cóżby innego robił chłopak lat dwudziestu, do dwudziestu dwóch, przy siedemnastoletniej i do tego pięknej dziewczynie?
— Powiadasz, że Dantes właśnie poszedł do katalonów?
— Przed chwilą.
— Pójdziemy i my w tamtę stronę. Posiedzimy sobie chwilę w trattorji Pamfila i przy szklance Marsala czekać będziemy, co też z tego wyniknie?
Caderousse zgodził się na projekt bez większego oporu i para, jeżeli nie przyjaciół, to ludzi sprzymierzonych nienawiścią, szybko podążyła naprzód.
Przyszedłszy na miejsce, kazali sobie podać małą buteleczkę Marsali i zaczęli zwolna popijać.
Pan Pamfil przed dziesięcioma conajwyżej minutami widział przechodzącego Dantesa.
Nie ulegało więc wątpliwości, że poszedł do katalonów, pod cieniem rozkwitających krzewów i pod gałęziami, na których całe falangi ptasząt wyśpiewywały hymny radosne, na cześć pierwszych uśmiechów wiosny.


ROZDZIAŁ III.
RODZINA KATALOŃSKA.

O sto kroków od miejsca, gdzie dwaj przyjaciele zapijali Marsalę, wytężając wzrok i uszy, poza wzgórzem wypalonem od słońca i surowych wiatrów wschodnich, — wznosiła się mała skromna wioska, do skał przyczepiona.
W czasie, którego dokładnie oznaczyć nie umiemy, tajemnicza osada przybyła z Hiszpanji, zajęła ów kawałek ziemi, na którym do dziś pozostaje.
Naczelnik osady, znający język francuski, wniósł prośbę, by gmina Marsylska przeznaczyła mu tę ziemię niepłodną, na której wzorem starożytnych żeglarzy jego poddani założyć pragną swoje siedziby.
Przychylono się do prośby tej i w trzy miesiące później powstała osada z dwunastu, czy piętnastu zabudowań, jakie wznieśli zamorscy cyganie.
Wioska ta w dziwny i malowniczy sposób, w stylu na poły hiszpańskim, na poły maurytańskim zbudowana, istnieje do dziś i żywi rodziny potomków pierwszych osadników, z pietyzmem przechowywujących język swych ojców.
Po trzech, czy czterech wiekach potomkowie ci pozostali jeszcze wiernymi małemu przylądkowi, na którym ich pradziadowie się osiedlili.
Musimy zaprowadzić czytelników na jedyną ulicę tej małej wioski i poprosić ich, aby zaszli z nami do domku, któremu gorące promienie słońca nadały zewnętrznie koloryt złotawy, pomnikom z marmuru właściwy, wewnątrz za to mury miały barwę niepokalanie białą, co stanowi główną cechę siedzib hiszpańskich.
Zwrócona do ściany piękna młoda dziewczyna o włosach jak skrzydła kruka i oczach gazelli, wilgotnych a płomiennych, rwała niecierpliwie smukłymi paluszkami płatki purpurowej róży; ręce jej, po łokcie obnażone, były nieco opalone, lecz z rysunku do Venus Callipigos podobne. Ręce te drżały w nerwowym niepokoju.
Nóżką rasową, suchą, szczupłą zlekka uderzała o ziemię.
O trzy kroki od niej siedział na krześle, łokciem oparty o jakiś sprzęt spróchniały, młodzieniec wyniosły, mroczny, lat dwudziestu, i patrzył na nią wzrokiem, w którym malował się niepokój; wzrok ten badał i zapytywał o coś, lecz śmiałe i spokojne oczy dziewczyny zdawały się onieśmielać jej towarzysza.
— Weź pod uwagę, Mercedes, że to Święto Wiosny się zbliża i że jest to chwila na wesele najodpowiedniejsza.
— Już ci sto razy mówiłam, Fernandzie, i zawsze odmownie.
— Niech i tak będzie! — lecz powtórz raz jeszcze, że odrzucasz moją miłość, którą matka twoja uświęciła: powtórz mi to raz jeszcze, niech się upewnię, że igrasz mojem szczęściem, że ani śmierć moja, ani życie nic a nic cię nie obchodzą. Boże mój! Boże! Lat dziesięć marzyłem o tem, że zostanę twoim mężem i dziś mam stracić tę nadzieje, co była celem jedynym życia mego...
— A czy ja kiedykolwiek nadzieję tę podsycałam? Czy masz mi do zarzucenia jedno choćby tylko jakieś przymilenie, choćby tylko jeden uśmiech, jedno spojrzenie? Przeciwnie. Powtarzałam ci zawsze: „kocham cię jak brata, więcej jednak ponad to nie żądaj ode mnie, bo serce me innemu oddałam“. Powtarzałam ci to setki razy, wszak prawda?
— Prawda, Mercedes, — odpowiedział młodzieniec — to jedno tylko od ciebie słyszałem niezmiennie. Zawsze obdarzałaś mnie bezmiernem okrucieństwem. Byłaś szczera. Nie zapominaj jednak o świętej tradycji katalonów, by się pomiędzy sobą jedynie łączyli.
— Tradycja to tylko i zwyczaj. Więc nie jest żadnem prawem, ani bezwzględnym obowiązkiem. Radzę ci przeto, na Boga, nie powołuj się na ten zwyczaj, broniąc swej sprawy. A i to weź pod uwagę, że ty, Fernandzie, jesteś popisowym; lada chwila przeto zawezwać cię mogą pod sztandary narodowe! Zostaniesz żołnierzem, a wtedy co się ze mną stanie, biedną dziewczyną, ubogą sierotą, całem mieniem, której nędzna, waląca się chata i kilka starych sieci rybackich? Oto całe dziedzictwo moje, oto spadek mej matki, po ojcu i mój — po matce. Od jej śmierci minął już rok prawie. I przyznaj, Fernandzie, czy ja nie z litości ludzkiej żyję prawie? Ty w swej dobroci mówisz mi wprawdzie, że jestem ci pomocna, lecz przecież wiem, że bierzesz mnie ze sobą, by połów razem odbywać. A ja ci nie odmawiam, bo jesteś synem brata ojca mojego, bośmy się razem wychowali, a jeszcze bardziej dlatego, że wiem jak bardzo by ci było przykro, gdybym odmówiła. Czuję przecież dobrze, że te ryby, które sprzedaję i za które biorę pieniądze, aby potem było za co kupić konopi na sieci czuję to, powtarzam ci, Fernandzie, że to jałmużna jedynie.
— Cóż to ma do rzeczy. Uboga jesteś? — więc cóż z tego? Taka jak jesteś — milszą mi jesteś i bardziej dla mnie odpowiednią, aniżeli byś była córką jakiegoś kupca, lub najbogatszego choćby bankiera Marsylji. Bo czegóż mi potrzeba? Zacnej żony i dobrej gospodyni.
— Fernandzie — rzekła Mercedes wstrząsając głową — niepodobna być dobrą gospodynią i żoną, jeśli się kocha innego. Poprzestań więc na przyjaźni mej, bo tyle tylko ofiarować ci mogę.
— Ha! — w takim razie zrzucam mój strój katalona i przywdzieję pstrą czapkę, koszule w pasy i niebieską kamizelkę z kotwicami na guzikach. Może wtedy bardziej ci przypadnę do gustu?
— Cóż to znaczy, Fernandzie? — zapytała Mercedes, dumnie podnosząc głowę.
— To znaczy, Mercedes, żeś dlatego tak nieugięta i tak względem mnie okrutna, że czekasz na kogoś, co właśnie taki strój nosi! A czy pomyślisz, że może on już zapomniał o tobie? A może, jeśli nawet był stały dla ciebie, to morze okazało się nie stałe dla niego?
— Fernandzie — zawołała Mercedes — myślałam, żeś człowiek szlachetny, widzę zaś, że złe masz serce, jeżeli mając zazdrość i nienawiść w sercu, — gniew boski wyzywasz. Tak jest, nie ukrywam tego: kocham tego, o którym wspominasz. I wiem, że jeżeliby nawet zginął na morzu, to z miłością dla mnie w sercu.
Młody katalończyk zadrżał z wściekłości.
— Mimo twe złe słowa, wierzę jednak, Fernandzie, że nie dobędziesz przeciw niemu katalońskiego noża. Bo do czegóż by cię to doprowadziło? Zwyciężony, — stracisz moją przyjaźń, zwycięski — moją śmiertelną pozyskasz nienawiść. Zły to sposób, wierzaj mi, chcieć się podobać kobiecie — szukając zwady z człowiekiem — którego ona miłuje. Jeżeli nie możesz mieć mnie za żonę, poprzestań na przyjaźni mojej, poprzestań na tem, że mieć będziesz we mnie zawsze siostrę. Zresztą — dodała z wyrazem obłąkania w oczach — poczekaj jeszcze, Fernandzie, poczekaj! Powiedziałeś przed chwilą, że morze jest niestałe. Czwarty miesiąc już mija, a on nie wraca...
I łzy popłynęły z jej oczu.
Lecz jej towarzysz powstał niewzruszony, aczkolwiek za każdą łzę Mercedes gotów był oddać ostatnią kroplę krwi. Lecz tutaj te oczy kochane za innym roniły rosę łez.
Podniósł się jedynie i chodzić zaczął po chacie, z ponurem spojrzeniem i z zaciśniętemi pięściami.
— Kocham Edmunda Dantesa — wyłkała wreszcie dziewczyna — i nikt inny nie zostanie moim mężem.
— I wiecznie go miłować będziesz?
— Do śmierci!
Fernand zwiesił głowę, opuszczać go zaczęła odwaga i nikła nadzieja. Naraz ciemna błyskawica nienawiści błysnęła w jego oczach i rzekł:
— A jeśli on nie żyje?
— Wtedy i ja umrę.
— A jeśli on o tobie zapomniał?
— Mercedes — dał się słyszeć radosny głos, z oddali jeszcze płynący, — Mercedes!
— Dantes! — krzyknęła dziewczyna — teraz widzisz, czy zapomniał.
Na jej twarzy zaigrał niebiański uśmiech szczęścia, a lica rozpromieniły się radością i uniesieniem. Podskoczyła ku drzwiom, otwierającym się w tej właśnie chwili i krzyknęła:
— Edmundzie!
Fernand blady i drżący cofnął się nagle wtył, jakby ujrzał węża, i padł na krzesło.
Edmund i Mercedes rzucili się sobie w objęcia. Palące słońce Marsylji, co smugą światła wdarło się przez drzwi otwarte otoczyło ich słupem światła. Nie widzieli nic, co się wkoło nich działo; ogrom szczęścia i radości oderwał ich od świata. Z ust urywane tylko padały słowa.
Aż nakoniec Dantes spostrzegł posępną postać Fernanda; była blada i groźna. Młody katalończyk pochwycił ręką za nóż u pasa zwieszony; był to ruch nagły, żywiołowy, od myśli niezależny.
— Ach! Darować mi proszę — rzekł Dantes, marszcząc brwi — nie zauważyłem, że jest nas tutaj troje.
A zwracając się do Mercedes, zapytał:
— Kto jest ten pan?
— Edmundzie, ten pan będzie najlepszym twoim przyjacielem; to kuzyn mój, brat mój, Fernand. Po tobie, jest to najbliższy mi człowiek na świecie.
Edmund, trzymając w jednej dłoni rękę Mercedes, drugą wyciągnął z serdecznością do katalończyka.
Fernand milczeniem wszelako, jak statua, odpowiedział na to przyjacielskie wezwanie.
Wówczas Dantes spojrzał badawczem okiem na Mercedes, wzruszoną i drżącą, i na Fernanda, stojącego ponuro i groźnie. Jedno jego spojrzenie wyjawiło mu istotny stan rzeczy. Gniew wystąpił mu na czoło.
— Nie byłbym się tak spieszył do ciebie, Mercedes, gdybym był wiedział, że zastanę tu nieprzyjaciela.
— Nieprzyjaciela?! — krzyknęła Mercedes, rzucając pełne gniewu spojrzenie na kuzyna. — Nieprzyjaciela? — Co ty mówisz, Edmundzie! Gdybym tak sądziła, wzięłabym twą rękę i odeszła stąd, porzucając na wieki dom własny.
Błyskawica zamigotała w oku Fernanda.
— A gdyby cię spotkało, Edmundzie mój, nieszczęście jakie — dodała ze straszliwym spokojem, który musiał przekonać Fernanda, jak głęboko w jego myśli wejrzała — gdyby cię, powtarzam, nieszczęście spotkało, poszłabym na sam szczyt przylądka Mogiolu i stamtąd rzuciłabym się głową na skały.
Fernand się wstrząsnął i zbladł przeraźliwie.
— Ty jednak mylisz się, Edmundzie — rzekła, zwracając się do ukochanego — tutaj nie masz wrogów; przecież to jest Fernand, mój brat, który oto podaje ci rękę do uścisku, jako przyjaciel twój szczery.
Mówiąc to, utkwiła nakazujące spojrzenie w Fernandzie, a on jak niewolnik zbliżył się do Dantesa i podał mu dłoń.
Nienawiść jego, jak fala u skalistych brzegów, rozbiła się pod cudownym wpływem ukochanej kobiety. Zaledwie atoli dotknął dłoni Dantesa, uczuł, iż dłużej panować nad sobą nie zdoła i jak obłąkany wypadł z izby.
— O! — wołał, biegnąc jak szalony. — O, któż mnie uwolni od tego człowieka! O! ja nieszczęśliwy!
— Katalończyku! Fernandzie! Hej! Dokąd tak pędzisz? — zawołał Caderousse. — Czy ci tak pilno, że nie masz już czasu przywitać się z przyjaciółmi i to wtedy w dodatku, gdy przed nimi stoi pełna butelka wina?
Fernand spojrzał okiem nieprzytomnem i nie odpowiedział ani słowa.
— Zdaje się, żeśmy się zawiedli — rzekł Danglars, trącając kolanem towarzysza. — Wbrew naszym nadziejom — Dantes triumfuje.
— No i cóż, katalończyku — zawołał Caderousse, nie odpowiadając Danglarsowi — przystajesz?
Fernand otarł pot i wszedł do altany. Jej łagodny cień orzeźwił i ukoił go nieco.
— Jak się macie? — zdaje się, żeście mnie przywoływali? — i mówiąc to, rzucił się na ławkę.
— Wołałem cię — odparł, śmiejąc się Caderousse, — boś leciał jak opętany, bo się już lękać zaczynałem, że się rzucisz do morza. Cóż u licha! — kto ma przyjaciół, to nie na to jedynie, aby z nimi wychylić szklankę wina, lecz jeszcze i na to, żeby ci nie dali mu połknąć, gdy się zdarzy, trzech, lub czterech najzupełniej zbytecznych kwart wody.
Fernand jęknął głucho i oparł głowę na skrzyżowanych na stole rękach.
— Chcesz, bym ci powiedział jaką masz minę? — rzekł Caderousse, zagajając rozmowę tonem właściwym gminowi, co zwykł delikatność odkładać zawsze na bok, by tylko dogodzić ciekawości — masz minę odsadzonego od miski kota.
I zaśmiał się z całego gardła.
— E! — wtrącił Danglars — taki piękny jak Fernand chłopiec miałby być nieszczęśliwy w miłości? Kpisz chyba, Caderoussie!
— No, no, daj pokój, Fernandzie — rzekł Caderousse. — Wierzaj: nos do góry i odpowiadać. Niegrzecznością jest nie odpowiadać przyjaciołom, gdy o zdrowie pytają.
— Zdrów jestem — mruknął Fernand, ściskając pięści, z głową ciągle jeszcze leżącą na stole.
— Ot! Uważasz Danglarsie — mówił Caderousse, rzucając znaczące spojrzenie — Fernand, jak ci wiadomo, jest najzacniejszym z katalończyków i najlepszym w całej Marsylji rybakiem. Lecz mu się zdarzyło, że się zakochał w najpiękniejszej z całej okolicy dziewczynie, imieniem Mercedes. Niestety wszelako, to piękne dziewczę kocha nie jego, lecz porucznika okrętu Faraon; że zaś Faraon niedawno przybył do portu, przeto... pojmujesz może?...
— Właśnie, że nic nie pojmuję — odpowiedział Danglars.
— Biedny Fernand dostał odprawę.
— Więc i cóż z tego? — rzekł ten ostatni, podnosząc głowę i spoglądając na Caderoussa — to co innego; ja myślałem, chciał gniew swój wywrzeć — Mercedes jest wolną i może kochać, kogo jej się spodoba.
— Ha, jeżeli w ten sposób sobie to tłumaczysz — rzekł Caderousse — to co innego; ja myślałem żeś ty katalończyk, a ja słyszałem zawsze, że katalończycy nie ustępują nigdy rywalom i są straszni w zemście.
Fernand uśmiechnął się boleśnie.
— Ten, który kocha, nie jest straszny nikomu — smutnie odpowiedział.
— Biedny człowiek! — bąknął Danglars, kłamiąc serdeczne dla młodzieńca współczucie.
— Hm! słowo daję — odezwał się Caderousse, łykając poteżną szklanicę wina — bądź co bądź nie jeden Fernand cierpi na tem, że Dantes powrócił i że jest teraz w takiej pełni szczęścia. I myślę, że on to szczęście przypłaci.
I nalał znów wina sobie i Fernandowi, gdy szklanka Danglarsa stała nietknięta.
— Być może, że on to szczęście przypłaci — powtórzył Caderousse pijackim głosem — lecz tymczasem ożeni się z piękną Mercedes, a tego już mu nikt nie odbierze.
Słowa Caderoussa padały na katalończyka jak ołów roztopiony.
— Kiedyż ślub? — zapytał Danglars.
— O! jeszcze do ślubu daleko — mruknął Fernand.
— Daleko, albo i nie daleko. Jak Dantes zostanie kapitanem okrętu, to wszystko w szybkiem pójdzie tempie, nieprawdaż Danglarsie?
Danglars zadrżał na to pytanie niespodziewanie rzucone i spojrzał na Caderoussa badawczym wzrokiem, aby przeniknąć, czy zwrot ten z rozmysłem był rzucony. Ale w oczach Caderoussa, zmętniałych od opilstwa, wyczytać było można bezmyślną głupotę jedynie i złośliwość.
— Ha! w takim razie — zawołał Danglars nalewając przyjaciołom szklanki — wypijemy zdrowie kapitana Dantesa, męża najpiękniejszej katalonki!
Caderousse ociężałą ręką podnosił już do ust szklankę, by ją wypić duszkiem, gdy Fernand silnym rzutem roztrzaskał swą o ziemię.
— Oo!... co ja widzę! — zawołał Caderousse — patrzajcie no tam na szczyt tego wzgórza, w stronie katalonów. Spojrzyj no, Fernandzie, masz przecież lepsze oczy od moich. Mnie bo się zdaje, że podwójnie zaczynam widzieć. Wydaje mi się, jakbym widział dwoje kochanków, ręka w rękę obok siebie idących. Panie odpuść!... toż oni są przekonani, że nikt ich nie widzi i ot patrzcie! — jak się ściskają!
Danglars rzucił okiem na Fernanda, który zdawał się być obłąkanym.
— Cóż, panie Fernandzie, czy znasz może te turkawki?
— Znam! To pan Edmund i pani Mercedes.
— Patrzajcież! — rzekł Caderousse — a ja ich nie poznałem. Hej Dantes! Hej tam i ty, panienko! Chodźcie no tutaj i powiedzcie nam, kiedy wesele?!
— Będziesz ty cicho? — rzekł Danglars, udając, że pragnie powstrzymać wielomówność Caderoussa. — Siedź i nie przeszkadzaj pieszczotom kochanków. Patrz na Fernanda i bierz z niego przykład — widzisz, jaki jest powściągliwy i spokojny!
Fernand naigrywaniami temi do ostateczności doprowadzony już miał wybuchnąć i rzucić się ku rywalowi, gdy wtem piękna Mercedes odwróciła główkę i błysła promieniejącym wzrokiem.
Fernand przypomniał sobie wtedy jej groźbę, że się zabije, gdyby Edmundowi co złego się stało — i padł bezwładnie na ławkę.
Danglars z pod oka spoglądał na obydwóch, na jednego — przez miłość opętanego i na drugiego — pijanego winem i zazdrością.
— Ja już z tymi głupcami nie dam sobie rady i żadnej z nich korzyści mieć nie będę, — mówił z cicha do siebie Danglars — a wstyd pozostać tutaj, w towarzystwie pijaka i tchórza. Ten pierwszy łotr przytem bardziej upija się winem, aniżeli żółcią, która, mniemałem, że go do czynów pobudzi; tamten znowu — to niedołęga, jakiego świat nie widział. Zabierają mu z przed nosa kochankę, a on płacze tylko i żali się jak dziecko, aczkolwiek w oczach ma błyskawice wszystkich hiszpanów i sycylijczyków, którzy tak dobrze mścić się umieją. Pięści ma przytem, — że wołu napewno powaliłby nie z mniejszą łatwością, jak to czyni obuch rzeźnika. Do obłąkania doprowadza go szczęście Dantesa, który widać, na przekór nam, ożeni się z piękną katalonką i zostanie kapitanem Faraona.
— Hola panowie! — zawołał, ocknąwszy się z drzemki Caderousse — hola, Edmundzie, czy nie widzisz swoich przyjaciół, czy stałeś się do tego stopnia hardy, że nie poznajesz już przyjaciół?
— Nie, bynajmniej, kochany Caderousse — odkrzyknął wesoło Dantes — nie jestem hardy, lecz szczęśliwy, szczęście zaś bardziej niż inne uczucia oniemia i oślepia.
— Masz go!.. wytłumaczył się — zawołał Caderousse. A pani Dantes jak się miewa?
Mercedes skłoniła się poważnie.
— Nie jest to jeszcze moje nazwisko — rzekła — a u nas, w naszej ojczyźnie, mówią, że źle to wróży, gdy kto dziewczynę nazwiskiem narzeczonego nazywa, zanim on mężem jej zostanie. Proszę więc, by pan mnie Mercedes nazywał.
— Wybacz biednemu sąsiadowi, zwłaszcza, że nie o wiele się przecież pomylił.
— A więc tak, panie Dantes, niezadługo mieć będziemy wesele, prawda? — rzekł Danglars, kłaniając się również parze narzeczonych.
— Jak tylko będzie można najprędzej, panie Danglars. Dziś wszystko omówimy u mojego ojca; jutro, najdalej pojutrze — zaręczyny, które sprawimy tutaj, na tem samem miejscu; przyjaciele nasi nie odmówią nam, mam nadzieję, swego udziału w uczcie; i ciebie, panie Danglars, prosimy i ciebie, panie Caderousse.
— A Fernand — rzekł Caderousse, śmiejąc się chrapliwie — czy również będzie proszony?
— Brat mojej żony jest i moim bratem — odparł Dantes — i byłoby nam bardzo przykro, gdybyśmy go mieli nie mieć u siebie, w chwili tak dla nas uroczystej.
Fernand słowa te przyjął w milczeniu.
— Dziś przygotowania, jutro lub pojutrze zrękowiny!... Niech djabli biorą, kapitanie, nie tracisz bynajmniej czasu!
— Danglarsie! — odparł Dantes z uśmiechem — powiem ci, jak przed chwilą Mercedes odpowiedziała Caderoussowi: nie dawaj mi tytułu, do którego nie mam jeszcze prawa. To może mi nieszczęście sprowadzić.
— A, przepraszam — odrzucił Danglars. — Chciałem to wyrazić jedynie, że szybko wszędzie posuwasz się naprzód. I nie widzę racji w tym pośpiechu, Faraon odpływa dopiero za trzy miesiące?...
— Do szczęścia śpieszyć się należy zawsze. Kto wiele cierpiał, ten traci wiarę w szczęście. Nie wierzy, by przyjść ono mogło, lęka się i boi. Nie te względy jedynie zmuszają mnie zresztą do pośpiechu; muszę niestety wyjechać gwałtownie do Paryża i to jest właśnie główna pośpiechu przyczyna.
— Masz tam jaki interes?
— Mam, lecz nie własny. Dopełnić mam ostatniego zlecenia naszego niezapomnianego kapitana Leclerca, co jest świętym dla mnie obowiązkiem. Nie zabawię tam długo, tyle tylko, że polecenie załatwię i wracam natychmiast z powrotem.
— To się rozumie w twem dzisiejszem położeniu — odpowiedział Danglars, dodał wszakże w myśli: acha! jedziesz do Paryża, by tam wręczyć list kapitana podług adresu. Hm! do kata, ten list naprowadza mnie na pewną myśl, na myśl wyborną, do kata! — O, panie Dantes, jeszcześ nie zajął na Faraonie kwatery kapitana!
Po monologu tym, zwracając się do Dantesa, który się już oddalał, rzekł głośno:
— A zatem — szczęśliwej drogi!
— Dziękuję — odpowiedział już z oddali Dantes.

Kochankowie odeszli spokojni, szczęśliwi, jak dwa anioły w niebo wstępujące.
ROZDZIAŁ IV.
ZMOWA.

Danglars przeprowadził wzrokiem Edmunda i Mercedes aż do bramy św. Mikołaja, poczem zwrócił się do współtowarzyszów biesiady.
Fernand siedział na krześle bezwładnie, blady i drżący.
Caderousse był pijany.
— Kochany panie — rzekł Danglars do Fernanda — dziwna rzecz, że to małżeństwo nie wszystkim przypada do smaku.
— Mnie doprowadza ono do rozpaczy.
— A więc aż tak jesteś w Mercedes zakochany?
— Tak. Od pierwszej chwili poznania pokochałem ją do szaleństwa i ciągle ją kocham!
— I zamiast tego, by radzić, ażeby małżeństwu zapobiec, — wyrywasz sobie włosy z głowy jedynie? Eh! do wszystkich djabłów... inne ja miałem pojęcie o katalonach!
— A jakżeż ja temu zapobiec mogę?
— Alboż ja wiem?... A zresztą, — czy to moja sprawa? Przecież to nie ja, lecz ty się w Mercedes kochasz. „Szukajcie, a znajdziecie“ — mówi ewangelja.
— Już raz znalazłem. Chciałem zabić rywala, lecz wtedy ona mi powiedziała, że jeśli jakiekolwiek nieszczęście spotka jej narzeczonego, popełni samobójstwo.
— Tak się to tylko mówi.
— Nie. Mercedes nie rzuca nigdy słów na wiatr.
— No!... to już jest mi najzupełniej obojętne — rzekł do siebie Danglars. — Dla mnie jest ważne to jedynie, by Dantes nie został kapitanem.
— Gdyby zaś Mercedes umarła — rzekł zwolna i z naciskiem Fernand — i jabym nie żył.
— Oj, te miłostki! — rzucił Caderousse nawpół przytomnie — to są sprawy, których już nie pojmuję.
— Możeby się udało jednak jakimś innym sposobem wyciągnąć cię z biedy — zaczął znów Danglars — jesteś tęgim chłopcem i wartoby cię wydobyć z nieszczęścia.
— Oj, warto, warto!... — zamamrotał Caderousse.
— Mój kochany! — zwrócił się do niego Danglars — w trzech czwartych jesteś już pijany. Więc pij dalej, lecz nie mieszaj się do nas. Do naszej rozmowy trzeba mieć trzeźwą głowę.
— Ja pijany?!... Oho!... Jeszczebym ze cztery takie butelki wypił, przecież one wyglądają jak flakoniki od kolońskiej wody. Hej! tam, panie Pamfilu! wina!...
I, aby dodać większej wagi swym rozkazom, uderzył silnie szklanką o stół.
— Mówiłeś, szanowny panie, — odezwał się Fernand, który aż drżał z niecierpliwości, — mówiłeś więc...
— Czy ja co mówiłem? Nie przypominam sobie zupełnie, o czem mówiliśmy poprzednio. Ten pijak Caderousse poplątał mi na nic wątek myśli.
— Mówiłeś — przypomniał Fernand — że chciałbyś bardzo wydobyć mnie z nieszczęścia, dodałeś wszelako, że...
— Prawda!... prawda!... I dodałem, że byle tylko Dantes nie zabrał ci tej, którą kochasz, to wszystko najlepiej będzie. Pan Dantes niech sobie żyje jak najdłużej, byle tylko małżeństwo jego nie doszło do skutku.
— Śmierć jedyna tylko zdołałaby ich rozdzielić.
— Gadasz jak dziecko, mój przyjacielu — wtrącił się do rozmowy Caderousse — ot Danglars to jest głowa, więcej, to filut prawdziwy, on ci zaraz dowiedzie jak bardzo wielkie głupstwa wygadujesz!
— Dowiedź mu, Danglarsie! Już ja ręczę za ciebie. Dowiedź mu, że Dantes bynajmniej nie musi umrzeć, by on miał swą Mercedes. A zresztą Dantes jest dobry chłopak i szkodaby była, gdyby miał umierać. Ja go lubię! Ja bardzo lubię Dantesa!
Fernand niecierpliwym ruchem powstał od stołu.
— Daj mu pokój — rzekł Danglars wstrzymując młodzieńca. — Pijany — nie jest szkodliwy. — Zaś zwracając do Dantesa powiem ci, że nieobecność rozdziela niemniej dobrze, jak śmierć. Ot, przypuść na chwilę, że Edmunda i Mercedes rozdzielają mury więzienne.
— Prawda — wtrącił się ponownie do rozmowy Caderousse, który w chwilowych przebłyskach rozumu starał się jak mógł brać udział w rozmowie — ale jak taki Dantes wyszedłby z więzienia, toby się mścił straszliwie.
— Mniejsza o to — odrzucił Fernand.
— Zresztą — dorzucił Caderousse — za cóż by Dantesa pakować mieli do więzienia? Nikogo nie okradł, nie zabił, nie zamordował?...
— Cicho bądź! — zawołał Danglars.
— Nie będę cicho — odburknął Caderousse — nie będę cicho. Ja muszę wiedzieć, za co Dantesa wsadzić mają do kozy. Ja kocham Dantesa. On jest moim przyjacielem. Zdrowie Dantesa! —
I na tem skończył, połykając jeszcze jedną szklankę wina.
Danglars zwrócił się wtedy ponownie do Fernanda:
— Pojmujesz więc już teraz, że nie zabójstwo jest w tym wypadku najprostszą drogą wiodącą do celu?
— Pojmuję. Nie rozumiem tylko, jakim sposobem wpakowaćby go można do więzienia?
— Kto dobrze szuka — rzekł Danglars — ten zawsze w końcu znajdzie. Lecz poco ja się do tego wszystkiego wtrącam? Co mnie to obchodzi?
— Nie wiem, czy cię to obchodzi, czy nie. Wyczuwam wszelako, że i ty nienawidzisz Dantesa.
— Co?... ja miałbym nienawidzieć Dantesa?... Co też ci się w głowie roi! Z jakiego powodu miałbym go nienawidzieć? Współczułem jedynie twej boleści — oto cała historja. Jeżeli jednak mniemasz, mój panie, że ja działam z własnych pobudek, no to bywaj zdrów i rób co ci się podoba.
Mówiąc to Danglars udawać zaczął, że wstaje i że zabiera się do odejścia.
— Nie pozwolę ci odejść — zawołał Fernand — nie puszczę cię. Nie wnikam w to, czy ty również masz do Dantesa urazę, czy jej nie masz, wystarczy mi, — że ja go nienawidzę. Daj mi więc, dla mnie, jakiś sposób, bym mógł zaspokoić mą zemstę i oddalić go od Mercedes, a ja go wykonam. Byle tylko nie zabijać, bo Mercedes wyraźnie powiedziała, że nie przeżyje śmierci Dantesa.
Caderousse, siedzący z głową o stół opartą, zerwał się nagle i mierząc błędnym wzrokiem rozmawiających, rozpaczliwym krzyczeć zaczął głosem:
— Co?... zabić chcecie Dantesa! Kto tu mówi o jego zabiciu? Ja na to nie pozwolę! To mój przyjaciel. To człowiek który dziś rano chciał się dzielić ze mną swemi pieniędzmi — jak ja niegdyś z nim się swojemi podzieliłem. Nie pozwolę na zabicie Dantesa!
— A któż, głupcze, mówi o zabijaniu Dantesa — zawołał Danglars — żartujemy sobie i nic więcej... Wypij lepiej za jego zdrowie i daj nam spokój. — I mówiąc to napełnił mu szklankę.
— Dobrze. Pije zdrowie Dantesa. — I wychylił szklankę.
— Zdrowie Dantesa! Zdrowie przyjaciela!
— No! Ten sposób? Ten sposób, na Boga! — przemówił Fernand.
— Czy jeszcześ go sam nie znalazł?
— Nie, nie znalazłem. Przecież tyś go mi miał poddać.
— Prawda. Francuzi mają tę wyższość nad Hiszpanami, że dają pomysł, zostawiając swym sąsiadom z za Pirenejów wykonanie.
— A więc wymyśl ten sposób.
— Hej! garson. Papier, pióro i kałamarz — zawołał Danglars.
— Oto są, — zawołał służący, podając żądane przedmioty.
— Oh!... a to co znowu — zaczął mówić pijany Carderousse — Pióro, atrament... O! temi rzeczami łatwiej i pewniej zabić można człowieka, aniżeli nożem w ciemnym lesie. Co do mnie, to zawsze bardziej się bałem pióra, niż szpady, lub pistoletu.
— A to urwis, nie jest on tak pijany, jakby się to wydawać mogło. Nalej no mu Fernandzie, jeszcze jednę szklaneczkę.
Fernand spełnił zlecenie, zaś Caderousse pochwycił natychmiast szklankę i wychylił ją do dna.
— A więc? — zaczął mówić Fernand — a więc?...
— A więc powiedziałem — odrzekł Danglars — że gdyby tak o podróży, jaką Dantes tylko co odbył i w czasie której zawadził o Neapol i wyspę Elbę, doniósł kto prokuratorowi królewskiemu...
— Ja doniosę natychmiast — zawołał żywo katalończyk.
— Byłoby to dobrze, ale tam ci każą wtedy zaraz podpisać deklarację i stawią cię przed tym, któregobyś oskarżył. Co prawda, dostarczyłbym ci dowodów jego winy, ale cóż stąd? Dantes nie pozostałby na wieczne czasy w więzieniu; dziś czy jutro uwolniliby go, a wtenczas, biada temu, co go wtrącił za kratę.
— Ja tylko tego pragnę — przerwał Fernand — ja tego tylko pragnę właśnie, by on rozpoczął ze mną zwadę.
— To dobrze. Lecz Mercedes znienawidziłaby cię wtedy napewno.
— Masz słuszność, Danglarsie.
— Otóż widzisz, że tak zrobić nie sposób. Lepiej oto wziąć pióro do ręki, umaczać je w atramencie i lewą ręką, aby nikt charakteru nie poznał, napisać króciutką denuncjację.
I Danglars wykonał powiedziane; napisał kilka wierszy lewą ręką i podał je Fernandowi, a ten czytać je zaczął:
„Wierny poddany tronu i prawy syn kościoła zawiadamiam niniejszem prokuratora królewskiego, że niejaki Edmund Dantes, porucznik okrętu Faraon, przybyły dzisiejszego rana ze Smyrny, zawijał po drodze do Neapolu i Porto-Ferrajo i otrzymał list od Murata do Uzurpatora, a następnie od Uzurpatora do komitetu bonapartystowskiego w Paryżu.
Władza przekonać się może o jego występku, jeżeli zechce go aresztować, list bowiem znajdzie wtedy przy nim zapewne, a jeżeli nie, to będzie on albo u jego ojca, albo w kapitańskiej kajucie statku Faraon“.
— Ot i wszystko! — rzekł Danglars — tym sposobem byłby jakiś sens w wypełnieniu twej zemsty; nikt wtedy nie mógłby się domyślić, że to ty ten żarcik zrobiłeś; a rzecz pójdzie swoim porządkiem. Nie pozostawałoby ci nic więcej do zrobienia, jak złożyć ten list i zaadresować: „Do pana prokuratora królewskiego“.
I niby w żartach Danglars skreślił ten adres.
— Zapewne, że nic więcej nie byłoby potrzeba — odezwał się Caderousse, który z najwyższem przerażeniem wsłuchiwał się w słowa czytanej denuncjacji — zapewne że nic więcej nie byłoby potrzeba, ażeby zgubić człowieka. Ale to podłość. — I sięgnął ręką po list.
— Naturalnie, że byłaby to nikczemność — potwierdził Danglars, odsuwając zlekka rękę Caderoussa — ale też nic z tego nie będzie. Toć przecie był to żart tylko i nic więcej. Ja pierwszybym na to nie pozwolił.
I mówiąc to, zmiął list w ręku i rzucił go w kąt altany.
— Zacnieś to powiedział — zaczął z rozrzewnieniem Caderousse. — Dantes jest moim przyjacielem i nigdybym na to nie pozwolił, by ktośkolwiek krzywdę mu uczynił.
— Któż tutaj, u djabła, myśli mu krzywdę wyrządzić?... Ani ja, ani Fernand — rzekł Danglars i podniósł się obserwując katalończyka, który spoglądał z pod oka na denuncjacyjny dokument w kącie porzucony.
— Kiedy tak — rzekł Caderousse — to dajcie jeszcze wina. Wypiję zdrowie Edmunda i pięknej Mercedes!
— Piłeś już dosyć — zawołał Danglars. — Gdybyś pociągnął coś jeszcze, toby ci nocować tu chyba przyszło, bo na własnych nogach utrzymaćbyś się nie potrafił.
— Co? — ja nie utrzymam się na swoich nogach? Załóżmy się, że wejdę bez żadnej pomocy na dzwonnicę tę oto i że ani się zachwieję...
— Dobrze, dobrze! Nikt w to nie wątpi — odpowiedział Danglars — ale teraz chodźmy.
— Chodźmy! — zgodził się Caderousse — chodź i ty z nami, Fernandzie, pójdziemy razem do Marsylji.
— Nie — odpowiedział Fernand — ja wracać muszę do swojej osady.
— Głupiś!... chodź z nami do miasta, no... chodźże!
— Nie, ja idę do domu.
— Tak powiedziałeś? Ha! to chodźmy sami, Danglarsie.
Danglars, korzystając natychmiast z wyrażonej zgody Caderoussa, szybko wyprowadził go z altany. Gdy przeszedł kilkadziesiąt kroków, obrócił się i ujrzał, jak Fernand rzucił się na papier i schował go do kieszeni, a następnie z niezmierną szybkością puścił się jak strzała ku bramie Pillon.
— A to co? — Patrzaj no, gdzie on pędzi — krzyknął Caderousse — przed chwilą mówił, że idzie do domu, a teraz jak szalony pędzi do miasta najkrótszą drogą.
— No, zdaje się — szepnął do siebie Danglars — żem sprawą nieźle pokierował i że teraz potoczy się ona sama swoją koleją.


ROZDZIAŁ V.
ZARĘCZYNY.

Nazajutrz dzień był wyjątkowo piękny. Olśniewające słońce południowe rzucało jasne swe blaski i na spienione grzbiety fal i na okoliczne zieleniejące wzgórza.
Zaręczynowa uczta była przygotowana na pierwszem piętrze, tej samej restauracji, gdzieśmy już z czytelnikami spędzili chwil kilka w altanie. Wielka, piękna sala posiadała pięć czy sześć okien, a na każdem z nich wyryta była nazwa jednego z wielkich miast Francji; drewniana balustrada okalała cały budynek.
Od jedenastej zrana sala ta wypełniać się zaczęła mnóstwem niecierpliwych, aczkolwiek uczta na południową dopiero była zapowiedziana godzinę.
Wszyscy żeglarze i majtkowie Faraona, a także kilku żołnierzy, przyjaciół Dantesa, wystąpili w paradnych świątecznych strojach, na dowód czci i szacunku dla narzeczonych.
Cicha wieść głosiła, że sami nawet właściciele Faraona uczczą obecnością swoją zrękowiny porucznika okrętu. Uważano to jednak za tak wielki zaszczyt, iż niewielu pogłosce tej dawało wiarę. Wszelako Danglars, przybyły z Caderoussem dał zapewnienie, że p. Morrel przybędzie napewno.
Jakoż w kilka godzin po nich p. Morrel przybył istotnie, powitany głośnem i jednomyślnem „hurrah“ przez majtków Faraona. Obecność właściciela statku stwierdziła również pogłoskę, głoszącą, iż Dantes zostanie kapitanem. Gdy tylko p.  Morrel się ukazał, Danglars i Caderousse pospieszyli natychmiast do narzeczonego, aby mu donieść o przybyciu tak znakomitej osoby, sam widok której sprawiał na obecnych nadzwyczajne wrażenie.
Ale zaledwie wspomniani zdołali przebyć kilkaset kroków, gdy mały orszak weselny ukazał się na drodze. Składał się on z czterech młodych panien, przyjaciółek Mercedes, które towarzyszyły narzeczonej, prowadzonej pod rękę przez narzeczonego. Obok Mercedes szedł ojciec Dantesa, za nimi zaś kroczył Fernand, ze złym uśmiechem na ustach. Ani Mercedes, ani Edmund nie widzieli tego uśmiechu. Biedne dzieci! w szczęściu swem świata poza sobą nie widziały.
Danglars i Caderousse zawiadomili Dantesa o przybyciu właściciela statku, a po silnem i niby przyjacielskiem uściśnięciu dłoni Dantesa, zajęli miejsca najbliższe w weselnym orszaku: Danglars przy Fernandzie, zaś Caderousse obok starego Dantesa.
Uwagę licznych widzów zwracał ubiór starego Dantesa. Starzec miał na sobie suknię z kitaju[1] angielskiego, spinaną haftkami z szerokiemi stalowemi guzikami w kwadrat rzniętymi. Nogi chude, ale muskularne oblekały przepyszne bawełniane pończochy w drobne centki barwne, na milę kontrabandą angielską trącące. Z trójgraniastego kapelusza spadał węzeł wstążek białych i niebieskich. W ręku miał laskę z drzewa kręconego, o rączce w górę zagiętej. Słowem stary wyglądał jak jakiś fanfaronik z 1796 roku, na przechadzce w świeżo otwartym ogrodzie Luksemburskim, albo Tuilleries.
Obok niego, jakeśmy już wspominali, kroczył Caderousse, który, ciesząc się nadzieją dobrego wypitku, nie pamiętał już, by się kiedykolwiek boczył na Dantesa. W pamięci jego pozostało wprawdzie jakieś głuche wspomnienie tego, co się poprzedniego dnia działo, lecz się już rozpływało w jakąś daleką mgłę.
Danglars, zbliżając się do Fernanda, rzucił nań wzrokiem, jak na wzgardzonego kochanka.
Zaś Fernand to bladł, to się znów czerwienił i tak naprzemian zmieniała się barwa jego twarzy. Kiedy, niekiedy spoglądał w stronę Marsylji, a wtedy niepodlegające jego woli drżenie nerwowe przejmowało jego członki. Fernand zdawał się wyczekiwać na jakiś wielki wypadek.
Ubiór Dantesa był skromny. Jako żołnierz marynarki kupieckiej nosił strój, który był pośredni między wojskowym mundurem, a suknią cywilną. Pomimo skromnego tego stroju, zwracał uwagę obecnych — tak wielka radość malowała się na jego twarzy.
Co do Mercedes, to była ona pięknością najzupełniej grecką, jakby na wyspie Cypr lub Chios się urodziła. Dostojne i pełne wspaniałości jej ruchy i śmiały, pewny siebie krok zdradzał jej andaluzyjskie pochodzenie. Dziewica w fałszu cywilizacji wychowana radość swą ukrywaćby zechciała w fałdach jakiejś zasłony. Mercedes wszelako z odkrytą kroczyła głową, patrząc na wszystko śmiało i radośnie a oczy jej mówiły: „Jeżeli jesteście mi życzliwi, cieszcie się wraz ze mną, bo jestem bardzo szczęśliwa“.
Gdy narzeczeni ze swym orszakiem zbliżyli się wreszcie do miejsca uczty, pan Morrel wyszedł na ich spotkanie w towarzystwie swych majtków i żołnierzy, którym już dał obietnicę, że ukochany przez nich Dantes zajmie miejsce zmarłego Leclerca.
Edmund, spotkawszy pana Morrela, opuścił swą narzeczoną i podszedł do swego zwierzchnika, zapraszając go do stołu.
— Ojcze mój — rzekła Mercedes do ojca Edmunda — ojcze mój, usiądź obok mnie przy stole, po prawej mej stronie, zaś po lewej usiądzie przy mnie ten, który jest mym bratem — dodała ze słodyczą, która jak sztylet ugodziła w serce Fernanda. Usta mu pobladły i zadrgały pociemniałe z rozpaczy oczy.
Dantes, ze swej strony, posadził pana Morrela po prawej swej ręce, zaś po lewej jednego ze starców z osady katalońskiej, a bliskiego krewnego Mercedes.
I rozpoczęła się uczta podług zwyczajów miejscowych, kończąc się „frutti di mare“, t. j. ostrygami, krabami i tem podobnemi przysmakami, jakie morze daje.
— Co za rozkoszny nastrój ma uczta dzisiejsza — rzekł stary Dantes, podnosząc do ust szklankę złotawego wina — jest radość, a niema zbyt grubego śmiechu.
— Nie zawsze ma się ochotę do pustego śmiechu — rzekł Caderousse.
— Mamy pomiędzy sobą do tego stopnia szczęśliwych, że nie są oni w stanie oddać się rozgłośnej wesołości.
Danglars nie spuszczał ani na moment badawczego oka z Dantesa, na którego wyrazistej twarzy malowały się wszystkie doznawane wrażenia.
— I cóż na miłość Boga! — rzekł, zwracając się do narzeczonego — dlaczego milczysz tak długo? Czyżbyś miał może jakie złe przeczucia? Przecież wszystko idzie jak nie można lepiej według twych życzeń i myśli.
— I to właśnie jakoś dziwnie działa na me nerwy. Człowiek jak się zdaje nie tak łatwo przyzwyczaić się jest zdolen do pełni szczęścia. Szczęście, — to jak owe pałace na wyspach zaczarowanych, bram których strzegą potwory; w walce zwyciężać je potrzeba, a ja, w gruncie rzeczy, sam nie wiem czem zasłużyłem sobie na szczęście zostania mężem mej uroczej Mercedes.
— Mężem?!... O, ho, ho!... — zawołał, śmiejąc się Caderousse — za kwaśne to jeszcze dla ciebie winogrona! Spróbuj no tak udać męża wypadkiem, a zobaczyłbyś po niewczasie jakby cię przyjęli!
Zarumieniona Mercedes pochyliła tylko głowę.
Fernand nie mógł usiedzieć na krześle, wzdrygał się na najmniejszy szmer i co chwila ocierał pot z czoła.
— Na honor! — rzekł Dantes — czyż się godzi przymawiać mi, mój sąsiedzie za tak małe uchybienie? Prawda, że Mercedes nie jest jeszcze moją żoną, ale nią będzie — już za niecałe dwie godziny.
Wyraz zdziwienia przejawił się na wszystkich twarzach za wyjątkiem starego Dantesa, który roześmiał się na całe gardło i pokazał piękne, zupełnie białe jeszcze zęby. Mercedes uśmiechnęła się, wszelako już bez rumieńców wstydu. Fernand porwał konwulsyjnie za trzonek noża.
— Za godzinę? — rzekł Danglars i pobladł — czyż to jest możliwe?
— Tak jest, moi przyjaciele — zaspokoił ciekawość zebranych Dantes — dzięki wpływom pana Morrela, któremu po ojcu najwięcej jestem winien na świecie, wszystkie formalności w szybszem tempie zostały załatwione i usunięte trudności. Dałem już na zapowiedzi, a o godzinie wpół do trzeciej oczekiwać nas będzie mer w ratuszu. A ponieważ nie tak dawno zegar wybił godzinę pierwszą, myślę przeto, że nie tak bardzom się omylił, mówiąc, że za dwie godziny Mercedes już będzie panią Dantesową.
Fernand przymknął oczy, płomień ognisty błysnął mu z pod powiek, myślał, że padnie zemdlony, lecz zdołał stłumić słabość, nie mógł jednak powstrzymać ciężkiego westchnienia.
— To się nazywa nie tracić czasu! — rzekł stary Dantes — wczoraj przybył z dalekiej podróży, a dziś, o trzeciej już mieć będzie żonę!
— Jednakże są przecież pewne formalności, jakich tak szybko załatwić się nie da. Akt ślubny naprzykład, lub intercyza — wtrącił Danglars.
— Intercyza? — rzekł, śmiejąc się, Dantes — intercyza jest już gotowa. Mercedes nie ma nic, ja — taki sam co do joty posiadam majątek. Nie było więc o czem zbyt wiele pisać, ani za co zbyt wiele płacić.
Żart ten wywołał nowe wybuchy śmiechu.
— A więc to, cośmy uważali za zrękowiny — rzekł Danglars — jest zarazem i weselem? Cóż to za strata dla przyjaciół!
— Broń Boże! — odpowiedział Dantes — nic państwo nie stracicie na tem, bądźcie spokojni. Jutro rano wyjeżdżam do Paryża; pięć dni drogi tam, pięć dni z powrotem i dzień jeden na miejscu... razem dni jedenaście, że zaś dziś mamy 1-go marca, 14-go będę przeto z powrotem i na ten dzień zapowiadam ucztę weselną.
Ta nadzieja powtórnej biesiady tak dalece rozochodziła zebranych, że stary Dantes, który na początku obiadu uskarżał się na powszechne milczenie, teraz nie mógł przy największych usiłowaniach, przyjść do słowa.
W rozgwarze Mercedes spojrzała wypadkowo na zegar, dając następnie rozpaczliwe znaki Edmundowi.
Przy stole panowała już niepodzielnie bujna wesołość, rozlewające się po brzegi wesele i ta swoboda osobista, tak zwykła przy końcu uczt u ludzi podobnych usposobień i pokroju.
Kto nie był kontent ze swego sąsiada, ten szedł szukać sobie innego.
Wszyscy razem mówili, ani myśląc słuchać sąsiada i nikt się o to nie obrażał.
Dwóch ludzi jedynie nie brało udziału w zabawie. Byli to Danglars i Fernand. Bladość tego ostatniego udzieliła się i twarzy Danglarsa; pierwszy z nich zdawał się być zupełnie zmartwiały i wyglądał jak potępieniec w lodowem jeziorze. Wstał nakoniec od stołu i zaczął się przechadzać dużemi krokami wzdłuż sali, aby uwolnić się od wrzawy, śmiechów i śpiewów, od brzęku szklanek i kieliszków. Powstał również i Danglars, to samo Caderousse, aż wreszcie zetknęli się razem w jednym kącie sali.
— Przyznam się — rozpoczął rozmowę Caderousse — przyznam się, że jestem wzruszony uprzejmością gospodarza i dobrocią win piwnicy Pamfila. Ten Edmund to bardzo zacny i miły chłopiec, kiedy go widzę przy boku narzeczonej tak bardzo szczęśliwego, myślę, że byłaby wielka mu się stała krzywda, gdybyście wczorajszy wasz żart doprowadzili do skutku.
— Zgóry mogłeś wiedzieć, że to był żart tylko. Ten biedny Fernand tak bardzo był wczoraj strapiony, że mi go z początku bardzo istotnie żal było, ale teraz, gdy się już z losem swym pogodził, — niema o czem mówić.
Caderousse spojrzał na Fernanda jak trup bladego.
— Im piękniejsza jest dziewczyna, którą się traci, tem większe jest cierpienie początkowo — sentencjonalnie powiedział Danglars. — Szczęśliwy, szczęśliwy istotnie, jest ten przyszły kapitan Faraona. Chciałbym choć przez dwanaście godzin nazywać się Dantesem.
— Chodźmy już może? — odezwał się słodki głos Mercedes. — Już druga wybiła, a nas tam czekać mają o wpół do trzeciej.
— Tak jest, już czas, idziemy — rzekł Dantes, podnosząc się z krzesła.
— Chodźmy! Chodźmy! — powtórzyli chórem goście.
W tejże chwili Danglars, który nie spuszczał oka z Fernanda, siedzącego przy oknie, spostrzegł, jak ten potoczył obłąkanym wzrokiem, powstał nagle, jakby piorunem rażony i padł z powrotem na krzesło, na którem siedział.
Jednocześnie rozległ się głuchy szmer na schodach, słyszeć się dał gwar zmieszanych głosów, nakoniec szczęk broni przytłumił okrzyki biesiadników i zwrócił na się powszechną uwagę.
Odgłosy zbliżały się, aż nakoniec rozległy się trzy mocne uderzenia w drzwi. Wszyscy spojrzeli po sobie.
— W imieniu prawa — dał się słyszeć głos grzmiący, któremu nikt nie śmiał odpowiedzieć.
Drzwi się otworzyły wreszcie i wkroczył przez nie komisarz, przybrany w oznaki swego urzędu, z czterema zbrojnymi żołnierzami i sierżantem.
Trwoga objęła wszystkich.
— Co to znaczy? — zapytał pan Morrel, podchodząc do komisarza, którego znał osobiście — to chyba pomyłka jakaś?
— Jeżeli to pomyłka, szanowny panie Morrel, to bądź pewien, że się natychmiast wyjaśni. Tymczasem mam rozkaz aresztowania, jakkolwiek przykre mi jest to bardzo. Kto tutaj, panowie, jest Edmundem Dantesem?
Oczy wszystkich zwróciły się na młodzieńca, który, aczkolwiek silnie wzruszony, zachował jednak całą swą godność i postąpił naprzód parę kroków.
— Ja nim jestem. Czego pan żądasz ode mnie?
— Edmundzie Dantesie, w imieniu prawa aresztuję cię.
— Aresztujesz mnie pan? — rzekł Edmund i lekka bladość pokryła jego twarz — za co mam być aresztowany?
— Nic nie wiem o tem, lecz sędzia powie ci to niezawodnie.
Pan Morrel pojął natychmiast, że w położeniu podobnem opór na nic się nie zda. Komisarz bowiem, gdy jest w stroju urzędowym — przestaje być człowiekiem i jest jedynie przedstawicielem prawa, zimnym, niemym i głuchym na wszystko.
Stary Dantes nie zdawał sobie z tego tak dobrze sprawy i rzucił się na urzędnika. Są bowiem rzeczy, których serce ojca lub matki zrozumieć nie zdoła nigdy. Starzec prosił i błagał; lecz ani błagania, ani łzy nawet nic zdziałać nie mogły. Rozpacz starca była tak szczera i głęboka, że wzruszyła urzędnika.
— Panie drogi — przemówił — niech się pan uspokoi. Bardzo możliwe, że syn twój nie spełnił jakiejś formalności na komorze, lub w urzędzie sanitarnym; w tym wypadku, po otrzymaniu wyjaśnień, uwolnią go natychmiast.
— Co to jest? Co to wszystko znaczy? — zapytał Caderousse Danglarsa, marszcząc brwi groźnie.
— Czyż ja mogę wiedzieć? — odparł ten ostatni — wiem tyle, co i ty i nie pojmuję co się tutaj dzieje; dziwię się i przykro mi jest bardzo.
Caderousse poszukał wzrokiem po sali Fernanda, lecz tego już tam nie było.
A wtedy cała scena dnia wczorajszego przedstawiła mu się w przerażająco jasnem świetle.
Nieszczęście otworzyło mu oczy.
— Ach! — rzekł stłumionym głosem — to są skutki wczorajszego żartu, tego żartu, którym zabawiałeś się wczoraj, a o którym dziś mówiłeś, panie Danglars. Jeśli tak, to biada temu, który aż tak daleko się posunął. Tego już za wiele.
— Bynajmniej — zawołał Danglars — wiesz przecież dobrze, żem podarł papier w drobne kawałki.
— Nie podarłeś go!... tylkoś go zmiął i w kąt rzucił. Pamiętasz?
— Milcz, proszę cię. Nie mogłeś tego widzieć, bo byłeś pijany.
— A gdzie Fernand?
— Czy ja mogę wiedzieć? Musiał pójść za swojemi interesami. Ale dajmy pokój próżnej gawędzie, nieśmy raczej pociechę nieszczęśliwym.
W czasie tej rozmowy Dantes pożegnał każdego ze swych przyjaciół uściśnieniem ręki. Mercedes ucałował w czoło i oddał się jako więzień w ręce żołnierzy.
— Bądźcie spokojni, nieporozumienie wyjaśni się niewątpliwie i być może, że nie otworzą się nawet przede mną drzwi więzienia.
— Ręczę za to — rzekł Danglars, który w tej chwili zbliżył się właśnie do miejsca głównego zamieszania.
Dantes zaczął schodzić po schodach, mając przed sobą komisarza, zaś dokoła siebie żołnierzy.
Powóz z otwartemi drzwiczkami stał już gotowy. Dantes wsiadł, a za nim żołnierze. Drzwiczki zamknięto i powóz potoczył się w stronę Marsylji.
— Żegnam cię, Edmundzie!... żegnam cię! — zdołała jeszcze krzyknąć Mercedes.
Więzień usłyszał jeszcze ten ostatni okrzyk, który się wyrwał ze zbolałej piersi narzeczonej, wychylił się z powozu i zawołał donośnie:
— Do widzenia, Mercedes!
To były jego ostatnie słowa. Za chwilę powóz zniknął na zakręcie twierdzy Ś-go Mikołaja.
— Poczekajcie tu państwo na mnie — rzekł pan Morrel — biorę fiakra i jadę do Marsylji, by sprawdzić, jakie są przyczyny tego wszystkiego, a gdy się dowiem — wracam natychmiast.
— Jedź pan, jedź! — zawołali wszyscy — jedź i wracaj co najrychlej.
Po jego odjeździe nastała chwila ogólnego osłupienia! Zwłaszcza stary Dantes i Mercedes oniemieli z boleści. W pewnym momencie spotkały się ich oczy, spojrzeli na siebie jak dwie ofiary jednym ugodzone ciosem i rzucili się sobie w objęcia.
Gdy się to działo, Fernand wrócił, nalał sobie szklankę wody, wypił i usiadł na krześle. Przypadek zrządził, że zajął sąsiednie krzesło, na którem spoczywała Mercedes.
Fernand, jakby strachem rzucony, cofnął się gwałtownie.
— A, jest przecież — rzekł Caderousse do Danglarsa — to niezawodnie on jest sprawcą tego wszystkiego.
— Wątpię — odparł Danglars — trochę jest on za głupi na takie rzeczy. W każdym razie niech grom uderzy w tego, co to zrobił.
— A o tym, co był doradcą, nic nie powiesz?
— Na miłość Boską — oburzył się Danglars — gdybyśmy byli odpowiedzialni za wszystko, co się tylko powie...
W czasie tego starcia, towarzystwo rozpatrywało wszechstronnie wypadek uwięzienia.
— A pan, panie Danglars, jakiego jesteś w tym względzie zdania? — zapytał ktoś z tłumu.
— Moje mniemanie, że może miał na statku jakieś towary zakazane.
— Gdyby tak było, musiałbyś coś wiedzieć o tem, jako ajent handlowy.
— Ajent wiedzieć może o tem jedynie, co mu zadeklarują. Wiem naprzykład, że mamy duży ładunek bawełny, żeśmy go tu a tu wzięli, ale nic ponadto.
— A! przypominam sobie — zawołał starzec — Edmund mówił mi wczoraj właśnie, że ma dla mnie nieco kawy i trochę tytoniu, na statku ukryte.
— Otóż, widzicie — pochwycił Danglars — w tem się kryje zapewne przyczyna złego; prawdopodobnie komora zrewidowała w czasie naszej nieobecności Faraona i znalazła ukryte towary.
Mercedes nie zwracała dotychczas żadnej na rozmowę uwagi, zgnębiona boleścią, lecz słowa ostatnie usłyszała wypadkiem i głośnym wybuchnęła płaczem.
— Pójdźmy, pójdźmy!... Nadzieja nam błysła.
— Nadzieja!... — powtórzył Danglars.
— Nadzieja?... — mruknął Fernand. I zdławił go ten wyraz, zadrżały usta.
— Panowie! — zawołał jeden z byłych biesiadników, wbiegając do sali z balkonu — panowie!... powóz wraca z panem Morrelem. Niezawodnie dobre przynosi nowiny.
Mercedes i stary Dantes wybiegli bez zwłoki na spotkanie przybyłego. Ale pan Morrel był bardzo zmieniony.
— O, moi przyjaciele — zawołał smutnym głosem — sprawa jest o wiele poważniejsza, aniżeli się zdawało.
— Panie Morrel — zawołała gwałtownie Mercedes — on jest niewinny, przysięgam.
— I ja wierzę w to mocno. Oskarżają go jednak bardzo silnie, że jest ajentem Bonapartego!
W czasach, w których się działy rzeczy przez nas opowiadane, było to oskarżenie bardzo poważne, które musiało przejąć drżeniem najodważniejszego, to też Mercedes wydała krzyk bolesny, starzec zaś upadł na krzesło bez zmysłów.
— Ach wy, poczciwcy — pomyślał Caderousse — oszukaliście mnie. Żart wasz nie był wcale żartem. Ale ja na to nie pozwolę, nie pozwolę, by to piękne dziewczę i ten starzec szlachetny ginęli z bólu. Wszystko opowiem!
— Milcz, nędzny — rzucił przejmującym szeptem w ucho Caderoussowi Danglars, chwytając go za rękę. — Gadulstwo twoje drogo cię może kosztować. Kto ci powiedział, że Dantes nie jest istotnie winny? Statek zawinął w Porto-Ferrajo i Dantes cały dzień bawił w tem mieście. Gdzie? U kogo? Jeżeli zaś istotnie znaleziono przy nim list podejrzany, wszyscy ci, którzy bronić go się poważą, wpadną w ręce sprawiedliwości, jako wspólnicy zbrodni.
Caderousse odruchowo, wiedziony naturalnym instynktem egoizmu, odrazu pojął całą grozę tego upomnienia. Spojrzał na Danglarsa wzrokiem osłupiałym ze strachu i... zamilkł.
— Jeżeli jest niewinny — dodał wtedy Danglars — wypuszczą go niezawodnie; jeżeli jednak jego wina zostanie stwierdzona — zostawmy go jego własnemu losowi, a sami lepiej się nie narażajmy!
— Odejdźmy więc. Czuję, że ani chwili dłużej bawić tu nie mogę.
— Dobrze, chodźmy — rzekł Danglars, rad, że znalazł towarzysza. I wyszli.
Fernand, jako jedyny już teraz opiekun Mercedes, wziął ją pod rękę i odprowadził do swoich. Przyjaciele Dantesa zaopiekowali się znów jego ojcem i odwieźli go do domu. Wkrótce echo, że Dantes został uwięziony jako ajent Uzurpatora — szeroko rozeszła się po mieście.
— Czy byś był przypuścił kiedykolwiek, mój drogi Danglarsie, coś podobnego — mówił pan Morrel, zbliżając się do swego ajenta handlowego i do Caderoussa. — Byłem w mieście i otrzymałem najpewniejsze w tej sprawie wiadomości od prokuratora, którego znam trochę. Pan Villefort powiedział mi wszystko. I kto się mógł tego spodziewać?!
— A cóż do djabła! — odpowiedział Danglars — czyż panu nie mówiłem, że Dantes bez żadnej słusznej racji cały dzień przebywał na Elbie i że ten pobyt wydawał mi się podejrzany?
— Czy domysłów twych nie komunikowałeś komuś?
— Niechże mnie Bóg broni! — odparł cicho Danglars — przecież wiesz pan dobrze, iż z powodu, że pan Polikarp Morrel służył tam z kimś i razem w jednym pułku — i pana posądzają jakobyś był stronnikiem cesarza. Czyż jabym mógł przeto narażać Dantesa choćby ze względu na pana? Są rzeczy, które winniśmy z całą szczerością wyznać swym zwierzchnikom, ale nigdy obcym.
— Masz słuszność, Danglarsie, masz słuszność, mój kochany; rozumny z ciebie człowiek. Szkoda Dantesa, a i w tem bieda, że Faraon został bez kapitana.
— A to czemu? — zaoponował Danglars — Faraon przecież odpływa dopiero za trzy miesiące, a nim ten czas upłynie, Dantes napewno będzie wolny.
— Bezwątpienia, ale przez ten czas, jak będzie?
— Przez ten czas? Ja oddaję się cały na pańskie rozkazy, panie Morrel. Z całą gotowością jestem zastąpić kapitana. Tym sposobem miejsce dla Dantesa będzie uratowane.
— Dziękuję ci, Danglarsie — odpowiedział właściciel Faraona — najlepsza to, jak widzę, rada. Obejmuj więc natychmiast dowództwo i na początek dopilnuj wyładowania.
— Dopilnuję z pewnością. Czy nie możnaby jednak zobaczyć się przynajmniej z tym biednym Edmundem?
— Na razie trudno będzie. Postaram się zobaczyć z panem Villefortem. Wiem, że jest zagorzałym rojalistą... Ale cóż u djabła!... I rojaliści są ludźmi, a pana Villeforta mam nawet za człowieka bardzo uczciwego.
— Być może — rzekł Danglars — mówią jednak o nim, że jest bardzo dumny, a znaczy to niemal to samo, co zły.
— Zobaczymy — rzekł Morrel z westchnieniem. — Idź na statek, ja tam niezadługo również przybędę.
— Widzisz — rzekł Danglars do Caderoussa, gdy pan Morrel się oddalił — jaki obrót rzeczy biorą. Masz jeszcze ochotę ujmować się za Dantesem?
— Już nie, niestety. Okropna to rzecz jednakże, by pusty żart miał tak straszne następstwa.
— A któż to zrobił, do pioruna?! Ani ja, ani ty, ani Fernand. Wiesz dobrze, że ja papier w kąt rzuciłem, a nawet, o ile mnie się zdaje, podarłem go na mak.
— O nie! Ręczę za to.
— A więc w takim razie, być może, iż go podniósł Fernand. Ale w takim razie on byłby winien wszystkiemu, lecz nie ty, ani ja tembardziej. I nam w każdym razie, nic się stać za to nie może. Trzeba tylko milczeć, słowa, o tem co się stało, nie pisnąć nikomu. I burza przejdzie bez piorunów.
— Słowa nie powiem, lecz teraz żegnam cię. — I Caderousse odszedł z głową zwieszoną w stronę Meillan.
Gdy się oddalił, Danglars zatarł ręce, mówiąc do siebie.
— Wszystko idzie jak najlepiej. Jak się tego spodziewałem, jestem już zastępcą kapitana, a jeżeli ten głupiec Caderousse milczeć będzie istotnie, to zostanę faktycznie kapitanem. Jedno tylko grozi mi niebezpieczeństwo, że sąd może uwolnić Dantesa. Ale sąd jest sądem, więc można śmiało liczyć na niego.
Gdy doszedł do brzegu, skoczył do łodzi i rozkazał wieźć się do Faraona.


ROZDZIAŁ VI.
PODPROKURATOR KRÓLEWSKI.

Przy ulicy Grand Cours, nawprost wodotrysku Meduzy, w gmachu monumentalnym, jeszcze według planu Pugeta postawionym, tegoż samego dnia i o tej samej godzinie odbywała się uczta, również zaręczynowa.
W miejsce majtków tylko i żołnierzy, w miejsce ludu wogóle, była tam sama śmietanka towarzystwa marsylskiego.
Ucztowała bowiem tutaj przedewszystkiem stara arystokracja, a następnie rojalistycznie usposobieni oficerowie i wyżsi urzędnicy.
Siedzieli przy stole wytwornie zastawionym i rozmawiali z ożywieniem, przeważnie o polityce.
Cesarz, ówczesny „król wyspy Elby“ tylko, ten, który był panem, do niedawna, połowy świata nieomal, — był w czasie tej uczty traktowany jako człowiek, którego Francja na zawsze się już pozbyła. Urzędnicy miejscy wypowiadali swoje poglądy w tej materji; wojskowi rozprawiali o Moskwie i Lipsku; kobiety — o rozwodzie z Józefiną. Temu gronu wesołemu i triumfującemu z powodu upadku wielkiego człowieka zdawało się, że teraz nowe dla Francji otwiera się życie, że ocknęła się ona nakoniec z okropnego snu.
Jakiś starzec, ozdobiony orderem ś-go Ludwika, powstał i wzniósł toast za zdrowie króla Ludwika XVIII. Był to markiz de Saint Meran. Na toast ten, tyle wspomnień obudzający, powstał szmer wielki; z ochotą podniesiono w górę puhary na sposób angielski i ogromny zapał ogarnął całe towarzystwo.
— Gdyby tu byli, zgodziliby się niezawodnie — rzekła markiza Saint-Meran, kobieta z martwym wyrazem oczu, ustami szczupłemi, obejściem arystokratycznem i wykwintnem, pomimo lat pięćdziesięciu, — gdyby tu byli ci wszyscy rewolucjoniści, którzy nas wygnali i którym pozwalamy teraz na robienie spisków na nas, w pałacach nabytych za grosz nam wydarty w czasie teroryzmu, — przyznaliby niewątpliwie, że nasz król Ludwik jest monarchą istotnie przez nas kochanym, gdy ich uzurpator był dla nich zawsze Napoleonem złowrogim. Czy nie tak, panie Villefort?
— Co pani mówić raczyła? — zwrócił się z zapytaniem młody człowiek, do którego przemowa powyższa zwrócona została — proszę darować, nie dosłyszałem pytania!
— Eh! Niechże pani markiza da pokój tym dzieciom — ujął się za młodzieńcem starzec, który wznosił toast — te dzieci pobrać się mają niezadługo i z pewnością mają o czem innem do mówienia, nie o polityce.
— Przepraszam mamę — rzekła piękna młoda blondynka z ogromnemi, wilgotnemi oczyma. — Panie de Villefort, mama mówi do pana.
— Pragnieniem mojem właśnie byłoby dać odpowiedź, o ile szanowna mama zechciałaby powtórzyć pytanie.
— Przebaczam panu! — przecięła kwestję markiza i ku podziwowi wszystkich zimna ta istota ożywiła się pełnym wyrazu uśmiechem, uśmiechem matki. — Mówiłam właśnie, panie de Villefort, że działaniom bonapartystów nie przyświecało ani poświęcenie, jak nasze, ani miłość sprawy.
— Tak, pani. Mają oni jednak jedno, co za wiele starczy, mają fanatyzm. Napoleon, — to drugi Mahomet; dla tych wszystkich zwyczajnych a krańcowo dumnych ludzi Napoleon był nietylko prawodawcą i władcą, ale jeszcze uosobieniem równości.
— Równości!? — zawołała markiza — Napoleon ma być symbolem równości? A cóż w takim razie pan powiesz o takim naprzykład panu Robespierze? Zdaje mi się, że ubliżasz korsykaninowi, przypisując mu podobne ideje.
— Nie, pani, ja oddaję każdemu, co mu się należy. Robespierre poprowadził Ludwika XVII-go na szafot, Napoleon Vendome na kolumnę. Ten stworzył równość, która upadła, ten drugi równość, która się wznosi; pierwszy prowadził królów na gilotynę, jego następca — prosty lud na pola, na których koronę zdobyć można. Co nie przeszkadza, by obaj nie byli jednem i tem samem: rewolucjonistami.
— Ej! panie de Villefort!... Wszystko, coś powiedział, pachnie mi jakoś bardzo rewolucją. Przebaczam ci jednak; trudno wymagać, aby syn żyrondysty nie miał zarzewia komuny.
Żywy rumieniec wystąpił na czoło pana de Villefort.
— Nie ukrywam bynajmniej, że ojciec mój był żyrondystą, lecz i to dodać muszę, iż mimo to nie głosował on za śmiercią króla. Mego ojca ten sam teroryzm co i was wygnał z kraju i niewiele brakowało, aby głowa jego nie spadła na tem samem, co ojca pani, rusztowaniu.
— Masz słuszność — rzekła markiza — dodać jednak winieneś, że cierpieli oni za całkiem przeciwne sobie zasady, czego najlepszym dowodem, iż cała moja rodzina wytrwała w zasadach wspólnych wszystkim wygnańcom, gdy twój ojciec pierwszy pośpieszył z hołdem dla nowego rządu. Obywatel Noirtier — był tylko żyrondystą, hrabia Noirtier — był już senatorem.
— Mamo moja najdroższa — przerwała drażliwą rozmowę piękna blondynka — przypomnij sobie, żeśmy sobie przyrzekły nie wznawiać nigdy tych wspomnień niemiłych.
— Pani — dodał de Villefort — i ja łączę me prośby z prośbami panny de Saint-Meran i ja proszę, abyś raczyła raz na zawsze puścić przeszłość w niepamięć. Poco wywoływać wspomnienia, cofnięcie których nie jest już w mocy Najwyższego nawet? Bóg rządzić może przyszłością, nie cofnie wszelako klęsk i bólów przeszłości. Co do mnie, nietylko wyznaję różne od ojcowskich zasady, ale nawet inne noszę już nazwisko. Mój ojciec był, a może i jest dotąd jeszcze bonapartystą i nazywa się Noirtier, gdy ja jestem szczerym rojalistą i noszę nazwisko de Villefort.
— Brawo, de Villefort, brawo! — zawołał markiz — dobrześ odpowiedział. Ileż razy i ja błagałem markizę o puszczenie w niepamięć przeszłości. Moje błagania pozostały bez skutku, ty, mam nadzieję, będziesz szczęśliwszy.
— Dobrze — rzekła markiza — zapomnijmy zatem o przeszłości, sama tego pragnę; domagam się jedynie, by mój przyszły zięć był nieugięty w przyszłości. Nie zapominaj, panie de Villefort, że my przed Jego Królewską Mością jesteśmy odpowiedzialni za ciebie i że Jego Królewska Mość za naszem wstawiennictwem raczył zapomnieć o przeszłości twego rodu. Pomnij jednak, że jeżeliby ci wpadł w ręce jakiś spiskowy, byś był nieugięty, oczy bowiem rządu zwrócone są baczniej na ciebie, aniżeli na kogokolwiek innego.
— Niestety, pani — rzekł na to Villefort — urząd mój, a szczególnie czasy, jakie przeżywamy, nakazują mi być surowym. I będę takim. Otrzymałem już kilka oskarżeń w sprawach politycznych i dowiodłem, iż wart jestem zaufania, jakiem mnie obdarzono. Na nieszczęście, surowość ma nie na wiele się zdaje. Ilość oskarżeń z dnia na dzień się wzmaga...
— Czyż tak? — zapytała markiza.
— Niestety, tak. Napoleon zbyt blisko brzegów Francji został osadzony. Obecność jego, tak bliska, rozbudza nadzieje jego zwolenników.
— Nie godziło się naprawdę osadzać takiego człowieka na Elbie, a więc pomiędzy Korsyką, gdzie się urodził, a Neapolem, gdzie dotąd panuje jego szwagier.
— Cóż robić — odpowiedział de Villefort. — Traktat z 1814 roku pozostaje w swej mocy i nie wolno poruszyć osoby Napoleona, nie łamiąc powyższej umowy.
— A cóżby w tem było tak strasznego, gdyby traktat ten został zdeptany? A on czy myślał o traktatach, kiedy szło o wydanie rozkazu rozstrzelania księcia Eugenjusza?
— No! — rozstrzygnęła markiza — rzecz zatem przesądzona. Święte przymierze uwolni nareszcie Europę od Napoleona, a Villefort Marsylję od jego stronników. Czy król rządzi, czy nie rządzi, rząd jego powinien zawsze pozostawać silnym, zaś urzędnicy tego rządu muszą być zawsze nieugięci; to jedyny sposób uchronienia Francji od nowych nieszczęść.
— Cóż ja na to, droga pani, poradzić mogę — z uśmiechem zaznaczył de Villefort. — Podprokurator królewski ma możność działania wtedy dopiero, gdy zło spełnione już zostało.
— Powinien zło to naprawić.
— Nie, my nie naprawiamy złego, ale się za nie mścimy tylko i nic ponad to.
— O!... panie de Villefort — wtrąciła młoda córka hrabiego de Saint-Meran — postaraj się pan o jaki zajmujący proces, w czasie gdy będziemy w Marsylji. Nie byłam nigdy na żadnej sprawie kryminalnej, a to ma być bardzo ciekawe.
— Rzeczywiście bardzo ciekawe — odpowiedział podprokurator — ciekawe o tyle, że zamiast tragedji fantastycznej, widzimy dramat prawdziwy, zamiast boleści udanych — mamy rzeczywiste.
Gdy de Villefort kończył mówić słowa te, zbliżył się do niego kamerdyner i zaczął coś szeptać do ucha. Ten wtedy powstał od stołu i przeprosił zebranych, że musi ich opuścić.
— Jakież to obowiązki wzywają pana — zapytała panna de Saint-Meran, z wyrazem trwogi na twarzy.
— Niestety!... wzywają mnie do chorego, który, jeżeli mam wierzyć temu, co mówią, znajduje się w stanie bardzo niebezpiecznym i jego choroba skończyć się może na rusztowaniu.
— Boże Wielki — wykrzyknęła Renee de Saint-Meran — i silnie zbladła.
— Czyż istotnie sprawa jest tak poważna? — zapytano z paru stron.
— Zdaje się, że odkryto jakiś spisek bonapartystowski.
— Czy podobna?!
— Oto list denuncjacyjny.
I de Villefort odczytał znany nam już list, przez Danglarsa napisany.
— List ten — zauważyła Renee — jest bez podpisu i adresowany do prokuratora królewskiego, nie do pana.
— Tak, że jednak prokurator królewski jest nieobecny, list oddany został do rąk jego sekretarza, który jest upoważniony do otwierania listów. A gdy go przeczytał, rozkazał natychmiast mi go doręczyć, wydając jednocześnie rozkaz aresztowania.
— Winowajca jest już zatem aresztowany? — zapytała markiza.
— Oskarżony, nie winowajca — poprawiła Renee.
— Tak jest, pani — rzekł de Villefort — i, jak miałem honor przed chwilą oświadczyć już pani, — wobec takiej oto, jak ta rekomendacji, jest on pod grozą rusztowania.
— Gdzie jest ten nieszczęśliwy? — zapytała Renee.
— Czeka na mnie.
— Idź zatem, mój przyjacielu — rzekł markiz — nie zaniedbuj, zawdzięczając nam, swych obowiązków, tem bardziej, że to jest służba królewska.
— O, panie de Villefort — rzekła Renee, składając ręce — bądź wyrozumiałym, pamiętaj, że to dzień zaręczyn twoich.
De Villefort okrążył wtedy stół i podszedł do krzesła swej narzeczonej, mówiąc:
— By cię uspokoić, zaręczam, że zrobię wszystko, co tylko będzie w mej mocy, droga Renee, ażeby ocalić tego człowieka. Jeżeli jednak oskarżenie okaże się prawdziwe, ha! — to już trudno, przyjdzie zniszczyć tę gałązkę bonapartystów.
Na ten wyraz: „zniszczyć“ — Renee zadrżała, bo gałązka ta, którą zniszczyć trzeba, ma głowę.
— Proszę cię, panie de Villefort, proszę cię, nie zwracaj uwagi na prośby Renee — rzekłszy to, markiza podała panu de Villefort rękę do pocałowania, jakby chciała tem pożegnać go.
— I to dzień zaręczyn! Smutna wróżba — westchnęła Renee.
— Moja panno — obruszyła się markiza — doprawdy, że mnie te twoje dzieciństwa do rozpaczy doprowadzają. Powiedz mi, proszę cię, jaki związek mieć mogą losy kraju — z twojemi marzeniami i sentymentami?
— Co ty mówisz, matko!
— Niechże pani markiza będzie względną dla tej swojej nielojalnej rojalistki — żartobliwie rzucił de Villefort. — Przyrzekam pani, że wypełnię mój obowiązek prokuratora jak najsumienniej, to znaczy, że o ile natrafię na zbrodniarza — będę bez litości.
Słowa te były dla matki, zaś oczami mówił swej narzeczonej:
— Bądź spokojna, ukochana, będę miłosierny przez miłość dla ciebie!
A Renee spojrzenie to przyjęła najsłodszym swym uśmiechem.
I z uśmiechem tym w oczach de Villefort wyszedł z sali.


ROZDZIAŁ VII.
INDAGACJA.

Zaledwie opuścił salę biesiadników, de Villefort zdjął maskę wesołości, której twarz jego w czasie uczty wymagała i przybrał fizjognomję urzędnika powołanego do spełnienia najwyższego obowiązku, jakim jest wyrokowanie o życiu lub śmierci podobnej sobie istoty. Nie łatwa to była praca na ten raz zmarszczyć brwi i zasępić czoło, pomimo ruchliwości fizjognomji twarzy, jaką każdy podprokurator królewski, jak aktor, wyrobić sobie musi.
Gerard de Villefort był w chwili tej o tyle szczęśliwy, o ile może nim być ten, co ma nadzieję pochwycenia szczęścia. Z urodzenia bogaty, w dwudziestym siódmym roku życia piastował już zaszczytny w sądownictwie urząd, a teraz poślubić miał młodą i piękną panienkę, którą kochał i przez którą, jak mu się zdawało, był kochany. Wybrana ta przytem pochodziła z rodziny najlepiej w obecnej chwili u dworu widzianej; była to poza tem panna bardzo bogata i dostać miała w posagu pięćdziesiąt tysięcy dukatów, nie mówiąc o nadziejach w przyszłości. Wszystko to przedstawiało się w oczach de Villeforta jako oślepiające szczęście.
Gdy wychodził ze swych prywatnych apartamentów, u drzwi wejściowych oczekiwał na niego komisarz policji. Widok tego człowieka strącił go odrazu z błękitów, w jakich bujał rozkosznie, ułożył więc odrazu twarz i zbliżył się do przedstawiciela publicznego porządku.
— Jestem na pańskie rozkazy — przemówił doń — oskarżenie przeczytałem; dziękuję panu, żeś tak szybko zaaresztował obwinionego, prosiłbym zaś teraz o udzielenie mi szczegółów spisku.
— O spisku żadnym nic a nic nie wiemy do tej chwili — odpowiedział komisarz — co zaś do oskarżonego, to wszystkie jego papiery umieściliśmy w jednej paczce, która została następnie opieczętowana i znajduje się już w pańskim gabinecie. O osobie zaś zaaresztowanego, powiedzieć mogę to jedynie, iż jest to mieszkaniec Marsylji, Edmund Dantes, porucznik trójżaglowego okrętu Faraon, będącego własnością handlowej firmy prywatnej „Morrel i Syn“, w Marsylji.
— A czy ten Dantes zanim zaczął spełniać swe obowiązki w owej firmie prywatnej, nie służył w marynarce wojennej?
— Nie, panie, to człowiek bardzo młody jeszcze.
— Jego wiek?
— Lat dziewiętnaście, do dwudziestu.
Gdy de Villefort prowadził rozmowę tę z komisarzem, znajdował się właśnie na zakręcie ulicy Kortezów, gdzie zatrzymał go jakiś mężczyzna. Był to pan Morrel.
— Panie de Villefort — zawołał zacny kupiec — pozwoliłem sobie właśnie iść do pana i rad jestem, że go tutaj spotkałem. Chciałem pomówić z nim w sprawie porucznika mego statku, Edmunda Dantesa, który został zaaresztowany, w mojem przekonaniu — najniesłuszniej.
— Wiem już o tem — odrzekł de Villefort — i idę właśnie na indagację.
— O panie — zawołał Morrel głosem wzruszonym — nie znasz tego, którego masz przesłuchać, lecz ja go znam doskonale. Jest to człowiek uczciwy, pracowity i dobry, jest przytem doskonałym marynarzem. O! panie de Villefort, ośmielam się go polecić jak najusilniej.
De Villefort, jak już wiemy, należał do arystokracji, zaś Morrel do plebejuszów; pierwszy był rojalistą, gdy drugiego podejrzewano o bonapartyzm. Z tych powodów de Villefort spojrzał wyniośle na pana Morrela i rzekł ozięble.
— Postaram się zadość uczynić pańskim żądaniom. Wiedz pan wszelako o tem, iż można być człowiekiem jak najbardziej prawym i dobrym w pożyciu, doskonałym przytem pracownikiem, a mimo to być szkodliwym dla państwa. Pan chyba dobrze wiesz o tem, nieprawdaż?
Ostatnie słowa de Villefort wymówił z dość dużym naciskiem, jakby dając do zrozumienia, że je wypowiedział pod jego adresem, i jednocześnie zapuścił wzrok badawczy w głąb duszy Morrela.
Ten zaś zmieszał się odrazu, jego sumienie bowiem pod względem politycznym nie było w zupełności czyste; zwierzenie się nadto Dantesa, że rozmawiał z marszałkiem i że cesarz również parę słów przemówił do niego, zakłócało mu spokój umysłu. Nieugięcie wszelako postanowił bronić swego współpracownika.
— Błagam cię, panie de Villefort — powiedział — bądź sprawiedliwym, jak być nim powinieneś, i uwolnij nam jak najprędzej tego biednego chłopca.
To: „bądź sprawiedliwym“ i „uwolnij nam“ — zabrzmiało rewolucyjnym dźwiękiem w uszach królewskiego podprokuratora.
— Hm!... hm!... patrzaj — mówił do siebie w duszy — „uwolnij nam“! Czy ten Dantes nie należy wypadkiem do jakiejś sekty Karbonarów, kiedy jego protektor używa, nie wiedząc nawet o tem, że się zdradza, określeń tak zbiorowych?... Mówiono mi przecież, że został zaaresztowany w oddzielnym pokoju jakiejś restauracji, w którym znajdowało się liczne bardzo towarzystwo... W tem jest coś podejrzanego!...
I odezwał się głośno:
— Możesz być pan zupełnie spokojny, panie Morrel; nie napróżno się odwołałeś do mojej sprawiedliwości; jeżeli oskarżony jest niewinny, to wszystko będzie dobrze, jeżeliby jednak miało być przeciwnie, to... Pan wiesz przecież w jak trudnej epoce żyjemy, pobłażliwość wywołaćby mogła groźne następstwa.
Powiedziawszy to, pożegnał Morrela i wszedł do bramy gmachu sądowego.
Przedpokój był zapełniony żandarmami i policją. Przy ścianie stał więzień pilnie strzeżony, a spojrzenia zewsząd nań padały. I de Villefort przechodząc przez przedpokój rzucił niechętnym wzrokiem na Dantesa.
Gdy był już w swym gabinecie, po przejrzeniu pliki papierów, jakie mu doręczył ajent policyjny, — dał rozkaz:
— Proszę wprowadzić więźnia.
Spojrzenie, przelotem na obwinionego rzucone, było dlań wystarczające do urobienia sobie zdania o człowieku, którego miał indagować. Z otwartego i wyniosłego czoła poznał zdolność, z nieruchomego wzroku i brwi zmarszczonych — odwagę, z ust wydatnych i nieco rozchylonych — szczerość. Pierwsze wrażenie — było dla Dantesa korzystne.
Ale de Villefortowi powtarzano często, iż nigdy iść nie można za pierwszym popędem uczucia. Przytłumił więc przychylne wrażenie.
Gdy Dantes został wprowadzony, na jego twarzy malował się spokój. Skłonił się sędziemu z pełną szacunku grzecznością i powiódł dookoła wzrokiem, jakby w poszukiwaniu krzesła. Pochwycił wszelako zimne spojrzenie Villeforta. Ten wzrok przypomniał biednemu chłopcu, iż się znajduje w izbie sądowej i że ma przed sobą nie człowieka, lecz sędziego, niewzruszonego, zimnego i obojętnego.
— Nazwisko? — zapytał Villefort.
— Nazywam się Edmund Dantes — odpowiedział dźwięcznym i spokojnym głosem młodzieniec — jestem porucznikiem statku Faraon, należącego do firmy „Morrel i Syn“.
— Wiek pański? — pytał dalej Villefort.
— Mam lat dziewiętnaście.
— Coś pan robił w chwili, kiedy cię zaaresztowano?
— Byłem na moich własnych zaręczynach — odrzekł Dantes głosem wzruszonym.
— Byłeś na swych własnych zaręczynach? — zapytał podprokurator, bezwiednie unosząc się z krzesła.
— Tak, panie. Miałem poślubić właśnie kobietę, którą od lat trzech kocham.
Jakkolwiek Villefort był niewzruszonym, ten szczególny zbieg okoliczności uderzył go jednakże; wzruszony zaś głos Dantesa, którego oderwano od ukochanej kobiety, radości i wesela — obudził w nim współczucie dla nieszczęśliwego. I on przecież ma się żenić, i jego spokój zakłócono, by szedł zniszczyć radość innego człowieka.
To go nieco lepiej dla więźnia usposobiło i już łagodniejszym zapytał głosem:
— Mów pan, proszę, co masz do powiedzenia.
— Cóż mam mówić?
— Udziel pan sądowi wyjaśnień.
— Dobrze, lecz niech sąd pouczyć mnie zechce, jakich pragnie ode mnie informacyj, a wtedy powiem wszystko, co wiem. Wiem jednak bardzo niewiele.
— Czy pan służył za czasów Uzurpatora?
— Zostałem wcielony do marynarki handlowej w czasie jego upadku.
— Mówią, iż pan masz zasady wspólne marzycielom — rzekł Villefort podstępnie, nikt bowiem mu ani słowa w tym względzie nie szepnął, rzucił jednak pytanie i to w tej formie, jakby było ono samo już przez się oskarżeniem.
— Moje zasady polityczne, są sprawą mego sumienia, panie sędzio. Aczkolwiek wstyd mi się do tego przyznawać, nie miałem nigdy dość czasu, by jakieśkolwiek poglądy w tej dziedzinie wyrobić sobie. Mam lat dziewiętnaście, jak to już powiedzieć miałem zaszczyt, jestem niczem, nie odgrywam w życiu żadnej roli. Zasad przeto dotyczących praw publicznych nie mam żadnych. Co zaś do zasad mych osobistych, prywatnych, to ograniczają się one do trzech uczuć: kocham mego ojca, szanuję p. Morrel, mego zwierzchnika i ubóstwiam Mercedes, która jest moją narzeczoną. Oto wszystko. I widzi pan sędzia, że nie jest to zbyt zajmujące.
W czasie tej przemowy Dantesa, Villefort wpatrywał się w jego twarz łagodną i otwartą i przypominać sobie zaczął Renee i jej prośby za obwinionym. Doświadczenie, jakiego nabył w badaniach, pozwalało mu już na wydanie sądu o Dantesie, mianowicie, iż jest on stanowczo niewinny. Na Boga — myślał — to jakiś dzielny chłopak. Nie będę miał, jak widzę, zbyt wielu trudności, ażeby zasłużyć sobie na dobre przyjęcie u mojej Renee. To mi może przytem dobre sprawić wrażenie u świata, a może i miłego całusa zarobię u Renee. W tej podwójnej nadziei wyraz twarzy Villeforta złagodniał bardzo, co wywołało radosny uśmiech na twarzy Dantesa.
— Panie Dantes — rzekł Villefort — musisz mieć nieprzyjaciół.
— Ja nieprzyjaciół?... zdziwił się zapytany. — Żyję tak krótko na świecie, że nie miałem sposobności pozyskać ich sobie. Charakter mam wprawdzie żywy, lecz ten mój temperament trzymam zawsze na wodzy, by w uniesieniu nie skrzywdzić czasem kogoś, a zwłaszcza podwładnych. Mam kilkunastu majtków pod swymi rozkazami, zechciej panie, ich zapytać, a powiedzą że mnie kochają i szanują, nie jak ojca, bom na to za młody, ale jak starszego brata.
— Jeżeli nie nienawiść, to rozbudziłeś w takim razie zazdrość może? Awansować miałeś na kapitana, i to w dziewiętnastym roku życia! Jest to stanowisko bardzo już poważne. Żenić się masz przytem z panienką bardzo piękną podobno... Otóż dwa te fakty mogły ci przyczynić niechętnych i zazdrosnych.
— To jest możliwe. Ma pan sędzia słuszność; zna pan widzę, ludzi lepiej, aniżeli ja. Ale jeżeli ci zazdrośni należą do grona moich znajomych, to przyznam się szczerze, iż wolałbym ich nie znać, aniżeli poznawszy — znienawidzieć.
— Należy, drogi panie, zawsze starać się o to, aby dokładnie poznać wszystkich i wszystko dookoła siebie. Zdajesz mi się być godnym szacunku młodzieńcem, i pragnąłbym ci pomóc w tem twojem dzisiejszem nieszczęściu. W tej myśli przeczytam ci denuncjację, jaką nam przysłano. Oto jest pismo oskarżające; czy znasz ten charakter?
Mówiąc to, Villefort podał list Dantesowi. Ten przeczytał go i rzekł:
— Nie, panie, nie znam tego pisma, mam jednak wrażenie, że jest ono udane. Znać bardzo wprawną rękę. Lecz cóż to za szczęście dla mnie, że mam do czynienia z tak szlachetnym człowiekiem — rzekł i wzrokiem pełnym wdzięczności spojrzał na Villeforta. — Za to ten, co ten list napisał, musi być bardzo wielkim moim nieprzyjacielem.
W błyskawicy, jaka zajaśniała w oczach młodzieńca, gdy wymawiał te słowa, Villefort dostrzegł energję i gwałtowność, ukryte pod zewnętrzną słodyczą.
— Młodzieńcze — rzekł podprokurator — zechciej teraz odpowiadać mi szczerze, nie jak winowajca sędziemu, lecz jak człowiek znajdujący się w przykrem położeniu zwierza się życzliwemu, który pragnie jego losem się zająć. Czy jest co prawdy w tem oskarżeniu bezimiennem?
— Wszystko prawda, i wszystko fałsz. Przysięgam na honor marynarza, na miłość moją dla Mercedes, na życie ojca mojego wreszcie, że to co powiem — czystą prawdą będzie.
— Mów więc — rzekł głośno de Villefort, dodając zcicha do siebie: O, gdyby tak Renee widzieć mnie mogła teraz, to byłaby ze mnie zadowolona.
— Zaczynam przeto — rozpoczął zeznanie Dantes — gdyśmy opuścili Neapol, nasz kapitan Leclerc zapadł nagle ciężko na gorączkę, a nie mieliśmy na statku lekarza, choroba przeto przybrała szybko groźne rozmiary i przy schyłku trzeciego dnia choroby stan kapitana był już beznadziejny. Wtedy przywołał on mnie do siebie i rzekł: — „mój drogi Dantesie, przysięgnij mi na honor, że spełnisz moją prośbę. Idzie tu o rzecz wielkiej wagi“. Przysięgam ci, kapitanie — odpowiedziałem. Chory mówił dalej: Ponieważ po mojej śmierci dowództwo okrętu do ciebie należeć będzie, obejmiesz je przeto i skierujesz statek ku Elbie i wylądujesz w Porto-Ferrajo, tam udasz się do Wielkiego Marszałka Państwa i oddasz mu ten list; być może, że ci tam dadzą odpowiedź oraz jakieś nowe zlecenie. Wtedy wypełnisz wszystko, co rozkażą. I to jest ma prośba. Prośba umierającego“. Dobrze, kapitanie — odpowiedziałem — być może jednak, że nie tak łatwo uda mi się dostać do marszałka? — Gdyby tak było — powiedział wtedy chory — każesz mu oddać ten oto pierścień, a wszelkie trudności będą w tej chwili usunięte. Powiedziawszy to oddał mi pierścień i w parę godzin później już nie żył.
— Jakeś sobie postąpił wtedy?
— Jak byłem powinien — jakby każdy, będąc na mojem miejscu, postąpiłby sobie. Prośby umierającego są święte; dla marynarzy przytem prośba zwierzchnika — jest rozkazem. Kazałem tedy skierować statek ku Elbie, gdziem na drugi dzień przybył i wysiadłem na ląd. Ponieważ, jak przewidywałem, miałem trudności z dostaniem się do marszałka, przesłałem mu więc pierścień — i wszystkie drzwi stanęły przedemną otworem. Marszałek przyjął mnie natychmiast, zadał kilka pytań i wręczył mi jakiś list z poleceniem, abym go odwiózł osobiście do Paryża. Przyrzekłem, ponieważ wolą zmarłego kapitana było, bym spełnił wszystkie dane mi tam rozkazy. Wróciłem na statek i kazałem płynąć do Marsylji. Przybyłem wczoraj; załatwiłem wszystkie formalności na komorze i w urzędzie sanitarnym, a następnie po przywitaniu się z ojcem, pośpieszyłem do mej narzeczonej, którą znalazłem piękniejszą jeszcze i bardziej mnie kochającą niż przedtem. Dzięki panu Morrelowi wszelkie trudności kościelne zostały usunięte i o godzinie trzeciej po południu stanąć miałem z mą Mercedes na kobiercu ślubnym. Przed obrzędem tym jednak była uczta zaręczynowa, w czasie której zostałem zaaresztowany.
— Widzę — powiedział do Villefort, po wysłuchaniu spowiedzi tej — że wszystko to jest bardzo do prawdy podobne. Możliwe, że jest w tem twoja wina względem Państwa, lecz jeżeliby nawet tak było, to wina ta jest usprawiedliwiona tem, żeś wypełniał ślepo rozkazy swego kapitana. Jedną tylko rzeczą jestem strapiony nieco — to ten list. Daj mi go jednak, i daj słowo, że się stawisz na każde nasze wezwanie — a dam rozkaz by cię uwolniono.
— Więc jestem wolny? — zawołał Dantes w uniesieniu najwyższej radości.
— Daj tylko list przedtem, a będziesz wolny.
— Musi go pan mieć u siebie, ponieważ mi go już zabrano, wraz ze wszystkiemi innemi papierami. Zdaje mi się nawet że jest on w tej oto paczce.
— Zatrzymaj się jeszcze — rzekł podprokurator do Dantesa, zabierającego się już do wyjścia — do kogo list ten był adresowany?
— Do pana Noirtier, przy ulicy Cog Herom, w Paryżu — odrzekł Dantes.
Na słowa te, Villefort jakby piorunem rażony porwał się z miejsca i pochwycił paczkę papierów zabranych w czasie rewizji, następnie zaczął przewracać je szybko, odnajdując wreszcie poszukiwany fatalny list.
Wzrok jego przytem wyrażał trwogę niewymowną.
Noirtier, rue Cog Herom Nr. 13... czytał, blednąc coraz bardziej.
— Tak, panie sędzio — odpowiedział Dantes, zdziwiony bardzo zachowywaniem się podprokuratora. — Czy pan zna może tego pana Noirtier?
— Bynajmniej — odparł żywo de Villefort — wierny poddany króla nie może znać spiskowców.
— Więc tu chodzi o spisek?! — wykrzyknął Dantes, ogromną przejęty trwogą, tracąc nadzieję odzyskania wolności. — Cokolwiek bądź jest w liście tym, panie sędzio, przysięgam, że nie domyślam się nawet jego treści.
— Tak — odparł przytłumionym głosem de Villefort — ale znasz nazwisko tego, do którego był adresowany.
— Nie mogłem go nie znać, gdy miałem polecone list ten podług adresu doręczyć. Nic ponad to nie wiem wszelako.
— Nie pokazywałeś nikomu tego listu? — zapytał de Villefort, a coraz silniejsza bladość na twarz mu występowała.
— Nikomu, panie, honorem za to ręczę.
— I nikt nie wiedział, żeś miał list do Noirtiera adresowany, a dany ci przez Wielkiego Marszałka.
— Nikt, prócz tego, który mi go doręczył.
— To i tak wiele — rzekł de Villefort i zaczął czytać list, a im bliżej był jego końca, tem mocniej chmurzyło się jego czoło; zbielałe usta, rece drżące, zamglone oczy... naokropniejszą trwogą przejmowały Dantesa.
A Villefort, po przeczytaniu listu, opuścił nisko głowę i trwał jakby w omdleniu.
— Boże mój!... co się panu stało? — wyjąkał przestraszony Dantes.
Lecz de Villefort słowa nie odpowiedział i siedział dalej bezwładnie. Po chwili złowrogi list przeczytał raz jeszcze.
— Więc powiadasz, iż nie znasz absolutnie treści tego listu? — zapytał wreszcie.
— Na honor, powtarzam, klnę się, iż nic nie jest mi wiadome. Ale co ci jest, panie sędzio! Ty mdlejesz! Czy mam zadzwonić, czy też przywołać kogo?
— Nie, — odparł de Villefort — nie ruszaj się z miejsca i milcz nie pytany. Tutaj ja rozkazuję!
— Panie — rzekł Dantes urażony — zechciej mi wybaczyć moje dobre chęci.
— Nikogo nie potrzebuję, to zwykłe u mnie chwilowe osłabienie. Nie myśl o tem. O sobie raczej. I odpowiadaj.
Słysząc to, Dantes ponownie skupił uwagę, oczekując na pytania, ale czekał napróżno. De Villefort zasiadł się w krześle, oparł czoło na dłoni i trwał w milczeniu.
— A jeżeli on wie co list zawiera? — myślał — a jeżeliby się dowiedział jeszcze, że Noirtier jest moim ojcem? — byłbym zgubiony.
I zaczął się wpatrywać w Dantesa, jakby chciał wzrokiem przebić niewidzialną zasłonę i zbadać tajemnicę serca.
— Nie! Na bok wszelka słabość. Tutaj niema wyboru.
— Panie, miej litość, zadawaj pytania, badaj, lecz przerwij to okropne milczenie — zaczął błagać Dantes.
A Villefort na to, spokojnym pozornie głosem, w którym czuć było wszelako zmięszanie:
— Niestety, panie, nie mogę cię jeszcze uwolnić w tej chwili. Sprawa jest ważniejsza, aniżeli się zdawało, dzięki czemu, zanim cię uwolnię, naradzić się będę musiał ze starszym sędzią. Wybacz mi to, lecz przecież widziałeś, że pragnąłem cię uwolnić.
— O tak, widziałem i jestem panu wdzięczny za jego dobroć: byłeś mi, panie, raczej przyjacielem, niż sędzią. —
— Aczkolwiek więc muszę cię jeszcze jakiś czas zatrzymać w więzieniu, wiedz, iż szczerem mem pragnieniem będzie, byś jak najrychlej odzyskał swobodę. I patrz: jedynym dowodem twej domniemanej winy jest ten list i ja oto...
I Villefort, mówiąc to, rzucił list do kominka i patrzył, póki ten się nie spopielił cały.
— Widziałeś? — rzekł następnie — dowód ten już został zniszczony, już nie istnieje...
— O, panie! — zawołał Dantes — ty jesteś więcej niż sprawiedliwością, ty jesteś samą dobrocią!
— Słuchaj wszelako — przerwał mu de Villefort — po tem coś tu widział, możesz mi, myślę, zaufać — nieprawdaż?
— O, tak! Rozkazuj, a wszystko wypełnię.
— Nie — odpowiedział de Villefort — nie, ja nie myślę ci rozkazywać, ja tylko dam ci radę.
— Zastosuję się do niej, napewno!
— Musisz dziś w tym gmachu sądowym pozostać do wieczora; być może, że cię jeszcze kto inny badać będzie. Otóż mów wtedy wszystko, co mnie mówiłeś, o tym liście tylko nie wspominaj ani słowa.
Przysięgam, iż tak zrobię.
Villefort zdawał się błagać.
Więzień — uspakajał sędziego.
— Uważaj — rzekł de Villefort, spoglądając na popioły, które zachowały jeszcze formę listu — uważaj i pamiętaj, że jedyny obciążający cię dokument został zniszczony. Ty i ja wiemy jedynie, że istniał; już ci go nie pokażą, jako dowodu twej winy, zaprzeczaj więc, gdyby ci o nim mówiono, zaprzeczaj śmiało, a będziesz ocalony.
— Zaprzeczać będę do ostatniego tchu, niech pan sędzia będzie spokojny!
— Pamiętaj! — rzekł raz jeszcze de Villefort i sięgnął ręką po dzwonek.
Trzymając go już w ręce podniesionej, zapytał raz jeszcze:
— Żadnego innego listu nie miałeś, prawda?
— Żadnego.
— Przysięgnij.
Dantes wzniósł rękę ku górze i rzekł uroczystym głosem.
— Przysięgam.
Głos dzwonka rozbrzmiał i za chwilę do gabinetu wszedł komisarz.
Villefort zbliżył się doń i parę słów szepnął mu do ucha.
Komisarz odpowiedział skinieniem głowy.
— Iść proszę za tym panem — rzekł de Villefort do Dantesa.
Więzień skłonił się, rzucił spojrzenie wdzięczności Villefortowi i wyszedł.
Zaledwie drzwi się zamknęły, wyczerpany wrażeniami de Villefort padł w omdleniu na ziemię.
Długa upłynęła chwila zanim wrócił do przytomności.
— Boże, Boże Wielki!... Od jakich błachych rzeczy zależą los i życie człowieka! Gdyby prokurator królewski był obecny w Marsylji, on nie ja, ten list przeklęty byłby przeczytał, a wtedy byłbym zgubiony. Ach, ojcze, ojcze mój!... czyż zawsze będziesz groził memu szczęściu na tej ziemi? Czyż na wieczność jestem skazany, bym toczył walkę z twą przeszłością!?
Nagle jakby światło niespodzianie rozbłysło w jego głowie; radosny pół-uśmiech rozjaśnił twarz.
— Tak — wyszeptał do siebie — tak jest, tak będzie. Ten sam list, który mógł mnie zgubić — otworzyć mi może, otworzyć mi musi, otworzy — drogę do karjery!...
— Do dzieła! Villeforcie!
I podprokurator królewski, przed chwilą, jak niedołężny starzec słaby, podniósł się sprężyście, wyszedł z gabinetu, ubrał się i podążył szybko do domu swej narzeczonej.


ROZDZIAŁ VIII.
ZAMEK IF.

Przechodząc przez przedpokój, komisarz policji skinął na żandarmów, którzy momentalnie otoczyli dookoła Dantesa. Otworzono przed nim ciężkie drzwi i cała grupa znalazła się w długim korytarzu, przejmującym dreszczem tych, którzy się na nim znajdą wbrew własnej woli.
Podobnie jak mieszkanie Villeforta łączyło się z gmachem sądowym, tak ten ostatni łączył się znów z więzieniem, smutnem godłem sprawiedliwości.
Po licznych zwrotach i zakrętach korytarza, ujrzał Dantes drzwi na rygiel zamknięte; komisarz policji po trzykroć uderzył w nie młotkiem żelaznym, co tak zabrzmiało Dantesowi, jakby uderzenia te spadały mu na serce; drzwi te otworzyły się i dwaj żandarmi popchnęli zlekka wahającego się więźnia. Przestąpił próg straszliwy i drzwi z łoskotem same zatrzasnęły się za nim. Wilgotne i ciężkie objęło go powietrze. Był w więzieniu.
Wprowadzono go następnie do pokoju względnie czystego, ale opatrzonego kratami i ciężkiemi ryglami. Widok tego zdecydowanego już więzienia nie pozbawił jeszcze Dantesa bynajmniej nadziei. Wierzył, iż królewski podprokurator go wybawi, że go wydobędzie z toni.
Minęły dobre cztery godziny, jak go do celi tej wprowadzono. Był to, jak o tem już wspominaliśmy, dzień pierwszego marca. Dzień szybko zbliżał się ku końcowi i wkrótce więzień nasz ujrzał się w mrokach nocy. Wówczas zmysł słuchu wzmógł się kosztem wzroku nagle gasnącego.
Na najmniejszy szmer, zzewnątrz dochodzący, w przekonaniu, że już przychodzą go uwolnić, powstawał nieodmiennie i pośpieszał do drzwi. Szmery te cichły wszelako i Dantes wracał na miejsce.
Nakoniec późnym wieczorem, gdy stracił wszelką już nadzieję, rozległ się ponownie szmer, który tym razem zdawał się istotnie ku jego zbliżać drzwiom. I w rzeczy samej, ktoś stąpał przed jego celą. Zakręcono kluczem w zamku, skrzypnęły nagle rygle i olbrzymia zapora otworzyła się wreszcie, a oślepiające światło dwóch pochodni wdarło się nagle wgłąb celi. Przy świetle tem Dantes dojrzeć zdołał błyski świateł na bagnetach, szablach i kaszkietach czterech żandarmów. Dantes wtedy postąpił parę kroków naprzód i stanął jak wryty, wpatrując się w tę przemoc siły zbrojnej.
— Po mnie przyszliście? — zapytał.
— Tak jest, — odpowiedział jeden z żandarmów.
— Od pana prokuratora królewskiego?
— A któż inny może nam rozkazywać?
— A więc dobrze, idę z wami.
Przekonanie, że przyszli z rozkazu de Villeforta napełniało go spokojem i odwagą. Postąpił naprzód swobodnym krokiem i stanął spokojnie pośrodku swej straży. Gdy zeszli na dół, oczekiwał ich przy wyjściu woźnica na koźle obok niego urzędnik policyjny.
— Czy to dla mnie ten powóz — zapytał Dantes.
— Siadaj — rozkazał żandarm nie odpowiadając na pytanie.
Dantes otwierał już usta, by zaoponować, ale drzwiczki powozu otworzono, a jego samego szybko i nagle wepchnięto do wnętrza.
Ani chciał, ani był w stanie się opierać. W jednem mgnieniu oka znalazł się pomiędzy dwoma żandarmami, dwaj zaś pozostali usiedli na przodzie powozu i ciężka landara ruszyła w drogę.
Dantes spojrzał przez otwory zakratowane i poznał że dotychczasowe jego więzienie zmieniło się o tyle, iż teraźniejsze toczyło się, huczało i unosiło go w niewiadomą dal. Z poza krat gęsto krzyżowanych, tak że ręki nie podobna było przez nie przecisnąć, poznał, że przejeżdżali przez ulicę Caisserie, następnie Saint Lourant, Tamaris wreszcie.
Po przez kraty powozu zabłysło światło odwachu. Powóz zatrzymał się, urzędnik policyjny wysiadł i postąpił ku odwachowi; dwunastu żołnierzy wyszło natychmiast i uszykowało się w szpaler.
Przy świetle latarń ujrzał Dantes połysk bagnetów. Czyżby to było na moją cześć? — zapytał sam siebie...
Urzędnik policyjny, otwierając drzwiczki, aczkolwiek nie wymówił słowa, odpowiedział mu dobitnie na to nieme zapytanie. Wskazał mu mianowicie ścieżkę, która się utworzyła pomiędzy dwoma szeregami żołnierzy, którzy siedzieli na przedniem siedzeniu, następnie rozkazano wysiąść więźniowi, nakoniec wyszli żandarmi pozostali. I cała piątka, zaimprowizowanym szpalerem z bagnetów przeszła na brzeg morza, ku oczekującej na nich łodzi.
Żołnierze przypatrywali się przechodzącemu Dantesowi, z wyrazem głupkowatej ciekawości. Gdy wsiadł do łodzi, znów otoczony został żandarmami. Nagle wstrząśnięcie odepchnęło łódź od brzegu i czterech przewoźników zaczęło robić wiosłami. Na dany znak, łańcuch, port zamykający, opadł i Dantes ujrzał się na pełnem morzu.
A wtedy, mimo grozy otoczenia, serce jego ogarnęło uczucie nieogarniętej radości czy nadziei. Powietrze — to już wolność: morze — to nieskończoność. Odetchnął pełną piersią świeżem tchnieniem od fal idącem i powiewem wiatru, który na skrzydłach niesie wonie morza.
Odetchnął, lecz natychmiast i westchnął głęboko, przepływał bowiem w pobliżu miejsc, gdzie rankiem, a więc tak niedawno!... — był szczęśliwy.
Łódź płynęła... Minęła już Tete de More, a następnie i przystań Fero.
— Gdzież wy mnie wieziecie? — zapytał Dantes.
— Dowiesz się niezadługo.
— Ale przecież...
— Mówić nam nie wolno.
Dantes był również prawie że żołnierzem. Zrozumiał odrazu, że pytać w tych warunkach jest rzeczą zdrożną.
Za to najdziwaczniejsze myśli zaczęły mu krążyć po głowie. Zauważywszy, iż tak małą łódką nie można było odbyć dłuższej podróży, a także, iż nie było widać w pobliżu żadnego większego statku na kotwicy, ku któremuby zmierzali, myślał, że go wywożą na jakiś oddalony punkt brzegu, by tam go puścić wolno. Nie był związany, nie okazywano chęci nawet okucia go w kajdany, co wszystko razem zdawało się budzić dobre nadzieje. Wreszcie podprokurator, człowiek, jak się okazało, najzacniejszy, zapewnił go przecież, że byleby nie wymówił fatalnego nazwiska „Noirtier“, to może być spokojny; ten sam podprokurator zniszczył przecież, w jego oczach, ów list przeklęty, będący jedynym dowodem jego winy.
A łódź minęła tymczasem wyspę Rotanneau, na której ustawiona była latarnia morska, i zbliżać się zaczęła do wzgórza Katalonów. Tu wzrok więźnia z niezwykłą siłą przebijać zaczął ciemności. Tam gdzieś w tej stronie znajduje się przecież jego ukochana Mercedes. Wytężył wzrok i jakby w nagrodę tych wysiłków przed oczyma jego majaczyć zaczęła na brzegu sylwetka kobiecej postaci. Może przeczucie powiedziało Mercedes, że ja przepływać będę tak blisko niej — i wybiegła, by mnie zobaczyć? — pomyślał Dantes.
Na wzgórzu katalończyków jedno tylko gorzało światełko. Po bliższem wpatrzeniu się i porównaniu położenia, poznał, że płomień ten pali się w pokoiku jego narzeczonej.
Gdyby zawołał głośno, z pełnej piersi, wołanie to doszłoby do jej uszu zapewne. Coby pomyśleli żandarmi? Nie otworzył przeto ust, choć mu się rwała dusza.
A łódź płynęła... lecz więzień jej nie myślał już o swej drodze. Myślał o Mercedes. Jakaś lokalna przyczyna przysłoniła mu światło z jej okna bijące. Odwrócił się i spostrzegł, że coraz głębiej się wrzynają w bezmiar wód.
Rozwinięto żagle i łódź szła pędem wiatru jedynie. Mimo wstrętu, jaki miał do wypytywań żandarmów, zbliżył się do jednego z nich i biorąc go za rękę, rzekł:
— Przyjacielu, zaklinam cię, ulituj się nademną i daj mi odpowiedź. Jestem marynarzem i dobrym jestem francuzem, bez względu na to, że mnie o zdradę oskarżają: powiedz, dokąd mnie wieziecie.
Żandarm spojrzał, pomyślał, wreszcie doszedł najwidoczniej do przekonania, że niema żadnej dobrej racji ukrywania przed więźniem celu podróży, o którym i bez tego dowie się on niezadługo; rzekł przeto:
— Jesteś marsylczykiem i marynarzem, a pytasz mnie dokąd zmierzamy?
— Tak, bo na honor, nie mogę się zorjentować.
— Albo masz oczy bielmem przysłonięte, albo też nigdy nie wychodziłeś z portu marsylskiego.
— A jednak nie wiem.
— Obejrzyj się więc uważnie dookoła, to może nakoniec czegoś się domyślisz.
Dantes powstał, rzucił okiem w stronę, w którą statek płynął i ujrzał o paręset metrów przed sobą wyniosłą, stromą i posępną skałę, na szczycie której majaczyły kontury cytadeli zamku „If“. Było to więzienie najstraszliwsze ze strasznych, dookoła którego czaiła się groza.
— Boże mój, Boże! — zawołał — to zamek If! I po cóż my tam płyniemy?
Żandarm tylko znacząco się uśmiechnął.
— Przecież niepodobna, aby tam mnie uwięzić miano. Zamek If jest przecież więzieniem stanu, przeznaczonym wyłącznie dla więźniów politycznych, wyjątkowo niebezpiecznych. A ja przecież nie popełniłem najmniejszego choćby przestępstwa. Czy w tym zamku są jacyś sędziowie.?
— O ile wiem, sędziów tam nie było nigdy. Jest tylko dowódca twierdzy, są dozorcy więzienni, jest wreszcie garnizon. No i jest mur wysoki, na wysokiej skale i morze dookoła.
— I mnie tam uwięzić mają pomimo obietnicy pana de Villeforta?
— Nie wiem, co ci tam pan de Villefort obiecywał, wiem to jedynie, że płyniemy do zamku If! Ale co to jest!... Co robisz!... Hola!
Zaś Dantes, jednem poruszeniem jak błyskawica nagłem, które przewidziało jednak wprawne oko żandarma, chciał się rzucić do morza.
— Aha! — zawołał żandarm, gniotąc mu kolanami piersi — aha, to takie jest marsylskie słowo honoru? No, teraz bratku, porusz się tylko, a kulę w łeb ci wpakuję niezawodnie.
I wymierzył karabin w Dantesa.
W pierwszej chwili przychodziło na myśl nieszczęśliwemu uczynić właśnie to zakazane poruszenie i zakończyć w ten sposób to niespodziewane nieszczęście. Przypomniał sobie jednakże obietnicę de Villeforta i odzyskał odrazu równowagę umysłu, rozbudziła się ponownie nadzieja... Przytem śmierć na dnie łodzi, z ręki żandarma — wydała mu się ohydną. Legł więc na dnie łodzi nieruchomo, gryząc palce z wściekłości. W tejże samej prawie chwili, gwałtowne uderzenie wstrząsnęło łódką i jeden z wioślarzy wyskoczył na skałę, do której przybili. Dantes z tego wywnioskował, że przybyli już do celu podróży. Straż zmusiła go do powstania i do wyjścia z łodzi.
Dantes poddał się już przeznaczeniu i nie stawił bezużytecznego oporu. Chwiał się tylko jak pijany na nogach i wodził obłąkanym wzrokiem dookoła. Widział, iż przechodził pod jakąś bramą i że ta brama zamknęła się za nim, ale było to dla niego najzupełniej obojętne. Odczuł jedynie, że nie widzi już morza i że został ściśnięty murami, że go one przytłaczają, że jest mur, przed nim i za nim; i że mur podobny jest i nad nim również; i że nad tym, wyżej, jest znów mur.
Zamarł w odrętwieniu. Po chwili spostrzegł, że został wprowadzony na obszerny dziedziniec, opasany murami.
Żandarmi pewni już, że im tutaj więzień nie ucieknie, puścili go wolno. Czekali na rozkazy.
— Gdzie więzień? — zapytał głos jakiś.
— Tu — odpowiedzieli chórem żandarmi.
— Niech idzie za mną, poprowadzę go do jego celi.
— Idzie! — krzyknęli żandarmi.
Dantes poszedł w mrok za swym przewodnikiem. Weszli do jakiejś podziemnej jamy o wilgotnych ścianach, po których spływały jakby łzy. W celi Dantesa palił się nikły kaganek.
— Oto twój apartament na tę noc — powiedział dozorca — komendant już się położył, jutro zatem dopiero, gdy się obudzi i przejrzy rozkazy, może ci wyznaczy inne pomieszczenie. Tymczasem masz tu chleb i wodę w tym oto dzbanku, słomę w kącie, słowem masz wszystko, czego więzień pragnąć może. Dobranoc!
I zanim Dantes obejrzał się, by zobaczyć, gdzie jest ów chleb, woda i słoma, — dozorca wziął lampkę, zamknął drzwi i pozostawił więźnia w głębokich ciemnościach.
I tak minęła noc. Noc bezsenna. Z pierwszemi promieniami dnia dozorca znów wszedł do ciemnicy i zakomunikował więźniowi, że z rozkazu komendanta więzień pozostawać ma w tej samej celi, którą zajmuje. Dantes od chwili zamknięcia drzwi przez dozorcę poprzedniego dnia wieczorem, siedział nieruchomo na jednem i tem samem miejscu, jakby go doń przykuła jakaś żelazna ręka. Oko jego stało się zamglone, a skóra na ciele jakby obwisła. Wejście dozorcy nie rozbudziło go z tego omdlenia.
Widząc to, dozorca podszedł do więźnia, ale Dantes go nie widział, nie słyszał... Uderzył go wtedy po ramieniu, Dantes drgnął silnie i jeszcze niżej opuścił głowę.
— Co to, nie spałeś wcale? — zapytał dozorca.
— Nie wiem.
Dozorca spojrzał nań zdziwiony.
— No, a jeść ci się nie chce?
— Nie wiem, lecz chciałbym zobaczyć się z komendantem.
Dozorca wzruszył ramionami i wyszedł z celi, zamykając drzwi starannie.
Dantes leniwie powiódł za nim oczami i wyciągnął ręce ku zamykającym się drzwiom. Wybuchnął gwałtownem łkaniem. Łzy spływały mu dwoma strumieniami, zwiesił głowę i modlić się zaczął gorąco, myślą przebiegał całe swe życie, badał się, robił rachunek sumienia, by sobie uświadomić, za jaki grzech, występek, spotkała go ta okropna kara? I na takich rozmyślaniach minął mu dzień; nie tknął chleba, zwilżając jedynie wodą spalone gorączką usta.
W tej niedoli i męce dręczyła go nieodparcie przytem jedna myśl. Że się tak spokojnie, jak owca na rzeź idąca, prowadzić pozwolił. Że nie skoczył do morza, jak to dziesięć razy mógł uczynić... Mógł, mógł... A gdyby raz już znalazł się w wodzie — dałby sobie radę. On, pływak i nurek zawołany, pierwszy w całej Marsylji! Uszedłby napewno z rąk straży, dotarł do brzegu, przeczekał czas poszukiwań w jakiejś pieczarze nieznanej, potem wsiadłby na pierwszy lepszy statek korsarski i uciekł na nim do Włoch, lub Hiszpanji; stamtąd napisałby do ojca, do Mercedes i mogliby żyć szczęśliwie... Mogli, mogli!... Taki marynarz, jak on, wszędzieby był dobrze widziany. Pracę znalazłby łatwo! Mówił przecież po włosku jak toskańczyk, po hiszpańsku — jak dziecko starej Kastylji. Byłby żył w zupełnem szczęściu, tęskniąc tylko trochę za ojczyzną. A teraz co? Jest więźniem, na zamku If, najokropniejszem z więzień, do którego gdy kto wejdzie, — wszelką winien stracić nadzieję. I jest bez żadnej wieści o ojcu i o Mercedes i nie będzie wiedział o nich już nic nigdy! Źle, źle zrobił, że zaufał słowom pana de Villeforta! To go zgubiło ostatecznie.
I czuł że go ogarnia szaleństwo!
Rzucił się na słomę i tarzać się zaczął z wściekłością.
Wszedł znów dozorca, co mu dało świadomość, że minął dzień.
— No i jakże — zapytał wesoło — uspokoiłeś się już?
Dantes nie odpowiedział ani słowa.
— No, no!... — rzekł tknięty nagle litością dozorca — nie upadaj na duchu... Cóż u Boga... Może żądasz czego? Powiedz.
— Chcę widzieć komendanta.
— To jest pragnienie bezsensowne.
— Dlaczego?
— Bo na to nie pozwalają przepisy więzienne.
— A cóż wolno żądać więźniowi?
— Wolno mu żądać lepszego pożywienia, o ile ma pieniądze, przechadzki, książek nawet.
— Książek nie potrzebuję, przechadzać się — nie mam sił, pożywienia?... ależ ja nie jem zupełnie! Chcę jednej rzeczy, chcę się widzieć z komendantem.
— Jeżeli mnie nudzić będziesz tem jednem niedorzecznem żądaniem, to jutro zupełnie do ciebie nie przyjdę i wody nawet mieć wtedy nie będziesz.
— Mniejsza o to — odpowiedział wtedy Dantes — umrę wtedy z pragnienia.
Ton, jakim wyrzekł Dantes te słowa, dowodził, iż więzień umarłby bardzo chętnie. A to nie leżało w intencjach dozorcy. Każdy więzień bowiem przynosił dozorcy dziesięć sous dziennie. Dochodu takiego nie można się było pozbawiać samochcąc!
Argument był aż nadto przekonywujący.
— Słuchajno — powiedział przeto dozorca — to, czego żądasz, jest do zaspokojenia niemożliwe; nie domagaj się więc tego ode mnie. Nie było dotąd wypadku, by na żądanie więźnia komendant przychodził go odwiedzać; bądź więc rozsądnym. Pozwolę ci wyjść na przechadzkę, a może kiedyś uśmiechnie ci się los i spotkasz komendanta, to wtedy przedstawisz mu swą prośbę, jeżeli tylko będzie chciał cię wysłuchać. Jeżeliby się tak stało, byłoby to wielkie szczęście twoje...
— Jak długo przyszłoby mi czekać?
— Djabli wiedzą!... Może miesiąc, trzy miesiące... rok może cały... a może zdarzyć się to choćby i jutro.
— Tak nie chcę. Ja widzieć się z nim muszę natychmiast.
— Ależ mój drogi, nie pozwalaj sobie opanowywać się jednej myśli, bo możesz zwarjować.
— Tak sądzisz?
— Ależ tak. To są zwykłe początki obłędu. Mamy tu dosadny przykład tego. Mamy tu mianowicie księdza, który bezustannie ofiarowywał komendantowi miljon dukatów za uwolnienie. Był więziony w tej właśnie celi.
— I dawno stąd wyszedł?
— Dwa lata temu.
— Zwolniono go?
— Nie, — wpakowano do ciemnicy.
— Słuchaj — zawołał na to Dantes — ja nie jestem księdzem, nie jestem także szalonym, aczkolwiek możliwe, że oszaleję w przyszłości. Zrobię ci więc w pełni świadomości propozycję.
— Jaką, na ten przykład?
— Ja nie dam ci miljona dukatów, bo ich nie mam, ale dam ci sto liwrów, jeżeli pójdziesz do Marsylji, a stamtąd do osady Katalonów i oddasz list jednej tamtejszej mieszkance, imieniem Mercedes. Nie będzie to list nawet, dwa wiersze tylko.
— Gdybym odniósł te dwa wiersze, a stało się to wiadome potem — straciłbym miejsce z pensją tysiąca liwrów rocznie, nie licząc gratyfikacji, dochodów i utrzymania. Jak tedy myślisz, czy nie byłbym wielkim głupcem, gdybym tysiąc przeciwko setce chciał stawiać?
— Masz słuszność, piastuj więc w spokoju twe zaszczytne i tak intratne stanowisko, jeżeli jednak nie chcesz donieść komendantowi, że więzień świeżo przybyły chciałby go zobaczyć, jeżeli nie chcesz odnieść dwóch niewinnych wierszy do mej narzeczonej, a przynajmniej uwiadomić ją, że ja tu się znajduję, to wiedz, że któregoś dnia, gdy tu wchodzić będziesz, schowam się za te oto drzwi i z tyłu tym oto stołkiem roztrzaskam ci głowę.
— Co, groźby?... — odkrzyknął dozorca, wtył się cofając — chyba ci się już pomieszało w głowie! Ten ksiądz zupełnie jak ty rozpoczynał! Więc zapewne niezadługo i ty zwarjujesz i trzeba cię będzie wtrącić do ciemnicy. A mamy tutaj lochy porządne!
Dantes porwał za stołek i wywinął nim w powietrzu.
— Dobrze, dobrze! — zakrzyknął dozorca — gdy tak tego pragniesz, to już powiadomię o wszystkiem komendanta.
I dozorca, cofając się tyłem, wyszedł z celi, lecz bardzo szybko powrócił, w towarzystwie czterech żołnierzy i kaprala.
— Z rozkazu komendanta — rzekł — zejdziesz więźniu o jedno piętro niżej.
— To jest do lochu — dorzucił kapral.
— Do lochu! Warjaci winni siedzieć z warjatami!
Na tę wieść straszliwą Dantes wpadł w stan jakiegoś odrętwienia i dał się żołnierzom bez oporu wyprowadzić.
Przeszli korytarz, następnie schodami zeszli wdół, potem jeszcze kilkadziesiąt kroków przeszli korytarzem i przed Dantesem otworzyły się drzwi ciemnicy, do której został wepchnięty i drzwi zatrzasnęły się za nim.
Wtedy Dantes z wyciągniętemi rękami szedł prosto przed siebie, dopóki na mur nie nastąpił, wtedy usiadł i bez ruchu tak pozostał. Jego oko, nawykłe już do ciemności, odzyskiwało zwolna zdolność rozpoznawania przedmiotów. Zazgrzytał zębami i pięściami zaczął się bić w głowę.
Dozorca miał słuszność, nie wiele brakowało, aby dostał pomięszania zmysłów.


ROZDZIAŁ IX.
WIECZÓR ZARĘCZYNOWY.

A raczej dalszy jego ciąg.
De Villefort, jak to zaznaczyliśmy już, po wydaniu rozkazu uwięzienia Dantesa, udał się do domu swej narzeczonej, gdzie zastał jeszcze biesiadujących, których, odchodząc, przy stole również pozostawił. Ta zmiana nastąpiła jedynie, że przeszli oni do innych salonów, w których podano kawę.
Renee i całe towarzystwo oczekiwało go z wielką niecierpliwością, powitany więc został ogólnym okrzykiem radości.
— No i cóż, ty, pod siłą piorunujących słów którego padają głowy, cóż ty, podporo kraju, ty, Brutusie rojalistów? — Co nam przynosisz?
— Czy nie jesteśmy czasem zagrożeni znowu jakim teroryzmem?
— Czy potwór korsykański nie wydostał się wypadkiem z sieci?
— Racz mi wybaczyć, pani markizo — przemówił de Villefort, nie odpowiadając na wszystkie te pytania — że zmuszony byłem opuścić towarzystwo. Sprawa była jednak dosyć poważna. I dzięki niej, jeszcze muszę cię prosić, panie markizie o łaskawe udzielenie mi na osobności paru słów rozmowy.
— Oho! widzę, że to istotnie coś ważnego — odezwała się markiza, spoglądając na zachmurzone czoło Villeforta.
— Rzecz jest do tego stopnia poważna, że zmuszony jestem prosić państwa, abyście mi dali wolność na parę dni.
— Muszę — dodał do Renee się zwracając.
— Jakto! opuszczasz nas pan? — zawołała Renee, nie mogąc ukryć wzruszenia, na tę wieść niespodzianą i przykrą.
— Niestety, muszę!
— I gdzież się udajesz? — zapytała markiza.
— Jest to tajemnica stanu, której nawet pani wyjawić nie mogę. Jeżeliby jednak kto z państwa miał jakie polecenie do Paryża, to proszę o nie, jeden z moich przyjaciół tej nocy jeszcze tam wyjeżdża i chętnie załatwi co potrzeba.
Goście spojrzeli po sobie.
— Chciałeś mówić ze mną, Villeforcie? — zapytał markiz.
— Tak jest i proszę o przejście do gabinetu pańskiego.
Markiz wziął wtedy de Villeforta pod rękę i wyszedł z nim razem.
— Cóż tam takiego? — zapytał markiz, gdy zasiedli już wygodnie przy ozdobnem biurku — słucham.
— Sprawy nader ważne powołują mnie do Paryża. Lecz pozwolę sobie zapytać przedtem, czy pan ma jakie papiery krajowe?
— Ależ cały mój majątek mam ulokowany w papierach państwowych.
— A zatem niech je pan sprzeda natychmiast, gdyż inaczej straci pan wszystko. Niech pan siada i pisze bezzwłocznie polecenie do swego ajenta giełdowego, z tem, by sprzedawał za każdą cenę. A teraz, prosiłbym o list do króla.
— Do króla?
— Tak jest.
— Ależ ja bym się nigdy nie ośmielił na pozwolenie sobie pisania wprost do Jego Królewskiej Mości.
— Nie wymagam tego od pana. Proszę jedynie, byś napisał do pana Servieux, by ten wyrobił mi audjencję natychmiastową u króla.
— Czy nie dosyć na to adjutanta prywatnego Jego Królewskiej Mości, który ma zawsze wstęp Tuillieries i za pośrednictwem którego, czy w dzień czy w nocy, mógłbyś być postawiony przed obliczem Najjaśniejszego Pana?
— Tak, ale jabym pragnął dla siebie samego zachować zasługę dostarczenia wiadomości, z jaką przybędę. Może zechce pan to zrozumieć, panie markizie? Pan adjutant zepchnie mnie na drugi plan i dla siebie zabierze korzyści, jakie ja mieć mogę z tej podróży. Powiem panu, panie markizie, że karjera moja będzie zapewniona, jeżeli tylko pierwszy przybędę z wieścią, z którą jadę. Wyświadczę tem bowiem taką przysługę królowi, że mi jej nigdy nie zapomni.
— W takim razie, mój drogi, zbieraj coprędzej papiery, a ja zawołam pana Servieux i poproszę go o napisanie listu, który ci otworzy wszystkie zamki.
— Doskonale, proszę tylko o pośpiech, gdyż za kwadrans muszę już wyjechać.
— Każesz zajechać przecie przed swoje mieszkanie?
— Raczy też pan markiz wytłumaczyć mnie przed panią markizą i przed panną de Saint-Meran. Wyjeżdżam pełen żalu, że uczynić to muszę w dniu tak dla mnie uroczystym.
— Poproszę je obie tu do gabinetu, to będziesz mógł się z niemi pożegnać.
— Dziękuję tysiąckrotnie.
Markiz zadzwonił i dał rozkaz lokajowi.
— Powiedz hrabiemu Servieux, że go proszę tutaj do siebie. A ty, panie de Villefort bądź zdrów tymczasem. Dowidzenia.
— A więc uciekam i wracam natychmiast.
Wybiegł pośpiesznie, lecz natychmiast się spostrzegł, że gdyby jego, prokuratora królewskiego, spostrzeżono na ulicy pędzącego tak szybko, — całe miasto mogłoby być zaalarmowane; przybrał więc zwykłą postawę, a chód urzędowo poważny, gdy w drzwiach spostrzegł cień — jakby widziadło białe, oczekujące nań niemo i bez ruchu.
Była to piękna córka katalońska; nie mogąc zdać sobie sprawy, co się z Edmundem stało, — wymknęła się o zmroku ze swej osady, aby się osobiście czegoś dowiedzieć o przyczynach aresztowania kochanka. Za zbliżeniem się do Villeforta, cień ten oderwał się od ściany i stanął na samem przejściu.
Dantes mówił prokuratorowi o swej narzeczonej, Mercedes zatem nie potrzebowała nawet wyjaśniać swego imienia, by być przez Villeforta poznana. Zdziwiła go tylko istotnie królewska postać i dostojność tej dziewczyny, to też gdy się zapytała, co się z jej Edmundem stało? — uczuł, że on jest w tej chwili obwinionym, ona zaś sędzią.
— Człowiek, o którego pytasz mnie pani, jest wielkim przestępcą, — odrzekł de Villefort, siląc się na największą powagę — nic zatem dla niego uczynić nie jestem w stanie.
Na słowa te — Mercedes odpowiedziała łkaniem, a gdy Villefort starał się przejść — ponownie zastąpiła mu drogę.
— Gdzie on jest? — to powiedz mi pan przynajmniej. Niech wiem, czy żyje, czy umarł już dla mnie?
— Jest to tajemnica stanu; zresztą — nie jest on już pod moją władzą.
Że zaś wzrok przenikliwy i błagalna postawa Mercedes wyprowadziła go z równowagi, odtrącił więc ją i poszedł, zatrzasnąwszy drzwi za sobą, jakby pragnął odgrodzić się od pozostałej za drzwiami boleści. Boleść wszelako tak łatwo nie odchodzi, przylega do człowieka, jak rana śmiertelna, o której Virgiljusz wspomina.
Villefort szedł do domu zupełnie na duchu złamany, a gdy przyszedł nareszcie do siebie, — zaledwie mógł ustać na nogach; westchnienia, do jęków podobne, rozsadzały mu piersi; cały drżący rzucił się na krzesło.
Pierwszy raz w tem sercu zrodziło się nasienie śmiertelnego cierpienia, jakby posiew śmierci. Człowiek, którego swej dumie poświęcił, człowiek niewinny, który ponieść miał karę za postępki jego ojca, stanął mu przed oczyma, z obliczem bladem i groźnem, jak widmo i jak sumienie. Rana, jaką Villefort otrzymał nie dawała się zabliźnić; krwawiła.
Gdyby w tej chwili łagodny głos Renee zabrzmiał w jego uchu, proszący go o przebaczenie; gdyby piękna Mercedes weszła, w chwili tej dusznej męki jego i rzekła: „w Imię Boga, który patrzy na nas — wróć mi narzeczonego“, niewątpliwie to czoło tak posępnie zmarszczone wygładziłoby się, a zlodowaciałe dłonie wyciągnęłyby się, by podpisać rozkaz uwolnienia Dantesa, bez względu na wszelkie, jakie by stąd wyniknąć mogły następstwa.
Żaden jednak głos nie przedarł panującej ciszy, zaś drzwi otworzyły się wtedy dopiero, gdy lokaj przyszedł z wieścią, że konie pocztowe już stanęły przed domem.
Villefort wstrząsnął się i powstał rzeźko, jak ten co wyszedł zwycięsko z walki wewnętrznej, pobiegł do swego sekretarza, zebrał do kieszeni wszystko złoto, jakie znalazło się w szufladzie, spojrzał błędnym wzrokiem po pokoju, potarł czoło, powiedział jakichś parę wyrazów bez związku, wreszcie, gdy mu służący włożył płaszcz na ramiona, — wyszedł, skoczył do powozu i rozkazał się wieźć na ulicę Grand Cours, do państwa de Saint-Meran.
Nieszczęsny Dantes nieodwołalnie już został skazany.
Zgodnie z obietnicą pana de Saint-Meran oczekiwały Villeforta, w gabinecie męża i ojca — markiza i Renee. Zadrżał, ujrzawszy narzeczoną, bo się znów lękać zaczął, że prosić zacznie za Dantesem. Ale obawy te były płonne. Renee pamiętała o tem jedynie, że jej narzeczony odjeżdża.
Kochała Villeforta, a on odjeżdżał, w tej samej nieomal chwili, gdy miał zostać jej mężem!
Renee przeto, gdyby nawet pamiętała o Dantesie — oskarżałaby raczej Dantesa, że to dzięki niemu narzeczony jej odjeżdża, aniżeliby miała się nad nim litować!
Inaczej było z Mercedes.
Biedna Katalonka spotkała Fernanda, gdy wracała z biura de Villeforta; spotkała go, bo Fernand nie opuszczał jej ani na moment, dążąc wszędzie w jej ślady. Mercedes powróciła do domu umierająca z rozpaczy. Rzuciła się na kolana przed świętym obrazem, a rozpaczliwe szlochy wstrząsać zaczęły jej piersią.
Tak przebyła noc całą, lampa zgasła w końcu, a ona nawet nie spostrzegła ciemności, nadszedł dzień, a ona nie widziała go również. Boleść rzucała na jej oczy zasłonę, po przez którą tylko Edmunda widziała, — straconego już dla niej na zawsze.
Taką miała noc Mercedes, po dniu swych zaręczyn.
Co do pana Morrela, to ten nie ustawał w zabiegach nie uważał jeszcze sprawy za przegraną.
Dowiedział się, że jego starania pozostały bez skutku, a nawet, że Dantes został uwięziony. Robił więc teraz wszelkie zabiegi u swych przyjaciół, piastujących wyższe urzędnicze godności. Był u każdej ważniejszej figury w Marsylji, był u każdego, co jakiekolwiek mógł mieć wpływy... Lecz już się rozeszła pogłoska, że jego protegowanego aresztowano za współudział w bonapartystowskim spisku... z tej przyczyny zabiegi pana Morrela były wszędzie przyjmowane ozięble i lękliwie. Nawet najzuchwalsi uważali za marzenie niepodobne do urzeczywistnienia, aby Napoleon mógł kiedykolwiek powrócić do władzy.
Caderousse zdawał się być również bardzo udręczonym. Nie robił on żadnych zabiegów, jak Mercedes i pan Morrel, lecz niemniej o Dantesie pamiętał i jego losem trapił się. Byłby bardzo szczęśliwy, gdyby tak mógł naprawić zło wyrządzone, nie leżało to jednak w jego mocy, więc zamknął się w swoim pokoiku z dwoma butelkami wina. Dwie butelki okazały się ilością zbyt nikłą, ażeby zagłuszyć mogły wyrzuty sumienia.
Jeden tylko Danglars nie doznawał udręczeń i był najzupełniej spokojny. Owszem — był wesoły, ponieważ się zemścił, a następnie, że zajął miejsce usuniętego.
Danglars należał do rzędu ludzi rachunkowych, którzy się rodzą z notesem i ołówkiem, zamiast serca.
Danglars przeto, po dniu dobrze, bo korzystnie dla siebie, spędzonym, położył się do łóżka najspokojniej i zasnął, jak człowiek, mający czyste sumienie.
Villefort nie spał, siedząc w pocztowej karecie — jechał po karjerę do Paryża.
Ojciec Dantesa umierał z boleści.
Z Edmundem już wiemy, jak się tej nocy działo.



ROZDZIAŁ X.
GABINET W TUILLERIES.

Zostawmy Villeforta na drodze do Paryża, którą przebywa w tempie jak najszybszem, sypiąc obficie złotem, a lepiej wejdźmy do małego gabinetu pałacu Tuilleries.
W gabinecie tym siedział właśnie Ludwik XVIII-ty i słuchał dosyć niedbale opowiadań pięćdziesięcioletniego mężczyzny o siwych włosach, postawie szlachetnej i surowej twarzy.
— Twierdzisz pan przeto?... — odezwał się król.
— Że jestem bardzo niespokojny, Najjaśniejszy Panie!
— Więc istotnie widziałeś we śnie siedem krów tłustych i siedem chudych?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, bo to zapowiadałoby przecież siedem lat żyznych i siedem głodnych.
— Jakaż więc inna oczekuje nas plaga, panie Blacas?
— Ja, Najjaśniejszy Panie myślę — i mam poważne dane, by myśleć tak właśnie, że burza nam grozi od strony południa...
— No, to mój kochany hrabio — odpowiedział Ludwik XVIII-ty — widzę, że jesteś bardzo źle poinformowany, bo ja wiem najdokładniej, że tam najpiękniejsza właśnie panuje pogoda.
Aczkolwiek Ludwik XVIII-ty był człowiekiem dużej wiedzy, lubił wszelako bardzo żarciki.
— Najjaśniejszy Panie! — odpowiedział Blacas — czy nie byłoby dobrze, aby Wasza Królewska Mość posłać zechciała na wszelki wypadek do Langwedocji, Prowancji i Delfinatu[2] ludzi pewnych, którzyby mieli rozkaz zbadania nastroju ludności tych trzech prowincyj? Bardzo jest możliwe, iż duch tych departamentów jest jak najgorszy.
— A któż, czy co — nam grozi?
— Bonaparte, a przynajmniej jego stronnicy.
— Mój kochany Blacas, ty mnie zniechęcisz zupełnie do życia, swemi wiecznemi straszakami.
— Najjaśniejszy Panie, byłbym wielce szczęśliwym, gdybym miał pogodę umysłu Waszej Królewskiej Mości. Winienem cię uprzedzić, królu, że to co mówię, to nie są czcze pogłoski, żadnymi nie poparte dowodami. Człowiek myślący, zasługujący na bezwzględne zaufanie, człowiek, któremu powierzyłem czuwanie nad południową częścią kraju, przybył osobiście tutaj po to tylko, aby mi powiedzieć: „wielkie niebezpieczeństwo grozi królowi“.
— Aż tak dalece?...
— Czy Wasza Królewska Mość zakazuje mi poruszać tę materję?...
— Bynajmniej, drogi hrabio. Ale sięgnij no tam ręką na lewo; powinienby być tam raport ministra policji z datą dnia wczorajszego. Ale oto i sam pan Minister Policji! — zawołał Ludwik XVIII-ty, widząc wchodzącego. — No, baronie, chodź i opowiedz hrabiemu wszystko, co tylko ci jest wiadome o panu Bonaparte. Nie owijaj prawdy w bawełnę, jakkolwiek przykrąby była i do strawienia ciężką. Przekonajmy się, czy Elba jest istotnie wulkanem, z którego ujrzeć nam przyjdzie wybuchającą wojnę ognistą?
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział minister — czy Wasza Królewska Mość raczyła przejrzeć raport wczorajszy?
— Naturalnie, ale powtórz go hrabiemu, bo samego dokumentu nie może znaleźć, niestety; wymień mu szczegółowo, co porabia teraz uzurpator na wygnaniu.
— Panie hrabio — zabrał głos baron — wszyscy wierni poddani Jego Królewskiej Mości cieszyć się powinni z nowin ostatnich, jakie nas z Elby doszły.
Minister spojrzał na Ludwika XVIII, który zajęty jakiemiś notatkami nie spojrzał nawet w jego stronę.
— Bonaparte — ciągnął dalej baron — nudzi się śmiertelnie: całe dnie przepędza na doglądaniu górników, pracujących w Porto-Longone[3]. Co więcej, jesteśmy prawie pewni, że uzurpator dostanie w krótkim czasie pomięszania zmysłów.
— Pomięszania zmysłów?
— Tak jest. I to w formie bardzo groźnej. Czasem płacze rzewnemi łzami, to znów wybucha śmiechom i śmieje się długo na całe gardło. Czasem znów długie bardzo godziny spędza nad brzegiem morza, rzucając kamyki do wody, a gdy kamyk odbije się pięć lub sześć razy, — śmieje się i cieszy jakby znów wygrał bitwę pod Austerlitz, lub Marengo. Czyż nie są to przejawy rozstroju umysłowego?
— Albo też mądrości, panie baronie — wtrącił, śmiejąc się Ludwik XVIII. — Przecież ćwicząc się w rzucaniu kamyków, krztałcili się wielcy wodzowie w starożytności. Przeczytaj Plutarcha. Życie Scypiona Afrykańskiego.
— A ty, hrabio, co o tem myślisz? — zwrócił się król do Blacasa.
— Myślę, Najjaśniejszy Panie, że albo ja się mylę, albo też się myli pan minister policji. Że jednak jest wprost niepodobieństwem, ażeby się mógł mylić pan minister policji, przeto oczywiście jestem w błędzie ja. Najlepiejby było, gdyby Wasza Królewska Mość zechciała wybadać osobę, o której wspominałem. Nawet ośmieliłbym się nalegać, ażeby Wasza Królewska Mość uczynić to zechciała.
— Najchętniej, hrabio. Zgodzę się na wszystko, co chcesz; muszę jednak i ja mieć jakąś broń w ręku.
— Czy nie masz, panie ministrze, świeżego raportu, bo ostatni miał datę 20 lutego, gdy dziś mamy 4 marca.
— Nie mam, Najjaśniejszy Panie. Oczekuję go jednak. Być może, iż już nadszedł i oczekuje mnie w mem biurze.
— Idź więc do Prefektury, a jeżeli coś mieć będziesz, to przynoś natychmiast.
— A ja, Najjaśniejszy Panie — rzekł Blacas — udam się do mojego posła. Zrobił dwieście mil drogi w trzy dni!
— Tyle trudów, tyle umęczenia i gorliwości! Czyż nie mamy wszelako telegrafów, które w trzy lub cztery godziny udzielają wiadomości, bez najmniejszego utrudzenia.
— Najjaśniejszy Panie, czy tak odpłacasz się człowiekowi, który z takim zapałem i poświęceniem pragnie ci udzielić ważnych wiadomości? Choćby przez wzgląd na pana de Servieux, który mi polecił przybysza, racz go przyjąć, Najjaśniejszy Panie, błagam cię o to.
— Pan de Servieux, szambelan mego brata?
— Tak jest. I poleca mi pana de Villeforta prosząc, abym mu wyjednał posłuchanie u Waszej Królewskiej Mości.
— Pan de Villefort!? Czemużeś mi odrazu nie wymienił tego nazwiska? — zawołał król, zdradzając zaniepokojenie.
— Najjaśniejszy Panie, mniemałem, że nazwisko to nie jest ci znane.
— Znam je bardzo dobrze, mój drogi Blacas. De Villefort to człowiek rozumny, energiczny i dumny. Cóż u Boga — czyż nie znasz nazwiska jego ojca?... Noirtier przecież!
— Noirtier, żyrondysta? Noirtier senator?
— Ten sam.
— I Wasza Królewska Mość przyjąłeś do służby syna takiego człowieka?
— Mówiłem ci, kochany hrabio, że Villefort jest bardzo dumny; otóż taki człowiek dla karjery poświęci rodzonego ojca choćby, o ile zajdzie taka potrzeba.
— Mam mu kazać wejść zatem?
— Natychmiast.
Hrabia, jakby był młodzieńcem dwudziestoletnim, wyszedł żywo z zapałem szczerego rojalisty i zeszedł po schodach do powozu, w którym wyczekiwał Villefort wezwania króla.
Gdy Blacas wprowadził de Villeforta na pokoje, miał zatarg z mistrzem ceremonji, zakurzone bowiem suknie Villeforta i ubiór uchybiający jaskrawo przepisom etykiety — mogły budzić wątpliwości, czy jest to możliwe, by człowiek tak odziany mógł stanąć przed obliczem króla? Lecz hrabia wszystkie te wątpliwości rozstrzygnął jednem słowem.
— Rozkaz króla — rzekł, — i mimo kilku jeszcze uwag mistrza ceremonji, de Villefort został wprowadzony.
Król siedział na tem samem miejscu, na którem hrabia go zostawił.
Drzwi się otworzyły i Villefort ukazał się na progu.
— Wejdź, proszę, Villeforcie — odezwał się król.
De Villefort się skłonił głęboko i postąpił parę kroków.
— Panie de Villefort — odezwał się Ludwik XVIII — hrabia Blacas zawiadomił mnie, że masz coś ważnego do powiedzenia?
— Hrabia ma słuszność, tak przynajmniej mniemam.
— A więc powiedz mi przedewszystkiem, czy zło, którem mnie straszą, jest istotnie i groźne i tak bliskie?
— Najjaśniejszy Panie, jest bliskie i jest wielkie zarazem. Mniemam jednakże, iż będzie mu można zaradzić jeszcze.
— A teraz opowiedz wszystko, co wiesz.
— Najjaśniejszy Panie, przedstawię wiernie rzecz całą, chciałbym jednakże prosić o pobłażanie, jeżeli zmieszanie, jakie mną owładnęło, niejasnemi uczyni me słowa.
— Przybyłem, Najjaśniejszy Panie, do Paryża, ażeby uwiadomić Waszą Królewską Mość o tem, co udało mi się odkryć na mem stanowisku, jakie zajmuję. Odkryłem spisek mianowicie, lecz nie spisek zwyczajny, bez rozmysłów i środków, stworzony, lecz potężne sprzysiężenie, które grozi istotnie tronowi Waszej Królewskiej Mości. Uzurpator, Najjaśniejszy Panie uzbroił trzy okręty. Nie przeczę, że jego plan jest szalony. W tej chwili niema go już zapewne na Elbie; gdzie przebywać może? — nie jest mi wiadome, przypuszczam jednak, iż będzie próbował wylądować w Neapolu, albo u brzegów Toskanji, a może nawet i w samej Francji. Wasza Królewska Mość nie jest poinformowana, o ile się zdaje, że uzurpator utrzymywał korespondencję ze swymi stronnikami we Włoszech i we Francji?
— Wiem o tem, mój panie, wiem — oświadczył król mocno zdziwiony — donoszono mi niedawno, że na przedmieściu Saint Jacques tworzyć się zaczęły kluby bonapartystów. Mów pan jednak dalej, skąd masz te wszystkie fakty?
— Z zeznań pewnego marynarza, urodzonego w Marsylji, którego, jako oddawna podejrzanego, miałem bezustannie na oku, nakoniec kazałem go aresztować i wtedy wydobyłem zeń zeznanie, że był potajemnie na Elbie, i że widział się z marszałkiem, przyczem otrzymał od tego ostatniego ustne zlecenie do jakiegoś bonapartysty w Paryżu, nazwiska którego nie chciał w żaden sposób wymienić. Treścią polecenia było, ażeby przygotować umysły do rychłego a niezawodnego powrotu uzurpatora.
— I cóż zrobiłeś z tym młodzieńcem?
— Zatrzymałem go w więzieniu.
— I mniemasz, iż jest to sprawa bezwzględnie poważna?
— Uważam ją za do tego stopnia ważną, że gdy wiadomość o niej doszła mnie w czasie uczty rodzinnej, w dzień moich zaręczyn, porzuciłem wszystko: narzeczoną, przyjaciół... by tylko złożyć u stóp Waszej Królewskiej mości me obawy.
— Przypominam sobie, że istniał projekt połączenia cię ślubem dozgonnym z panną de Saint Meran?
— Z córką najwierniejszego sługi Waszej Królewskiej Mości, dodać się ośmielę.
— Wiem o tem, ale wracajmy do spisku, panie de Villefort.
— Nie jest to, według mnie, spisek, Najjaśniejszy Panie, ale ogólne i potężne sprzysiężenie.
— Zamach w czasach dzisiejszych — rzekł z uśmiechem Ludwik XVIII — łatwo opanować, lecz wykonać o wiele trudniej, choćby tylko dlatego, że gdyśmy się umocnili dostatecznie dobrze na tronie, — zwracamy uwagę na wszystko. Od dziesięciu miesięcy ministrowie moi utrzymują zdwojone straże nad brzegami Środziemnego morza. Gdyby Bonaparte wylądował w Neapolu, armja całej Koalicji stanęłaby pod bronią, zanimby zdołał dojść do Piombino[4]; gdyby próbował szczęścia w Toskanji, znalazłby się odrazu na ziemi nieprzyjacielskiej, gdyby nakoniec chciał ukazać się we Francji, to pokonalibyśmy go z całą łatwością, mając poparcie całej ludności. Bądź więc spokojny, a zarazem licz na naszą wdzięczność królewską.
— Lecz oto i pan minister policji z powrotem — zawołał hrabia Blacas.
I rzeczywiście, w tejże chwili ukazał się na progu pan minister — dziwnie blady i drżący.
De Villefort chciał się oddalić i już otwierał drzwi, gdy ściśnięcie ręki pana Blacas wstrzymało jego kroki.


ROZDZIAŁ XI.
LUDOŻERCA KORSYKAŃSKI.

Na widok przerażonej twarzy ministra policji, Ludwik XVIII pchnął gwałtownie stół, przy którym siedział.
— Co ci jest, baronie — zawołał — zdajesz się być mocno przestraszony. Czy ten przestrach ma jakiś związek z tem co mi pan Blacas nie tak dawno mówił, a pan de Villefort przed chwilą potwierdził?
Pan de Blacas zbliżył się również do barona, ale pomieszanie dworaka nie pozwoliło utrzymać powagi mężowi stanu i politykowi; w tych warunkach korzystniej dlań było bezwątpienia dać się upokorzyć prefektowi policji, aniżeli dążyć do jego upokorzenia.
— Najjaśniejszy Panie! — wyjąkał baron.
— Cóż tam takiego? Mówże — zapytał król.
— Najjaśniejszy Panie! Straszne nieszczęście!
— Rozkazuję ci mówić, mój panie!
— Uzurpator 26 opuścił Elbę, a 1 marca wylądował.
— Gdzie?... We Włoszech? — przerwał król niecierpliwie.
— We Francji! W małym porcie, w pobliżu Antibes, w zatoce Juan.
— Uzurpator stanął na ziemi francuskiej 1 marca, a dopiero dziś dowiaduję się o tem? Chyba to mylne informacje?
— O, nie, moje wiadomości są pewne.
Ludwik XVIII zrobił poruszenie, wyrażające i gniew i przestrach jednocześnie, jakby ten cios niespodziewany uderzył go w twarz, i w serce.
— We Francji?! Uzurpator we Francji? A więc do tego aż stopnia źle pilnowano tego człowieka? Albo, być może, w zmowie z nim działano!
— Najjaśniejszy Panie! — zawołał hrabia Blacas — nie takiego ministra policji oskarżaćby można o zdradę! Wszyscy Najjaśniejszy Panie, byliśmy ślepi, temu ogólnemu zaślepieniu uległ również i baron. To wszystko.
— Jednakże... odezwał się de Villefort, lecz zamilkł natychmiast i dopiero po chwili zaczął ponownie: — przebacz mi Najjaśniejszy Panie, mą nadmierną być może gorliwość...
— Mów, mów śmiało — odpowiedział król łaskawie — tyś pierwszy powiadomił nas o nieszczęściu, ty więc pierwszy teraz wystąp ze swą radą.
— Najjaśniejszy Panie — zaczął wtedy de Villefort — na południu nienawidzą uzurpatora. Zdaje się być pewnem przeto, że jeżeli odważy się iść tamtejszymi departamentami, to łatwoby przyszło pobudzić przeciwko niemu Prowancję i Langwedocję.
— Zapewne, — odpowiedział minister — ale on idzie na Cap i Sisteron.
— A więc maszeruje wprost na Paryż!? — zawołał król.
Minister na zapytanie to nie dał odpowiedzi, co się równało potwierdzeniu.
— A czy Delfinat, zdaniem pana — zwrócił się król do Villeforta — możnaby podnieść równie łatwo przeciwko awanturnikowi?
— Nie chciałbym ci, Najjaśniejszy Panie dać tej przykrej odpowiedzi, usposobienie Delfinatu wszelako jest zupełnie inne, aniżeli Południa. Górale to najżarliwsi zwolennicy uzurpatora.
— Okazuje się — z nietajonym gniewem zaopinjował król — iż pan Bonaparte ma najdoskonalsze o wszystkiem informacje. Ileż ma pod sobą ludzi?
— Nie wiem, Najjaśniejszy Panie! — wyszeptał minister policji, opuszczając w dół głowę.
— Jakto: — nie wiesz?! Nawet o tak zasadnicze nie postarałeś się informacje! A może jest to dla ciebie sprawą bez znaczenia? — dodał król ironicznie.
— Depesza, którą otrzymałem, informuje jedynie o kierunku drogi.
Król postąpił krok naprzód i skrzyżował ręce na piersiach, naśladując tem bezwiednie Napoleona, i rzekł głosem od gniewu drgającym:
— A więc siedem sprzymierzonych armij pokonało nakoniec tego człowieka. Cud Boży zwrócił mi, po 25 latach wygnania, tron przodków moich i dziś znów ta sama złowroga siła, którą zdawało się że już w zupełności zmiażdżyłem, ponownie we mnie mierzy!
— Fatalizm! Najjaśniejszy Panie — rzekł minister, starając się zwrócić myśl króla w innym kierunku.
— Upaść — mówił dalej Ludwik XVIII — i od jednego rzutu oka zmierzyć tę głęboką przepaść, w jaką znów stacza się monarchja! upaść — i o upadku swym dowiedzieć się za pośrednictwem depeszy! — to nazbyt okrutne, zaprawdę! Stokroć razy wolałbym zginąć jak brat mój, Ludwik XVI, na rusztowaniu, aniżeli zstępować po tych schodach, pośmiewiskiem z Tuilleries wygnany, śmiechem żegnany!
— Zlituj się! Najjaśniejszy Panie! — zaczął lękliwie minister.
— „Fizyczne niepodobieństwo“! — wspaniale określenie. Zaiste! Są więc jeszcze znakomite wyrażenia; dobre i to, gdy niema już teraz takich ministrów. „Fizyczne niepodobieństwo“ mieć dla ministra policji najprymitywniejsze informacje, dla ministra, który ma na swe rozkazy pułki ajentów i półtora miljona franków na tajne wydatki. Fizyczne niepodobieństwo wiedzieć, co się dzieje u brzegów Francji: Patrzajże pan, oto człowiek, który żadnej w swem ręku nie ma władzy, gdyż jest zwyczajnym sądownikiem, a który niemniej miał lepsze od pana wiadomości; człowiek, który gdyby miał w swej władzy ajentów i telegrafy — byłby ocalił mi koronę.
Wzrok ministra policji z ukosa padł na Villeforta.
— Nie stosuję mych wyrzutów do ciebie, mój kochany Blacas, bo chociaż sam nic nie odkryłeś, nic nie zdziałałeś, miałeś przynajmniej to dobre przeczucie, że obawiałeś się nadejścia tych wypadków, które, niestety, ciałem się stały.
Villefort zrozumiał docinki króla i ocenił natychmiast kryjące się w nich dla siebie niebezpieczeństwo. Minister policji okazał się niedołężnym i już przepadł, padając wszelako, w ostatnich drgawkach konania, mógł pochłonąć go z łatwością. Na to był dość jeszcze potężny. Dość mu było wziąć na indagację Dantesa. To też miast pogrążyć do reszty ministra, młody podprokurator przyszedł mu z pomocą.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł — nagłość zdarzeń powinnaby dowieść Mu, że sam Bóg jedynie mógł był wstrzymać tę szalejącą burzę. Wasza Królewska Mość przecenia przytem wartość moich czynów i co nazywa wyjątkową moją przenikliwością, to w istocie rzeczy było jedynie szczęśliwym dla mnie zbiegiem okoliczności. Cała moja zasługa, — że traf ten starałem się wykorzystać dla dobra Waszej Królewskiej Mości.
Minister policji wymownem spojrzeniem podziękował młodemu człowiekowi za obronę, przebiegły zaś Villefort wywnioskował natychmiast z wrażenia, jakie jego przemowa sprawiła, że jego zamiary zyskały sukces zupełny: wdzięczności króla nie stracił, a pozyskał sobie życzliwość potężnego ministra.
— Temat rozmowy jest już, myślę, zupełnie wyczerpany — rzekł król, — możecie więc odejść już, panowie, nie potrzebuję was więcej w tej chwili. To, co teraz zrobić trzeba, należy już do ministra wojny.
— Na szczęście — odezwał się p. Blacas — możemy śmiało liczyć na naszą armję. Wszystkie raporty mówią zgodnie o przywiązaniu armji tej do prawowitej władzy.
— Nie wspominaj mi pan nic o żadnych raportach, sam wiesz najlepiej jaką można do nich przywiązywać wagę. Ale, ale, panie baronie, jakie są twe raporty dotyczące wypadku na ulicy Saint-Jacques?
— O wypadku na ulicy Saint-Jacques? — zawołał de Villefort, nie mający dość sił, by skryć wrażenie. Urwał jednak natychmiast, lecz po chwili dodał:
— Wybacz mi, Najjaśniejszy Panie, mój niewłaściwy okrzyk. Widzę, że i zbytnia gorliwość może być grzechem.
— Panie de Villefort, pozwalam ci mówić i robić wszystko — odparł król — nabyłeś praw do tego.
— Najjaśniejszy Panie — rozpoczął minister policji — chciałem właśnie przedstawić Waszej Królewskiej Mości nowe szczegóły sprawy tej dotyczące. Sądziłem wszelako, że katastrofa, która się zdarzyła w zatoce Juan, odwróciła Jego uwagę od tej bądź co bądź drobnej sprawy.
— Przeciwnie, przeciwnie, mój panie. Ten wypadek bodaj że pozostaje w związku z wylądowaniem uzurpatora. Śmierć generała Epinay odkryje nam bodaj ogrom spisku wewnętrznego.
De Villefort gdy usłyszał nazwisko Epinay — zadrżał widocznie.
— Wszystko, w rzeczy samej — odparł minister policji — naprowadza na domysł, że śmierć generała nie była samobójstwem, lecz że było to morderstwo. Epinay zniknął po wyjściu z klubu bonapartystów. Rano tego samego dnia jakiś człowiek nieznany przyszedł do generała i naznaczył mu schadzkę przy ulicy Saint-Jacques. Pokojowiec nieboszczyka, który ubierał swego pana w chwili, gdy ten nieznajomy wszedł do gabinetu, słyszał wyraźnie, że mówiono o tej właśnie ulicy, nie pamięta tylko numeru.
Gdy minister policji dawał powyższe wyjaśnienia, dotyczące wypadku, de Villefort cały zmienił się w słuch, chwytał każde słowo, notował nawet tonacje głosu.
Nagle król odwrócił się i rzekł:
— Pan, panie de Villefort, jesteś może tego samego zdania, że generał Epinay, który był uważany za stronnika uzurpatora, a który w istocie rzeczy był mi oddany całą duszą, — padł prawdopodobnie z ręki jakiegoś łotra bonapartysty?
— Jest to bardzo możliwe — odpowiedział de Villefort — czy jednak nic więcej nie jest wiadome, Najjaśniejszy Panie?
— Policja już trafiła na ślad nieznajomego, który schadzkę wyznaczył. Jest to brunet o czarnych oczach lat około pięćdziesięciu. Brwi gęste i takież faworyty. Ubrany był w surdut granatowy, zapięty: w pętlicy miał wstążeczkę wielkiego krzyża legji honorowej. Wczoraj zauważono jakiegoś mężczyznę bardzo podobnego do tego rysopisu; wszedł on do domu przy ulicy Coq-Herom.
De Villefort wsparł się o poręcz krzesła, w miarę bowiem, jak minister policji ujawniał szczegóły, owego nieznajomego dotyczące, opuszczały go siły. Odetchnął swobodniej wtedy dopiero, gdy usłyszał, że nieznajomy narazie wymknął się z rąk policji.
— Proszę, usilnie proszę, panie ministrze — rzekł król — byś nie ustawał w tropieniu tego człowieka. Jest bowiem moją wolą, by morderca, bez względu na to czy jest bonapartystą, czy też nim nie jest, — był jak najsurowiej ukarany.
A de Villefort, słysząc to, wezwał na pomoc wszystką swą zimną krew, aby nie zdradzić się z trwogą, jaką wywołał w nim ten rozkaz królewski.
— Dziwna rzecz — rozpoczął znów Ludwik XVIII z pewnym przekąsem, — Policja sądzi, że już bardzo wiele zrobiła, jeżeli zaraportować zdoła: „popełnione zostało morderstwo“, zaś wszystko, — gdy czasami okaże się zdolna dodać: „a i na ślad mordercy już natrafiono“.
— Zdaje mi się, Najjaśniejszy Panie, że choć w tym wypadku będzie Wasza Królewska Mość ze mnie zadowolona.
— Zobaczymy! Nie zatrzymuję cię już dłużej, baronie. A i ty panie de Villefort jesteś zapewne znużony podróżą, idź zatem i ty, by odpocząć. Stanąłeś zapewne u ojca?
De Villefort zmieszał się, lecz zdołał to ukryć szczęśliwie.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, mam zamiar stanąć w hotelu Madryckim, przy ulicy du Tour, do tej chwili bowiem podróżna kareta jest jeszcze jedynem mojem w Paryżu schronieniem.
— Z ojcem jednak już się widziałeś?
Najjaśniejszy Panie!... gdy tylko minąłem rogatki Paryża, pospieszyłem wprost do hrabiego Blacas.
— Jednak się z nim zobaczysz?
— Nie sadzę... Najjaśniejszy Panie.
— I dobrze zrobisz — rzekł Ludwik XVIII, aby dać do zrozumienia, że wszystkie te pytania nie bez celu były uczynione. — Zapomniałem, że jesteś trochę na zimno z p. Noirtier. To twoje rodzinne nazwisko jest jeszcze jednym więcej dowodem twego oddania się sprawie królewskiej. Będę o tem pamiętać.
— Dobroć Waszej Królewskiej Mości, dziś mi okazana, jest nagrodą, przechodząca wszelkie moje marzenia.
— Bądź pewny, że my o tobie nie zapomnimy nigdy; bądź tego pewien. — Rzekłszy to, król odpiął krzyż legji honorowej, który zwykł był nosić na piersi, przy krzyżu św. Ludwika i wręczył go Villefortowi, dodając: to tymczasem.
— Zapewne to pomyłka, Najjaśniejszy Panie — powiedział de Villefort, zmieszany — to krzyż oficerski.
— Bierz taki, jaki jest — odparł król, uśmiechając się — Nie mam czasu wołać, by mi inny przyniesiono. Pan, panie Blacas, zechciej dopilnować, ażeby patent dla pana de Villeforta co najrychlej przygotowano.
Oczy de Villeforta zaszły łzami dumy i radości.
— Co mam czynić, Najjaśniejszy Panie, by okazać Mu gotowość poświęcenia życia dla Niego?
— Odpocznij, następnie pomyśl o tem, że najlepiej możesz przysłużyć się mej sprawie właśnie w Marsylji.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział de Villefort z głębokim ukłonem — opuszczam Paryż za godzinę.
— Bywaj zatem zdrów. A gdybym zapomniał o tobie wypadkiem, nie wahaj się przypomnieć się mojej pamięci.
— A ty, panie baronie, zechciej dać rozkaz, by mi przywołali natychmiast ministra wojny.
— Ty zaś, Blacas, proszę, zostań przy mnie jeszcze.
— No, panie — odezwał się minister policji do Villeforta, gdy obaj razem opuszczali Tuilleries — wspaniale rozpocząłeś karjerę! Teraz stoi ona przed tobą otworem.
— Czy tylko na długo? — szepnął do siebie de Villefort, żegnając ukłonem ministra, którego karjera zdawała się właśnie być bardzo zachwiana i rzucił okiem w poszukiwaniu fiakra.
Gdy ten zajechał, Villefort wsiadł i oddał się marzeniom o oczekującej go świetnej przyszłości. W dziesięć minut potem był już w hotelu. Zamówił natychmiast konie, z tem, by za dwie godziny były gotowe i kazał podać śniadanie. Miał właśnie siadać do stołu, gdy dźwięk dzwonka zabrzmiał nagle przy drzwiach, a gdy lokaj otworzył drzwi, usłyszał nazwisko swoje przez przybyłego wymówione.
— Kto u licha może wiedzieć, że ja tu przebywam?
Lokaj przyszedł tymczasem i zawiadomił, że jakiś nieznajomy pragnie się z nim widzieć, lecz nie wyjawia swego nazwiska.
— Jak wygląda?
— Zdaje się mieć lat około pięćdziesięciu, silny brunet o czarnych oczach, ubrany w surdut granatowy, z krzyżem legji honorowej.
— To on — szepnął de Villefort, blednąc.
— Cóż u djabła! — rzekł mężczyzna, którego rysopis daliśmy powyżej, ukazując się we drzwiach — czy to zwyczaj marsylski by synowie ojców własnych przetrzymywali w przedpokojach?
— Ojciec — krzyknął Villefort — więc nie omyliły mnie przeczucia?...
— Jeżeliś przeczuwał, że ja właśnie cię odwiedzę — rzekł gość, kładąc kapelusz na krześle, a laskę stawiając w kącie — to pozwól sobie powiedzieć, kochany Gerardzie, że ci nie powinno być nazbyt miłem, że tak długo pod drzwiami musiałem czekać.
— Odejdź, Germaine — rzekł Villefort.
Służący wyszedł — widocznie zdziwiony.


ROZDZIAŁ XII.
OJCIEC I SYN.

Pan Noirtier, on to był bowiem, przeprowadził wzrokiem służącego aż do drzwi, potem z obawy, by nie podsłuchiwał on pod drzwiami, wyjrzał za nim i zamknął drzwi ponownie.
Przezorność ta nie była bynajmniej zbyteczną, pośpiech bowiem, z jakim Germain się oddalał, dowodził, iż nie był mu nieznany grzech, który zgubił naszych pierwszych rodziców.
Następnie pan Noirtier zamknął drzwi sypialnego pokoju i wtedy dopiero podał rękę synowi, który w milczeniu przypatrywał się tym wszystkim nadzwyczajnym przygotowaniom.
— Kochany Gerardzie — przemówił wreszcie Noirtier, spoglądając na syna z uśmiechem, którego znaczenia dociec było nie sposób — jak uważam, to niebardzo jesteś zachwycony widokiem mojej osoby?
— Ależ, drogi ojcze — rzekł Villefort — rad ci jestem nad wyraz; przyznam się jedynie, żem się wizyty twojej wcale nie spodziewał, zaś przeczucia moje dotyczyły spraw zupełnie innych.
— Drogie moje dziecko — rzekł Noirtier, siadając — ja to samo mógłbym ci powiedzieć. Bo jakże? Donosiłeś mi, że zaręczyny twoje odbędą się w dniu 28 lutego, w Marsylji, a 4 marca widzę cię w Paryżu.
— Nie rób mi zarzutów, mój ojcze, iż w takiej chwili opuściłem Marsylję, bo być może, iż dzięki tobie to się stało.
— Czy być może? — rzekł Noirtier, swobodnie wyciągając się na krześle. — Więc to dla mnie do Paryża przyjechałeś?! Wytłumacz się jednak, bo to musi być ciekawe.
— Czyś nie słyszał, ojcze drogi, o istnieniu pewnego klubu bonapartystów, przy ulicy Saint-Jaquet podobno?
— O, słyszałem, znajduje się on pod Nr. 55-ym; otóż jestem przecież tego klubu wice-prezesem!
— Twoja zimna krew, ojcze, dreszczem mnie przejmuje.
— Cóż chcesz, mój drogi, ktoś, kogo tak jak mnie wygnali górale; ktoś, kogo tak jak mnie wywieźli z Paryża na prostym wozie; kogo ścigały na stepach Bordeaux gończe psy Robespierra, — ten wiele znieść może i przywyknąć. Opowiedz lepiej wszelako, zamiast zajmować się mą zimną krwią, co też tam w tym klubie przy ulicy Saint-Jaques takiego się stało?
— Stało się, żeś sprowadził do klubu tego generała Epinay i że ten został znaleziony nazajutrz w Sekwanie.
— Któż ci powiedział te piękną historję?
— Król.
— Ślicznie. Lecz teraz posłuchaj, bo i ja chciałbym ci powiedzieć nowinę.
— Pewnie znam ją już, mój ojcze.
— Aha, więc wiesz już o wylądowaniu Jego Cesarskiej Mości?
— Cicho!... ojcze! cicho! Przedewszystkiem przez wzgląd na ciebie, a następnie przez wzgląd na mnie. Tak jest, wiem o tem, wiedziałem o tem wcześniej, aniżeli to tobie ojcze było wiadome. Było mi to wiadome już trzy dni temu.
— Trzy dni temu? oszalałeś chyba. Trzy dni temu cesarza nie było jeszcze w granicach Francji.
— Wiedziałem o jego zamiarze.
— Skąd?
— Z listu pisanego z Elby do ciebie, drogi ojcze, zaś ten jednemu z ajentów waszych odebrałem. Gdyby list ten wpadł w inne, a nie moje ręce, jużbyś był, mój ojcze, rozstrzelany.
Noirtier roześmiał się.
— Ho, ho!... patrzajcie! — zawołał — restauracja nauczyła się widzę od cesarstwa szybkiego załatwiania interesów. Rozstrzelany! Moje dziecko, jakżeż ty strzelasz! A gdzież jest ów list do mnie?
— Spaliłem go, aby śladu po nim nie zostało, spaliłem go — bo był on wyrokiem dla ciebie!
— I grobem twojej karjery... — zimno dodał Noirtier.
— Wracam do sprawy klubu przy ulicy Saint-Jaques — rzucił, dotknięty przykro Villefort.
— Uważam, że klub ten bardzo jakoś leży na sercu panom obrońcom wszelkich świętych niewinności, t. j. panom z policji. A łatwoby go znaleźli, gdyby tylko szukali.
— Jeszcze go nie wykryli, to prawda, ale są już na śladzie.
— „Wpadli na ślad“... znam dobrze to sakramentalne zdanie; kiedy policja nic nie wie, to wtedy zawsze powiada, że już jest na śladzie. A rząd czeka cierpliwie, póki mu nie powiedzą, że ślad djabli wzięli.
— Znaleziono trupa. Generał, co już wątpliwości nie ulega, został zamordowany.
— Zamordowany?... powiadasz. Codzień przecież wyławiane są z Sekwany trupy ludzi, którzy się z rozpaczy do wody rzucili, albo też poprostu utonęli, nie umiejąc pływać.
— Mój ojcze, ty wiesz najlepiej, że Epinay nie utopił się z rozpaczy, a także, iż ludzie w lutym nie kąpią się w Sekwanie. Nie, nie mów tego. Śmierć ta — to morderstwo.
— I któż tak zadecydował?
— Król.
— Król?... No, to miałem go za rozumniejszego. Sądziłem, że wie o tem, iż w polityce niema morderstw. W polityce, mój synu, niema ludzi, tylko ideje; niema uczuć, tylko racje stanu. W polityce nie mówi się, że zabito człowieka, a tylko — że usunięto przeszkodę. Tak, tak, mój panie. Czy chcesz, abym ci opowiedział, jak się to stało? A więc posłuchaj. Myśleliśmy, że możemy liczyć na generała Epinay. Jeden z naszych tedy zaprosił go na zebranie. Gdy przyszedł, odkrywamy mu plan cały, odjazd z wyspy Elby, wylądowanie, plan pochodu na Paryż... Kiedy wszystkiego wysłuchał i zrozumiał wszystko — oświadczył, że jest rojalistą. Spojrzeliśmy po sobie. Kazano mu złożyć przysięgę milczenia. Przysięgał, ale tak chytrze, że nie była to przysięga, a kuszenie Boga. Puszczono go jednakże i wyszedł wolny, zupełnie wolny! Nie wrócił jednakże do domu. Bo jakżeż chcesz, mój drogi? zabłąkał się, wyszedłszy od nas... Oto wszystko. Gdzie tu morderstwo!? Pan, panie de Villefort, gotów jesteś, jako podprokurator królewski, z najbłahszego słówka wykuć oskarżenie, wynikiem którego może być śmierć. I nie powiesz, że to jest morderstwo? Powiesz, co najwyżej: to był tylko odwet.
— O! ojcze!... odwet nasz będzie okropny.
— Nie rozumiem.
— Liczysz na powrót uzurpatora?
— Liczę na powrót Cesarza.
— Mylisz się. Nie zrobi nawet dziesięciu mil w głąb kraju. Zaczną go ścigać, osaczą i ujmą jak dziką bestję.
— Cesarz, mój drogi, jest w tej chwili już pod Grenoblą. Za dni dziesięć, do dwunastu, będzie w Lugdunie, za dwadzieścia, do dwudziestu pięciu — w Paryżu.
— Cały naród powstanie.
— Aby wyjść na spotkanie genjusza.
— Ma przy sobie kilku zaledwie ludzi, a król wyśle przeciwko niemu regularne wojska.
— I one właśnie stanowić będą jego orszak cesarski. Ty, Gerardzie, jesteś jeszcze bardzo wielkie dziecko. Myślisz, żeś zdobył wszystko, gdyś się przed czterema dniami dowiedział, ze skradzionego listu, iż ten „uzurpator ma zamiar uciec z Elby“. Ale gdzie jest ten uzurpator? Co czynić zamierza? — o tem ani pomyślałeś. A dziś jeszcze uspokajasz się wiarą, „że go ścigają“. No, a on w triumfalnym pochodzie posuwa się na Paryż.
— Grenobla i Lugdun, wierne królowi, stawią mu opór.
— Grenobla z zapałem otworzy mu bramy swoje, Lugdun — cały wyjdzie na jego spotkanie. Wierz mi, że i my mamy wiadomości, wierz mi przytem, że policja nasza jest lepsza od królewskiej. Chcesz dowodu? Ukrywałeś przed wszystkimi powód swego przyjazdu do Paryża, a ja w dwadzieścia minut po tem, jak minąłeś rogatki, już wiedziałem, żeś przyjechał i że jedziesz do króla. Nie powiedziałeś nikomu, gdzie zamieszkasz, jedynie pocztylionowi, a ja, widzisz, w kilkanaście minut po twem przybyciu do hotelu już przyszedłem do ciebie. Zadzwoń teraz i każ dać drugie nakrycie, zjemy razem śniadanie.
— Przyznaję, że wiadomości twoje, ojcze, są doskonałe — rzekł Villefort, spoglądając na ojca z podziwem.
— Jest to rzecz zrozumiała. Wy macie w swojem ręku władzę, macie więc tylko te środki, które pieniądz zdobyć jest zdolen; my, którzy spodziewamy się tę władzę zdobyć dopiero, — mamy środki, które rodzi poświęcenia.
— Poświęcenie?
— Tak jest, poświęcenie. Tak bowiem nazywa się w języku szlachetnych duma, która oddycha nadzieją.
Powiedziawszy to, ojciec Villeforta sięgnął ręką do dzwonka, aby przywołać służącego, lecz syn go wstrzymał.
— Chwilkę jeszcze, mój ojcze, jedno słowo jeszcze.
— No?
— Aczkolwiek policja królewska nie jest bynajmniej najlepsza, wie ona jednę rzecz dla ciebie groźną. Jest jej wiadomy mianowicie rysopis człowieka, który w dniu śmierci Epinaya był u niego rano.
— Więc aż tak wiele wie wasza zacna policja? I jakiż to rysopis?
— Cera brunatna, włosy, brwi i faworyty czarne, surdut granatowy, zapięty pod szyję, wstążka legji honorowej w pętlicy, kapelusz z szerokiemi skrzydłami i laska trzcinowa.
— Hm, hm!... dlaczegoż więc, jeżeli wie aż tak dużo, nie działa, lecz trwa bezczynnie?...
— Ponieważ wczoraj, czy przedwczoraj straciła ślad tego człowieka, gdy wchodził do jednego z domów, położonego przy ulicy Coq-Herom.
— A co! — Czym ci nie mówił, że ta wasza policja jest niezaradna, jak młode niewiniątko?
— Ale dziś, jutro... może ponownie natrafić na zgubiony ślad...
— Prawda — rzekł Noirtier, rozglądając się niespokojnie dookoła siebie — i natrafiliby napewno, gdyby ten człowiek ścigany nie był uprzedzony o tem, że jest ścigany. Że zaś rzecz się ma właśnie inaczej, — zmieni przeto nawet swą twarz i ubiór.
Mówiąc to, wstał, zdjął surdut i krawat, podszedł do stołu, na którym leżały rzeczy należące do jego syna, wziął brzytwę, ogolił się, zacierając tem szczegóły tak ważne dla policji. Villefort patrzał nań przestraszony, ale z uwielbieniem prawie. Faworytów zostały małe ślady zaledwie, włosom nadany został inny układ, czarny krawat zastąpiony został chustką o jaskrawych kolorach, granatowy, zapinany pod szyję surdut, zmienił Noirtier nakoniec, na wykładany surdut Villeforta piaskowego koloru. Przymierzył wreszcie w lustrze kapelusz syna z odwiniętym rondem i — kontent z przemiany, rzucił swą trzcinę za piec, a pochwycił lekką bambusową laseczkę, z którą spacerując, młody podprokurator królewski nadawał swej postaci swobodę, jaka była jedną z główniejszych jego cech znamiennych.
— No cóż? — rzekł, zwracając się do Gerarda, oszołomionego wprost takiem nadzwyczajnem przeobrażeniem osobowości — jak myślisz?... czy twoja policja pozna mnie teraz?
— Myślę, że nie, przynajmniej tak mi się wydaje.
— A wiesz, że, być może, ocaliłeś mi życie. Ręczę ci jednak, że ci się kiedyś za to odwdzięczę. W tej chwili nawet — radą. Będziesz widział jeszcze króla?
— Być może.
— A chcesz uchodzić w jego oczach za proroka?
— Prorocy nieszczęść źle bywają widziani u dworów.
— Ale dziś czy jutro ocenią ich przenikliwość.
— Cóż mam tedy powiedzieć królowi?
— Powiedz mu tak: „oszukują Waszą Królewską Mość co do usposobienia ludności Francji, co do ducha wojsk. Ten, którego wy ludożercą afrykańskim nazywacie, który w Nevers nazywa się jeszcze uzurpatorem, w Lugdunie nosić już będzie imię Bonapartego, a w Grenobli cesarza. Wasza Królewska Mość sądzi, że jest on otoczony, ścigany... Nie! Jest zupełnie inaczej. Pędzi szybko jak orzeł. Jego sztandary, żołnierze jego, o których sądzicie, że umierają z głodu, że są wyczerpani pochodami, że do dezercji są skłonni, — mnożą się w liczbę, jak śnieżna lawina, z gór spadająca. Wyjeżdżaj, Najjaśniejszy Panie, i oddaj Francję prawdziwemu jej władcy! Wyjeżdżaj nie dlatego, abyś miał być wystawiony na niebezpieczeństwo, bo przeciwnik twój jest na tyle silny, że może obdarować cię łaską, ale dlatego, żeś wnukiem Ludwika świętego, że byłoby rzeczą poniżająca, gdybyś miał zawdzięczać życie mężowi z pod Arcole, Marengo i Austerlitz“.
Powiedz mu to, Gerardzie, albo lepiej nie chodź i nic nie mów. Nie mów również i w Marsylji, gdzieś był i coś robił, nie chwal się tem, że byłeś w Paryżu, weź pocztę i jeżeliś przestrzeń z Marsylji do Paryża odbywał, co koń wyskoczy, to powrotną — przebywaj lotem ptaka. Wjedź do Marsylji nocą, wejdź do siebie tylnemi drzwiami i pozostawaj w ukryciu: spokojnym, pokornym, a nadewszystko neutralnym. Bo upewniam cię, że działać będziemy energicznie i że znamy doskonale nieprzyjaciół. Idź, synu, jedź, drogi Gerardzie, i czy przez posłuszeństwo dla ojca, czy przez wzgląd na dobrą radę przyjaciela, zastosuj się do moich zleceń, a utrzymamy cię na twem urzędowaniu. Będzie to — dodał Noirtier, uśmiechając się — jedyny sposób ocalenia mnie po raz drugi, jeżeli szala polityczna wzniesie cię kiedyś w górę, a mnie w dół pogrąży. Bądź zdrów, Gerardzie, jak znów przyjedziesz do Paryża, to stań u mnie, proszę cię.
Powiedziawszy to, Noirtier wyszedł najspokojniej z tą zimną krwią, która nie opuszczała go nigdy.
Villefort, blady i wzruszony, podbiegł do okna, odsunął firankę i ujrzał, jak ojciec, spokojny i zimny, minął dwóch, czy trzech ludzi o podejrzanych fizjognomjach, przyczajonych w cieniu przeciwległej bramy, a pozostawionych tam niezawodnie dla przytrzymania człowieka z czarnymi faworytami, w granatowym surducie i w kapeluszu z szerokiem rondem.
Stał prawie bez ruchu, póki ojciec nie zniknął mu z oczu, bezpieczny już zupełnie. Potem rzucił się pośpiesznie na pozostawione przez ojca ubranie i ukrył je jak mógł najstaranniej. Potem obliczył się z rządcą hotelowym, wsiadł do oczekującego go powozu i pojechał co tchu starczyło w koniach. W Lugdunie się dowiedział, że Bonaparte wszedł triumfalnie do Grenobli.
W największem wzburzeniu umysłu i nad wszelki wyraz przygnębiony przybył do Marsylji, z której wyjeżdżał — rojąc złote sny o karjerze.




ROZDZIAŁ XIII.
STO DNI.

Pan Noirtier był doskonałym prorokiem, rzeczy postępowały tak szybko, jak przepowiedział.
Któż nie zna słynnego powrotu z wyspy Elby, powrotu nadzwyczajnego, cudownego, bezprzykładnego w przeszłości, a niepodobnego, o ile się zdaje, do naśladowania w przyszłości.
Ludwik XVIII stawiał nadzwyczajnie słaby opór; brak zaufania do ludzi odjął mu wszelką wiarę w pomyślny zwrot wypadków.
Królestwo, zaledwie wówczas organizowane, tworzone, drżało na słabych podstawach i jedno skinienie Cesarza zwaliło jego gmach, ulepiony z dawnych przesądów i nowych idei.
Wdzięczność królewska nietylko nie mogła być użyteczną Villefortowi, ale, nawet, jak w tej chwili, była dlań niebezpieczną. To też krzyż legji honorowej schował głęboko, aczkolwiek hrabia Blacas zgodnie z królewskiem poleceniem doręczył mu patent jeszcze w Paryżu. Napoleon byłby niewątpliwie złożył z urzędowania Villeforta, gdyby nie protekcja pana Noirtier, najbardziej wpływowego człowieka w okresie „stu dni“, tak z powodu niebezpieczeństw przebytych, jak i z powodu wyświadczonych usług.
Zdarzyło się przeto, że żyrondysta z 1793 r., a senator z roku 1806-go protegował tego, który go ocalił w czasie Restauracji. Całej swej władzy, w okresie na chwilę wskrzeszonego cesarstwa, którego drugi upadek łatwo było można przewidzieć, użył de Villefort dla zachowania tajemnicy, którą Dantes mógł był zdradzić lada chwila.
Jedynie prokurator królewski został złożony z urzędu, jako podejrzany o neutralizm w sprawie bonapartystowskiej.
Ledwo ugruntowała się na nowo władza cesarska, zaledwo rozbiegły się na wszystkie strony liczne i rozmaite rozkazy z owego małego gabinetu, gdzieśmy z racji Villeforta wprowadzili naszych czytelników, gdy błyskać zaczęły ogniki wojny domowej nie dość dobrze na południu przytłumionej.
Nie wiele brakowało, by cała burza odwetu spadła na rojalistów, zamkniętych w swoich kryjówkach i aby nie doznali oni najokropniejszych publicznych upokorzeń, gdyby któryś z nich na świat wyjść się odważył.
Naturalnym zwrotem rzeczy, sam właściciel okrętu, o którym wspominaliśmy jako o stronniku partii ludowej, wystąpił teraz na scenę; na niego przyszła kolej!
Był on, nie powiemy wszechwładnym, bo pan Morrel zbyt wiele posiadał roztropności i ostrożności jak każdy, co długą i ciężką pracą na drodze handlowej doszedł do majątku, ale jego zdanie miało wagę, było brane pod uwagę.
Głos jego, jak łatwo odgadnąć, podniósł się przedewszystkiem w sprawie Dantesa.
De Villefort, pomimo upadku królestwa pozostał na swem stanowisku — przyczajony; nawet małżeństwo odłożył do lepszych czasów.
Gdyby Cesarz utrzymał się na tronie, inne należałoby zawrzeć związki, liczył na ojca, że wynalazłby mu odpowiednią partię. Gdyby jednak przyszła druga jeszcze restauracja i Ludwik XVIII do władzy znów powrócił, wpływy państwa de Saint-Meran wzmogłyby się i związek ten u dworu przedstawiałby się ponownie jak najbardziej korzystnie.
Podprokurator królewski pozostawał przeto narazie na swej posadzie w Marsylji, gdy dnia pewnego otworzyły się drzwi i zaanonsowano mu pana Morrela.
Kto inny byłby pośpieszył na spotkanie wpływowego kupca i tym sposobem zdradził swe słabe położenie. Villefort atoli był człowiekiem wyższych zdolności, a jeżeli nie posiadał doświadczenia, to rozporządzał zmysłem, od rozumu cenniejszym, mianowicie sprytem.
Pan Morrel przeto oczekiwać musiał zupełnie tak samo, jakby czekać mu przyszło za czasów restauracji.
Właściciel Faraona spodziewał się zastać Villeforta przygnębionego złym dla niego stanem rzeczy, ujrzał go wszelako najzupełniej takim samym, jak to było przed sześcioma tygodniami, to znaczy, iż był zimny, wyniosły, niedostępny, pełen mrożącej grzeczności, tej grzeczności, która jest najtrudniejsza do przełamania, która zawsze oddzielić potrafi człowieka gminu od przedstawiciela wyższych „dziesięciu tysięcy“.
Morrel był przekonany, że gdy wejdzie do gabinetu Villeforta, to ten się zmiesza na jego widok, gdy tymczasem to on sam zadrżał z pomieszania na widok tego urzędnika w każdym calu, który go przyjął siedząc w swym fotelu, z łokciem na biurku opartym i brodą na ręku.
Na ten widok pan Morrel zatrzymał się w drzwiach.
De Villefort zmierzył go wzrokiem, jakby go sobie nie mógł przypomnieć odrazu i dopiero po dłuższej chwili milczenia, gdy kupiec parokrotnie obrócił kapelusz w ręku...
— Czy nie pan Morrel?... — zapytał.
— Tak, panie.
— Proszę bliżej — rzekł Villefort wtedy, nadając sobie cechy najwyższego dygnitarza — jakiej szczęśliwej okoliczności zawdzięczać mam zaszczyt oglądania pana u siebie?
— Pan się tego nie domyśla?
— Nie, panie. Nie przeszkadza to jednak bynajmniej, bym nie pragnął oddać usługi panu z całą gotowością.
— Przychodzę w interesie, który całkowicie od pana zależy.
— W jakim mianowicie?
— Panie — rozpoczął kupiec, odzyskując stopniowo pewność siebie i silny wiarą, że broni sprawy czystej i sprawiedliwej. — Przypominasz pan sobie zapewne, że na parę dni przed otrzymaniem wiadomości o wylądowaniu Jego Cesarskiej Mości, przychodziłem do niego z prośbą o względy dla nieszczęśliwego młodzieńca, marynarza, porucznika mego statku. Był on, o ile pan przypominasz sobie może, obwiniony o stosunki z wyspą Elbą; stosunki te, o ile w owym czasie były występkiem, o tyle dziś mogą, muszą być za czynnik dodatni uważane. Służyłeś pan wtedy Ludwikowi XVIII-mu i nie oszczędzałeś wtedy, pełniąc obowiązek swój, winowajcy, lecz w obecnej chwili, gdy służysz Napoleonowi, jest twoim obowiązkiem tego ostatniego właśnie wspierać, a co zatem idzie — i jego zwolenników. Z tego względu przychodzę się zapytać, co się dzieje z tym nieszczęśliwym i jak stoi jego sprawa?
De Villefort użył wszystkich sił swoich, ażeby zachować niezmienioną postawę.
— Jak się ten człowiek nazywa?
— Edmund Dantes.
Nawet gdy usłyszał nazwisko to, de Villefort zachował na twarzy swą zimną maskę. Nie zmarszczył nawet brwi.
— Dantes? — powtórzył — Edmund Dantes, powiedziałeś pan?...
— Tak.
De Villefort dobył jakąś wielką listę z bocznej szuflady, położył ją na stole, i, zwracając się do kupca, rzekł:
— Czy jesteś pan pewien, że się nie mylisz?
Gdyby Morrel był w rzeczach takich bardziej doświadczony i gdyby był bardziej przezorny, zdziwiłby się z pewnością, dlaczego podprokurator królewski raczy mu odpowiadać w sprawach nie dotyczących jego urzędowania, dlaczego nie odsyła go do komendantów więzień. Ale Morrel szukał śladów lęku i obawy w twarzy Villeforta, więc go tembardziej w osłupienie wprowadziła jego uprzejmość i wyszukana grzeczność. Villefort obliczył dobrze.
— Oh nie, panie, nie mylę się bynajmniej, znam tego młodzieńca od lat dziesięciu, a od czterech pozostaje on w służbie na moim statku. Przychodziłem już przed sześcioma tygodniami prosić pana o łaskę dla niego; przyjąłeś mnie dosyć niegrzecznie i odpowiedziałeś, jakbyś był nierad mej prośbie. O! — panowie rojaliści byli wtedy bardzo surowi dla bonapartystów.
— Mój panie — odparował de Villefort, przybierając jeszcze bardziej dumną postawę — byłem wtedy rojalistą, bom myślał, że Burbonowie są nietylko prawymi, ale nawet najgodniejszymi dziedzicami tronu. Cudowny powrót, na który z podziwem i uwielbieniem patrzyliśmy wszyscy, dowiódł mi, żem był w błędzie. Genjusz Napoleona zwyciężył. A monarcha siedzący na tronie — jest zawsze prawym dziedzicem kraju.
— Brawo — zawołał Morrel radośnie — cieszę się, gdy pana słyszę tak mówiącego, bo mi to dobrze wróży o losie Dantesa.
— Poczekajże pan — zwrócił rozmowę de Villefort, raz jeszcze spoglądając na listę — jest: Edmund Dantes, marynarz. Miał się żenić z katalonką. To ten sam. Przypominam sobie twarz. Jego wina była bardzo wielka.
— Jakto?
— Wiesz pan zapewne, że po indagacji odprowadzony został do więzienia inkwizycyjnego.
— Nic o tem nie wiedziałem!
— Tak było. Zdałem o tem raport do Paryża, przyczem odesłałem znalezione przy nim papiery, do czego byłem obowiązany. Rezultat tego wszystkiego był taki, że w osiem dni po aresztowaniu został on uwięziony.
— A to jakiem prawem?! — zawołał Morrel. — I co zrobili z tym biedakiem?
— Dowiesz się pan. Może go wysłano do Piquerol, na wyspę św. Małgorzaty... czy ja wiem gdzie? Mówiąc językiem sądowników, został zapewne wysłany z kraju. Lecz teraz zobaczysz go zapewne, szanowny panie, z powrotem w kraju i wolnym, a co za tem idzie — obejmie niezadługo dowództwo twego okrętu.
— Niech wraca. Jego miejsce zawsze czekać będzie na niego. Lecz dlaczego dotychczas nie wrócił? Ja myślę, że najważniejszym obowiązkiem cesarskim powinnoby być oswobodzenie tych, którzy za poprzedniego rządu cierpieli za sprawę cesarza.
— Nie oskarżaj pan rządu teraźniejszego tak zuchwale, drogi panie Morrel. Zważ, że we wszystkiem musi być zachowany konieczny porządek prawny. Rozkaz uwięzienia przyszedł z góry, a więc i nakaz uwolnienia tą samą musi przyjść drogą. Napoleon zaledwie powrócił, listy umarzające kary przestępcom nie mogły być więc wszystkie w tak krótkim czasie rozesłane.
— Czy niema jednak środka, któryby mógł przyśpieszyć załatwienie formalności? Teraz, gdy nasza sprawa jest górą, posiadam i ja pewne wpływy; możebym mógł przeto uzyskać łatwiej nakaz uwolnienia?
— Próbować można.
— A więc, panie Villefort, jakąż dałbyś mi pan radę, by przyśpieszyć powrót biednego Dantesa?
— Jedną i jedyną: podaj pan prośbę do ministra sprawiedliwości.
— Ależ panie!... czyż to my nie wiemy, co znaczy podać prośbę? Minister odbiera ich, dobrze, jeżeli tylko dwieście dziennie, z nich — zaledwie trzy, cztery, odczytuje.
— To prawda! Ale prośbę przesłaną ode mnie, z moją pieczęcią i przeze mnie adresowaną — przeczyta z pewnością.
— Pan by zechciał wziąć na siebie ten kłopot?
— Z największą przyjemnością. Dantes mógł być winny wówczas, dziś — jego wczorajsze występne czyny muszą być za zasługę poczytane. Moim przeto obowiązkiem jest wrócić mu wolność, jak przedtem moim obowiązkiem było osadzić go w więzieniu.
Villefort uprzedzał tym sposobem niebezpieczeństwo. Było ono mało prawdopodobne, ale zawsze było, śledztwo bowiem, jeżeliby zostało przeprowadzone, zgubić by go musiało nie omal napewno.
— Jakże się to pisze do ministra? — zapytał Morrel.
— Siadaj, proszę, tu oto na mojem miejscu, a ja panu podyktuję, czas już pomóc temu biednemu chłopakowi.
— Oh, prawda! Dantes cierpieć musi w więzieniu, jak potępieniec.
Villefort zadrżał na myśl, że ten niewinnie w więzieniu przez niego osadzony złorzeczy mu może w każdej godzinie i tworzy plany zemsty. Ale nie mógł się cofnąć. Dantes musiał zginąć na szczeblach, po których on do godności wstępował.
Villefort dyktował prośbę. Wynosił w niej patrjotyzm Dantesa i jego miłość dla Cesarza. Przypomniał zasługi, jakie wyświadczył sprawie bonapartystów. Zgodnie z prośbą tą, Dantes był jednym z najzdolniejszych ajentów, jacy się do powrotu Napoleona skutecznie przyczynili. Gdy prośba była napisana, de Villefort odczytał ją głośno.
— Myślę, że jest nieźle zredagowana.
— A wysłana kiedy będzie?
— Dziś jeszcze.
— Z pana dopiskiem?
— Naturalnie. — I Villefort na boku prośby skreślił swe zaświadczenie.
— Cóż teraz należy robić?
— Czekać.
Zapewnienie to wróciło nadzieję Morrelowi, wyszedł więc od prokuratora cesarskiego pełen najlepszych nadziei i pośpieszył do starego Dantesa, by mu zanieść wieść radosną, że już niezadługo zapewne zobaczy swego syna.
A Villefort, zamiast odesłać prośbę do Paryża, schował ją starannie, bo to, coby mogło ocalić Dantesa, zwichnąćby musiało jego karjerę.
Dantes pozostał więc w więzieniu i to strącony do jego najgłębszych lochów. O burzy, jaka szalała przy upadku królestwa — nie wiedział nic. Nie wiedział następnie i o drugim huraganie, jaki się rozszalał, gdy cesarstwo z kolei padało w gruzy.
Dwukrotnie jeszcze w czasie tego krótkiego cesarstwa, które my „stu dniami“ nazywamy, przychodził Morrel do Villeforta z naleganiem o uwolnienie Dantesa i dwukrotnie zbył go on uroczystymi frazesami. Aż nakoniec przyszło Waterloo i Morrel już się więcej u Villeforta nie pokazał.
Właściciel Faraona zrobił wszystko, co tylko był w stanie zrobić dla swego współpracownika i przyjaciela. Nowe próby, za drugiej restauracji, byłyby bezużyteczną już kompromitacją.
Ludwik XVIII powrócił na tron. Villefort, dla którego Marsylja stała się miejscem najprzykrzejszych pamiątek, poprosił o wakujące miejsce prokuratora królewskiego w Tuluzie i otrzymał je, oczywiście. W dwa tygodnie po instalacji swej na nowej siedzibie zaślubił pannę Renee de Saint Meran, której rodzice posiadali wtedy olbrzymie wpływy u dworu.
Dzięki tym machinacjom Villeforta Dantes, w czasie studniowego panowania został za kratą, zapomniany przez ludzi, a może i przez Boga.
Danglars widząc Napoleona powracającego do Francji, uczuł w sercu obawę. Co chwila oczekiwał powrotu Dantesa, Dantesa groźnego, Dantesa, — jako Boga zemsty. W tym lęku, poprosił pana Morrela o uwolnienie, i o rekomendację do pewnego kupca hiszpańskiego, u którego przyjął ostatecznie służbę, jako ajent handlowy. Pojechał do Madrytu i wszelki słuch o nim zaginął.
Fernand za to nie pojmował nic. Zdawało mu się, że gdy pozbędzie się Dantesa — to spełnią się już wszystkie jego pragnienia. A pragnieniem tem było zjednanie sobie Mercedes. I był bez nadziei. Kiedy, niekiedy znów, a były to najposępniejsze chwile jego życia, siedząc na szczycie przylądku Faro, skąd widać było i Marsylję i wioskę katalonów, smutny, a zwłaszcza: tak ogromnie samotny, jak drapieżny ptak w chmurach wiszący nieruchomie, rozpacznie marzył, że oto ujrzy powracającego z dna otchłani Dantesa, kroczącego jak młody bóg swobodnie i lekko, by wywrzeć na nim straszliwą zemstę!
Wtedy znikały mu z myśli rojenia o szczęśliwej przyszłości, sycił się jedynie tą tylko nadzieją, że z zasadzki zabije rywala, a potem roztrzaska sobie kulą czaszkę.
Lecz Fernand tak marząc — oszukiwał sam siebie. Tego rodzaju ludzie, jak on, nie odbierają sobie nigdy życia, bo zawsze mają, mimo wszystko, nadzieję.
Tymczasem jednak rząd cesarski powołał do szeregów wszystkich urlopowanych żołnierzy, wszystkich, którzy tylko zdolni byli broń nosić — i wszyscy oni, bez ociągania się, poszli na zew cesarza.
Fernand poszedł wraz z innymi, opuścił chatę i Mercedes, dręczony tą okropną myślą, że gdy jego nie będzie, — powróci jego rywal i bez przeszkody zaślubi jego ukochaną.
Mercedes widziała tę mękę duszną swego towarzysza lat dziecinnych. Lecz kochała zawsze Fernanda jedynie jak przyjaciela i brata. Uczucie to potężniało teraz nawet pod wpływem wdzięczności. Bo Fernand troszczył się o nią bardzo, spełniając wszystkie jej, nieujawnione zresztą nigdy życzenia.
— Bracie mój — rzekła, wyprawiając go w podróż — bracie mój, jedyny mój przyjacielu! Unikaj śmierci, nie zostawiaj mnie samej na ziemi, bo ciebie już tylko jednego mam na świecie!
Wyrazy te, w takiej chwili wyrzeczone, rozbudziły znów w Fernandzie nadzieję. Jeżeli Dantes nie wróci... Mercedes, kto wie?.... może, może!... zostanie jego żoną!
A Mercedes została sama, zupełnie sama na tej ziemi, pustynnej dla niej, pomiędzy morzem tylko a niebem.
Łzami zalana błąkała się jak szalona dookoła osady Katalonów, to wpatrując się w tarczę słoneczną, gasnącą o zachodzie, to stojąc niema i nieruchoma, niby statua z marmuru. To znów siadała nad brzegiem morza i słuchała jego szmerów i łkań fali roztrącającej się o brzeg. Zapytywała się wtedy sama siebie, czyby nie było lepiej w te fale się rzucić?
Nie zbywało jej na odwadze spełnienia zamiaru, tylko głęboka wiara uchroniła ją od samobójstwa.
Caderousse został powołany tak samo, jak Fernand do szeregów, że miał jednak osiem lat służby więcej, aniżeli katalończyk, i że był żonaty, zaliczony został do trzeciej kategorji i pełnił służbę przy brzegach.
Stary Dantes podtrzymywany nadzieją jedynie, gasł po upadku cesarstwa beznadziejnie.
W pięć miesięcy po uwięzieniu syna, oddał ducha na ręku Mercedes.
Morrel własnym kosztem wyprawił mu pogrzeb i spłacił małe długi zaciągnięte w czasie choroby. Było to wielkiem dobrodziejstwem, więcej, — było dowodem wielkiej odwagi. Południe wrzało, wspierać więc i opiekować się ojcem tego, kto był stronnikiem bonapartystów, nazywało się i było występkiem.


CZĘŚĆ DRUGA.
ZAPOMNIANY PRZEZ BOGA I LUDZI.
ROZDZIAŁ I.
WIĘZIEŃ WŚCIEKŁY I WIĘZIEŃ SZALONY.

W rok blisko po powrocie Ludwika XVIII na tron Francji, na zamek If zjechał inspektor jeneralny, p. de Boville, celem lustracji więzienia.
Dantes z głębi swojej ciemnicy słyszał wrzawę, jaką spowodowały przygotowania do przyjęcia inspektora. Na górze przygotowania te były zapewne bardzo głośne, w lochu jednak sprawiały dziwne wrażenie dla ucha nawykłego do ciszy niezmiennej, do ciszy nocy; podobne były do szmeru, jaki sprawia pająk snujący siatkę, do odgłosu spadającej wody, tworzącej się co jakiś czas na suficie więzienia.
Edmund domyślał się, że tam na górze dzieją się między żyjącymi jakieś rzeczy niezwykłe.
Co do inspektora, to ten zwiedził cele jednę po drugiej, niektórych więźniów zapytywał i badał, tych mianowicie, których spokojne zachowywanie się pozyskało uznanie administracji więzienia; inspektor zapytywał: jak są żywieni, czy mają jakie prośby, czy nie skarżą się na co?
Wszyscy dawali odpowiedzi mniej więcej jednakie, że pożywienie jest ohydne, że są niewinni i że żądają uwolnienia.
Pan de Boville zwracał się tedy z uśmiechem do komendanta mówiąc:
— Nie mam pojęcia na co i poco nakazują robić te bezpłodne rewizje. Kto widział jedno więzienie, to jakby widział ich setkę; kto słyszał odpowiedzi jednego więźnia — jakby ich słyszał tysiące. Zawsze i wszędzie jedna i ta sama piosenka: „pożywienie złe“ i „jesteśmy niewinni“. Czy masz pan innych więźniów?
— O, mamy jeszcze więźniów niebezpiecznych, t. j. cierpiących na pomieszanie zmysłów; tych trzymamy w lochach.
— Zobaczymy i tych.
— Zechce się pan zatrzymać — powiedział wtedy komendant — każę choć dwóch ludzi zawołać przedtem. Zdarza się, że więźniowie zniechęceni życiem więziennem, popełniają zbrodnie celowo, aby zasłużyć na śmierć. Są to czyny rozpaczy, a nie pragnąłbym, by pan stał się ofiarą takiego szaleńca.
— Niech więc pan zarządzi odpowiednie środki — odparł wizytujący.
Posłano po dwóch żołnierzy i puszczono się następnie w drogę po wilgotnych schodach, porosłych mchem i do tego stopnia wstrętnych, że samo przejście po nich było męką nie do zniesienia dla powonienia i wzroku.
— Djabeł jedynie zdolen jest wyżyć tu — zakrzyknął w połowie schodów inspektor.
— A jednak żyją tutaj, i długo, więźniowie.
— W tej celi któż siedzi?
— Spiskowiec, jeden z najbardziej niebezpiecznych, zarekomendowany nam jako zbrodniarz zdecydowany na wszystko.
— Od jak dawna przebywa tutaj?
— Od roku, mniej więcej.
— Za co został wtrącony do lochu?
— Bo chciał zabić dozorcę. Czy nie tak, Antoni?
— Tak jest. Chciał stołkiem roztrzaskać mi głowę.
— Tak, panie, to djabeł, nie człowiek. Za rok conajwyżej oszaleje zupełnie.
— Tem lepiej dla niego. Gdy oszaleje zupełnie, mniej będzie cierpiał.
Inspektor, jak widzimy, był człowiekiem pełnym ludzkości.
— Masz pan zupełną słuszność — odpowiedział komendant — uwaga pańska dowodzi, żeś gruntownie zbadał przedmiot. Mamy tu właśnie w jednym lochu, o trzydzieści kroków od tego, staruszka, opata, niegdyś naczelnika jakiejś partji we Włoszech. Siedzi tu już od 1811 r., dostał zaś pomieszania zmysłów około 1813-go. Od tego czasu zmienił się fizycznie i moralnie nie do poznania. Dawniej płakał, teraz się śmieje; dawniej chudł, teraz tyje. Może pan wolisz zobaczyć raczej tamtego? Szaleństwo jego bawi więcej, aniżeli rozstraja.
— Zobaczę i jednego i drugiego — odrzekł inspektor — należy sumiennie wypełniać obowiązki.
Na zgrzytnięcie olbrzymich zawiasów, na skrzyp zardzewiałych zasuw, zgięty w kącie celi Dantes, który z niewymowną radością witał najdrobniejszy promyk słońca, podniósł głowę. Ujrzawszy dwóch odźwiernych z pochodniami w ręku i dwóch żołnierzy w towarzystwie nieznajomego człowieka, przed którym postępował komendant z odkrytą głową, — odgadł, kto przychodzi.
Ta długo oczekiwana sposobność błagania władzy o sąd, przyszła nakoniec.
Podskoczył naprzód ze złożonemi rękoma. Żołnierze zagrodzili mu momentalnie drogę bagnetami, sądzili bowiem, że więzień w złych zamiarach chciał się zbliżyć do inspektora. Boville mniemał najwidoczniej to samo, gdyż cofnął się o parę kroków.
Dantes zrozumiał z tego, iż jest uważany za niebezpiecznego szaleńca. Skupił więc całą tkliwość serca i przelał ją w spojrzenie pełne łagodności i pokory. I zaczął mówić, dobierając słów jak najbardziej umiarkowanych.
Pan de Boville wysłuchał mowy Dantesa do końca, a potem do komendanta się zwracając rzekł półgłosem:
— Przejdzie wkrótce w stan dewocji, przejściem do której jest właśnie łagodność. Uważaj pan tylko... Postrach działa na niego — cofnął się na widok bagnetów, zaś cierpiący na pomieszanie zmysłów nie ulęknie się niczego. Porobiłem bardzo ciekawe spostrzeżenia w tym kierunku w Charenton.
Następnie zwrócił się do więźnia i zapytał:
— Krótko mówiąc — czego żądasz?
— Chciałbym wiedzieć, jaką popełniłem zbrodnię?... Żądam, abym był sądzony! Żądam wreszcie aby mnie rozstrzelano, jeżelim winny, lub też uwolniono, jeżeli bez winy jestem!
— Czy dobre dostajesz pożywienie?
— Nie wiem, jest mi to obojętne. Moja sprawa jest ważna nietylko dla mnie, ale i dla państwa, dla urzędników wymierzających sprawiedliwość, dla króla nawet... im wszystkim zależeć powinno na tem, aby niewinni nie padali ofiarą podłych denuncjacji i nie umierali w więzieniach, złorzecząc katom i sędziom swoim.
— Coś bardzo dziś jesteś łagodny — rzekł komendant — nie zawsze takim bywałeś, kochanku; całkiem inaczej poczynałeś sobie, gdyś chciał zabić dozorcę.
— Prawda — odpowiedział Dantes — i niech mi on to przebaczy, zwłaszcza że był dla mnie dobry. Lecz byłem wtedy oszalały z boleści.
— A teraz już jesteś przy zdrowszych zmysłach?
— Tak. Niewola mnie złamała, zniszczyła moje siły i wolę. Tak dawno już siedzę!
— Dawno?... Kiedy zostałeś uwięziony?
— Dnia 28 lutego 1815 r., o godzinie drugiej popołudniu.
— Dziś mamy 30 czerwca 1816 r. Więc zaledwie szesnaście miesięcy siedzisz w więzieniu.
— Zaledwie szesnaście miesięcy!... O panie, czy pan zdaje sobie sprawę czem jest szesnaście miesięcy w więzieniu? To szesnaście lat, szesnaście wieków... dla człowieka zwłaszcza, który, jak ja, miał zaślubić ukochaną kobietę; dla człowieka, który widział przed sobą otwierający się zaszczytny zawód i który wszystko stracił; który nie wie, czy ta, którą kochał, kocha go jeszcze; który nie wie, czy jego stary ojciec żyje jeszcze, czy umarł. Szesnaście miesięcy więzienia dla człowieka nawykłego do powietrza mórz, do przestrzeni, do ogromu, do wolności!... Szesnaście miesięcy więzienia, panie! — to kara cięższa nad wszelkie występki, które człowiek popełnić może. Miej pan litość nade mną i spełń błagania moje. Ja żądam tylko sądu nad sobą i wyroku najsurowszego choćby, ale wyroku! Niech wiem, jakie popełniłem zbrodnie. A ja nie wiem tego!
— Dobrze — rzekł inspektor — rozpatrzę twoją sprawę. A zwracając się do komendanta:
— Ten biedak w rzeczy samej w trudnem stawia mnie położeniu. Żal mi go. Pokażesz mi jego dokumenty.
— Zdaję mi się — rzekł komendant — że jego papiery mówią o nim wcale nie najlepiej.
— Ja wiem, że pan sam nie może mnie uwolnić, lecz może pan prośbę moją przedstawić rządowi i wyjednać zarządzenie śledztwa, którego następstwem musiałby być sąd.
— Przyrzekam ci, że przejrzę twoją sprawę.
— O, to będę wolny, zostanę ocalony!
— Na czyj rozkaz zostałeś aresztowany?
— Pana de Villeforta. Zobacz się z nim i pomów o mej sprawie.
— Pan de Villefort od roku już przeniesiony został z Marsylji do Nimes. Czy nie był on źle usposobiony dla ciebie czasem?
— Przeciwnie. Był dla mnie bardzo łaskaw.
— Mogę więc polegać na jego opinji o tobie?
— Najzupełniej, zacny i szlachetny panie.
— Bądź zatem cierpliwy i miej nadzieję.
Drzwi się zamknęły i Dantes padł na kolana, wznosząc ręce do nieba i szepcząc modlitwę za tego, co wstąpił do jego więzienia, jak zbawca, wyzwalający duszę z piekieł.
Odszedł już, ale nadzieja, która wraz z nim w mury więzienia wstąpiła, pozostała w nich.
— Czy pan inspektor pragnie natychmiast rozpatrzeć się w papierach, dotyczących więźnia, czy też przejdzie do celi opata?
— Skończmy naprzód oglądanie więzień — odrzekł inspektor — jakbym wrócił na światło dzienne, to może zabrakłoby mi następnie odwagi do wypełnienia mej powinności.
— Opat jest więźniem zupełnie innego rodzaju, aniżeli ostatnio odwiedzony. Tego warjacja jest mniej przykra, aniżeli rozum tamtego.
— Jakiż to rodzaj obłąkania?
— Dosyć niezwykły. Uważa się on za posiadacza olbrzymich skarbów. W pierwszym roku uwięzienia ofiarowywał rządowi miljard dukatów złotych, po roku — dwa miljardy, potem trzy i tak dalej. Piąty już rok siedzi, to też niezawodnie panu zaproponuje pięć miliardów.
— W samej rzeczy, jakiś ciekawy osobnik... A jak się nazywa ten miliarder?
— Opat Faria.
— Numer 27? — zapytał inspektor.
— Tak jest. Antoni, otwórz.
Drzwi otworzono i wzrok p. de Boville wpadł ciekawie do ciemnicy szalonego opata, jak go zazwyczaj w więzieniu nazywano. Na środku celi, w kole zakreślonem kawałkiem gipsu od muru oderwanego, leżał prawie całkiem nagi człowiek. W kolisku zaś zakreślonem rysował jakieś linje geometryczne, oznaczając je cyframi i zdawał się być nie mniej pochłonięty rozwiązaniem swego zadania, aniżeli Archimedes, gdy poniósł śmierć z rąk żołnierzy Marcellusa. Na szmer otwierających się drzwi nie odwrócił się nawet. Dopiero oślepiający blask pochodni sprawił na nim wrażenie. Wtenczas dopiero zwrócił twarz w stronę drzwi, a ujrzawszy tak liczne grono przybyłych, powstał i okrył się kołdrą.
— Czy nie masz jakiego żądania? — rozpoczął inspektor zwykłą swą formułką.
— Ja, mój panie, niczego nie żądam — odpowiedział opat, z miną wyrażającą nadzwyczajne zdumienie.
— Nie rozumiesz mnie — odrzekł inspektor — jestem agentem rządu, wydelegowanym do zrewidowania wszystkich więzień i wysłuchania zażaleń uwięzionych.
— A, to co innego — zawołał żywo opat — teraz mam nadzieję, że dojdziemy do porozumienia.
— Uważaj pan — rzekł zcicha komendant — zaraz zacznie swoje.
— Panie — rzekł wiezień — jestem opat Faria, urodzony w Rzymie w 1768 r. Dwanaście lat byłem sekretarzem hrabiego Spada, ostatniego z książąt tego imienia, zostałem uwięziony, nawet nie wiem dobrze, za co? — pod koniec 1808 r. Odtąd zanoszę ciągłe prośby o uwolnienie od rządów francuskiego i włoskiego.
— Pocóż do włoskiego?
— Ponieważ aresztowano mnie w Piombino, ja zaś myślałem, że jak Medjolan i Florencja, tak i Piombino zamienione zostało w departament francuski.
Inspektor i komendant spojrzeli na siebie z uśmiechem.
— Mylne są twoje wiadomości o Włoszech.
— Z czasów, gdym tutaj, z Tonestrelle, został przeniesiony — odpowiedział Faria, — to jest z 1811 r.
— Że zaś Jego Cesarska Mość utworzył królestwo rzymskie dla swego syna, sadzę, że w dalszym ciągu zwycięstw swych spełnił sny Machiavela i Cezara Borgii i utworzył z całych Włoch jedno połączone królestwo.
— Opatrzność zmieniła nieco bieg tych olbrzymich planów, których zdajesz się być żarliwym stronnikiem.
— Jedyny to sposób uczynienia z Włoch państwa silnego, niezależnego i szczęśliwego — odpowiedział opat.
— Być może — rzekł inspektor — tylko, że ja nie przyszedłem na rozmowy polityczne, lecz się zapytać, czy nie masz jakich zażaleń, co do pokarmu i pomieszczenia?
— Pożywienie, jak we wszystkich więzieniach, jest tu zaledwie możliwe. Co do pomieszkania, to widzisz pan, że jest wilgotne i niezdrowe, jak na ciemnicę wszelako — wcale znośne. Lecz chciałbym pomówić z panem w kwestji o wiele ważniejszej, godnej uwagi nietylko pana, ale nawet i rządu.
— Otóż to właśnie — szepnął komendant do inspektora.
— Z tego powodu, jestem bardzo rad, że mam szczęście widzieć tutaj pana, aczkolwiek przeszkodziłeś mi nieco w bardzo ważnych obliczeniach, które jeżeliby mi się udało rozwiązać, zmienić by mogły całkiem pojęcia o systemie planetarnym Newtona. Czy możesz mi pan udzielić posłuchania na osobności?
— A co, czy nie mówiłem? — szepnął raz jeszcze komendant do inspektora.
— Znasz, widzę, dobrze mieszkańców swego więzienia.
A potem zwracając się do opata — rzekł:
— Żądasz pan rzeczy niemożliwej do spełnienia.
— A jednak, jeżeli idzie o przyniesienie rządowi zysku sumy olbrzymiej, naprzykład pięcio miljardowej?
— Na honor — rzekł inspektor, zwracając się do komendanta — przepowiedziałeś pan wszystko co do joty.
— Pozwól pan jeszcze — zawołał opat, widząc, że inspektor zabiera się do wyjścia — nie wymagam, abyśmy koniecznie byli sam na sam.
— Na szczęście, mój panie, wiemy zgóry wszystko, co nam chcesz powiedzieć. Wszak pragniesz znów prawić o skarbach swych.
Faria spojrzał na szydercę takim wzrokiem, że bezstronny obserwator dopatrzyłby się w nim pełni władz umysłowych.
— Tak jest, ale skądże pan już wiesz o tem?
— Panie inspektorze — przerwał komendant — jeżeli pozwolisz, to ci opowiem z najdrobniejszymi szczegółami, całą historję tych urojonych skarbów. Od lat pięciu mam jej wyżej uszu.
— To dowodzi — rzekł opat do komendanta — że jesteś jak owi ludzie, o których pismo święte powiada: „mają oczy, a nie widzą, mają uszy, a nie słyszą“.
— Mój kochany panie — przemówił inspektor — rząd nasz na tyle jest zasobny, iż twoich pieniędzy nie potrzebuje. Przydadzą ci się jak wyjdziesz z więzienia.
Jakby głuche łkanie szarpnęło piersią opata; chwycił inspektora za rękę.
— A jeżeli nie wyjdę z więzienia, jeżeli umrę tutaj i nikomu tajemnicy swej nie wyjawię? Wtedy cały skarb dla ludzkości przepadnie. Czyż więc nie lepiejby było, ażebym i ja i rząd mógł z niego skorzystać? Dam sześć miljardów, jeżeli mnie uwolnią.
— Na honor — rzekł inspektor półgłosem — gdybym nie wiedział, że mam do czynienia z warjatem, tobym uwierzył, że prawdę mówi, taka w głosie jego przebija szczerość.
— Ja nie jestem, mój panie, warjatem! Mówię świętą prawdę — odparł Faria, dosłyszawszy rozmowę komendanta z inspektorem. — Skarb, o którym mówię, istnieje rzeczywiście. Zawrę z wami, jeżeli zechcecie, umowę. Zaprowadzę was do miejsca, gdzie skarb jest ukryty i kopać zacznę w waszej przytomności. Jeżeli okaże się, żem skłamał, jeżeli nic nie znajdę, jeżeli jestem warjatem, jak powiadacie — odprowadzicie mnie do więzienia z powrotem i zamkniecie na wieki.
Komendant zaczął się śmiać głośno.
— A daleko ten twój skarb się znajduje?
— Ze sto mil stąd będzie zapewne.
— No, to wcale nieźle jest pomyślane — zauważył komendant — gdyby tak wszyscy więźniowie zapragnęli odbywać stu milowe podróże ze swoimi stróżami i gdyby władze były natyle szalone, ażeby się zgadzać na podobne wycieczki, byłaby to wyborna sposobność do ucieczki przy lada okazji — a w czasie tak długiej drogi niepodobna, aby się nie zdarzyła jakaś okazja.
— Panie, przysięgnij mi na święte Chrystusa imię, że mnie uwolnisz, a powiem ci wszystko i wskażę miejsce, gdzie skarb jest zakopany.
— Czy dostajesz dobre pożywienie — zapytał ponownie inspektor, dając tem do zrozumienia, że nie myśli dłużej o skarbie rozmawiać.
— Panie, wszakże ty nic nie ryzykujesz, ja bynajmniej nie szukam sposobności ucieczki, ja siedzieć będę przecież w więzieniu, wy jedynie udacie się w drogę!
— Nie odpowiadasz na moje zapytania — rzekł surowo inspektor.
— I pan także nie odpowiadasz na moje — odpowiedział podnosząc głos opat. — Bądź więc przeklęty jak i inni, którzy wierzyć mi nie chcieli. Nie chcecie złota — dobrze, nie chcecie mi dać wolności — Bóg mi ją ześle. Idź sobie, nie mam ci już nic więcej do powiedzenia.
Rzekłszy to, odrzucił kołdrę, wziął gips do ręki i zaczął na nowo kreślić w swojem kole różne linje i liczby.
— Co on robi? — zapytał inspektor, odchodząc.
— Liczy swoje skarby — z naigrawaniem odpowiedział komendant.
Na sarkazm ten Faria odpowiedział spojrzeniem najwyższej wzgardy.
Wyszli. Drzwi się zamknęły.
W ten sposób skończyły się nadzieje opata.
Dantesowi wszelako inspektor dotrzymał słowa.
Wróciwszy do kancelarji więziennej, kazał sobie podać protokuł jego uwięzienia, w którym wyczytał słowa:
„Edmund Dantes, żarliwy bonapartysta. Brał czynny udział w powrocie uzurpatora z wyspy Elby.
Winien być trzymany w wielkiej tajemnicy i pod najściślejszym dozorem.“
Dopisek ten był zrobiony inną ręką i innym atramentem, co dowodziło, że uczyniony był już po uwięzieniu Dantesa. Oskarżenie było tak stanowcze, iż szaleństwem by było próbować je obalić. U dołu tedy inspektor dopisał: „Przejrzane. Sprawa załatwiona ostatecznie“.
Lecz Dantes o tem nie wiedział. To też wizyta inspektora nietylko rozbudziła w nim nadzieję, ale pobudziła do życia. Od wejścia do więzienia stracił rachubę czasu; inspektor wskazał mu datę, której Dantes już nie zapomniał. Zapisał ją odrazu na murze: 30 czerwca 1816 r., by zaś nie zagubić rachuby, co dzień nową wypisywał datę.
Mijały dni, tygodnie, miesiące... Dantes czekał...
Naprzód oznaczył sobie termin uwolnienia — za dni piętnaście. Po upływie ich rzekł, iż nonsensem było przypuszczać, ażeby inspektor w tym czasie mógł sprawę załatwić. Więc określił: za trzy miesiące.
Ale i te minęły. Wtedy znalazły się nowe rozumowania i Dantes oddalił datę o nowe trzy miesiące. Po upływie tych sześciu miesięcy nie otworzyły się drzwi więzienia.
Żadna zmiana w położeniu jego przez ten czas nie zaszła, nie otrzymał również żadnej pocieszającej wiadomości.
Dantes zaczął wtedy sam powątpiewać w siłę swoich zmysłów, zaczynał wierzyć, że wszystko, co mu pamięć nasuwała — było przywidzeniem osłabionego mózgu, że ów anioł pocieszyciel, który do więzienia zstąpił, ukazał się mu jedynie na skrzydłach marzeń.
Po roku zmieniono komendanta.
Dotychczasowy otrzymał dowództwo twierdzy Ham; razem z innymi, wziął ze sobą odźwiernego Dantesa.
Przybył nowy komendant.
Temu ostatniemu zbyt trudnem się zdawało pamiętanie nazwisk wszystkich więźniów; rozkazał przeto mianować ich według numerów ich cel.
Edmund Dantes przestał być Dantesem, został tylko numerem 34-m.


ROZDZIAŁ II.
NUMER 34 I NUMER 27.

Dantes przeszedł już wszystkie szczeble niedoli więźniów, w zapomnianych lochach.
Z początku dumny, co było przejawem jego prawości i czystego sumienia, zwątpił następnie i wierzyć przestał nawet w niewinność swoją. Później spadł z wysokości tej dumy niżej i zaczął prosić nie Boga jeszcze, ale ludzi; Bóg jest ostatnią ucieczką.
Nieszczęśliwy, który od Boga powinienby zawsze zaczynać wtenczas dopiero składa w nim swoje nadzieje, wtenczas dopiero porucza się Jego opiece, gdy go już wszystkie inne nadzieje zawiodą.
Dantes tedy zaczął prosić, ażeby go przeniesiono do innego więzienia, chociażby daleko gorszego, byle innego, zmiana bowiem jakakolwiek, nawet niekorzystna zawsze będzie zmianą. Prosił, by mu przedłużono godziny przechadzki, by dano książki. Żadna z próśb nie miała pomyślnego skutku, prosić jednak nie przestawał. Mówił bezustannie do dozorcy, gdy ten wszedł do celi, jednak był on jakby głuchy i niemy; przemawiać wszelako do człowieka niemego choćby — jest zawsze rozrywką. Dantes mówił dlatego, by słyszeć swój głos.
Doszedł wreszcie do takiego stanu, że zaczął pragnąć, ażeby był wtrącony do więzienia wspólnego, choćby żyć miał ze zbrodniarzami ostatniego rzędu; zazdrościł galernikom, zazdrościł im haniebnej odzieży, kajdan na nogach i piętna na ramieniu. Galernicy żyją przecież na otwartem powietrzu i widzą niebo, widzą słońce i gwiazdy, słowem — są szczęśliwi.
Razu jednego prosił dozorcę, aby mu dano jakiegokolwiek towarzysza, choćby owego opata.
Dozorca w głębi serca uczuwał litość dla tego więźnia, tak młodego jeszcze; czuł jak ciężkiem musiało być dla niego życie więzienne w samotni. Przedstawił komendantowi prośbę numeru 34go. Ale komendant odrazu urobił sobie pogląd, że Dantes dlatego o to prosi, bo chce zbuntować więźniów, że chce uknuć spisek — i odmówił.
Dantes wyczerpał tym sposobem wszystkie już środki ludzkie. W takim stanie człowiek szuka pociechy u Boga jedynie. Przypomniał sobie pacierz, którego go matka uczyła i odnalazł w nim myśl, której nigdy przedtem nie dostrzegał. Dla człowieka szczęśliwego, modlitwa jest jedynie szeregiem słów, dopiero w cierpieniu człowiek zbolały zaczyna odczuwać, że słowa te są wyrazem myśli pełnych wzniosłości, któremi przemawia się do Boga.
Modlił się — nie z zapałem, ale z zapamiętałością. Modlił się głośno, nie lękając się echa swych słów, rozlegających się w pustce. Wpadł w ten rodzaj zachwycenia, w którem się widzi Bóstwo, objawiające się.
Ale pomimo modłów tych — pozostawał w więzieniu. Umysł jego sposępniał, oczy przysłoniła gęsta mgła. Był człowiekiem prostym, bez wychowania, przyszłość była dlań zasłonięta bo tylko wiedza mroki te rozjaśnić zdolna.
Dantesa przeszłość była zbyt nikła, teraźniejszość zbyt posępna, przyszłość zbyt niepewna.
Gasła nadzieja, z nią i wiara w Boga.
Po okresie pobożności przyszły dni rozpaczy i wściekłości. Miotał przekleństwa przejmujące grozą nawet stróża więzienia, tłukł się o mury celi, rzucał się na wszystko, co go otaczało i wszystko znienawidził, a zwłaszcza siebie.
Jedynie ów list denuncjacyjny, jaki widział na własne oczy i który był w jego rękach na chwilę, powracał mu przytomność. Każdy wiersz jego błyszczał na sklepieniu więzienia głoskami Baltazara i mówił sobie, że to nienawiść, zazdrość i złość ludzka w tę otchłań go wtrąciły.
Po myśli o wrogach, przychodziła mu myśl o samobójstwie, myśl posępna, z okropnych najokropniejsza. Biada temu, kto w niedoli o tę myśl straszliwą się oprze. Bo jak morze martwe rozciąga się ona bez kresu i granic, a im kto głębiej w myśli tej utonie, tem mocniej uczuje, że tonie w jakimś mroku, w jakiejś przerażającej ciemni i że ciemność ta coraz silniej ciągnie, obejmuje, unicestwia...
Kto na moment choćby myślą taką pieścić się zacznie — zginął, jeżeli pomoc boska go nie wesprze.
Odkąd myśl ta ugruntowała się w umyśle młodzieńca, oblicze jego złagodniało, powlekło się uśmiechem, pogodził się ze swojem twardem łożem i ze swoim czarnym chlebem. Jadł tylko mniej, nie sypiał i ledwo, ledwo znosił ostatnie drgania swego bytowania, które mógł kiedy chciał zrzucić, jak zużyte odzienie. Dwa miał sposoby pozbycia się życia. Jeden bardzo prosty: powiesić się, drugi — udawać, że pokarm przyjmuje, a głodzić się. Do powieszenia się czuł wstręt nieprzeparty. Jako marynarz widział niejednokrotnie, jak na masztach wieszano korsarzy. Powieszenie uważał przeto za karę hańbiącą i nie chciał jej sam do siebie stosować, wybrał więc ten drugi sposób.
Jak postanowił, tak zrobił. Codzień przez małe okienko, poprzez które sączyło się do ciemnicy nieco światła, wyrzucał swoje pożywienie. Z początku z ochotą, następnie ociągając się, wreszcie z wysiłkiem.
Niejednokrotnie musiał przypomnieć sobie przysięgę, aby znaleźć siłę do spełnienia decyzji.
To samo pożywienie, na które ze wstrętem do niedawna spoglądał, teraz wydawało mu się bardzo apetycznem, nęciło smak i powonienie.
Nieraz z godzinę trzymał w ręku talerz z jadłem, wpatrując się chciwie w kawał zgniłego mięsa, albo cuchnącej ryby — zanim wyrzucił je za okno.
Były to ostatnie odruchy życia walczącego ze śmiercią.
Ogarnęła go apatja. Gasł. Młodość jednak nie dawała się pokonać tak łatwo. Miał lat 25 do 26-u. Cztery lata przebył już w więzieniu. Dzień wyzwolenia zbliżał się. Przyszedł dzień, w którym już nie miał siły wyrzucić pokarmu za okno. Wzrok jego przygasł, słuch stępiał. Ogarniać go zaczęło ogólne odrętwienie, przynoszące pewną ulgę w cierpieniach.
Kiedy zamykał oczy, zjawiały mu się pod powiekami ćmy błyszczących światełek, niby ogniki błędne, które nocami tańczą po moczarach. Były to brzaski tych niewiadomych światów, które nazywamy wiecznością.
Zasypiał. Wtem, a noc już była, usłyszał głuchy szmer poza ścianą, przy której się znajdowało jego legowisko.
Ileż to drobnych stworzeń ginie w więzieniach! Do ich hałasów przyzwyczaił się już. Odgłosy te były jednakże silniejsze niż zazwyczaj, to też uniósł się nieco, aby lepiej je rozpoznać. Było to jakieś miarowe jednostajne drapanie, jakby szponami; mógł to być również zgrzyt jakiegoś przedmiotu żelaznego tartego o kamień.
Mózg młodzieńca, jakkolwiek osłabiony, uderzyła myśl jedna, nieustannie w głowie każdego niewolnika nurtująca, myśl o wolności. Szmer przyszedł w porę, bo wtedy, gdy jego słuch gasł już dla wszelkich innych odgłosów życia. Zdawało mu się przeto, że to Bóg ulitował się nad jego cierpieniem i że ten głos zesłał mu jako przestrogę.
Nie przestawał przysłuchiwać się szmerom. Trwały blisko trzy godziny, potem mu się zdało jakby coś w głębi zapadło i zapanowała cisza.
Po kilku godzinach przerwy, szmer dał się słyszeć ponownie i trwał do rana.
Gdy dzień stawał się coraz jaśniejszy, przyszedł dozorca, przynosząc śniadanie.
Dantes podniósł się wtedy na łóżku i natężając głos, rozpoczął rozmowę o różnych przedmiotach. Przechodził z tematu na temat, byle mówić, byle dozorca nie usłyszał szmeru, gdyby ten znów się miał powtórzyć.
Nadużywał najwidoczniej cierpliwości dozorcy, który w tym dniu właśnie żądał dla więźnia, jako chorego, buljonu oraz świeżego chleba i otrzymał to wszystko.
Szmer się znów wzmógł na sile i stał się tak wyraźny, że nawet z oddalenia słyszeć go było można. Dantes już teraz był pewien, że to więzień jakiś w ten sposób wykuwa swą wolność, pracuje nad wydostaniem się na swobodę.
Nagle posępny obłok zasunął gwiazdę nadziei. Umysł nawykły do nieszczęścia, nową niespodziewaną myślą został porażony, czy czasem hałas ten nie jest odgłosem pracy robotnika, naprawiającego być może z rozkazu komendanta sąsiednie cele.
Łatwo można się było o tem przekonać, ale czyż wolno wystawiać rzecz taką na próbę? Zaczekać na dozorcę i pozwolić mu, ażeby i on szmer tajemniczy usłyszał. Ale czyż wolno, dla zaspokojenia ciekawości jedynie, poświęcać sprawę tak wielkiej doniosłości?...
Pragnął uważniej rozpatrzyć tę sprawę, lecz spostrzegł, że mąci mu się w głowie. Nazbyt był głodem osłabiony. Był sposób zaradzenia złemu — posilić się. Spojrzał więc na buljon, który dozorca na stołku postawił, wstał, chwiejnym krokiem podszedł do stołka, wziął talerz, podniósł do ust i pochłonął płyn żarłocznie. Słyszał ongi, że rozbitkowie, wycieńczeni głodem, umierali w męczarniach, jeżeli przyjęli pokarm w zbyt obfitej dozie. Odsunął przeto chleb od ust, położył na stole i wrócił na posłanie.
Szmer i nadzieja z nim połączona wybawiły go, nie chciał już umierać. Światło jakieś rozbłysło mu w umyśle, wyobrażenia dotąd błędne i bezkształtne, przybrały kształty realne. Zaczął więc rozważać.
Trzeba próbować szczęścia. Zastukam w ścianę. Jeżeli jest to zwyczajny robotnik — nie zwróci na to uwagi, jeżeli więzień — to go przerazi, zaprzestanie swej pracy narazie i wznowi ją w czasie głuchej nocy, gdy mniemać będzie, iż wszyscy spoczywają we śnie.
Myśl ta wydała mu się doskonałą, powstał więc natychmiast, nogi nie chwiały się już pod nim, a wzroku nie ogarniała ciemność. Poszedł w kąt izby, odłupał kawałek kamienia i uderzył potrzykroć w mur.
Szmer ustał natychmiast, jakby gromem wstrzymany. Edmund w słuchu skupił całą duszę. Upłynęła godzina jedna i druga, a cisza za murem trwała niezmiennie.
Czuł wracające przytem siły. Zjadł kilka kęsów chleba i napił się wody.
Dzięki silnemu organizmowi, głodówka nie miała dla niego żadnych złych następstw.
Dzień cały upłynął — a cisza trwała, noc nawet nadeszła — a żaden szmer się nie ponowił.
— To więzień — rzekł wtedy Dantes sam do siebie z niewymowną radością.
Gorączka go opanowała, pragnienie życia wróciło z całą swą bezmierną siłą.
Noc minęła w absolutnej za ścianą ciszy. Noc ta dla Edmunda — była bezsenna.
Nadszedł dzień i dozorca znów przyszedł z żywnością. Jak zwykle. Dantes zjadł wszystko z ogromnym apetytem.
Następnie zaczął się mocować z kratami, w pragnieniu przywrócenia ciału siły i rzeźkości. Nie przychodziło mu to łatwo, gdyż żadnych ćwiczeń nie uprawiał oddawna, odwykł od nich. Robił zaś to wszystko, ażeby w razie potrzeby mieć ciało gotowe do działania, do największych choćby wysiłków. Tak czynią zapaśnicy, zanim wystąpią w szranki.
W przerwach tych ćwiczeń, przysłuchiwał się bacznie, zbliżając ucho do ściany, czy czasem nie usłyszy szmeru. Lecz ten zacichł zupełnie. Wtedy niecierpliwił się zbytnią ostrożnością więźnia, który mógł odgadnąć przecież, że jego pracę dosłyszał inny podobny do niego więzień, któryby pomógł mu chętnie, bo pragnie niemniej silnie powietrza, światła, słońca!
Lecz minęły trzy dni i trzy długie noce — bez szmeru.
Czwartej nocy nakoniec, gdy Dantes po raz setny, tysiączny, przyciskał ucho do ściany, wydało mu się iż czuł jakby lekkie muru wstrząśnienie, które — niedosłyszalne prawie — odezwało się głucho w jego głowie.
Cofnął się, aby jego umysł, silnie wstrząśnięty doznanem wrażeniem, ocknął się, uspokoił... Postąpił parę kroków na środek celi i znów w to samo miejsce ucho przyłożył.
A wtedy usłyszał szmer, lecz tak cichy, że ledwo naprężonymi do krańców nerwami mógł być dosłyszany. Pracujący więzień poznał widać niebezpieczeństwo i aby dalej prowadzić pracę, użył w miejsce żelaza — ciszej działającego drąga.
Ośmielony tem odkryciem, Dantes postanowił również działać. Pragnął pomóc niestrudzonemu pracownikowi, nie był już zdolen trwać dłużej w bezczynności. Przedewszystkiem się zastanowił, czemby można było, jakiem narzędziem dzieło rozwalania muru rozpocząć? Nie miał jednak ani noża, ani najmniejszego choćby kawałka żelaza. Była w oknie wprawdzie krata, ale jak ją stamtąd wydobyć?
Sprzętami nory były: łóżko, stołek, stół, dzbanek i kubek. W łóżku były żelazne pręty, ale przymocowane były one silnie śrubami do ram. Bez obcęgów niepodobieństwem było je stamtąd wydobyć.
Jeden tylko pozostał sposób: potłuc dzbanek i jego skorup użyć jako narzędzia pracy. Rzucił, bez dłuższych namysłów, dzbanek na ziemię. Wybrał kilka ostrzejszych kawałków i ukrył w słomie, resztę pozostawiając na ziemi.
Miał teraz przed sobą całą noc do pracy. Spostrzegł jednak szybko, że narzędzie ma nietęgie, bo na twardym murze kruszyło się łatwo.
Wyczerpany, położył się do łóżka i zasnął odrazu.
Zrana przyszedł dozorca. Dantes zawiadomił go natychmiast o stłuczeniu dzbanka. Dozorca zaczął krzyczeć, rzecz prosta, lecz na tem się skończyło. Skorup nie pozbierał. Natomiast przyniósł nowy dzbanek.
Z niewysłowioną radością usłyszał Dantes łoskot zamykających się drzwi więzienia, co poprzednio zawsze wywoływało w nim ucisk serca. Wsłuchiwał się w echo oddalających się kroków, a gdy te ucichły, zerwał się z energją i przy świetle dnia, dopiero przedzierającego się do ciemnicy, ujrzał, że cała nocna praca na nic się nie zdała. Zamiast podbierać wapno — rozbijał i żłobił cegłę. Zabiło mu mocniej serce, gdy się przekonał, że samo wapno, mocno przesycone wilgocią, odpada bardzo łatwo; po półgodzinnej pracy miał go już pełną garść.
Dantes wyrzucał sobie teraz, że tyle czasu zmarnował bezużytecznie, na rozpacz, nadzieje i daremne prośby, gdy powinien był pracować, tworzyć jakiś czyn, nawet nie realny choćby. Pięć lat prawie przebył w więzieniu i strawił je — w bezczynie. Gdyby był działał, praca, zamierzona dziś dopiero, byłaby ukończona i byłby dziś może już na wolności!
Myśli te dodały mu zapału, po trzech dniach gorączkowej pracy, odłupał wierzchni tynk na całej zakreślonej przestrzeni i dostał się do gołego kamienia. Był to kamień wapienny na szczęście; gdzieniegdzie tylko dla mocy powstawiano płyty ciosowe, do jednej z płyt takich dostał się, należało teraz poruszyć ją i wyjąć. Próbował dokonać tego paznokciami, ale za słabe były do tego. Kawały zaś dzbana kruszyły się, gdy ich chciał użyć za dźwignię.
Po godzinie próżnych usiłowań, powstał, potem boleści i męki oblany. Czyż miał trwać w bezczynności i czekać, by sąsiad wykonał całą zamierzoną pracę?
Wtem zaświtała mu w głowie nowa myśl, zroszone potem czoło obeschło odrazu.
Dozorca przynosił mu codzień zupę w blaszanym rondelku. Była w nim podwójna porcja, dla niego i dla sąsiada. Gdy dozorca go przynosił, był on raz pełny, drugi raz — w połowie tylko napełniony, zależnie od tego, czy dozorca podział od niego, czy też od jego sąsiada rozpoczynał.
Rondelek miał żelazną rączkę i o nią właśnie Dantesowi chodziło.
By ją pozyskać, obmyślił plan taki: po zjedzeniu zupy umył talerz, jak to był czynić obowiązany i postawił go następnie na ziemi nawprost drzwi.
Dozorca, gdy wszedł wieczorem, nastąpił oczywiście na talerz, miażdżąc go w drobne kawałki...
Lecz teraz nie mógł łajać za to Dantesa zbyt surowo, prawda, że postąpił niedorzecznie, stawiając talerz na ziemi, ale i on źle zrobił, nie patrząc pod nogi!
Zaklął więc tylko pan dozorca i obejrzał się, w coby tu przelać zupę. Ale nic wynaleźć nie mógł, rzecz oczywista.
— Zostaw mi pan rondelek — rzekł Dantes — weźmiesz go sobie jutro, gdy przyniesiesz śniadanie.
Rada ta dogadzała bardzo lenistwu dozorcy. Zostawił więc naczynie.
Dantes zadrżał z radości. Zjadł żywo zupę i oddał się marzeniu, że teraz praca zostanie niechybnie wykonana.
Następnie wziął się do pracy, odsunął łóżko, wziął rondelek do ręki i koniec jego rączki wbił pomiędzy kamienie i zaczął je podważać. Po godzinie pracy kamień wyjął z muru; nie ustając w pracy, wziął się do podważania drugiego, którego wyjęcie przyszło mu już o wiele łatwiej. Zebrał wapno pokruszone, rozniósł je po kątach celi i legł spać.
Gdy rankiem przyszedł dozorca, Dantes nie ujrzał w jego ręku nowego talerza.
— Cóż to — zapytał — to mi pan talerza nie przyniesiesz?
— Nie — odpowiedział dozorca — za wiele tłuczesz, gdyby każdy więzień robił tyle szkody, co ty — rząd musiałby chyba ogłosić bankructwo. Zostawię ci rondelek, do którego wlewać ci będę twoją porcję zupy i basta.
Dantes wniósł oczy ku niebu, w gorącej Bogu podzięce.
I wziął się do pracy, z tem większą energją, że jego sąsiad przestał pracować zupełnie. Nie zrażało go to bynajmniej. Jeżeli ów sąsiad nie chce lub nie może przyjść do niego, to on go odwiedzi.
Cały dzień pracował bez wytchnienia, tak, że wieczorem wyrzucił dziesięć garści gruzu i kilkanaście kawałków gipsu, kamienia i wapna.
Gdy nadchodziła chwila odwiedzin dozorcy, uporządkował wszystko, a następnie wyprostował jak mógł pogiętą rączkę rondelka, stawiając go na zwykłem miejscu.
Zbir wlał weń zwykłą porcję zupy z mięsem, a właściwie zupy z rybami, bo był to właśnie dzień postny i poszedł sobie.
Dantes chciał się przekonać teraz, czy rzeczywiście jego sąsiad zaprzestał pracy, zaczął więc wsłuchiwać się.
Lecz za murem panowała głucha cisza.
Dantes westchnął, sąsiad najwidoczniej mu nie ufał.
Nie zraziło go to bynajmniej i pracował znowu noc całą.
Po trzech czy czterech godzinach pracy trafił na przeszkodę niespodziewaną; żelazo ześlizgiwało się po jakiejś gładkiej powierzchni.
Dotknął rękami przeszkody, była to belka.
Przegradzała ona otwór z tamtej strony wybity.
Trzeba było teraz wyżej lub niżej zacząć ponownie przebijanie muru.
— Boże, mój Boże — zawołał — Boże, który ulitowałeś się nade mną, który zesłałeś mi cień nadziei, który wlałeś w serce moje nową otuchę, który wyrwałeś mnie z objęć śmierci, gdy już napoły martwy byłem — mniej litość nade mną, nie daj mi ginąć w rozpaczy!...
— Kto mówi jednocześnie o Bogu i rozpaczy? — odezwał się głos z pod ziemi.
Włosy zjeżyły się na głowie Dantesowi i ugięły się kolana. Usłyszał ludzki głos! Od lat pięciu słyszał jedynie głos dozorcy i jego gburowate wymysły.
— W imię Boga — zawołał Dantes — ktokolwiek jesteś, ty, któryś się odezwał, mów, mów kto jesteś?
— Kto ty jesteś? odpowiedz pierwszy — rozległ się ponownie głos z pod ziemi.
— Nieszczęśliwy — odpowiedział Dantes.
— Skąd, co za jeden?
— Nazywam się Edmund Dantes, jestem francuzem, marynarzem.
— Od jak dawna tu siedzisz?
— Zostałem aresztowany, a następnie tutaj przewieziony dn. 20 marca 1815 r.
— Za co siedzisz?
— Jestem niewinny.
— Co ci zarzucają?
— Przyczynienie się do powrotu cesarza.
— Jakto do powrotu cesarza? Czyż Napoleon nie jest już na tronie?
— Abdykował w Fontainebleau w 1814 r. i został osadzony na wyspie Elbie. Od kiedyż ty tu jesteś, jeżeli nie jest ci to wiadome?
— Od roku 1811-go.
Dantes zadrżał. Ten człowiek siedzi o 4 lata dłużej.
— Kop więc dalej — odrzekł głos — powiedz mi jednak przedewszystkiem, na jakiej wysokości znajduje się wyłom, jaki zrobiłeś?
— Nad samą ziemią.
— Jak go ukrywasz?
— Zasłaniam łóżkiem.
— Gdzie twój pokój wychodzi?
— Na korytarz!
— A korytarz?
— Dotyka podwórza.
— Niestety! — jęknął głos.
— Boże! — czegóż złego się dowiedziałeś?
— Praca moja okazuje się bez wartości. Omyliłem się. Niedokładność planów moich jest temu winna. Przytem mój kompas źle, jak się okazuje, działa, wynikiem czego, że brałem mur, który przebijasz za ścianą zewnętrzną cytadeli.
— A twoja cela na morze wychodzi?
— Gdybyż tak było! Rzuciłbym się w morze po przebiciu muru i dostał się na jednę z wysp, otaczających zamek If, dopłynąłbym po brzegu nawet i byłbym wybawiony. Teraz wszystko stracone.
— Wszystko?
— Tak. Wszystko! Zasłoń otwór, który zrobiłeś, dalszej pracy zaprzestań i oczekuj znaku ode mnie.
— Powiedz przynajmniej, kto jesteś?
— Ja?... Ja jestem numer 27-y.
— Nie ufasz mi! — widzę...
W odpowiedzi, pod ziemią rozległ się śmiech gorzki.
— Ze słów twych wnioskuję — zawołał Dantes — że jesteś chrześcijaninem. Przysięgam ci zatem na Jezusa Chrystusa, że dałbym się prędzej zabić, niż bym miał cię zdradzić choćby słówkiem. Na Boga, błagam cię, nie pozbawiaj mnie swej obecności, pozwól, bym mógł słyszeć głos twój bo inaczej, przysięgam ci, że roztrzaskam sobie o mur głowę, bo wyczerpały się już wszystkie moje siły.
— W jakim jesteś wieku? Głos twój zdaje się być młodzieńczy.
— Nie wiem już, bom stracił rachubę czasu, od chwili uwięzienia. Pamiętam, że miałem lat dziewiętnaście, gdy mnie tu zamknięto, a było to 28 marca 1815 roku.
— Więc nie masz jeszcze lat 25-u. Ludzie w tym wieku rzadko bywają zdrajcami.
— Przysięgam, że nim nie byłem i nie będę.
— A więc, dobrześ zrobił, żeś się odezwał do mnie, w imię Boga mnie zaklinając; chciałem się oddalić na zawsze od ciebie. Słowa twoje i wiek twój uspokoiły mnie. Czekaj więc, zobaczymy się napewno. Kiedy, nie wiem jeszcze. Muszę rozważyć wszystkie okoliczności. Bądź spokojny. Dam ci hasło.
— Tylko mnie nie opuszczaj, przyjdź tylko do mnie, albo pozwól, bym ja przyszedł do ciebie. Ujdziemy może jeszcze razem, a jeżeli nie, to przynajmniej rozmawiać będziemy o tych, których kochamy i którzy nas kochają. Musisz przecież kogoś kochać?
— Sam jestem na świecie.
— No, to mnie kochać będziesz, jak ja już teraz ciebie kocham. Jeżeli jesteś młody, znajdziesz we mnie przyjaciela, jeżeli w wieku sędziwym już jesteś, syna. Ojciec mój ma lat siedemdziesiąt, jeżeli żyje jeszcze. Kocham mego ojca i kocham młodą dziewczynę, którą Mercedes wołają. Ojciec o mnie nie zapomniał, tego jestem pewien, lecz czy Mercedes mnie pamięta — nie wiem! Kochać cię będę jak ojca.
— Do jutra, synu.
Te ostatnie słowa wypowiedziane zostały tonem cieplejszym. Dały one Dantesowi nadzieję, że nieznajomy nie jest dla niego stracony.
Powstał więc, przysunął łóżko i położył się spać — prawie szczęśliwy.
Może mu przyjdzie na wieki zostać w wiezieniu, lecz przynajmniej nie będzie teraz sam. Wspólne skargi — mniej bolą i są raczej podobne do wspólnej modlitwy. W samotni rzucane, duszą.
Tak minął dzień wśród drażniącego oczekiwania. Zapadła noc, lecz i ta minęła, a ściana pozostała głucha, nie doszedł z poza niej żaden najcichszy choćby szmer. Dopiero nazajutrz dały się słyszeć trzy uderzenia w ścianę, a potem głos:
— Czy dozorca twój już był?
— Był i poszedł.
— Mogę więc działać?
Zaledwie skończył, kawał ziemi na której opierał ręce będąc nawpół schowany w uczynionym otworze zaczął jakby ustępować. Cofnął się więc wtył, a masa kamieni, już przez niego obluzowanych, zapadła się w głąb.
Z ciemni utworzonej wychyliła się wtedy głowa, a następnie i cała postać ludzka.


ROZDZIAŁ III.
UCZONY WŁOCH.

Dantes uścisnął mocno obu rękami dłonie nowo pozyskanego przyjaciela, z takiem utęsknieniem wyczekiwanego, i poprowadził go do okienka, aby przy jego nikłem świetle lepiej mu się przyjrzeć.
Była to istota małego wzrostu, o włosach pokrytych szronem, lecz raczej dzięki pracy myśli, niż wiekiem, o oku przenikliwem. Twarz chuda, poorana zmarszczkami, broda czarna, do połowy piersi spadająca, zdradzały człowieka nawykłego raczej do pracy umysłowej, aniżeli fizycznej.
Mógł mieć około sześćdziesięciu lat. Z pewnym rodzajem uprzejmości i słodyczy przyjmował dowody zapału młodzieńca. Zlodowaciały jego duch jakby się ogrzewał w gorących spojrzeniach oczu Dantesa.
— Obejrzyjmy i przekonajmy się przedewszystkiem — rozpoczął rozmowę przybyły — czy da się ukryć przed okiem dozorcy otwór w ścianie. Bo nasz spokój w przyszłości od tego zależy.
Nachylił się do otworu i największym kamieniem, jaki w głębi znalazł, zasłonił go całkowicie.
— Dość niezręcznie i niedbale kamień został wyjęty — rzekł kiwając głową — czyż działałeś bez narzędzi?
— A ty miałeś jakie?
— Sam sobie niektóre porobiłem, prócz piły, mam wszystko, co może być potrzebne: dłuto, obcęgi i drąg.
— Ach! jakżeżbym pragnął zobaczyć te owoce twej pracy.
— Masz dłuto, oto.
I pokazał Dantesowi kawałek mocnego i ostrego żelaza, oprawny w dobrze obrobiony kawałek drzewa bukowego.
— Czem to zrobiłeś?
— Tym czopem od łóżka. Wykopałem nim cały tunel, a ma on do trzydziestu metrów długości.
— Trzydzieści metrów! — zawołał Dantes, z pewnym rodzajem przestrachu.
— Nie mów tak głośno — rzekł nieznajomy.
— Powiadasz, żeś przekopał tunel długości trzydziestu metrów, ażeby dostać się do tego miejsca?
— Taka, zdaje się, będzie odległość pomiędzy twoją celą a moją. Źle tylko wyrachowałem powierzchnię krzywą; ale to wina niedokładności mych narzędzi geometrycznych i nieproporcjonalna skala, która zamiast 40 centimetrów elipsy — 33 pokazała. Myślałem, że się dostanę do muru zewnętrznego, że go przebiję i wyjdę, by rzucić się do morza. Posuwałem się wzdłuż korytarza, do którego twój pokój przylega, lecz zamiast podkopać się w należytym kierunku, podkopałem się źle, pracowałem napróżno. Ten korytarz przylega do dziedzińca, który jest przepełniony strażą.
— Lecz przecież teraz możnaby się w innym przebijać kierunku?
— Niewątpliwie, ale dwie ściany cytadeli tej są utworzone z naturalnych skał, zaś trzecia ściana przylega do mieszkania komendanta. Tak tedy...
— Co?... — zapytał Dantes głosem zamierającym.
— A zatem — rzekł starzec — niechaj się dzieje wola nieba!
I z wyrazem głębokiej rezygnacji pochylił wdół głowę.
— Ha! — cóż robić! W takim razie tutaj przeżyjemy nasze życie. Bo razem żyć będziemy, nieprawdaż? — zapytał Dantes.
Starzec trwał w zamyśleniu.
— Nie powiesz mi teraz kim jesteś?
— Jestem Faria, opat. Zostałem osadzony tutaj w 1811 roku. Przedtem więziony byłem w twierdzy Fenestrelles, przez 3 lata. W 1811 r. przewieziono mnie z Piemontu do Francji i wtedy dopiero dowiedziałem się, że syn Napoleona został, w kolebce, królem rzymskim. Od ciebie dowiedziałem się, że w 3 lata później kolos ten runął. Któż teraz panuje we Francji? Czy Napoleon II-gi?
— Nie. Ludwik XVIII-ty.
— Ludwik XVIII, brat Ludwika XVI? Wyroki boskie są niezbadane. Jakąż myśl miała Opatrzność w poniżeniu tego, którego sama wyniosła i w wywyższeniu tego, którego sama strąciła?
Dantes uważnym wzrokiem badał tego niezwykłego człowieka, który zdawał się zapominać o sobie, mówiąc o losie świata.
— Tak, tak!... — zaczął opat ponownie — to zupełnie tak samo jak w Anglji. Po Karolu I — Kromwell, po Kromwellu — Karol II; po Jakubie II... może książę Oranji. A wtedy: nowe dla ludu ustępstwa, konstytucja może... a w końcu... Ty zobaczysz to jeszcze — rzekł, zwracając na Dantesa wzrok przenikliwy, jakim być muszą obdarzeni prorocy. — Jesteś w takim wieku, że możesz jeszcze to wszystko zobaczyć.
— Jeśli wyjdę stąd kiedy.
— Prawda — rzekł Faria — że to my w więzieniu jesteśmy. Są chwile, w których o tem zapominam i zdaję mi się, że jestem wolny, a ja myślą tylko wybiegam poza te okrutne mury.
— Za co zostałeś uwięziony?
— Za to, żem w 1807 r. marzył o projekcie, który Napoleon chciał urzeczywistnić w r. 1811. Za to, że chciałem, że pragnąłem, aby z tych wszystkich małych księstw włoskich, w których gnieździ się tyranja, utworzyć jedno państwo i dać mu jednego pana. Plany te miał już Aleksander VI-ty i Klemens VII-my. Ale potężne te pomysły nie były zdolne przyoblec się w ciało. Jeżeli nawet Napoleon nie zdołał ich urzeczywistnić, to już widać nad ziemiami temi wisi jakieś przekleństwo.
Powiedziawszy to, opuścił głowę.
— Czy nie jesteś czasem — zapytał Dantes — przypominając sobie to, co słyszał od dozorcy — czy nie jesteś owym kapłanem, o którym mówią, że jest... chory?
— O którym mówią, że jest szalony, powiedzieć chciałeś zapewne?
— Nie śmiałem tego powiedzieć — odrzekł Dantes zawstydzony.
— Tak — powiedział Faria ze smutnym uśmiechem — ja to właśnie uchodzę za warjata. Mną to rozweselają od wielu lat gości tego więzienia, ze mnie miałyby zabawkę również i małe dzieci, gdyby dzieci przebywać mogły w przeklętym jak ten domu...
— I mimo to masz zamiar wyrzec się walki, rezygnujesz?
— Bo widzę, iż ucieczka jest niepodobieństwem, zaś kusić się o to, czego Bóg nie chce, aby się spełniło, jest buntem przeciwko Jego wyrokom.
— Dlaczego jednak straciłeś nadzieję?
— A czy ty wiesz, jak wielkie były wysiłki moje, co zrobiłem, nim tak zacząłem mówić? Cztery lata zużyłem na zrobienie tych oto narzędzi, któremi dwa lata kruszyłem twardą ziemię i kamienie? Że każdy kamień na przestrzeni tych 30 metrów musiałem czyścić z tynku, a dopiero potem wyjmować. Częstokroć po całodziennej pracy, po olbrzymim wysiłku, za najszczęśliwszego się uważałem, gdym choć kwadratową piędź ziemi wygrzebał, bo wapno, jak kamień, w głębi tych murów stężało? Czy wiesz, że byłem już pewien, że cel mych zamierzeń osiągnę i oto Bóg nietylko cel ten oddalił, ale mi drogę do niego zasłonił? Więc ci powiadam, że odtąd nic już nie przedsięwezmę, aby się z murów tych wydostać, Bóg mi objawił swą wolę, że nie chce bym świat i ludzi oglądał.
Wyczerpany wzruszeniem Faria położył się na łóżku Dantesa, zaś ten siedział w milczeniu, płonącemi oczyma wpatrując się w starca.
Są rzeczy, które uważamy za niemożliwe, a które niemniej — się zdarzają.
Oto starzec ten jakiej rzeczy dokonać zamierzał? Przekopać w murach, jak skała twardych czterdziestometrowej długości tunel, by wyjść na szczyt urwistej skały, by rzucić się w morze, ryzykując pewne roztrzaskanie się o skały, nie mówiąc już o kulach strażników. Gdyby się to udało — płynąć miał parę mil... Ktoby się na tyle trudów mógł odważyć...
A jednak znalazł się człowiek.
Dantes w duchu skłonił głowę przed tą potęgą.
Teraz, gdy się dowiedział, ile starzec ten przeszedł, czego dokonał, gdy usłyszał, z jaką działał energją, gdy zobaczył z jakim spokojem znosi teraz swoją rozpacz — wierzyć i zgłębiać zaczął siły i swoją odwagę.
Faria przekopał trzydzieści metrów muru, on sto przekopie; Faria, mając lat sześćdziesiąt, trzy lata na to poświęcił, on ma lat dwadzieścia pięć dopiero, więc dziesięć śmiało poświęcić może; Faria, uczony opat, nie wahał się przebyć przestrzeni z zamku If, do wyspy Daume, Ratenneu, albo Lemaira, on marynarz, on, który rzucał na dno morza dla oderwania od rafy kolorowej gałązki, miałżeby się ulęknąć morza? Cóż to jest przepłynąć milę — na to godziny trzeba.
Odwaga zaczęła mu prężyć ramiona. Cokolwiek bądź będzie trzeba — dokona.
I pogrążył się w głębokiej zadumie.
— Znalazłem to, czegoś ty szukał. Wyjście na wolność — powiedział w pewnej chwili do opata.
Faria zerwał się z łoża.
— Ty? — rzekł, podnosząc głowę i z niedowierzaniem spoglądając — ty znalazłeś? — Mów! — zobaczymy.
— Korytarz, jaki wykopałeś w tym samym idzie kierunku aż do samego muru, wszak tak?
— Tak.
— Odległość nie przenosi 15 kroków?
— Mniej więcej.
— A więc na środku korytarza wybijemy otwór, którym się wydostaniemy, rzucimy się na straż i uciekniemy w morze. Tobie nie brak odwagi, a mnie i sił jeszcze.
— Poczekajno! — odrzekł Faria — jak wielka jest moja odwaga... próżnobym ci o tem mówił. Lecz zawsze miałem sprawę z rzeczami, teraz — miałbym z ludźmi. Mogłem zwalczać mur 80-metrowej głębokości, mogłem mieć nadzieję zwalczenia morza, walki z ludźmi nie chcę. Nie chcę zabijać!
Dantes aż krzyknął ze zdumienia.
— Jakto?... dla wyjścia na świat, na swobodę, miałbyś się krępować podobnymi skrupułami?
— Ale ty sam, dlaczego nie zabiłeś którego dnia dozorcy, nie ubrałeś się w jego suknie, by próbować ucieczki?
— Bo mi ta myśl do głowy nie przyszła.
— Boś miał odrazę, boś miał wstręt do podobnego występku i dlatego nie wpadłeś na myśl podobną.
Dantes, zmieszany, nie odrzekł słowa.
— Przekonałem się, iż ucieczki, z gwałtem połączone, prawie nigdy się nie udają. Ucieczki szczęśliwe, to są takie, które były dobrze obmyślone i ostrożnie, zwolna, przygotowane. Tak właśnie uciekł Beaufort z zamku Vincennes, Lutule z Bastylji i wielu innych. Zdarzają się także ucieczki przypadkowe, te są najlepsze, czekajmy więc sposobności, a jeśli się zdarzy — uciekniemy.
— Ty mogłeś czekać, bo wyczerpująca praca odrywała cię od rzeczywistości. Ja — trwałem w bezczynie.
— W słowach twych dużo jest prawdy, jednakże ja nietylko tą jedną, o której myślisz, żyłem pracą.
— Cóż robiłeś jeszcze?
— Prowadziłem badania naukowe.
— Dają ci potrzebne do pracy takiej przedmioty, jak pióro, papier i kałamarz?
— Cóż znowu? Sam zrobiłem sobie to wszystko.
— Jakto? — Sam robisz papier, pióra, atrament?
— Ależ naturalnie...
Dantes z pełnym podziwu zachwytem spojrzał na tego człowieka, nie mógł jednak odrazu uwierzyć jego słowom. Faria spostrzegł to powątpiewanie.
— Gdy odwiedzisz mnie, pokażę ci wszystkie owoce moich trudów, a także poszukiwań i badań całego życia mego, skutek marzeń mych w cieniu Colosseum w Rzymie, u stóp kościoła Ś-go Marka w Wenecji i we Florencji, nad brzegami Arno... gdym to ani pomyślał, bym mógł kiedykolwiek przebywać w murach więziennych. Obecnie pracuję nad dziełem: „Możliwość zjednoczenia wszystkich ziem włoskich pod jednem berłem“. Będzie to duży tom „in quarto“.
— I dzieło to napisałeś w więzieniu?
— Na dwóch koszulach; wynalazłem taki sposób przygotowywania płótna, że najzupełniej może zastąpić papier.
— A więc i chemikiem być musisz?
— Trochę. Znałem Lavoisiera i w ścisłych stosunkach byłem z Cabanisem.
— Jednakże dla napisania podobnego dzieła niezbędne są przecież źródła historyczne. Masz więc książki?
— W Rzymie miałem w swej bibliotece do pięciu tysięcy tomów. Z czytania, a zwłaszcza głębokiego wniknięcia w istotę czytanych dzieł — przekonałem się, że już sto pięćdziesiąt dzieł dobrze wybranych wystarcza najzupełniej, by dojść do pełnej znajomości rzeczy ludzkich, a przynajmniej do poznania, co człowiekowi jest niezbędne, by wiedział. Lata całe poświęciłem na przetrawienie tych stu pięćdziesięciu dzieł, tak iż w końcu na pamięć je prawie umiałem, kiedy zostałem aresztowany.
— Musisz znać wiele języków?
— Mówię pięciu żyjącymi językami, po angielsku, po niemiecku, po francusku, po włosku i po hiszpańsku; przy pomocy starożytnego greckiego, — uczę się teraz nowożytnego języka współczesnych nam hellenów.
Zdziwienie Dantesa było coraz większe. Ten człowiek nadprzyrodzone miał widać zdolności. Wrócił jednak do tematu, który go najwięcej zajmował, zapytując:
— Jeżeli ci jednak nie dali piór, czem napisałeś ten swój olbrzymi traktat?
— Sam sobie robię wyborne pióra, lepsze o wiele od powszechnie używanych. Robię je mianowicie z chrząstek głowy pewnego gatunku ryb morskich, jakie nam dają w zupach, w dni postne.
— A atrament?
— Był kiedyś w celi mojej kominek, w którym najwidoczniej długi czas palono, jak to wnioskować wolno z dużej ilości nagromadzonych sadzy. Te sadze rozprowadzam winem, jakie nam dają w dni uroczystych świąt, i mam wyborny atrament. Zdania zaś, które specjalnie powinny zwracać uwagę czytelnika, piszę własną krwią.
— Kiedyż ja te wszystkie dziwy będę mógł zobaczyć?
— Kiedy tylko zapragniesz. Choćby w tej chwili.
I nie czekając nawet na odpowiedź, zniknął w podziemnym korytarzu, a Dantes poszedł za nim.


ROZDZIAŁ IV.
CELA OPATA.

Bez większego trudu para przyjaciół przebyła podziemną drogę, aczkolwiek Dantes iść musiał zgięty we dwoje, aż wreszcie się dostał do korytarza, który już przylegał do celi opata. W tem miejscu tunel stał się tak niski, że już tylko na czworakach przebywać go było można.
W celi opata podłoga wykładana była kamiennemi płytami. By się więc do niej dostać, należało podnieść w górę jedną z tych płyt.
Zaledwie Dantes dostał się tym sposobem do tajemniczej celi, zaczął się w niej rozglądać z największą ciekawością. Narazie nie zauważył wszelako nic takiego, coby mogło zainteresować.
— Chwała Bogu — rzekł opat — dopiero kwadrans na pierwszą; mamy więc jeszcze parę godzin przed sobą.
Dantes spojrzał wokoło, chcąc rozpoznać, po czem opat doszedł do rozpoznania godziny z taką dokładnością?
— Uważaj na to światełko dnia, zaglądające przez okno i przyjrzyj się linjom, jakie na murze nakreśliłem. Dzięki nim właśnie i temu światłu, jest mi wiadoma godzina.
— Zacny przyjacielu — rzekł Dantes do opata — gdy się już przyjrzał temu kompasowi w więzieniu, — chciałbym poznać jeszcze inne twoje skarby.
Opat podszedł do kominka, odsunął żelaznem narzędziem, z którem się nie rozstawał, kamień czeluści i odsłonił dość głębokie wydrążenie, gdzie przechowywał swe skarby, o których przedtem mówił Dantesowi.
— Cóż chcesz naprzód zobaczyć?
— Pokaż owe dzieło o państwie włoskiem!
Faria wziął z półki trzy, czy cztery pakiety owinięte starannie, były to foremne kawały płótna, ponumerowane, na których pismem bardzo wyraźnem i czytelnem, w języku włoskim był napisany cały traktat.
— Patrzajże! — przed dziesięcioma dniami napisałem słowo „koniec“ u dołu stosiedemdziesiątej karty płótna. Poszły na to dwie moje koszule i wszystkie jakie tylko miałem chustki. Jeżeli wyjdę stąd kiedy i jeżeli się znajdzie nakładca, który się odważy pracę moją wydrukować, to jestem pewien, że sława moja zostanie ugruntowana tem jednem dziełem.
— Tak i ja mniemam. A teraz pokaż mi jeszcze obsadkę, którą to dzieło napisałeś?
Faria pokazał Dantesowi małą laseczkę, długości dwudziestu centymetrów, z kosteczką przywiązaną do końca; kosteczka ta miała kształt pióra, z zakończeniem przyciętym w zwykły sposób.
Dantes przypatrzył się jej dobrze i zaczął szukać okiem narzędzia, którem możnaby było tak temperować.
— Ach! oto i mój scyzoryk!... — zawołał Faria, uśmiechając się z zadowoleniem — jest to istotnie moje arcydzieło! Zrobiłem je tak samo jak i ten oto nóż, starym lichtarzem żelaznym.
Dantes oglądał wszystko z ogromnem zainteresowaniem, z jakiem ogląda się wystawy przedmiotów wyrabianych przez dzikich, z dalekich lądów sprowadzane.
— Atrament robię w miarę potrzeby, już ci wiadomym sposobem.
— Ja się teraz jednemu już tylko dziwię, że ci starczyło dni na wykonanie tych wszystkich twoich prac.
— To też ja pracowałem nieraz i po całych nocach.
— Po całych nocach? A skądżeż miałeś światło?
— Odłączałem tłuszcz od mięsa, które nam dają, topiłem go, zaś z gęstej, powstałej tym sposobem masy, miałem światło.
I pokazał Dantesowi naczynko utworzone ze skorup, wypełnione tłuszczem, z małym knotem, ukręconym ze strzępów odzieży.
— A jak zapalasz tę lampkę?
— Z kamieni z ziemi wydobytych wybrałem odpowiednie, na krzesiwo.
Dantes położył te rzeczy na stole i zwiesił głowę, podziwiając energję, wytrwałość tego człowieka.
— To jeszcze nie wszystko — powiedział po chwili Faria — nieostrożnością by było chować wszystkie przedmioty w jednem miejscu. Zamknijmy to jednak naprzód.
Położyli taflę na miejscu; opat przypruszył ją trochę ziemią, zatarł nogą dla zniszczenia śladów i podszedł do łóżka. Odsunął je, wyjął ze ściany cegłę, odsłaniając skrytkę, z której wydobył drabinkę kilkunastometrowej długości.
Dantes stwierdził, że jest bardzo mocna.
— Któż ci dostarczył materjału na to dzieło?
— Zrobiłem to z mych koszul, prześcieradeł, ręczników i innej bielizny, jaką mi w drodze wyjątkowej łaski pozwolono wziąć do więzienia. Włókna wydobyte poprzerabiałem na powrozy.
— Ależ do tego potrzebna była igła?
— Mam ją.
I Faria pokazał Dantesowi ość z ryby, z przekłótą w grubszym końcu dziurką.
— Naprzód zamierzałem — zaczął Faria — wyłamać w okienku kraty, powiększając otwór w chwili ucieczki. Spostrzegłem jednak, że wychodzi na wewnętrzny, zamknięty dziedziniec. Poniechałem więc tego zamiaru i zacząłem robić drabinkę, na wypadek, gdyby mnie przeniesiono do innej celi, z oknem wychodzącem na morze.
Dantes przypatrując się dalej drabince, — myślał o czem innem. Myślał, że ten człowiek tak rozumny, bystry, spostrzegawczy i twórczy mógłby może rozjaśnić mroki tajemnicy jego aresztowania.
— O czem myślisz? — zapytał opat, który odrazu spostrzegł roztargnienie Dantesa.
— Myślę o tem przedewszystkiem, że jeżeli taki ogrom wiedzy, pracy, twórczości i wytrwałości spotrzebować musiałeś, zanim osiągnęłeś całość swych prac, dokonanych w więzieniu, to jak wielkich czynów dokonaćbyś potrafił, gdybyś znajdował się na wolności?!
Na pytanie to Faria odpowiedział milczeniem. Po chwili dopiero zapytał:
— Powiedziałeś przed chwilą, jeżeli się nie mylę — że myślałeś o dwóch rzeczach. Jednę twę myśl już poznałem, jakaż była druga?
— Druga?... Drugą myślą moją było to, że ty opowiedziałeś mi już swe życie, gdy ty o mojem jeszcze nic nie wiesz.
— Życie twoje, młodzieńcze, jest jeszcze bardzo krótkie, a więc i jego historja, niewiele ma szczegółów.
— Krótkie było moje życie na wolności, to prawda, ale mieści ono już w sobie cały ogrom nieszczęść, nieszczęść nie zasłużonych.
— Uważasz się za najzupełniej niewinnego?
— Jestem zupełnie niewinny! Na głowę ojca mojego i mojej drogiej Mercedes głowę — przysięgam! A są to najdroższe mi na świecie istoty.
— Opowiedz mi tedy historję swego życia — rzekł opat a mówiąc to założył całą skrytkę, postawił następnie łóżko na swem miejscu i zasiadł do słuchania.
Dantes zaczął mu opowiadać wtedy całą historję swego życia, od chwili, gdy własnemi już szedł siłami. Jako marynarz był raz w Indjach, parokrotnie w Grecji, Egipcie, Tunisie... Opowiedział następnie śmierć kapitana Leclerca, jego rozkaz przedśmiertny oddania listu wielkiemu marszałkowi i nakaz, by spełnił wszystkie tego ostatniego polecenia. Dalej, jak marszałek dał mu list do pana Noirtiera, w Paryżu, z tem, by oddał go adresatowi. Potem Marsylja. Rozmowa z panem Morrelem, powitanie ojca, szczęście ujrzenia Mercedes, dalej uczta zaręczynowa, której smutnym finałem było aresztowanie go.
Gdy doszedł do tego punktu opowiadania, — zaciął się, pochylił głowę i zamilkł.
Opat milczał również, jego myśl pracowała jednak; było to widoczne. Po chwili odezwał się dopiero:
— Jeżeli chcesz znaleźć winnego — szukaj naprzód tego, komu popełnienie występku korzyśćby przynieść mogło. To jest zasada, prawo niewzruszone, oparte na znajomości ludzkiej natury. Kto z usunięcia ciebie mógłby skorzystać?
— Nikt. Zbyt nieznaczącą byłem osobistością.
— W odpowiedzi tej jest zupełny brak logiki. Wszystko jest względne, mój drogi; od króla, który stoi na zawadzie swemu następcy, aż do najniższego urzędnika, który zawadza aplikantowi. Jeżeli umrze król — następca po nim dziedziczy koronę, jeżeli najniższy urzędnik — jego miejsce zajmuje aplikant i cieszy się, bo ma już zapewnione 1,200 franków rocznej pensji. Wszystkie osobniki, na ziemi tej żerujące, od najwyższego szczebla poczynając, a kończąc na najniższym, tworzą światek interesu; są to drobne pyłki i atomy, nakształt światów Dekarta. Ale wróćmy do twego specjalnie maleńkiego świata. Miałeś być przeto mianowanym kapitanem Faraona?
— Tak.
— Miałeś się żenić z ładną i młodą dziewczyną?
— Tak.
— Czy komu nie zależało na tem, abyś nie został kapitanem Faraona? — Czy kto nie miał również, jak i ty zamiaru zaślubienia Mercedes? Odpowiadaj kolejno na pytania, bo porządek jest kluczem do rozwiązania wszelkich zadań. Powtarzam więc: czy nie zależało komu na tem, abyś nie został kapitanem Faraona?
— Nie! Wszyscy na okręcie lubili mnie bardzo. I gdyby majtkowie mieli prawo wyboru dowódzcy, pewnie że mnie właśnie byliby wybrali. Jeden tylko człowiek mógł mieć do mnie pewną urazę, niejaki Danglars, bo miałem z nim zajście na trzy miesiące przedtem; wyzwałem go na pojedynek, do którego nie stanął.
— Człowiek ten należał do załogi statku?
— Tak, zajmował stanowisko ajenta handlowego.
— Gdybyś był został kapitanem, zostawiłbyś go na miejscu?
— Nie — gdyby to ode mnie tylko zależało; nie zostawiłbym go na tem stanowisku, bo dostrzegłem nieco nierzetelności w jego rachunkach.
— Więc tak... Czy był kto obecny przy rozmowie twojej z kapitanem Leclerc?
— Nie, byliśmy sami.
— I nikt nie mógł słyszeć tej rozmowy?
— Może kto ją i słyszał... Tak jest... przypominam sobie teraz: Danglars przechodził około drzwi, gdy Leclerc oddawał mi właśnie list do marszałka.
— No, to już mamy jeden ślad niewątpliwy. Czyś wziął kogo ze sobą na brzeg, gdyś na Elbie wysiadł na ląd?
— Nie... nikogo.
— I tam wielki marszałek dał ci list do Paryża?
— Tak.
— Cóż zrobiłeś z tym listem?
— Włożyłem go do mej teki.
— Miałeś więc i tekę przy sobie. Nie nazbyt to wygodna rzecz dla marynarza nosić taką tekę w ręku.
— To też miałem tekę w swej kajucie, na okręcie.
— Acha! Więc dopiero na okręcie włożyłeś list do teki, zaś wchodząc na okręt list trzymałeś w ręku i każdy mógł to widzieć, a zwłaszcza Danglars. Teraz słuchajże dobrze i zbierz całą swą uwagę. Czy pamiętasz w jakich słowach była napisana denuncjacja?
— O, pamiętam! Czytałem ją ze trzy razy; każde więc jej słowo utkwiło mi dobrze w pamięci. — I Dantes powtórzył słowa denuncjacji jak najdokładniej.
Opat wzruszył ramionami.
— Jest to sprawa jasna jak słońce. Ty jeden tylko pojąć jej nie zdołałeś, bo za dobre masz serce, jesteś za naiwny i za uczciwy. Jaki był zwyczajny charakter pisma Danglarsa?
— Piękny, potoczysty.
— Zaś denuncjacji?
— Najzupełniej odmienny.
Opat się uśmiechnął.
— Mówisz, że odmienny zupełnie? Poczekajże!
Wziął pióro i napisał lewą ręką na kawałku płótna kilkanaście pierwszych słów denuncjacji.
Gdy je Dantes dostał do rąk i spojrzał na nie — odskoczył nagle z przestrachem.
— Ależ na Boga! — zawołał — toż to jest zupełnie to samo pismo!
— Co dowodzi że denuncjacja lewą była pisana ręką. Bo wiedz — że charaktery pisma, pisane prawą ręką, — różnią się bardzo pomiędzy sobą, pisane lewą — są wszystkie do siebie podobne. No, dosyć o tem. Idźmy teraz dalej... Czy nie zależało komuś na tem, abyś nie poślubił Mercedes?
— Był młody człowiek, jej rodak i krewny, imieniem Fernand, katalończyk jak i ona.
— Czy nie sądzisz, że byłby zdolen do napisania podobnego listu?
— Nie przypuszczam. Prędzej już ugodziłby mnie nożem choćby z zasadzki.
— Tak. Hiszpan jest zdolny do morderstwa, lecz nie do podłości, a prócz tego nie mógł on znać szczegółów w denuncjacji zawartych. Bo nie mówiłeś swej narzeczonej myślę o rozmowie swej z marszałkiem i o tem, że masz list przez niego dany zawieźć do Paryża?
— Nie, nie mówiłem jej tego.
— Zatem denuncjację napisać mógł tylko Danglars.
— Teraz i ja jestem tego pewien.
— Powiedzże mi teraz, czy Danglars znał Fernanda?
— Nie. Chociaż... Tak, przypominam sobie!... W przeddzień mego ślubu, widziałem ich razem przy jednym stole, w trattorji Pamfila. Danglars zdawał się być bardzo przyjacielski i wesoły, zaś Fernand blady i drżący.
— Czy byli sami?
— Był z nim jeszcze niejaki Kadrus, mój znajomy również, najbliższy mój sąsiad nawet.
— Ale, na Boga! Że też ja przedtem o tem nie pomyślałem. Na stoliku, przy którym pili, stał kałamarz i leżały: papier oraz pióro.
I Dantes podniósł rękę do czoła potem zroszonego.
— O!... to tam niezawodnie stała ta się zbrodnia! Ach! Nikczemnicy! Nikczemnicy!
— Czy nie chciałbyś się dowiedzieć o jednej rzeczy jeszcze? — rzekł Faria, boleśnie się uśmiechając.
— Tak, o tak!... Ty wszystko jesteś w stanie zgłębić, ty widzisz jasno ukrytą tajń wszystkich rzeczy. Chciałbym oto się dowiedzieć, dlaczego raz tylko byłem badany, a potem tak gwałtownie zamknięty, bez wyroku i bez sądu nawet!?
— Tę stronę sprawy trzeba będzie zbadać bardzo uważnie. Sprawiedliwość ma swoje ciemne i tajemnicze formy, któremi działa, przeniknąć je — nie sposób. To, czegośmy tu dociekli, odnośnie dwóch przyjaciół twoich, łatwemby było dla dziecka nawet. Sprawa twego zetknięcia się z przedstawicielami prawa jest do rozeznania o wiele trudniejsza. Muszę poznać najdrobniejsze szczegóły.
— Badaj, pytaj, — wszystko ci powiem.
— Kto cię badał? Prokurator królewski, podprokurator, czy też sędzia instrukcyjny?
— Podprokurator młody, lat dwudziestu ośmiu co najwyżej.
— No, to nie zepsuty jeszcze ale już, być może, dumny. Jakże się obchodził z tobą?
— Bardzo życzliwie.
— Opowiedziałeś mu wszystko dokładnie?
— Wszystko.
— W czasie indagacji nie zmienił się w obejściu względem ciebie? — Był dobry i łaskawy do końca?
— Gdy przeczytał denuncjacje, był — oburzony.
— A gdy mu oddałeś list?
— Zmienił się odrazu na twarzy, jak tylko adres przeczytał, zaś jego zdenerwowanie się wzmogło, gdy poznał treść listu. Lecz wtedy właśnie ujawnił najwyższą swą dla mnie życzliwość, spalił mianowicie ten list.
— Spalił list, będący dokumentem sądowym? O! to wygląda bardzo podejrzanie. I zdaje się, iż on właśnie w tej sprawie największym był zbrodniarzem.
— Na miłość Wszechwiedzącego Boga! — ty mnie przejmujesz lękiem.
— Postępowanie jego w tym wypadku nazbytby już było lekkomyślne, nazbyt nieprawdopodobne, by właśnie tutaj nie kryła się jakaś tajemnica.
— Tak sądzisz? Czyż świat jest zapełniony samymi tygrysami tylko?
— Przekonany jestem o tem całkowicie. Do kogo list ten był adresowany?
— Do pana Noirtier, ulica Coq-Herom, w Paryżu.
— Jak ci się zdaje, czy pan podprokurator nie miał czasem własnego interesu w zniszczeniu tego listu?
— To jest możliwe, bo mi dwa czy trzy razy przysięgać kazał, że nie wspomnę przed nikim, że ten list miałem oddać w Paryżu, że nie wymienię nawet nazwiska adresata.
— A to nazwisko?
— Noirtier.
— Noirtier... wymówił z zastanowieniem opat — Noirtier... powtórzył. — Znałem jakiegoś Noirtiera, żyrondystę z czasów rewolucji francuskiej. A jakże się twój podprokurator nazywał?
— De Villefort.
Opat aż się zachłysnął od nerwowego, drgającego jakby łkaniem śmiechu. Dantes spojrzał na niego ze zdumieniem.
— Co to znaczy? — zapytał.
— Że teraz wszystko jest już wyświetlone. Jest jasne jak słońce. Biedne dziecko! Młodzieńcze nieszczęśliwy! I ty powiadasz, że ten urzędnik był dobry dla ciebie, że masz dla niego wdzięczność! A wiesz ty, kto zacz jest ten Noirtier? To jego ojciec rodzony!
Gdyby nagle piorun padł przed nogami Dantesa i otworzył przepaść, z głębi której piekło by wyglądało — to by to na nim mniejsze zrobiło wrażenie.
Powstał i chwycił się za głowę, czując, że traci przytomność.
— To był jego ojciec — zawołał bonapartysta, gdy on był podprokuratorem królewskim!
— Tak, nie inaczej. Bowiem nazwisko tego ojca brzmi w całości „Noirtier de Villefort“.
Światło najjaskrawsze oświetliło mózg więźnia.
Wszystko, co dotąd ciemnem się wydawało, rozbłysło w jednej chwili blaskiem jasnego dnia. I te matactwa Villeforta w czasie badań, ta jego udana dobroć, potem prośby i domaganie się przysięgi, że nikomu o liście nie powie! Wszystko to w świetle błyskawicy stanęło mu w pamięci.
Krzyknął nagle, zachwiał się, jakby jakimś trującym narkotykiem odurzony, i rzucił się do tunelu, który do jego prowadził celi.
— Muszę być w tej chwili sam, sam jeden, aby nie myśleć!
Gdy dostał się do siebie, runął na łóżko i tak go zastał dozorca, bezwładnie leżącego. Jedynie oczy w słup postawione i w jeden punkt utkwione, świadczyły, że żyje.
W czasie tej martwoty ciała powziął straszliwe postanowienie i wykonał okropną przysięgę.
Dla dotrzymania przysięgi tej potrzeba było koniecznie mieć nadzieję, że wyjdzie kiedyś na świat.
Głos opata oderwał go od tych rozmyślań. Po wizycie dozorcy, Faria przyszedł zaprosić Dantesa na wieczerzę. Jako warjat, opat miał pewne przywileje, przysługujące chorym. Między innemi — dostawał w niedzielę biały chleb i buteleczkę wina. Była to właśnie niedziela, przeto opat chciał się podzielić z Dantesem otrzymanymi przysmakami.
Dantes, nie chciał zrazić sobie starca, przyjął zaproszenie. Jedynie mroczna twarz, podsiniałe oczy i stężałe rysy świadczyły, że ten człowiek musiał stoczyć w sobie jakąś potężną duchową walkę, że się zdecydował na coś i że tego, na co się zdecydował — dokona.
Opat długo patrzył na niego.
— Nie jestem kontent z siebie, żem ci w poszukiwaniach twoich dopomógł i żem ci tyle powiedział.
— Dlaczego?
— Bom wlał w serce twoje uczucie, które tam nigdy jeszcze nie gościło — zemstę.
Dantes uśmiechnął się złowrogo.
— Mówmy o czem innem — odpowiedział.
Opat przez chwilę patrzył jeszcze na niego, a potem smutnie pokiwał głową. I zaczął o czem innem rozmowę. A miał o czem mówić. To też Dantes z zapartym oddechem słuchał każdego jego słowa. Jedne odpowiadały jego wyobrażeniom, mówiły o marynarce naprzykład; inne znów dotykały tematów absolutnie mu nieznanych.
Dantes pojmować zaczął szczęście, jakie dawać musi głęboka wiedza.
— Powinienbyś mię nauczyć trochę tego, co sam umiesz — rzekł — choćby dlatego tylko, byś się nie nudził. Bo tak jak jest teraz, to zdaje się, że wolałbyś samotność dawniejszą, aniżeli obcowanie z człowiekiem, który stoi na na tak niskim poziomie umysłowym, jak ja.
Opat uśmiechnął się znowu.
— Niestety, moje dziecię! — przemówił — wiadomości ludzkie są bardzo ograniczone i gdybym cię nauczył matematyki, fizyki, historji i trzech lub czterech języków żyjących, któremi sam władam, jużbyś umiał prawie tyle co ja. Wszystkiego tego mógłbym cię nauczyć w przeciągu lat dwóch, trzech najwyżej.
— A więc rozpocznij naukę, błagam cię o to. Jak zgłodniały pokarmu, tak ja wiadomości pragnę.
I jeszcze tego wieczoru opat wyłożył mu plan nauk i rozpoczął nauczanie.
Dantes miał nadzwyczajną pamięć i łatwo pojmował, a przytem wrodzone zdolności do matematyki ogromnie ułatwiały naukę.
Po roku, znał już język angielski i niemiecki, oprócz tych, które znał już dawniej, to jest włoski i nowo-grecki.
Zdobywanie innych dziedzin wiedzy z niemniejszą przychodziło mu łatwością.
Na nauce dni mu mijały szybko i po roku zupełnie innym już był człowiekiem.
Zauważył wszelako, że opat z każdym dniem stawał się smutniejszy. Jakaś jedna myśl zdawała się go nurtować. Wpadał w głębokie zamyślenia, powstawał nagle, krzyżował ręce, to znów trawił długie godziny na milczącej przechadzce. Widać było, że coś waży w sobie, coś przetrawia.
Aż nakoniec jednego dnia odezwał się nagle:
— Ach!... gdyby tu tylko strażnika nie było!
— Jeżeli tylko chcesz, strażnika nie będzie — rzekł Dantes, który szedł ciągle w ślad za myślą starca.
— Powiedziałem ci już, że wzdrygam się na myśl morderstwa.
— Lecz przypuśćmy, że wartownika nie będzie, że będzie głuchy i ślepy...
— Nie, nie... — odpowiedział opat i na tem urwała się rozmowa.
Po trzech miesiącach milczenia, opat wznowił rozmowę.
— Czy dość silny jesteś? — zapytał razu pewnego.
Dantes nie odpowiedział, ale wziął do ręki pręt żelazny, zgiął go i wyprostował ponownie.
— I w ostateczności zabiłbyś wartownika?
— Bez namysłu.
— A więc... możeby zabrać się do wykonania zamiaru.
I pokazał Dantesowi rysunek swego pokoju, celi Dantesa i łączącego ubikacje te korytarza. Otóż należało przebić tunel do tego korytarza i to do miejsca, na którem wartownik stał zazwyczaj. Tam właśnie należało obluzować taflę, tak, by zapadła się w danej chwili w głąb, pod ciężarem wartownika. W tej chwili Dantes miał się rzucić na niego, związać, i zatkać mu usta. Wówczas: wydostać się w górę na ów korytarz, przez okno, przy pomocy drabinki, spuścić się na brzeg morza i rzucić w jego fale.
Dantes po rozpatrzeniu planu tego klasnął w ręce, oczy mu się zaiskrzyły. Projekt był do tego stopnia prosty, że niepodobieństwem było, ażeby mógł się nie udać.
Jeszcze tego samego wieczoru wzięli się do pracy, z tem większym zapałem, że po tak długim wypoczynku.
Ziemię wydobywaną wyrzucali z największą ostrożnością oknami, wtedy jedynie, gdy wiały wichry, które porywały kruszyny przez nich z łona ziemi wydobyte.
Praca ta rok blisko trwała.
Przez rok ten Faria nie przestawał kształcić Dantesa; rozmawiał z nim w obcych jedynie językach; uczył go historji ludów, opowiadał o dziejach wielkich ludzi, roztaczając przed nim ich myśli.
Opat, człowiek światowy, wyższego nawet towarzystwa, miał w swem obejściu coś ze wspaniałej, pełnej chłodu melancholji, którą Dantes, dzięki zdolności przejmowania, zdołał sobie przyswoić.
Po piętnastu miesiącach tunel został przebity aż do tafli, na której stał wartownik.
Ucieczka nastąpić więc mogła już w każdej chwili, wyczekać już tylko należało nocy ciemnej, bezksiężycowej. Belką więc jedynie podparli taflę, by się nie zawaliła czasem przedwcześnie i zaczęli wyczekiwać sposobnej chwili.
Właśnie Dantes był zajęty umocnieniem tej belki, gdy usłyszał nagle przenikliwy głos opata, w którym drgała boleść istotna. Podbiegł więc żywo i ujrzał Farję słaniającego się, bladego, z potem spływającym z czoła.
— Boże! — zawołał — co się stało?
— Prędko... tylko prędko! Słuchaj — wyszeptał Faria.
— Co ci jest?
— Ginę!... Jestem chory śmiertelnie i czuję, że teraz zbliża się atak tej choroby. Prędko!... idź do mego pokoju i podnieś nogę od łóżka; noga ta jest wydrążona, znajdziesz w niej małą kryształową flaszeczkę z różowym płynem. Przynieś mi ją, albo lepiej pomóż mi zajść do mojej celi, póki mam jeszcze resztki sił, Bóg wie, co się stanie i jak długo trwać będzie atak?
Dantes, aczkolwiek było to wielkie dla niego nieszczęście, nie stracił ani na chwilę przytomności; wziął więc delikatnie i ostrożnie opata wpół i, unosząc go, zaprowadził do jego pokoju i złożył na łóżku.
— Dziękuję ci — rzekł opat cichym głosem, a wszystkie członki w nim drgały. — Słuchaj! Być może, iż wpadnę w stan zupełnej martwoty; lecz być może, że się będę wił i pienił. Staraj się, aby krzyków moich nie usłyszano, jest to rzecz bardzo ważna, bo wtedy wzięto by mnie napewno do szpitala i zostalibyśmy rozłączeni, być może że na zawsze. Kiedy mnie ujrzysz zimnego i martwego prawie, wtedy... uważaj to dobrze, roztworzysz mi nożem ściśnięte zęby i wlejesz mi do ust osiem do dziesięciu kropli tego płynu, a może przejdzie wszystko.
— Może... — zawołał boleśnie Dantes.
— Ratuj mnie, ratuj, bo już tracę przytomność, już umier...
Atak był tak nagły i gwałtowny, że nieszczęśliwy nie mógł już dokończyć zaczętych wyrazów.
Cierpienie wysadziło mu na wierzch oczy, wykrzywiło usta... Rzucał się, drgał, pienił...
Dantes, zgodnie z wyrażoną wolą opata, stłumił krzyki, kołdrą otulając mu głowę.
Trwało to ze dwie godziny, aż nakoniec ciało opata znieruchomiało, tak że zdawał się być martwy zupełnie.
Dantes oczekiwał tej chwili, aż śmierć pozorna owładnie całe ciało; potem wziął nóż, włożył go między zęby, podważył z wysiłkiem zaciśnięta szczękę i wlał w usta dziesięć kropli płynu czerwonego. Wlał i czekał.
Upłynęła dobra godzina, a starzec nie dawał znaku życia.
Dantes zamierał z rozpaczy. Wyrzucał sobie, że czekał najwidoczniej zbyt długo... I wpatrywał się w nieruchomo leżącego przyjaciela okiem pełnem bólu i miłości.
Lecz zwolna lekki rumieniec zaczął barwić blade policzki, oczy zasnute bielmem i nieruchome zaczęły nabierać wyrazu, lekkie westchnienie poruszyło wreszcie usta... Nie można było wątpić, starzec wracał do życia.
— Ocalony! Ocalony! — zawołał Dantes głosem pełnym radości.
Chory rzucał już przytomne spojrzenia, lecz nie mógł jeszcze mówić. Mózg jego potężny działał jednak już z dawną sprawnością, czego przejawem najlepszym był jego ruch niespokojny, drzwi wskazujący.
Dantes zrozumiał odrazu; dozorca się zbliżał!... I rzeczywiście usłyszał jego kroki.
Skoczył przeto co tchu do otworu, wsunął się do niego, kładąc następnie płytę na właściwem miejscu.
Zaledwie wszedł do siebie, w drzwiach ukazał się dozorca i znalazł go spokojnie siedzącego na łóżku. Lecz zaledwie drzwi zamknął za sobą, Dantes znów rzucił się do otworu, by wrócić do chorego przyjaciela.
Opat leżał na łóżku nieruchomy i zupełnie bezsilny.
— Nie myślałem już, abym cię kiedykolwiek zobaczył.
— A to czemu? — zapytał młodzieniec — czy istotnie sądziłeś, że mógłbyś umrzeć?
— Nie, ale że wszystko gotowe było do ucieczki, więc myślałem, żeś uciekł.
Rumieniec okrył lica Dantesa.
— Za co mnie tak skrzywdziłeś? Jak mogłeś pomyśleć, że jabym mógł uciec bez ciebie! Czy istotnie sądziłeś, żem zdolny do tego?
— Widzę, żem się omylił — odrzekł starzec — wybacz mi, bo jestem bardzo słaby i rozbity.
— Bądź spokojny, siły ci wrócą niebawem — powiedział Dantes, siadając i biorąc ręce starca w swe dłonie.
Faria uśmiechnął się do niego i zaczął mówić:
— Przedostatni paroksyzm trzymał mnie w swej mocy około trzydziestu minut. Teraz nie mogę poruszyć ani prawą ręką, ani prawą nogą, głowa ociężała dowodzi, że i mózg doznał wstrząśnienia; przy trzecim ataku — albo zostanę tknięty paraliżem, albo nawet umrę.
— Nie myśl o tem, bądź spokojny — nie umrzesz. Trzeci atak, jeżeli się zdarzy nawet, to już nie w tych murach. Wtedy lekarze przyniosą ci ulgę, mają przecież takie potężne już środki ratunku, które codzień jeszcze doskonalą?
— Mój przyjacielu — odparł starzec — nie łudź mnie i siebie, ostatni paroksyzm skazał mnie na wieczną już niewolę, aby uciec — trzeba swobodnie się poruszać, a ja...
— Zaczekajmy tydzień, miesiąc, kwartał... jeżeli okaże się tego potrzeba; w ciągu tego czasu siły ci wrócą napewno. A że wszystko mamy gotowe do ucieczki, więc możemy wybierać dowolnie dzień i godzinę, jakie będą dla nas odpowiednie. Gdy wzmożesz się do tego stopnia, że będziesz mógł pływać — wtenczas nasz zamiar doprowadzimy do skutku.
— Ja już nigdy pływać nie będę — rzekł Faria — tę rękę mam sparaliżowaną, nie na jeden dzień, lecz już na zawsze. Podnieś ją tylko, a zobaczysz, jak jest ciężka.
Dantes podniósł wskazaną rękę, a potem opuścił ją. Opadła ciężko, jak martwa. Westchnął boleśnie.
— Czy jesteś teraz przekonany? Czy wierzysz teraz w to, co ci powiedziałem? Po pierwszym zaraz paroksyzmie długo zastanawiałem się nad moją chorobą. Bo to familijna choroba nasza. Ojciec mój umarł przy trzecim ataku, to samo dziadek. Doktór, który mi ten preparat przygotował, sławny Cabanis, przepowiedział mi ten sam koniec.
— Doktorzy bardzo często się mylą! — zaoponował Dantes — co się tyczy twego paraliżu, to ten żadnych we mnie nie budzi obaw; wezmę cię na barki i popłynę z tobą.
— Dziecko jesteś — rzekł opat — jako marynarz i pływak wiedzieć powinieneś, że człowiek tak obciążony, nie zdołałby nawet przepłynąć stu metrów. Nie łudź się próżnemi rojeniami, w które sam nie wierzysz. Uciekniesz sam. Ja tu zostanę, aż wybije ostatnia godzina mojej niewoli, to jest godzina śmierci. Ty uciekaj, idź w świat, boś młody i silny! Nie troszcz się o mnie. Zwracam ci twoje słowo.
— Niechże się stanie w takim razie wola Boga — rzekł poważnie Dantes.
— Co chciałeś powiedzieć przez to?
— Że i ja zostanę.
Powstał i wyciągając uroczyście ręce w górę zawołał:
— Na świętą krew Chrystusa przysięgam, że cię nie opuszczę aż do śmierci.
W oczach Dantesa, gdy mówił, widniał wyraz wzniosłego uniesienia, miłość i szczerość.
Wzruszyło to do głębi starca.
— Dziękuję — wyszeptał.
— Może kiedyś nagrodzony będziesz za to bezinteresowne poświęcenie. Ale to jest przyszłość, a nam dziś o teraźniejszości pomyśleć trzeba, otóż jeżeli ja uciekać nie mogę, zaś ty nie chcesz, to trzeba będzie z powrotem zasypać tunel ostatnio wybity, a przynajmniej umocować to miejsce, po którem przechadza się wartownik, ażeby pod nim nie oberwała się ziemia, bo wtedy wszystko by się wydało i nas by rozłączyli niewątpliwie. Musisz to zrobić już sam, bo ja ci już pomóc nie potrafię... Idź zaraz i pracuj. Koniecznie trzeba, by do jutra wszystko było zrobione. Jutro po wizycie dozorcy przyjdź do mnie, będę ci miał coś do powiedzenia.
Dantes wziął rękę opata i uścisnął ją silnie. Potem wyszedł.



ROZDZIAŁ V.
SKARB.

Nazajutrz Dantes, gdy wszedł do celi opata, zastał go siedzącego na łóżku, z twarzą posępną, lecz spokojną i zrezygnowaną.
W ręce, w której mu władza pozostała, trzymał zwinięty jakiś papier.
Gdy Dantes wszedł, oddał mu papier ten w milczeniu, bez jednego słowa.
— Co to jest? — zapytał Dantes.
— Przypatrz się dobrze — odparł opat z uśmiechem.
— Patrzę... i widzę papier jakiś, w części opalony, a na nim gotyckie litery, wypisane jakimś dziwnym atramentem.
— Papier ten, — mogę ci to teraz powiedzieć, jest skarbem moim, którego połowa do ciebie należy. Zaś mówię ci to, bo się przekonałem coś wart.
Zimny pot wystąpił na czoło Dantesa. Do tej chwili unikał wszelkiej o tym skarbie wzmianki. Jak i inni myślał, że na tym jedynym punkcie umysł opata nie jest normalny. Powodowany uczuciami delikatności, wolał nie dotykać tej bolesnej kwestji.
Faria także zamilkł.
— Skarb twój... — szepnął Dantes niepewnym głosem.
Faria uśmiechnął się.
— W każdym wypadku, mój Edmundzie, serce twe ujawnia swą szlachetność. Z twej bladości i z twego pomieszania widzę, co się z tobą w tej chwili dzieje. Ale bądź spokojny, ja warjatem nie jestem bynajmniej. Ten skarb faktycznie istnieje. Jeżeli nie było mi przeznaczonem, bym ja go posiadał, ty go mieć będziesz niepodzielnie. Nikt mi nie wierzył, że ten skarb jest, że istnieje. Za warjata mnie miano. Ale ty powinieneś być innego o mnie zdania, powinieneś wierzyć, że to, co ja mówię — jest, musi być prawdą. Słuchaj mnie.
Lecz Dantes nie chciał pozwolić mu mówić.
— Przyjacielu — rzekł — paroksyzm ten znużył cię bardzo. Więc proszę cię: nie trudź się, odpocznij. Jutro mi opowiesz rzecz całą. Czyż to sprawa tak bardzo gwałtowna, rozmawiać o skarbie w naszem położeniu?
— Bardzo gwałtowna — odpowiedział starzec, — kto wie, czy jutro, albo pojutrze, nie przyjdzie trzeci paroksyzm? A wtedy wszystko byłoby stracone. O tak, nieraz z goryczą największą myślałem o tych skarbach, któreby mogły uszczęśliwić tysiące rodzin. Dziś ten skarb niezmierny w całości należy do ciebie. Weź, przeczytaj ten papier.
Dantes czytać zaczął.
— Jakże myślisz? — zapytał Faria.
— Ja tu nic wywnioskować nie mogę i nic nie rozumiem. Jest tu parę wierszy bez związku i parę wyrazów bez myśli. Może dokument miał kiedyś znaczenie, był zrozumiały... zniszczył go wszelako ogień i w obecnym stanie jest on niezrozumiały zupełnie.
— Dla ciebie, bo pierwszy raz go widzisz i czytasz, ale nie dla mnie, który ledwie że wzroku nie straciłem, rozczytując się w nim po nocach. Każde określenie tam się znajdujące odbudowałem — każdą myśl — uzupełniłem.
— Sądzisz więc, że poznałeś myśl tego dokumentu?
— Jestem pewien tego. Sam to zresztą osądzisz, lecz przedtem wysłuchaj, jakim sposobem ten papier dostał się do rąk moich.
— Cicho — przerwał nagle Dantes — słychać kroki dozorcy. Uciekam, dowidzenia. — I Dantes wyślizgnął się jak wąż przez wąskie przejście tunelu.
Faria zaś, pobudzony przestrachem, zdołał zdrową ręką przykryć taflą otwór i zasłonić go matą.
Ale to nie był dozorca, lecz sam komendant, który, dowiedziawszy się o nieszczęściu Farji, przyszedł właśnie, aby się przekonać, do jakiego stopnia ciężki jest stan chorego.
Faria przyjął go siedzący, unikając wszelkich ruchów, któreby ujawnić mogły, że jedna połowa jego ciała jest sparaliżowana. Lękał się, aby komendant nie zechciał czasem przenieść go do innego, zdrowszego więzienia i przez to nie rozłączył z Dantesem. Te szlachetne usiłowania nie pozostały bez skutku. Komendant opuścił Farję w przeświadczeniu, że warjat, dla którego uczuł przez chwilę coś w rodzaju litości, dotknięty był jedynie przelotną niedyspozycją.
Przez ten czas Edmund, siedząc na łóżku z głową pochyloną, starał się zebrać myśli.
Wszystko, cokolwiek dotąd z ust Farji wyszło, tchnęło prawdą i rozumem, nie można było wątpić w sprawność działania jego mózgu. A jeżeli tak, to i twierdzenia dotyczące jego skarbu, musiały mieścić w sobie prawdę. Lecz był w zwątpieniu. Tyle lat wszyscy o warjactwie Farji głosili... Więc nie spieszył z pójściem do celi opata. Bał się przekonać, że umysł opata, na jednym przynajmniej punkcie, nie funkcjonował sprawnie.
Te jego opowiadania o skarbie, nazbyt bo już były nieprawdopodobne.
Faria, widząc, że Dantes nie przychodzi, domyślił się obaw swego przyjaciela i bez względu na to, iż ledwo się mógł poruszać, poszedł sam do niego.
Usiłowania te usłyszał Dantes. Zadrżał i pobiegł na jego spotkanie, a następnie prawie wciągnął do swej celi.
— Otóż jestem — rzekł z anielskim wyrazem dobroci na ustach — widzę, że nie chcesz mych skarbów. Nawet i ty mniemasz, że są urojone. Słuchajże tedy.
Edmund wzruszony i zmieszany ułożył starca na swem łóżku, sam siadając na brzegu.
— Jak wiesz — mówił opat — byłem przybocznym sekretarzem i przyjacielem hrabiego Spada, ostaniego z książąt tego imienia. Jemu to jestem winien wszystkie szczęśliwe chwile w życiu. Nie był bogaty — aczkolwiek bogactwa rodziny Spadów przeszły w przysłowie: „Bogaty jak Spada“ — mówiono.
— Dom hrabiego Spada nie miał dla mnie tajemnic. Widziałem nieraz, jak wertował on stare księgi i familijne rękopisy. Nie pojmowałem, jaki mógł być cel tej jego pracy, zdaniem mojem — bezużytecznej. Raz mu to powiedziałem, rzucił na mnie okiem, w którem gorycz, ból i zniechęcenie się malowały. W milczeniu dał mi tom, zawierający historję Rzymu. Tam to, w rozdziale dwudziestym, omawiającym życie Aleksandra VI-go, znalazłem zakreślone, jego ręką, słowa, których zapomnieć nie mogę. Oto one:
„Wielkie wojny romańskie zostały już zakończone, lecz Cezar Borgia, mimo olbrzymich zdobyczy potrzebował ciągle pieniędzy, aby ujarzmić Italję. Papież, Aleksander VI, domagał się również gotowizny, dla załatwienia sporów z Ludwikiem XII, królem Francji. Koniecznością było przeto przeprowadzenie jakiejś korzystnej spekulacji, któraby zdołała wypełnić próżne szkatuły.
Nie było to łatwe w ubogiej Italji. Jego Świątobliwość zdecydował się ostatecznie na zamianowanie dwóch nowych kardynałów.
Naznaczenie na te godności ludzi wyjątkowo bogatych mogło dać olbrzymie wpływy.
W wypełnieniu projektu, Aleksander i Borgia rozglądać poczęli kandydatów i wybór padł na dwóch ludzi istotnie bardzo odpowiednich, mianowicie na Jana Rospigliosi, który ze względu na liczne urzędy i przedsiębiorstwa, mógł mieć zawsze tyle pieniędzy, ile ich tylko zapragnął, i na Cezara Spadę, najznakomitszego szlachcica i najbogatszego rzymianina. Gdy notablom tym stały się wiadome projekty Aleksandra VI, dotyczące ich osób — zgodzili się na nie bez namysłu, aczkolwiek pojęli odrazu, iż przyjdzie im zapłacić bardzo drogo za te zaszczyty. Obydwaj jednak dla nasycenia swej nieznającej granic dumy, gotowi byli poświęcić wszystko.
I w rezultacie skrzynie Borgiów wypełniły się ośmioma miljonami dukatów.
Nasi dostojnicy kościoła zostali zaproszeni przez Jego Świątobliwość na ucztę. Rospigliosi, odurzony tytułem szedł na nią rozpromieniony i tylko o niej myśląc. Spada był przezorniejszy. Zanim się udał do papieża, napisał testament, bo rozumiał niebezpieczeństwo, grożące zawsze tym, którzy się zbliżali do Borgiów. We właściwej porze Spada udał się na obiad. Aleksander już na niego oczekiwał. Gdy rozejrzał się w gronie gości, zbladł jednak straszliwie, ponieważ w ich liczbie zobaczył i swego bratanka, młodzieńca nad zwykłą miarę szlachetnego i pięknego, którego kochał nad życie i który był jego spadkobiercą. Znał zwyczaje dworu, to też lęk go ogarnął w chwili tej nietylko o siebie, ale i o cały swój ród. Szydercze spojrzenia Aleksandra VI upewniły go jeszcze w przekonaniu, że obawy te nie są bynajmniej bez podstaw.
Obiad się skończył. Spada raz jeden tylko znalazł sposobność, by zbliżyć się do bratanka i zapytać, czy otrzymał bilecik od niego, zawiadamiający go o testamencie. Młody Spada odpowiedzieć zdążył jedynie „nie“ i rozdzielono ich. I każdego z osobna poczęstowano puharami wina, nadzwyczajnej jakoby dobroci.
Obaj ci Spadowie w godzinę potem zmarli. Kardynał skonał w swym powozie, zaś siostrzeniec na progu swego mieszkania, w objęciach swej żony, dając jej jakieś znaki, których ta zrozumieć nie mogła.
Wtedy Cezar rzucił się na dziedzictwo po zmarłych. I nic nie znalazł. Żadnych kapitałów, ani kosztowności. Pozostał jedynie testament w ostatniej chwili przez Spadę skreślony, tej treści:
„Zapisuję ukochanemu bratankowi moje kufry i książki, pomiędzy któremi jest także brewjarz ze złoconymi rogami“.
Spadkobiercy podziwiali brewjarz, zachwycali się sprzętami, dziwiąc się zarazem mocno, że stary Spada, tak bezmiernie bogaty, żadnych bogactw nie zostawił, za wyjątkiem tych, jakie kryły się w bogatych bibljotekach.
Cezar robił dokładne poszukiwania. Jego słudzy przetrząsnęli wszystkie domy i wszystkie pałace do zmarłego należące — napróżno. Znaleziono za jakieś tysiąc dukatów kosztowności i drugie tyle w gotówce.
Rodzina domyślała się, że skarby zostały ukryte. Rozmyślano nad słowami młodego Spady, który konając, zdołał powiedzieć żonie: „szukaj pomiędzy papierami stryja“.
I szukali krewni, poszukiwania robił Cezar, lecz na ślad nie natrafiono. Spadkobiercy zniechęceni, sprzedali wreszcie pałace, domy i ogrody, które wtedy bardzo niewielką przedstawiały wartość. I tak mijały lata. Aleksander zmarł otruty. To samo Cezar.
Spadowie już nigdy nie wrócili do swej świetności i znaczenia, wieczna tajemnica okryła tę sprawę.
— Tyle nam mówi historja — rzekł po chwili odpoczynku Faria. — Spodziewam się, że nie wydaje ci się ona nieprawdopodobną i warjacką, nieprawdaż?
— Nie, nie, mój przyjacielu. Mów dalej, proszę.
— A więc słuchaj.
Ostatni ze Spadów, a mój przyjaciel, zmarł na moich rękach. W testamencie był zapis i dla mnie. Dostałem tysiąc dolarów oraz całą bibljotekę z pięciu tysięcy tomów łącznie z owym słynnym brewjarzem.
W r. 1807, na miesiąc przed dniem uwięzienia, a w 15 dni po śmierci Spady, odczytywałem po raz tysiączny chyba papiery Spadów, które chciałem ostatecznie uporządkować. Należało się przytem spieszyć, bo pałac należał już do jakiegoś cudzoziemca, który lada dzień objąć go miał w posiadanie.
Otóż w dniu owym, zmęczony pracą, opuściłem głowę i zasnąłem. Obudziłem się w ciemności. Wtedy chciałem zapalić świecę, a mając już ją w lewej ręce, prawą zacząłem szukać kawałka papieru, by nim świecę zapalić. Obawiałem się jednak, bym w ciemności nie wziął jakiegoś ważnego dokumentu, wtedy przypomniałem sobie, żem w brewjarzu widział kawałek starego pożółkłego papieru, który jako zakładka był używany. Papier ten przetrwał wieki. Po omacku szukać zacząłem tego niepotrzebnego świstka, aż go znalazłem. Wtedy skręciłem go i, przytknąwszy do gasnącego na kominku płomienia, zapaliłem.
I ujrzałem ze strachem, iż w miarę jak płomień trawił papier, ukazywały się na nim litery. Momentalnie płomień zgasiłem, wzruszony, rozwinąłem pozostałą resztę, by się przekonać, iż był zapisany specjalnym atramentem, który stawał się widoczny pod wpływem silnego ciepła. Jednę trzecią zakładki ogień już strawił. Był to ten sam papier, który rano był w twojej ręce. Odczytaj go raz jeszcze, mój Edmundzie, a jak przeczytasz, to ja ci go uzupełnię, dopowiem ci to, czego tam brakuje.
I domawiając słów tych, Faria powtórnie dał do ręki Dantesowi ów cenny kawałek papieru.
Dantes teraz już chciwie porwał go i gorączkowo zaczął go odczytywać:

„Dnia dzisiejszego, t. j. 25 kwietnia 1498 r. otrz... Aleksandra VI, a lękając się aby... nie zapragnął jeszcze dziedzictwa po mnie i nie... i Bontivoglio, zmarłych z otrucia... memu spadkobiercy, żem tak... bo je zwiedzał razem ze mną, to jest... wysepki Monte Christo, wszystko co pos... mieniach, djamentach, klejnotach, ja tyl... wynoszącego około dwóch mil.... znaleźć go można, podnosząc dwudziestą ska... przystani od wschodu w prostej linji. Dwa... w tych grotach; skarb zaś w kącie najod... który to skarb daję mu i zapisuję na zup... jedynemu dziedzicowi.
Cez...“

Dantes przeczytał, lecz wyraz rozczarowania widać było na jego twarzy. Nie rozumiał nic.
— Nie rozumiesz? A więc weź ten drugi kawałek papieru, przyłóż go do tamtego i przeczytaj je razem.
Dantes uczynił jak mu kazano i czytać zaczął:
„Dnia dzisiejszego, t. j. 25 kwietnia 1498 r. otrzymawszy zaproszenie na obiad do Aleksandra VI. z obawy aby, nie zadawalając się tem, ilem mu zapłacił za kapelusz kardynalski nie zapragnął jeszcze dziedzictwa po mnie i nie zgotował mi losu kardynała Patrara i Bontivoglio, zmarłych z otrucia, oświadczam memu bratankowi, Guidowi Spada, jako memu spadkobiercy, żem zakopał w miejscu, które zna, bo je zwiedzał razem ze mną, to jest w grotach małej wysepki Monte-Christo, wszystko com posiadał w sztabach złota, monecie złotej, kamieniach, djamentach, klejnotach; ja tylko jeden wiem o istnieniu skarbu, wynoszącego około dwóch miljardów dukatów rzymskich. Znaleźć go można, podnosząc dwudziestą skałę z przystani, od wschodu w prostej linji. Dwa otwory były w tych grotach, skarb zaś w kącie najodleglejszym, skarb ten daję mu i zapisuję go na zupełną własność, jako memu jedynemu dziedzicowi.

Cezar Spada“.

— Pojąłeś teraz o co tu chodzi?
— Jest to najformalniejszy testament, przez tyle wieków przez spadkobierców poszukiwany. Nie może to podlegać żadnym wątpliwościom. Lecz dlaczego nie postarałeś się o wydobycie tego skarbu natychmiast?
— To też ja bez żadnego namysłu tam pojechałem, zabierając ze sobą początek mej pracy o Zjednoczeniu Państw Włoskich, ale policja cesarska, oddawna już działająca wbrew temu co zamierzył Napoleon po narodzinach syna — zaaresztowała mnie. A teraz, — dodał Faria, wpatrując się w Dantesa, — cały ten majątek należy do ciebie. Przekazuję go ci, bo ja stąd nie wyjdę już nigdy.
— Ależ — wahając się, zapytał Dantes — czyż skarb ten nie ma innego prawnego dziedzica?
— Ród Spadów wygasł zupełnie. Ostatni przedstawiciel tego rodu zgasł na moich rękach, czyniąc mnie swym spadkobiercą, żadnej nie miał rodziny. Zapisując mi przytem ów symboliczny brewiarz, zapisał mi tem samem i wszystko, co się w nim znajdować mogło. Bądź spokojny zatem.
— Skarb ten przedstawia wartość...
— Dwóch miljardów dukatów rzymskich, co się równa dzisiejszym trzynastu miljardom franków conajmniej.
— Niemożliwe! — zawołał Dantes, przytłoczony ogromem tej sumy.
— A to czemu? — odpowiedział Faria. — Rodzina Spadów była najznakomitszą i najbogatszą w średniowieczu. Zadziwiać cię może olbrzymia ilość klejnotów. Pamiętaj, — że dawniejsza arystokracja nie zabawiała się, jak to dziś się zdarza, spekulacjami i aferami giełdowemi. Przecież i dziś jeszcze natrafić można na arystokratyczne familje rzymskie, które formalnie z głodu giną, posiadając miljony w klejnotach, obrazach i innych dziełach sztuki.
Edmundowi zdawało się, że śni.
— No, jakże? — rzekł Faria — nie dziękujesz mi?...
— Przyjacielu — rzekł Dantes — ten skarb do mnie nie należy, twoja to własność. Z jakiej racji mam go przyjmować od ciebie, nie jestem żadnym twoim krewnym?
— Jesteś moim synem, Dantesie — zawołał starzec — jesteś dzieckiem mej niewoli. Bóg mi cię zesłał, abyś był moim pocieszycielem, osłodził ostatnie chwile życia.
I Faria wyciągnął do Dantesa zdrową jeszcze rękę, zaś ten ze szlochem rzucił mu się na szyję.


ROZDZIAŁ VI.
TRZECI ATAK.

Od tej chwili, ich rozmowy toczyły się o skarbie.
Z ust Farji nie schodziło zdanie: jak wiele dobrego zrobić można na ziemi z takiem olbrzymiem bogactwem.
Lecz wówczas marszczyły się brwi Dantesa. Przysięga zemsty paliła jego serce, nią żył jedynie, nią jedną oddychał. Myślał, ile człowiek złego wyrządzić może nieprzyjaciołom swoim, miljardami rozporządzając.
Opat nie znał wyspy Monte Christo. Dantes znał ją doskonale. Wielokrotnie w pobliżu niej przepływał; leżała ona pomiędzy Korsyką, a Elbą, o dwadzieścia pięć mil od Pianos.
Raz miał tam nawet wypoczynek.
Wyspa ta nie była zamieszkała. Jest to bowiem pustynna skała jakby wybuchem wulkanów z głębi morza na powierzchnię wyrzucona. Dantes określał Farji położenie wyspy, zaś Faria doradzał Dantesowi, jak ma poczynać, by skarb bezpiecznie z głębin ziemi wydobyć, a następnie spieniężyć go korzystnie.
Słów testamentu Cezara Spady kazał Faria nauczyć się Dantesowi na pamięć. Wtedy opat zniszczył część dorobioną, przekonany, że choćby ktoś znalazł pierwszą — nie odgadnie o co chodzi.
Całe dnie trawili na naukach. Faria przygotowywał młodzieńca do życia, które się dla niego rozpocznie kiedyś, gdy przyjdzie godzina wyzwolenia.
I tak upływały miesiące i lata... Dość znośnie, aczkolwiek pojedyńcze dni dłużyły się im okropnie.
Faria nie spodziewał się odzyskać władzy w ręku i nodze, czerstwość umysłu nie opuszczała go wszelako, to też kształcił dalej Dantesa. Faria pracował, aby nie dać się starości, Dantes — aby wyzwolić się z przeszłości, by innym zupełnie stać się człowiekiem. Posiadł wielostronną wiedzę Farji niemal całkowicie. Mówił wszystkiemi niemal europejskimi językami, stał się wytworny w obejściu.
I tak upływały im, powtarzamy, dni, tygodnie, lata...
Pewnej nocy Edmund obudził się nagle z głębokiego snu, bo mu się zdawało, że go ktoś woła.
Otworzył oczy i usiłował przebić wzrokiem ciemności.
Głos bolejący rozległ się ponownie w ciszy. Nie było wątpliwości, to Faria go wzywał.
— Boże Miłosierny! — wyszeptał Dantes z trwogą — cóż tam takiego stać się mogło?
Porwał się z łóżka, odwalił kamień i puścił się szybko zwykłą drogą do celi opata.
Przy świetle kaganka dojrzał starca bladego, nieprzytomnego prawie. Oczy miał zmienione straszliwymi symptomatami, które Dantes znał już z poprzedniego ataku.
— No, mój przyjacielu — rzekł Faria — widzisz, co się ze mną dzieje i nie mam potrzeby ci mówić, co się stanie.
Edmund krzyknął rozpaczliwie i bezprzytomny z boleści rzucił się do drzwi, wołając:
— Pomocy, pomocy!
Faria miał tyle siły, że pochwycił Dantesa za rękę, gdy ten pochylił się nad nim ponownie.
— Cicho! — słabym rzekł głosem — bo zginiesz. O tobie tylko myśleć powinniśmy teraz, ażeby albo twoja niewola była znośniejszą, albo ucieczka możliwą do wykonania. Lat kilka musiałbyś stracić na ponowne wykonanie tego, cośmy we dwóch zrobili; a byłoby to stracone, jeżeli by się dozorcy dowiedzieli, żeśmy się komunikowali ze sobą. Bądź spokojny, gdy ja umrę, inny nieszczęśliwy zajmie moje miejsce. Wtedy jemu będziesz pocieszycielem. Może będzie on równie młody, jak ty, a wtedy do ucieczki ci pomoże, gdy ja — byłem ci przeszkodą. Nie będziesz miał wtedy do czynienia z trupem, jakim ja się stałem. Daj ci Boże! Co do mnie — to czas mój już przyszedł!
Edmund załamał ręce i z głębi serca zawołał:
— O! mój przyjacielu! ojcze mój! — nie mów tego, nie opuszczaj mnie! Nie, nie! — ty nie umrzesz, ja cię ocalę!
Podniósł nogę łóżka i wydobył z niej flakonik, uzdrawiającym płynem jeszcze wypełniony.
— Patrz — zawołał Dantes — jak dużo mamy jeszcze zbawczego płynu. Mów, czy mam i teraz postępować jak poprzednio?
— Niemasz już żadnej dla mnie nadziei — odpowiedział poważnie Faria — Bóg wszelako, stwarzając człowieka, tak głęboko w sercu jego zakorzenił miłość do życia, że na wszystko się waży, aby to życie zachować — zawsze, mimo wszystko, mu drogie.
— Widzisz więc, że jest jeszcze nadzieja. Ocalę cię.
— A więc popróbuj!... już mną owładają drgnienia, czuję, że krew zalewa mi mózg... Za pięć minut cały już będę we władzy cierpienia, za piętnaście — już żyć nie będę.
— Zabiegi rób te same, co poprzednio, nie czekaj długo, wlejesz mi teraz nie dziesięć, lecz dwanaście kropel tego lekarstwa. Gdybym po tej dozie, nie odzyskał przytomności, wlejesz mi w usta pozostałą resztę.
— Spełnię wszystko, jak rozkazałeś.
— Teraz — rzekł Faria — ty, jedyna mojego nędznego życia pociecho, ty, którego Bóg mi zesłał późno może — ale mi cię zesłał... teraz, gdy się już mam rozłączyć z tobą na wieki, — życzę ci szczęścia, życzę ci wszelkiego dobra, jakiego godzien jesteś i błogosławię cię, mój synu!
Dantes padł na kolana.
— Ale słuchaj przedewszystkiem tego, co ci powiem w tej chwili ostatniej. Skarb Spadów istnieje. Mówię ci to w godzinę śmierci. Jeżeli wyjdziesz z więzienia tego i pozyskasz skarby, — wspomnij sobie kiedy niekiedy, że stary opat, którego wszyscy mieli za warjata, — warjatem nie był.
Gwałtowne wstrząśnienie zatamowało mowę starcowi. Oczy nabiegły mu krwią.
— Bądź zdrów i żegnaj na wieki — wyjąkał jeszcze Faria, chwytając z konwulsyjnem drżeniem rękę młodzieńca.
— Boże mój, uratuj go, a weź moje życie — zawołał z rozpaczą Dantes, wznosząc błagalnie ręce do nieba.
— Cicho, cicho! — z wysiłkiem zaczął szeptać chory, a drgania konwulsyjne wstrząsać zaczęły jego ciałem — cicho, aby nas nie rozłączono, jeżeli uda ci się mnie ocalić.
— Ocalę cię. I nawet mam dużą nadzieję, bo atak zdaje się być słabszy niż poprzednio, o ile sądzić o tem mogę, bowiem cierpisz teraz o wiele mniej.
— Nie łudź się, dziecko — cierpię mniej, bo słabsze są już dziś moje siły. Oto wzrok mój gaśnie... daj mi jeszcze rękę, Dantesie, bądź zdrów, żegnam cię.
I czyniąc ostatnie wysilenie podniósł się.
— Monte Christo! — zawołał — pamiętaj o Monte Christo!...
I padł z powrotem na łoże.
Atak nastąpił. I bardzo silny. Pokręcone członki, wysadzone oczy, piana krwawa... wreszcie ciało bez ruchu — oto co pozostało na łożu boleści, po istocie rozumnej, co tu przed chwilą jeszcze leżała.
Dantes wziął lampkę, postawił ją na krawędzi łóżka, a wtedy światło drżące oświetliło twarz zeszpeconą i ciało pokurczone, martwe.
Z oczami wlepionemi czekał chwili rozpoczęcia ratunku, wreszcie wziął nóż, otworzył nim zaciśnięte zęby, odliczył dwanaście kropel płynu i zaczął oczekiwać skutku.
Czekał dziesięć minut, kwadrans, pół godziny, ale opat ani drgnął, ani się poruszył.
Drżący, potem zimnym oblany, z najeżonymi włosami... Edmund oczekiwał. Nie mógł rozstać się z nadzieją.
Aż wreszcie wylał resztę płynu w rozchylone usta.
Druga doza wywarła skutek galwaniczny, wstrząśnienie podrzuciło ciało martwe już, jak się zdawało, oczy rozbłysły jakimś okropnym blaskiem. Żaden wzrok znieśćby go nie mógł. Z piersi wyrwało się westchnienie... A potem ciało wracać zaczęło do pierwszej nieruchomości, oczy otwarte straszliwie — bez wzroku patrzyły.
Pół godziny, godzina, półtorej godziny upłynęło.
Przez ten długi czas wyczekiwania z sercem ściśniętem, Edmund czuł jak stopniowo tężało ciało, jak bicie serca coraz się głuchszem i coraz głębszem stawało.
Nareszcie znikły wszelkie ślady życia, ustały ostatnie pulsowania serca, członki przybierać zaczęły oliwkową barwę, oczy zmartwiały.
Była godzina szósta rano, dzień już zaczął do celi przenikać, blady jego promień, wstępując do więzienia, osłabił gasnącej lampy światło.
Odbicia dziennego blasku przechodziły po twarzy trupa i nadawały mu w pewnych chwilach pozory życia.
Dopóki trwała ta walka dnia z nocą, Dantes wahał się, miał jeszcze nadzieję; gdy dzień zajaśniał zupełny, musiał nakoniec uświadomić sobie tę prawdę, że jego przyjaciel odszedł od niego i już na zawsze...
Wówczas ogarnął go bezbrzeżny strach. Nie śmiał już przycisnąć do ust tej dłoni zwieszonej z łóżka, nie śmiał wpatrywać się w ten osłupiały wzrok, w te zbielałe oczy, których przymknąć już nie mógł.
Zgasił lampę, ukrył starannie i uciekł, zasuwając nad głową z największą ostrożnością taflę podłogi.
Zbliżała się chwila, w której dozorca odwiedzał więzienie; w dniu tym czynność tę rozpoczął od celi Dantesa, stamtąd zaś dopiero udać się miał do opata.
Gdy wszedł, Dantes udawał, że śpi jeszcze. Dozorca położył chleb, nalał do dzbanka wody i wyszedł, starannie, jak zazwyczaj, zamykając drzwi.
Wtedy Dantes udał się do celi swego przyjaciela.
Gdy się znalazł pod taflą ruchomą jego izdebki, usłyszał krzyki dozorcy, który wzywał pomocy.
Na te wołania zbiegli się inni dozorcy i czuwająca na dziedzińcu straż.
W jakiś czas przyszedł sam komendant nawet.
Edmund słyszał szmer przy łóżku, na którem trupa poruszono, słyszał głos komendanta, który rozkazywał twarz więźnia oblać zimną wodą i dopiero gdy to nie dało żadnego skutku — posłał po doktora.
Do uszu Dantesa dochodzić zaczęły wtedy śmiechy szydercze, zmieszane z nielicznymi głosami politowania.
— No — odezwał się jeden ze zbirów — warjat połączył się nakoniec ze swymi skarbami!
— Mimo takich bogactw, nie będzie miał czem zapłacić za całun.
— Eh!... alboż to całuny w zamku If tak drogo znów kosztują?
— Być może, że mu oddadzą po zniżonej cenie! Wszakże to osoba duchowna!
— W worku on wszystkie hołdy odbierze!
Przybył lekarz. Rozważał długo, określając chorobę, wreszcie zdecydował, iż śmierć nie podlega wątpliwościom.
Pytania i odpowiedzi następowały jedne po drugich z oschłością i taką bezwzględną obojętnością, że Dantes czuł się dotknięty do głębi serca.
Biednemu zdawało się, że cały świat powinien był czcić tego starca, tak samo, jak on sam czcił go i kochał.
— Nie jestem ja tem zbytnio uradowany, że starzec ten już nie żyje. Był bardzo łagodny, grzeczny i uprzejmy, bez względu na swe warjactwo.
— Prawda, proszę pana komendanta, możnaby go było bez straży pozostawić. On pięćdziesiąt lat by tu mógł siedzieć i ani pomyślałby o ucieczce.
— To mi przypomina regulamin więzienny, że śmierć więźnia musi być stwierdzona według ustanowionych przepisów — rzekł komendant.
— Możesz pan być w tym wypadku zupełnie spokojny; oznaki śmierci są tutaj niewątpliwe.
— Wierzę panu najzupełniej. Przepisy prawa jednakże są wyraźne. Zechciej więc pan spełnić wszystko to, czego domaga się prawo.
— A więc chociaż w tym wypadku są to ostrożności najzupełniej zbędne, niechże rozpalą żelaza.
Rozkaz ten drżeniem przejął Dantesa.
Dały się słyszeć liczne kroki, skrzypienia drzwi nieustanne, a w kilka chwil potem przyszedł i specjalista-operator najwidoczniej.
— Oto fajeczka i żelazo — zawołano.
W celi zapanowało głuche milczenie, zasyczało żelazo i po izbie rozszedł się przykry zapach palonego ciała.
— Widzisz pan, że tu niema wątpliwości — rzekł doktór — biedny warjat, już się wyleczył ze swej warjacji!
— Czy zmarły istotnie nosił nazwisko Farji?
— Tak jest. Pochodzić miał z bardzo starożytnej rodziny; był to człowiek nadzwyczaj uczony. Jego zboczenie umysłowe ograniczało się jedynie do bredzenia o skarbach.
— Zboczenie takie nauka określa mianem monomanji.
— Czyście nie mieli powodu uskarżania się na nieboszczyka? — zapytał komendant dozorców więzienia.
— Nigdy, panie komendancie — odrzekł jeden z zapytanych — przeciwnie, był zawsze bardzo uprzejmy, razu pewnego dał dla żony receptę na lekarstwo, które ją w zupełności uzdrowiło.
— A... nie wiedziałem, że miałem honor z kolegą mieć do czynienia — rzekł doktór. — Panie komendancie proszę cię, byś zechciał mieć pewne względy dla ciała zmarłego.
— Czy mamy tej formalności dopełnić w przytomności pana komendanta? — zapytał dozorca..
— Oczywiście. Spieszyć się tylko, bo ja nie myślę siedzieć tutaj cały dzień.
Ponownie rozległy się głosy przyspieszonych ruchów, potem szelest rozwijanego płótna i skrzypienie łóżka.
— Dziś wieczorem — powiedział komendant.
— Czy msza będzie odprawiona? — zapytał jakiś głos.
— Nie — odpowiedział komendant. — Kapelan twierdzy dostał wczoraj urlop tygodniowy.
— Et, co tam! — odezwał się czyjś głos — wszakże to osoba duchowna. Pan Bóg będzie mieć dla niego i bez tego względy, nie pozwoli, aby piekło wziąć miało kapłana!
Żart ten przyjęty został ogólnym śmiechem.
— A więc wieczorem, około godziny jedenastej — dał ostatni rozkaz komendant.
— Czy pozostawić kogo przy nieboszczyku?
— A to poco? — Zamknąć celę, jakby żył i kwita.
Odgłos oddalających się kroków, po zamknięciu drzwi, cichł stopniowo! Nastało głuche milczenie, milczenie pustki, milczenie grobu.
Serce Dantesa zlodowaciało.
Po chwili podniósł zwolna taflę posadzki i badawczym wzrokiem rzucił po izdebce.
Cela była pusta.
Dantes wszedł.


ROZDZIAŁ VII.
CMENTARZ ZAMKU IF.

Na łóżku, słabo oświetlonem ponurym blaskiem dnia, co przez małe okienko wpadał do pokoju, leżał rozciągnięty ogromny worek płócienny, w który zaszyto ciało zmarłego.
Był to całun Farji… ten całun, który — zdaniem jednego ze zbirów, tak niewiele na zamku If kosztuje.
Wszystko się tedy skończyło. Materjalny rozdział między Dantesem i jego przyjacielem był dokonany. Wczoraj jeszcze tak blisko siebie, dziś, rozdzieleni całą wiecznością… Już nie zobaczy nigdy tych oczu, już nie uściśnie nigdy jego ręki.
Usiadł na posłaniu łoża śmierci i oddał się gorzkim rozmyślaniom.
Sam, sam jest teraz. Wpadł w głuche milczenie, w nieobjętą nicość. Sam jest i tak już będzie na zawsze. Niema już wzroku, niema już głosu tej jedynej istoty, która go z życiem wiązała! Nie lepiej iść za nim, aniżeli pozostać tutaj, w tem więzieniu, przez ludzi i Boga zapomnianym? Myśl o samobójstwie, którą zjawienie się Farji odegnało — wróciła.
— Gdybym umarł — rzekł sam do siebie — poszedłbym tam, gdzie on jest teraz, a więc znów bylibyśmy razem. Jeżeli odszedł w nicość, w nicości, jeżeli do Boga, u Boga. Lecz jak umrzeć? Cóż łatwiejszego? Zostanę tutaj, a gdy przyjdą — pierwszego z nich zaduszę. Potem — mnie głowę zdejmą.
Lecz na myśl tak haniebnej śmierci — wzdrygnął się. A jednocześnie wybuchło w nim pragnienie życia.
— Umrzeć? o nie!... Umrzeć — nie zaznawszy rozkoszy życia? Nie, nie! Żyć pragnę, chcę walczyć. Muszę ukarać tych, którzy mnie wtrącili w tę otchłań niedoli. I nagrodzić przyjaciół.
Po tym wybuchu nadziei, przyszło zniechęcenie.
— Lecz pocóż ja się łudzę?.... Przecież z więzienia tego wydostać się nie sposób. Wyjść z niego można tą drogą jedynie, jaką wychodzi Faria!
Zaledwie wyrzekł te słowa, rozszerzyły mu się oczy, zamknął je natychmiast, jakby błyskawica myśli, która się w nim narodziła, oślepiła go.
Powstał, podniósł rękę do czoła, jakby dostał zawrotu głowy: dwa, czy trzy razy przeszedł się po stancji i stanął ponownie przed łożem.
— Boże! Kto mi tę myśl zsyła? Czy to Ty, Wielki Boże? Czy też ty może, przyjacielu mój, Fario?
Jeżeli zmarli tylko wyjść stąd mogą, a więc ja zajmę miejsce zmarłego!
W wykonaniu myśli tej Dantes rzucił się na ów worek, rozciął nożem, wyjął trupa, zaniósł do swego więzienia, położył na łóżku, okrył kołdrą od stóp do głowy, jak zwykł był sam się okrywać, raz ostatni ucałował zlodowaciałe już ciało i wrócił tą samą drogą do pokoju Farji, zasłonił otwór taflą, następnie otworzył tak zwaną szufladę, wyjął z niej igłę i nici, zrzucił odzienie, aby czuć było gołe ciało pod płótnem, wsunął się w worek rozpruty, ułożył się w nim na wznak i tak leżąc zaszył rozpór wewnątrz worka.
Gdyby kto wypadkiem wszedł w tej chwili do celi usłyszałby bicie serca nieszczęśliwego młodzieńca.
Dantes, po wizycie dozorcy, mógł spokojnie oczekiwać na wypadki, lękał się tylko, by komendant nie zmienił dyspozycji i nie dał rozkazu wcześniejszego usunięcia trupa z celi. Wtedy zniknęłyby jego nadzieje.
Mając długie godziny oczekiwania przed sobą, rozważać począł, co go spotkać może?... a także — jak ma sobie poczynać w każdym wypadku.
Jeśliby w drodze grabarze poznali, że niosą żywego w miejsce umarłego, — nie da im czasu do namysłu, silnem cięciem noża rozpruje worek od góry do dołu, skorzysta ze sprawionego przestrachu i ucieknie.
Gdyby go chcieli zatrzymać — trudno... użyje noża.
Jeżeli go odniosą na cmentarz, ułożą w dole i posypią ziemią — pozwoli na to, przeczeka jakiś czas — utoruje sobie nożem drogę poprzez świeżo wzruszoną ziemię — i wyjdzie na powierzchnię.
Ciężar ziemi nie może przecież być tak wielki, aby go zdołał zgnieść! Powietrza w worku starczy na czas jakiś.
A jeżeli nawet ciężar ziemi okazałby się zbyt wielki — tem lepiej! Raz się skończą jego męki.
Jednego obawiał się tylko, — by dozorca odwiedzając wieczorem jego celę — nie spostrzegł zamiany.
Pocieszał się i uspakajał tem, że dozorca rzadko kiedy przemawiał do niego, prawie nigdy zaś nie zbliżał się, gdy leżał na łóżku.
A godzina odwiedzin dozorcy zbliżała się. Jedną ręką, do piersi przyłożoną, usiłował przytłumić uderzenia serca, drugą zaś ocierał zimny pot, występujący gęstemi kroplami na czoło.
Godziny upływały zwolna, żaden ruch żywszy, żaden alarm nie zakłóciły ciszy.
Dozorca przeto nic nie zauważył, bo godzina jego wizyty niewątpliwie minęła już.
Uszedł więc pierwszego niebezpieczeństwa!
Było to dobrą wróżbą.
Nakoniec przyszła decydująca chwila. Na korytarzu dały się nagle słyszeć powolne stąpania.
Dantes zebrał całą swą odwagę, wyprężył się i przytłumił oddech.
Przy drzwiach celi kroki te stanęły, drzwi się otworzyły i dwóch ludzi weszło do celi, Zaczęli się zbliżać do niego... zalśniło blade światło, potem dało się słyszeć stuknięcie mar, postawionych na kamiennej posadzce.
Nakoniec ludzie ci podnieśli w górę worek, a z nim — i jego.
— Ależ jak na starca — to porządnie ciężki!
— Mówią, że co rok przybywa człowiekowi pół funta wagi.
— Zrobiłeś węzeł?
— Poco węzeł?... — pomyślał Dantes.
Ułożono go na marach, dwaj grabarze, poprzedzani tym, który niósł latarnię, a który oczekiwał na korytarzu, zaczęli wchodzić po schodach.
I nagle owionęło żywego trupa świeże powietrze nocy.
Rozpoznał odrazu, że wiatr był północno-wschodni.
Tragarze uszli ze dwadzieścia kroków, potem zatrzymali się i postawili mary na ziemi.
Jeden z niosących oddalił się.
— Gdzież jestem? — zapytał Dantes sam siebie.
— Wiesz co, że on nie jest tak bardzo lekki — rzekł pozostały przy marach, siadając na jednym końcu.
— Powiedz mi też, ty bestjo, — zawołał następnie — czy też ty znajdziesz kiedy to, czego szukasz?
— Czego on chce i czego szuka? — pomyślał znów Dantes.
Wykrzyknik ukontentowania rozległ się nagle w ciszy.
— Ale też naszukałem się porządnie, zanim znalazłem!
— Ach!... niedołęga jesteś.
Szczęśliwy znalazca zbliżył się do Dantesa i złożył obok niego jakiś przedmiot tak ciężki, że aż mary zadrżały. Jednocześnie skrępowano Dantesowi silnie nogi.
— A więc węzeł masz?
— Bądź spokojny, wszystko jest w porządku.
— A więc dalej w drogę.
Podnieśli mary i poszli.
Uszli nie więcej jak pięćdziesiąt kroków i zatrzymali się czekając na otworzenie bramy twierdzy. Po chwili byli już poza jej murami.
I Dantes, po tylu latach, usłyszał szum fali.
— Szkaradny czas — rzekł jeden z nich. — Biedak nie najlepszą mieć będzie podróż.
— Masz rację. Biedny opat zmoknie. Samochcąc naraża się na niebezpieczeństwo kataru.
I głośno obaj roześmieli się.
Dantes nie mógł pojąć znaczenia tego żartu, jednakże zimny strach zmroził mu ręce.
— No, nakoniec jesteśmy na miejscu.
— Nie, musimy jeszcze parę kroków przejść. Pamiętasz, jak ten, cośmy go nie tak dawno wyprawiali w podróż, nie dotarł do celu, lecz rozbił się o skały?
Poszli jeszcze kilkanaście kroków, potem Dantes uczuł, że jeden bierze go za głowę, drugi za nogi i... że zaczynają go kołysać.
— Raz, dwa, trzy... — zawołali jednocześnie.
I w tym momencie uczuł, że został wyrzucony w przestrzeń, że przebijał powietrze jak raniony ptak, z niewysłowioną, zawrotną szybkością. Spadał. Zamarło serce.
Spadał coraz szybciej, szybciej i tak okropnie długo...
Aż nakoniec, jak strzaskany maszt, wpadł w wodę zimną jak lód.
Z piersi jego wydarł się nieświadomy krzyk.
Tak więc Dantes został wrzucony w morze, na dno którego ciągnęła go trzydziesto-funtowa kula, do nóg przywiązana.
Cmentarzem zamku If było morze.


CZĘŚĆ TRZECIA.
NA WOLNOŚCI.
ROZDZIAŁ I.
WYSPA TIBOULEN.

Dantes pozbawiony tchu, odurzony, tyle miał jednak przytomności umysłu, że wstrzymał oddech; mając prawą rękę na wszystko przygotowaną, rozciął worek i do połowy wydobył się z niego. Mimo to, czuł, że jest gwałtownie pociągany w dół przez kulę; przeciął więc szybko powróz krepujący mu nogi i, uderzywszy silnie nogą, wypłynął na powierzchnię, gdy tymczasem kula wraz z workiem poszła w dół na dno morza.
Dantes wypłynął na powierzchnię jedynie dla zaczerpnięcia powietrza, obawiając się, by grabarze nie spostrzegli go — dał nurka ponownie.
Gdy po raz drugi wypłynął, był już daleko od miejsca gdzie go wrzucono. Podniósł się tedy na fali i rozejrzał wokoło. Spostrzegł, że niebo grozi burzą; krótkie fale bezładnie przelewały się na morzu, smagał je wiatr.
Takie było morze, któremu powierzył swe życie. Poza niem czerniała w mroku posępna skała, która mu zabrała połowę życia.
Na jej szczycie silna latarnia morska rzucała na morze swe blaski. Dzięki niej, Dantes widział, że grabarze stali pochyleni, jakby wpatrując się w odmęty morskie.
Musieli niewątpliwie usłyszeć krzyk, który się wydarł z jego piersi.
Gdy Dantes spostrzegł to, zanurzył się natychmiast i dopiero w znacznej odległości od miejsca, z którego rzucono go w morze, wypłynął. Przyszło mu to łatwo, ponieważ był nurkiem zawołanym. W Marsylji cieszył się sławą najlepszego pływaka.
Nurkował teraz tak długo, aż latarnia znikła mu z oczu.
Należało teraz rozejrzeć się w położeniu. Najbliższe wyspy, które zamek otaczały, Ratenhau i Pomegue, były zamieszkałe, nawet maleńka Daum miała licznych mieszkańców. Najbezpieczniejszymi zdawały się być Tiboulen i Lemaire. Były o milę odległe od zamku.
Dantes postanowił przeto przypłynąć do jednej z nich. Ale jak tego dokonać wśród nocy?
Naraz spostrzegł światło, niby gwiazdę zwiastunkę; rozpatrzywszy się, doszedł do przekonania, że była to latarnia portowa w Planierre. Zmierzając ku niej, zostawiał wyspę Tiboulen nieco na lewo, zbaczając przeto na lewo, powinien był właśnie na tę wysepkę natrafić.
Jednak, by się do niej dostać, przepłynąć należało milę drogi.
Faria mówił mu nieraz, gdy widział go smutnym: „nie poddawaj się, Dantesie, pamiętaj, że jeżeli będziesz chciał uciec, będziesz zmuszony płynąć bardzo długo; a do pływania potrzeba sił. Wyrabiaj przeto w sobie siły“.
Wśród ciężkich zapasów z falami, przyszła Edmundowi na myśl ta przestroga; gdyby nie ta rada i nie gimnastyka, którą codziennie w więzieniu uprawiał, nie podołałby teraz zadaniu. Dzięki niej był panem żywiołu.
Zresztą lęk dodawał mu odwagi. Wsparty na wierzchołku fali przysłuchiwał się, czy szmer jaki nie dojdzie jego uszu? Każda wynioślejsza poza nim fala zdawała mu się łodzią pościgową. Zdwajał wtedy wysiłki. Zbliżało to szybciej do celu, ale i wyczerpywało siły.
Płynął i płynął. Straszliwy zamek coraz bardziej ginął. Nie widział go już, a tylko czuł go jeszcze poza sobą. Upłynęła godzina, a Dantes odurzony poczuciem wolności, które zawładnęło całą jego istotą, śmiało i dzielnie posuwał się w zamierzonym kierunku.
— Bogu chwała, płynę już z godzinę — pomyślał — jeżeli nie pomyliłem się w kierunku, niezadługo powinienem być przy Tiboulen, jeżeli jednak pomyliłem się?
Zadrżał z przerażenia.
— Niech się dzieje wola Boska! — pomyślał. — Płynąć będę, póki mi sił starczy, póki będę zdolny rękami poruszać, póki nie dostanę kurczów w całem ciele. Potem... No! pójdę na dno i będzie koniec.
I płynął, wytężając wszystkie siły. Naraz niebo zasępiło się jeszcze bardziej, chmury piętrzyły się nad niem. Jednocześnie pierwszy kurcz chwycił go w kolanie lewej nogi.
Imaginacja podsunęła mu myśl, że to może naskutek uderzenia kuli i że za mgnienie oka usłyszy huk wystrzału karabinowego. Huk jednak żaden nie doszedł jego uszu.
Naraz dotknął ręką lądu. Wtenczas dopiero spostrzegł, iż to, co w ciemności brał za ciemną chmurę, było masą spiętrzonych skał.
Była to właśnie wyspa Tiboulen.
Stanął na nogach, postąpił parę kroków i wyciągnął dziękczynnie ku Stwórcy dłonie, a następnie padł na granity, wyczerpany zupełnie.
Pomimo wiatru i burzy, pomimo ulewnego deszczu, co już padać zaczynał, strudzony i wycieńczony wysiłkiem zasnął snem, który sprowadza strudzenie ciała, gdy dusza i sumienie czuwają.
Po godzinie takiego snu, zbudził go huk gromu. Burza szalała, jak dziki zwierz spuszczony z łańcuchów. Gęste błyskawice spadały z niebios na ziemię, oświetlając morze i skały.
W ich świetle Dantes się upewnił, że istotnie znajduje się na wyspie Tiboulen, — na wyspie zupełnie niezamieszkałej i bezpłodnej. Powstał i poszedł wyżej, ażeby się skryć w zagłębieniach skał. Burza bowiem szalała z wzrastającą wciąż siłą.
Od huku piorunów aż drżały skały. Przy świetle błyskawicy Dantes ujrzał, pomiędzy wyspą Lemaire, a przylądkiem Croiselle, o ćwierć mili od Tiboulen, mały statek rybacki, zapędzony burzą w te strony. Drugi za nim, na innym wierzchołku fali, migał jak widmo, idąc naprzód z niesłychaną szybkością.
Dantes chciał krzyczeć, że zginą, jeżeli w tym kierunku posuwać się będą. Czyż mogli go jednak usłyszeć? Rybacy zaledwie sami siebie słyszeli. Przy świetle drugiej błyskawicy dojrzeć było można, że żeglarze wdrapują się na maszty, że statek tonie.
Zdawało mu się, że ci nieszczęśliwi zobaczyli dawane przez niego znaki, że go dosłyszeli nakoniec. Było już jednak zapóźno.
Ponad wyciągniętym masztem, powiewały poszarpane w strzępy żagle. Po chwili maszt zanurzył się w falach.
Krzyki konania odbiły się o uszy Dantesa. Fale z taką siłą biły o brzeg, morze tak anormalnie było wysokie, że o tem, by tonący mogli się wydostać na brzeg, nie mogło być mowy.
Wkrótce wszystko pochłonęła noc. Ucichły wołania.
Dantes wychylił się z za skały, sam się na zatratę narażając. Wytężał wzrok, ale nic już nie zobaczył; wytężał słuch — lecz słyszał jedynie ryk morza. Wszystko znikło, pozostała tylko burza. Burza, straszna posłanniczka Boga, co jedna z wichrami walczyć zdolna i spienione fale pokonywa.
Aż wreszcie wicher zaczął przycichać, uspokoiły się fale, chmury tak groźne rozpraszać się zaczęły po niebie jakby uciekając przed światłem księżyca. Na ciemnym szafirze nieba rozbłyskać zaczęły gwiazdy. Wreszcie na wschodzie zarysowała się czerwona wstęga, płomieniejąca coraz bardziej. Pojaśniały fale, stawać się zaczęły szare, srebrzyste, purpurowe, szmaragdowe wreszcie. Dzień nastał.
Dantes patrzył z zachwytem na ten wspaniały obraz przyrody, którego nie widział tak bardzo dawno.
W świetle dnia, zwrócił wzrok badawczy ku fortecy. Ponury gmach wznosił się ponad falami, na szczycie stromych skał, z groźnym majestatem.
Była prawie piąta rano. „Za dwie, trzy godziny — powiedział Dantes do siebie — przyjdzie dozorca do celi i znajdzie w nim trupa mego biednego przyjaciela. Wznieci się popłoch, zaczną szukać — znajdą otwór i przejście. Potem badać będą ludzi, którym powierzono wrzucić trupa do morza; ci zeznają że słyszeli krzyk mój. W godzinę potem ukażą się na morzu liczne barki, przepełnione żołnierzami i rozpoczną pościg za zbiegiem, nie bez słuszności mniemając, że zbyt daleko uciec przecież nie mógł. Huk dział obwieści brzegom, że więzień uciekł z zamku. Wszyscy ścigać go wtedy zaczną, jak wściekłego psa. Żołnierze rozgłoszą, w jakim stanie uciekł więzień, a wtedy nikt nie da przytułku nagiemu i zgłodniałemu. Co począć?... Jestem głodny i dokucza mi pragnienie“...
Zniechęcenie ogarnęło go zupełnie. Wtedy wzniósł oczy do nieba, padł na kolana i zaczął się modlić.
— Boże! Boże wielki!... Dopomóż mi, Boże!
Gdy tak modlił się żarliwie, na wysokości wyspy Pomegue pokazał się żagiel niewielki, a następnie i cały statek prujący łatwo ciche już wody seledynowego morza. Wyszedł najwidoczniej z portu marsylskiego i płynął na pełne morze.
— Boże! popłynąć na ich spotkanie — oto ratunek, przetnę im drogę. Przecież mnie przyjmą na pokład. Gdyby mnie zapytali, kto jestem? — odpowiem, że jestem rozbitkiem!... Więc dalej, na ich spotkanie.
I Dantes chciał już skoczyć w morze, gdy rzuciwszy wypadkiem okiem na skały, ujrzał, że na jednej z nich wisi czapeczka frygijska jednego z majtków, w rozbiciu zatopionych, zaś pod skałą tą, unosiły się szczątki rozbitego statku, którymi morze miotało, bijąc nimi, niby taranami o brzeg.
Dantes pobiegł przedewszystkiem po skałach, w stronę gdzie się znajdowały szczątki okrętu, pochwycił czapeczkę, a następnie wybrał kawałek strzaskanego masztu, który miał mu ułatwić pływanie, i popłynął w kierunku drogi, po której statek miał przepływać.
— Teraz już jestem ocalony, — zawołał w duchu.
Przekonanie to dodało mu sił. Wkrótce ujrzał zbliżający się żaglowiec, pędzony wiatrem, pomiędzy zamkiem If a wieżą w Planierre. Z jego obrotów Dantes wywnioskował, że statek płynie nie na Korsykę, lub do Sardynii, lecz kieruje się w stronę Włoch. Przepływać więc będzie pomiędzy wyspą Jaros a Calaseraigne.
I popłynął w odpowiednim kierunku.
Statek i pływak stopniowo zbliżali się do siebie i już tylko ćwierć mili ich rozdzielało.
Dantes wzniósł się tedy na maszcie i zaczął powiewać w tę i ową stronę czapką, na znak niebezpieczeństwa, czego jednak nikt na statku nie zauważył.
Chciał więc krzyczeć, ale zmierzywszy okiem odległość poznał, że to próżny wysiłek, bo jego głos nie mógłby dojść do statku, głuszony szumem fal. Wtenczas dopiero ocenił całą doniosłość swej przezorności, że się chwycił szczątku rozbitego okrętu.
Z tem większą energją zaczął płynąć i coraz bardziej zbliżał się do celu. Gdy był już bardzo blisko, raz jeszcze uniósł się na fali, wywijając czapką i krzycząc.
Spostrzeżono go na koniec. Statek zahamował swój rozpęd, a załoga spuszczać zaczęła na morze małą łódź.
Po krótkiem oczekiwaniu, łódź z dwojgiem ludzi pomknęła w stronę rozbitka... Dantes porzucił deskę, zaczął ze wszystkich sił płynąć na spotkanie.
Lecz przeliczył się ze swymi siłami. Zaczęły mdleć mu ręce, nogi odmawiać posłuszeństwa, pierś ciężko dyszała.
Krzyknął raz jeszcze z rozpaczą, co nie pozostało bez echa, wioślarze bowiem zdwoili pęd, a jeden z nich zawołał po włosku „odwagi“. Wyraz ten doszedł do niego w chwili, gdy fala, której przepłynąć nie zdołał, przeszła ponad jego głową. Pokazał się raz jeszcze, dobywając sił ostatnich, zrobił parę ruchów bezużytecznych, krzyknął raz jeszcze i zapadł ciężko w głąb morza.
Rzut fali wyniósł go na szczęście raz jeszcze na powierzchnię. Zdawało mu się, że go pochwycono wtedy za włosy i ogarnął go mrok; nie słyszał i nie widział nic, wpadł w zupełne omdlenie.
Gdy otworzył oczy, leżał na pokładzie statku, który szedł już dalej swą drogą. Spojrzał w jakim płynęli kierunku? Statek od zamku If się oddalał.
Był tak wycieńczony, że jego wykrzyknik radości wzięto za westchnienie bólu. By go rozgrzać i pobudzić obieg krwi rozcierali go wełnianemi ręcznikami: inny majtek, który na łodzi dodawał mu odwagi, nacierał mu wódką skronie, pozostali, wśród nich dowódca statku, spoglądali na niego dobrotliwie. Kilka kropel rumu podniosło jego siły, tak, iż mógł już odpowiadać na pytania.
— Coś za jeden? — zapytał sternik, po francusku, lecz bardzo złym akcentem.
— Majtek — odpowiedział Dantes, w niemniej złym języku, lecz po włosku. — Burza spotkała nas przy przylądku Margion i rozbiliśmy się o te skały przeklęte.
— Skąd się tu wzięłeś?
— Właśnie byłem na tych skałach, na które wdrapałem się, a o które kapitan rozstrzaskał sobie głowę. Pozostali dwaj moi towarzysze utonęli również, ja tylko ocalałem z całej załogi. Gdy dojrzałem wasz statek rzuciłem się wpław na wasze spotkanie, w obawie iż wyczekiwanie ratunku na wyspie, — przeciągnąćby się mogło zbyt długo. Niech Wam Bóg zapłaci, ocaliliście mi życie. Nie miałem już nadziei widzenia ludzi, już tonąłem, gdy jeden z was, koledzy, pochwycił mnie za włosy.
— To ja! — rzekł jeden z majtków, na którego twarzy, otoczonej czarnemi zwojami włosów, malowała się szczerość i otwartość — nie było co robić, boś już szedł na dno.
— Tak, — odpowiedział Dantes, wyciągając ręce — tak, przyjacielu, szedłem już na dno. Dziękuję ci z całego serca.
— Słowo daję!... wahałem się co robić. Z brodą na pół metra długą i włosami do połowy pleców, — wyglądałeś raczej na rozbójnika, aniżeli na uczciwego marynarza.
Dantes przypomniał sobie, że w rzeczy samej, od czasu jak się dostał na zamek If, ani razu brody nie golił, ani też strzygł włosów.
— A tak — odpowiedział — uczyniłem ślub Najświętszej Pannie, że przez dziesięć lat nie będę strzygł włosów, ani golił brody. Dziś skończył się czas tego ślubowania mego i oto w dniu takim omal że nie utonąłem.
— Cóż my tu z tobą robić będziemy — zapytał dowódca.
— Róbcie co chcecie! Wszystko co miałem — straciłem do tego stopnia, że nagi stoję przed wami. Ale widzicie, że jestem dobrym majtkiem. W drodze nie będę jadł darmo waszego chleba. No a potem zostawicie mnie w pierwszym lepszym porcie. Służbę na statku znajdę wszędzie.
— Czy znasz morze Śródziemne?
— Od dzieciństwa rozbijam jego fale.
— I porty znasz wszystkie?
— Do każdego, choćby najmniej dogodnego, zobowiązuję się wejść do portu, z zawiązanemi oczyma.
— No, jeżeli tak, to kapitanie nasz, — zawołał majtek, — który w chwili dla Dantesa groźnej, dodawał mu odwagi, jeżeli ten nowy nasz towarzysz prawdę mówi, to czemu by nie miał zostać z nami?
— Zapewne... jeżeli tylko prawdę mówi?.. — odpowiedział kapitan tonem powątpiewania. — W takiem położeniu, jak on w tej chwili się znajduje — złote góry obiecywać się zwykło; gdy jednak przyjdzie dopełnić obietnic...
— Dotrzymam więcej, aniżeli obiecuję!
— Oho! — zawołał z uniesieniem kapitan — zobaczymy to, zobaczymy!
— Jeżeli się zgodzicie, to wam tego dowiodę natychmiast — rzekł Dantes podnosząc się. — Dokąd płyniecie?
— Do Livorno.
— Nacóż więc przedłużacie sobie drogę, tracąc czas?
— Dlaczego nie bierzecie pełnego wiatru w żagle?
— Chcieliśmy obejść leżącą na drodze wyspę Rion.
— I tak miniemy ją w odległości dwunastu węzłów.
— A to, bracie, marsz do steru — zawołał kapitan — przekonamy się, czy robić, czy gadać, potrafisz!
Dantes nie pozwolił, by mu powiedziane raz drugi powtórzono. Poskoczył i pewną ręką pochwycił za ster; za pierwszem, lekkiem naciśnięciem przekonał się, że statek znajduje się w dobrym stanie; aczkolwiek nie mógł zaliczany być do najlepiej zbudowanych.
Zakomenderował: każdy na swoje stanowisko!
Czterej majtkowie, składający załogę statku, szybko i sprawnie zajęli swe miejsca.
— Holuj! — rzucił Dantes rozkaz.
Spełniono go natychmiast.
— A teraz przycumuj!
I ten rozkaz wykonany był jak najdokładniej.
Dzięki tym manewrom, statek ruszył zdecydowanie naprzód, bez zbędnego lawirowania, biorąc kierunek wprost na Rion, lecz nie wpadł na nią, ponieważ prąd spychał go w bok, co w wyniku dało, iż przeszedł obok wyspy oddalony o kilkanaście węzłów.
Widząc ten manewr tak wspaniale wykonany, kapitan krzyknął: „brawo”, a za nim — i wszyscy majtkowie.
— Widzicie, — rzekł Dantes, odejmując ręce od steru — że będę wam użyteczny w podróży. Jeżeli taka będzie wasza wola, — pozbędziecie się mnie w pierwszym porcie, do którego zawitacie. Zostanę tam, a z pierwszego żołdu, jaki otrzymam, zwrócę wam koszta mojego utrzymania, a także odzieży, której mi mam nadzieję, pożyczycie.
— Zgoda, zgoda!... wszystko będzie dobrze, byleś tylko nie był zbytnio wymagający.
— Ja to mam tylko koszulę i spodnie zbywające — to więc jedynie ofiarować ci mogę — rzekł Jakób.
— Właśnie tych jedynie rzeczy mi potrzeba.
— A więc zaczekaj chwilę, przyjacielu, zaraz ci to przyniosę.
I Jakób znikł pod pokładem, lecz za chwilę ponownie się ukazał, niosąc odzienie, które Dantes włożył na siebie, z oznakami dużego zadowolenia.
— Nic więcej ci nie potrzeba?
— Przydałby się kawałek chleba i parę łyków tego doskonałego rumu, którym nacieraliście mi ciało.
Dantes od czterdziestu ośmiu godzin nic nie miał w ustach.
Dano mu chleba ze słoniną, zaś Jakób wetknął mu w rękę flaszkę z rumem.
Dantes podnosił już flaszkę do ust, lecz w ruchu tym spojrzał na zamek If, i zatrzymał się nagle.
— Cóż tam takiego?... Co się stało w twierdzy?
Biały obłoczek ukazał się bowiem nad basztami zamku If, a potem huk wystrzału rozszedł się daleko.
Majtkowie podnieśli głowy, spoglądając jeden na drugiego.
— Co to? Co się stało?...
— Musiał więzień uciec z zamku i z tej zapewne przyczyny walą z dział.
Kapitan rzucił badawczy wzrok na młodzieńca, który — mówiąc to — właśnie flaszkę do ust podnosił. Gdy jednak spostrzegł, z jaką flegmą i smakiem rum połykał, — wszelkie podejrzenia zgasły w nim bez śladu.
— Ale też mocny ten wasz rum! Niech was diabli! — zawołał Dantes, ocierając rękawem od koszuli pot, strumieniem płynący mu z czoła.
— Mniejsza zresztą o to — mruknął kapitan — gdyby tak nawet było, tem lepiej! Miałbym wtedy o jednego zucha więcej.
Dantes, wzmocniony na siłach, poprosił ponownie, by go przy sterze postawiono.
Sternik uradował się tą propozycją, rzucił jednak okiem na kapitana, pytając go wzrokiem, czy może oddać rudel?... Ten, również spojrzeniem, wyraził zgodę.
— Którego dziś mamy? — zapytał Dantes od niechcenia Jakóba, mając już rękę na sterze.
— Którego? 28 lutego, jeżeli się nie mylę.
— A roku?
— Co takiego?... O rok się pytasz?.. — czy masz źle w głowie, czy też drwić sobie chcesz ze mnie?
— Nie, ani mi to w głowie! Lecz widzisz ja dziś, w czasie rozbicia się statku, omal nie oszalałem i chwilami zdaje mi się, że zupełnie straciłem pamięć.. Więc zapytuję ponownie: którego roku mamy?
1829-y — odparł wstrząsając głową Jakób.
Tak więc czternaście lat, co do jednego dnia, pozostawał Dantes w więzieniu.
W dziewiętnastym roku życia wtrącono go do lochów. W trzydziestym czwartym Bóg go z nich wyprowadził.
Bolesny uśmiech przemknął mu się po twarzy. Co się stało z ojcem, przez ten długi czas? Co z Mercedes?
W oczach jego rozbłysła błyskawica gniewu, zemsty!
Wspomniał trzech ludzi, którym zawdzięczał swą niedolę i ponowił przysięgę, że się zemści na tych ludziach, noszących imiona: de Villeforta, Danglarsa i Fernanda.
A przysięga ta nie była już czczą i bezsilną pogróżką. Był wolny. Wolny niewątpliwie, bo żaden już statek, najszybszy chociażby, nie byłby już zdolen doścignąć żaglowca, który on prowadził.



ROZDZIAŁ II.
KONTRABANDZIŚCI.

Nie potrzeba było Dantesowi dnia całego nawet, by poznał, z kim ma do czynienia.
Zacny dowódca „Młodej Amelji“ (tak się nazywał statek), aczkolwiek nie był w szkole opata Farji, mówił jednak wszystkiemi językami, jakie są w użyciu przez ludy zamieszkujące nad brzegami tej wielkiej sadzawki, którą my Śródziemnem morzem nazywamy.
To mu dawało możność łatwego porozumiewania się ze wszystkimi ludźmi bez żadnego zawodu, których pełno było zawsze w każdym porcie.
Znajomość z ludźmi takiego pokroju może być przykrą, może być niebezpieczną nawet, lecz dla właścicieli statków tajemniczych bywa zawyczaj nader korzystną.
Czytelnicy nasi już się domyślili zapewne, że Dantes znalazł się na statku kontrabandzistów. Z tej to właśnie przyczyny dowódca przyjął go początkowo z nieufnością. Obawiał się mianowicie, czy jego gość nie jest wypadkiem celnikiem? Wiedział bowiem z doświadczenia, że ci panowie chwytać się potrafią nader sprytnych sposobów.
Umiejętności żeglarskie Dantesa a także bystrość, szczerość i odwaga, jakich dowody złożył zaraz na wstępie — rozproszyły rychło te obawy.
Gdy rozległy się wystrzały z zamku If, powziął inne znów podejrzenie, czy czasem niema na pokładzie jednego z „gości królewskich” — ale to go mniej niepokoiło. Lecz i to podejrzenie znikło natychmiast, gdy Dantes huk dział zamku If przyjął z takim niewzruszonym spokojem.
Dantes przeto miał tę przewagę nad dowódcą, iż wiedział z kim miał do czynienia, gdy dowódca — o swym gościu nie wiedział nic a nic.
W takim stanie rzeczy przybyli do Livorno. — Gdy Dantes wysiadł na brzeg, odrazu udał się do fryzjera, aby kazać sobie obciąć włosy i brodę ogolić. Cyrulik przyglądał się jego uwłosieniu, lecz w końcu wziął się do pracy.
Po skończonej operacji, fryzjer podał mu zwierciadło, a wtedy Dantes, po raz pierwszy od lat czternastu zobaczył twarz swoją.
Czas i niewola nie pozostały bez śladów.
Gdy wstępował w mury zamku If, twarz miał okrągłą, szczerą i wesołą, dyszącą szczęściem.
Jakże się zmienił! Owalny rysunek twarzy wydłużył się, usta zacisnęły się i znieruchomiały; oczy, będące zwierciadłem duszy — tliły się posępnem światłem, cera nakoniec była jakby popiołem przysypana.
Głęboka, zdobyta w więzieniu wiedza, wybiła również swe piętno, nie tylko na twarzy, ale i na całej postaci. Z czoła bił blask myśli, oczy patrzyły rozumnie, ruchy pełne były wytworności i dystynkcji, aczkolwiek pełne siły.
Nawet głos zmienił się nie do poznania.
Gdy się Dantes przyjrzał sobie, posmutniał. Zmienił się, miało to i swe dobre strony. Jest wprost nie do pomyślenia, aby ktośkolwiek poznać go mógł na świecie. Sercem chyba. A więc poznałby go ojciec. Mercedes... może.
Po wyjściu od fryzjera, Dantes wstąpił do pierwszego lepszego magazynu i kupił sobie odzież majtka. Jak wiadomo, jest ona bardzo niewyszukana i składa się z białych pantalonów, koszuli w pasy i czapki frygijskiej.
Gdy tak ubrany stanął przed dowódcą „Młodej Amelji” — ten go nie poznał i Dantes musiał mu opowiedzieć całą historję swego rozbicia, ażeby ten uwierzył nakoniec.
Jakto, ten zgrabny i wysmukły majtek, byłby istotnie owym brodaczem, którego umierającego wydobyto na pokład?
To też kapitan zaproponował mu natychmiast, by pozostał u niego w służbie, dając mu korzystne warunki. Dantes zgodził się chętnie, z tem jednak zastrzeżeniem, że obejmuje swe obowiązki jedynie na trzy miesiące. Plany, jakie snuł w głowie, nie pozwalały mu bowiem na dłuższe wiązanie się słowem.
„Młoda Amelja“ zaledwie tydzień odpoczywała w Livorno; w czasie tym została naładowana kolorowemi muszlami, zakazaną bawełną i tytuniem angielskim, nieostemplowanym naturalnie.
Gdy to zostało zrobione, należało wymknąć się z portu, bez żadnych opłat i wyładować to wszystko na brzegach Korsyki, gdzie ich oczekiwali aferzyści francuscy.
Szczęśliwie udało im się oszukać czujność straży celnej i wypłynąć na otwarte morze. Nazajutrz przepływali w pobliżu wyspy Monte Christo. Dantes przenikliwym wzrokiem wpatrywał się w piramidy skał granitowych, zaróżowionych blaskiem wschodzącego dnia. Myślał, iż dość rzucić się w morze, a za pół godziny byłby już na wyspie, za godzin kilkanaście wiedziałby już, czy kamienne łono tej wyspy mieści istotnie skarby nieprzebrane, czy też były one jedynie fantazją chorego mózgu Farji?
Ale cóżby tam zrobił bez żadnych narzędzi?... jakby do ludzi powrócił?
Trzeba więc było czekać!
Na szczęście, cnotę cierpliwości posiadał. Przez lat czternaście przecież czekał na wolność; z łatwością więc mógł czekać teraz parę miesięcy na bogactwo.
W dodatku, jeżeli to bogactwo było chimerą tylko.
Prawda, iż ów list kardynała Spady jest dziwnie przekonywujący, jasny i ścisły. Wszelako?
Powtórzył go sobie w myśli. Nie zapomniał ani jednego słowa; miał je doskonale w pamięci.
Świt następnego dnia zastał „Młodą Amelję“ na wysokości Alerji. Tam już w pewnym małym porcie, oczekiwano ich i w parę godzin cały ładunek statku był wyładowany.
Następny dzień zbiegł na ładowaniu statku innymi towarami: cygarami Hawana, Xeresem i Malagą.
I wyruszyli w drogę, lecz podróż powrotna nie była tak szczęśliwą, wpadli bowiem na łódź strażniczą.
Po krótkiej utarczce padł na pokładzie jeden z celników, lecz i załoga „Młodej Amelji“ nie wyszła bez szwanku. Dantes i jeden z majtków zostali ranieni.
Dantes, aczkolwiek kula utkwiła mu w lewem ramieniu, był uszczęśliwiony tym wypadkiem, radował się raną.
I powtarzał słowa poety greckiego: „Boleści! — wszak nie ty jesteś nieszczęściem“.
Dzięki uprzejmości i staranności Jakóba, który zaopiekował się rannym, a także pewnym ziołom, znanym jedynie przemytnikom — rana szybko się zagoiła.
Wtedy Dantes wystawił na próbę wartość moralną Jakóba. Za staranie około siebie, ofiarował mu część swej płacy, lecz ten odrzucił propozycję z pogardą.
Wypadek ten wzmocnił pomiędzy nimi uczucia.
Trzymiesięczna podróż miała się już ku końcowi. Dantes w rzemiośle kontrabandzistów nabył tej biegłości, jaką od lat młodzieńczych posiadał w marynarskim zawodzie. Obznajmił się ze wszystkiemi obyczajami, poznał przytem znaki tajemnicze, po których poznawali się wszyscy ci pół-rycerze i pół-rozbójnicy.
Ze dwadzieścia razy był przy wyspie Monte Christo, jednak nie znalazł sposobności, by móc na niej wylądować.
Nie mógł bez obcej pomocy dostać się na wyspę. I nie wiedział, jak się wziąć do tego.
Ale przypadek przysłużył mu się najlepiej.
Gdy już byli z powrotem w Livorno, kapitan, mający do niego ogromne zaufanie, wziął go raz pod rękę i zaprowadził do jaskini „Pod złotą łodzią“, w której zbierali się najznakomitsi kontrabandziści i piraci ze wszystkich pobrzeży Śródziemnego morza.
Patrząc na nich, przyszło mu na myśl, ile dokonaćby mógł człowiek, któryby zdołał skupić w swem ręku wszystkie te idące samopas siły, w jednę zwartą armję, posłuszną woli jednego człowieka.
Kapitanowi „Młodej Amelji“ narazie chodziło o rzecz małej wagi, aczkolwiek dużego dla jego interesów znaczenia.
Zaproponowano mu mianowicie, by naładował statek swój bardzo kosztownymi towarami: dywanami tureckimi, jedwabnemi materjałami z Levantu i kaszmirami, i wszystko to wyładował w jakiemś miejscu ustronnem, w nieznanej nikomu przystani, gdzieby już statki francuskie zabrały towary te na swój pokład i kontrabandę uwiozły do Francji.
Ogromny zysk miał być nagrodą operacji tej, o ileby się ona udała: conajmnniej po sześćdziesiąt piastrów na głowę.
Chodziło tylko o to, gdzie ma być dokonane to wyładowanie towarów?
I wtedy Dantes poddał kapitanowi myśl wybrania wyspy Monte Christo, mającej doskonałą zatokę.
Kapitanowi myśl ta wydała się doskonałą i natychmiast zaproponował wspólnikom Monte Christo, jako punkt wymiany. Ci zgodzili się natychmiast.
Gdy Dantes to usłyszał zadrżał z radości i wzruszenia.
Powstał, by ukryć wrażenie i parokrotnie przeszedł się po zadymionej tavernie.
Był na progu urzeczywistnienia swych marzeń.
Już na drugi dzień „Młoda Amelja“ wyszła z portu i pełnymi żaglami skierowała się ku wyspie tajemniczej, bo nikomu nieznanej.



ROZDZIAŁ III.
WYSPA MONTE CHRISTO.

Zdarza się czasami na świecie, iż ludzie, którzy byli długo igraszką złego losu, szczęśliwym zbiegiem okoliczności wybijają się na wierzch i dochodzą do upragnionego celu; tak też i Dantesa spełniły się pragnienia: stanął nakoniec stopą na wyspie, która — kto wie?... może mu da owe wyśnione skarby!
Gdy „Młoda Amelja“, ręką Dantesa prowadzona, trąciła nakoniec o brzeg wyspy on, który zawsze tak doskonale umiał panować nad sobą, nie umiał przytłumić okrzyku radości i wyskoczył na ląd, zanim załoga zdążyła opuścić kotwicę.
Noc była zupełna. Jasny księżyc rozświetlał poświatą swą skały Monte Christa i srebrzył cicho skarżące się morze.
Nie czas było na zachwyty i na marzenia. Gdy tylko „Młoda Amelja“ stanęła u brzegu, natychmiast otrzymała sygnał, że statek, z którym dokonać miała zamiany — przybywa.
Należało się wziąć do wyładowania. Robota poszła jednak bardzo szybko i została ukończona przy pierwszych blaskach rodzącego się dnia.
Dantes miał przed sobą wolny dzień. Wziął tedy strzelbę, proch i kule i pod pozorem polowania wyruszył w góry. Towarzyszył mu Jakób, którego Dantes nie śmiał oddalić, by tem nie rozbudzić podejrzeń, zawsze możliwych. Zaledwie uszli parę kilometrów, gdy Dantes celnym strzałem powalił wspaniałego kozła! wtedy poprosił Jakóba, by ten zaniósł upolowaną zwierzynę towarzyszom na ucztę, sam zaś poszedł dalej.
Miał już plan gotowy. Myślał o skarbie, lecz i towarzyszach, z którymi rozstać mu się przyjdzie.
— Za dwie, trzy godziny — mówił do siebie — ludzie ci opuszczą wyspę tę i, o sześćdziesiąt piastrów bogatsi, znów narażać będą swe życie, aby zdobywać raz jeszcze więcej swój ubogi zarobek. I powrócą do Livorno, ażeby tam rozproszyć z rozrzutnością wszystkie zapracowane pieniądze.
Ja, dziś, żyć tak nie mógłbym już dłużej. Jestem panem nadziei. Jutro, prawda, przyjdzie mi ją może utracić, tę nadzieję moją, i będę od tych towarzyszy moich stokroć uboższy, lecz idę los mój wykuwać.
Lecz nie, tak nie będzie! Mądry, nieugięty Faria nie dałby się nigdy tak omamić ułudzie. Ten skarb być więc musi i jest!
I zaczął śledzić, rozpatrywać skały, czy nie natrafi na znak jaki, któryby go naprowadził na ślad ukrytej groty?
Idąc brzegami morza, na jednej ze skał zdawało mu się, iż znalazł pewne ślady ręki ludzkiej.
Nadzieja pierś mu ożywiła.
Zaś znaki mnożyły się, powtarzały. Najwidoczniej kardynał Spada umyślnie je robił, ażeby w razie nieszczęścia jego siostrzeniec mógł trafić po nich.
Czy tylko ślady te nie ściągnęły już oczu niepowołanych? Czy nie wydały tajemnic w łonie ukrytych?
W oddaleniu kilkuset metrów od zatoki, w której stała na kotwicy „Młoda Amelja“, Dantesowi wydawać się zaczęło, że rozrzucone masy skał zaczynają się skupiać. Tutaj więc należało rozpocząć poszukiwania już z motyką w ręku.
Dantes zdecydował, iż na dziś dość już zrobił narazie i postanowił wracać do kolegów. I tak uczynił, mając już plan, jak teraz postąpić należy.
W czasie tych poszukiwań Dantesa, jego towarzysze przygotowali ucztę poranną, na którą złożyć się miały: chleb, konserwy rybne, pieczeń z upolowanego kozła, owoce, rum angielski i sycylijskie wino.
W chwili, gdy kozła już dopiekali, na rożnie własnego wynalazku, — ujrzeli zbliżającego się Dantesa, skaczącego lekko ze skały na skałę. Dali znak wystrzałem, by wracał. Wtedy już pędem zaczął zbliżać się do nich.
Gdy go śledzili oczami, patrząc na jego rączy bieg, osunęła się nagle w rozpadlinie noga Dantesowi i z okropnym krzykiem spadł on z dość wysokiej skały na brzeg morza.
Wszyscy wtedy, jak jeden mąż podążyli na ratunek. Pierwszy dobiegł Jakób i ujrzał Dantesa leżącego we krwi i nieprzytomnego. Wlano mu w usta dobrą porcję araku, co dało ten skutek, iż otworzył oczy.
Wyraz ogromnego cierpienia wykrzywił mu usta i zaczął się skarżyć boleśnie na straszny ból w kolanie.
Chciano go przenieść na statek, lecz przy pierwszem poruszeniu go, z krzykiem orzekł, iż woli raczej umrzeć, niż narażać się na ból nie do zniesienia, jaki mu sprawia najmniejszy ruch. I zaczął prosić towarzyszy, by nie zajmowali się nim i nie psuli sobie uczty, zaś on tymczasem odpocznie.
Marynarze nie dali się prosić zbyt długo. Byli głodni, a zapach pieczystego był nazbyt smakowity.
Po godzinie powrócili jednak. Lecz cierpienia Dantesa nie zmniejszyły się wszelako, — zdawały się nawet potęgować i noga, jak mówił, spuchła mu bardzo.
Kapitan, który musiał, pod grozą utraty zarobku, jeszcze przed nocą rozwinąć żagle, nalegał bardzo, by pozwolił się przenieść na pokład.
Dantes usiłował zadość uczynić temu żądaniu, lecz przy poruszeniu się zbladł silnie i zdawał się omdlewać.
— Musi mieć kość strzaskaną — rzekł wtedy dowódca. — Ano, trudno!... nie możemy tak porzucić towarzysza. Pozostaniemy z nim razem.
Postanowienie to zdziwiło majtków nad wszelki wyraz. Nie znali jeszcze swego kapitana. Decyzję tę przyjęli bez wahania, gdyż szczerze Dantesa pokochali.
Dantes jednak nie chciał się zgodzić na to.
— Nie, — odpowiedział kapitanowi — jeżeli ja okazałem się aż tak niezgrabny, ja jeden ponieść za to muszę karę. To też jedźcie, koledzy, ja tutaj pozostanę. Gdy będziecie powracać, zabierzecie mnie wtedy ze sobą. Przez ten czas noga mi już napewno wydobrzeje. Tak będzie najlepiej. Zostawcie mi tylko trochę konserw i sucharów, a także strzelbę, proch i kule, zostawcie mi jeszcze motykę, to sobie przy jej pomocy uczynię lepiankę nad głową.
Kapitan, widząc iż będzie to najlepsze wyjście z trudnej sytuacji, zgodził się na to mówiąc:
— A więc zgoda, odjeżdżamy. Zabawimy około ośmiu dni w drodze, i powrócimy, by cię zabrać ze sobą.
Jeden Jakób nie chciał się zgodzić na to, by Dantesa pozostawić samego.
— Jakto, zrzekasz się swej części podziału? — zapytał wzruszony Dantes.
— Zrzekam się — odpowiedział Jakób — i to bez żalu. Nie zostawię cię samego, towarzyszu, w niedoli.
— Dobrym kolegą jesteś, Jakóbie, — zawołał wtedy Dantes. — Niech ci Bóg nagrodzi twoje dobre serce, dziękuję ci, lecz nie mogę przyjąć twej ofiary. Nic mi przecież nie grozi na tej wyspie bezludnej, zaś pożywienie mi zostawicie. Potrzebny mi jest odpoczynek, nic ponad to. Zresztą, mam nadzieję, iż znajdę na tej wyspie zioła, które mnie uzdrowią.
Cóż było robić na wolę Dantesa, wyrażoną w słowach tak kategorycznych? To też koledzy, aczkolwiek ociągając się, pożegnali go i wkrótce odpłynęli.
Oddalając się, serdecznie go jeszcze ze statku pozdrawiali. Dantes powiedział sam do siebie:
— Oto ludzie, wśród których nie zamarły jeszcze uczucia przyjaźni!
I wpatrywał się długo w oddalający się statek. Gdy znikł mu już z oczu zupełnie, wtedy podniósł się z ziemi żwawo i lekko, jak dzika koza, stała szczytów tych i skał mieszkanka, pochwycił jedną ręką strzelbę, zaś drugą motykę i pobiegł szybko ku skale, która, jego zdaniem, kryła w swem łonie skarb.
— Teraz — zawołał, przypomniawszy sobie opowieść „Tysiąca i jednej nocy“: Sezamie, otwórz się.


CZĘŚĆ CZWARTA.
ANIOŁ MIŁOSIERDZIA.
ROZDZIAŁ I.
ZDUMIENIE.

Gdy Dantes zbliżał się do „swej“ skały, słońce dobiegało do szczytu swej dziennej drogi, zalewając wszystko swemi oślepiającemi blaski. Tysiące koników polnych dzwoniło w powietrzu, do wtóru im liście mirtowe i oliwne grały swem drżeniem, co tworzyło przedziwną symfonię dnia letniego. Na rozpalonych granitach igrały jaszczurki, które wyglądały jak ruchliwe szmaragdy, rozrzucone po skałach.
Dzikie kozy igrały na pochyłościach... cała wyspa tchnęła życiem, aczkolwiek nie było na niej ludzi.
I właśnie, być może dlatego, Edmund czuł się sam, zupełnie sam. Lecz miał wiarę, wierzył, że oko Stwórcy czuwa nad nim.
Wyczuwał jednak w sobie jakieś uczucie bolesne, które jakby bojaźnią, czy lękiem było. Nie był to jednak żaden strach przyziemny lecz raczej niewiara, by oczekiwane szczęście istotnie spotkać go mogło w tej pustce.
Uczucie to było do tego stopnia silne, że aż tamowało mu oddech w piersiach i musiał zaprzestać pracy, gdy wziął motykę do ręki. Porzucił ją więc i wziął ponownie strzelbę i zręcznie, jak koza wdrapywać się zaczął na szczyty najbardziej niedostępne.
Ten wysiłek uspokoił go. Zwolna zszedł na brzeg morza i zaczął pilnie oglądać upatrzoną skałę, by się zdecydować, gdzie ma uderzyć motyką, ażeby wytrysły z niej szmaragdy, brylanty, rubiny i posępne ametysty... najczystsze złoto, wreszcie.
Przypomniał sobie pouczenia Farji, jak do poszukiwań wziąć się należy.
I podniósł oczy w górę, jakby w błękitnych niebiosach pragnął zaczerpnąć natchnienia. Po chwili opuścił je, jakby istotnie jakiś duch świetlany oświecił go.
Śmiało przeszedł kilka kroków i pewną ręką uderzył w skałę, odwalając jej złomy.
Zauważył jednak, że skała jest niejednolita i że odwala kamienie nieznaną jakąś masą spajane. Usuwał warstwę za warstwą, podziwiając z jaką sztuką były ułożone.
Po półgodzinnej pracy wybił otwór dość głęboki i kilkanaście centymetrów szeroki. Pobiegł do drzewa oliwnego, odciął gałąź i starał się podważyć murowanie, lecz tu dało ono nadspodziewanie silny opór.
Opadły wtedy Dantesowi ręce. Lecz oczy jego padły w momencie tym na róg z prochem.
Uśmiechnął się na ten widok. Proch wysypał do chustki, następnie skręcił i natarł saletrą, z wydłużonych rogów jej robiąc lonty, wreszcie umieścił ją w wybitym otworze. Następnie ostrożnie zapalił jej najdłuższy róg i szybko ukrył się w załamie skały, która w chwilę potem zatrzęsła się cała, a następnie rozległ się ogłuszający huk.
Posypały się kamienie, a gdy wszystko się uspokoiło, Dantes ujrzał, iż tam, gdzie przed chwilą był mały otwór tylko, utworzyła się teraz przepastna otchłań.
Nie można było wątpić dłużej, była to pieczara!
Okrzyk radości wydarł się z jego piersi.
Nigdy wspanialszy rezultat nie uwieńczył podobnie szybko tak niewielkich usiłowań.
Po chwili odurzenia, Dantes jakby po schodkach wszedł w głąb groty. I znów ogarnęło go zdumienie. Zamiast ciemności spodziewanych, zamiast ciężkiego i zgniłego powietrza — ujrzał łagodne blaski, zgóry się sączące i odetchnął wprawdzie chłodnem, lecz czystem powietrzem.
Powietrze to i światło przenikało przez otwór wysoko w górze znajdujący się, przysłoniony gałęziami drzew.
Upojony Dantes rozpatrywać zaczął wszystkie zakątki groty, lecz nic godnego uwagi nie zauważył. Tyle zaledwie, że sople wapienne na ścianach połyskiwały kryształami, jak djamenty.
— Niestety — rzekł do siebie Dantes, którego ogarnęła znów fala zwątpienia — zapewne są to całe skarby, jakie się tu mogą znajdować!
Wtem przypomniał sobie słowa testamentu, które pamiętał doskonale: „w najodleglejszym zakątku drugiej groty“.
On zaś był w pierwszej grocie, a w tej nigdy żadnych skarbów nie było, więc i teraz ich również niema.
Należy przeto poszukać wejścia do drugiej groty.
W wykonaniu myśli tej, Dantes wziął się do pracy. Obejrzał pokłady kamienia i wybrał miejsce — gdzie jego zdaniem należało przedewszystkiem rozpocząć próby.
I zaczął motyką uderzać w granity. Żelazo początkowo dźwięczało głucho, trafiając w twardą skałę, lecz w pewnem miejscu wydało mu się, iż echo zaczyna odpowiadać mniej wyraźnie. Uderzył przeto całą mocą swych sił — i motyka uwięzła w skale. W miejsce granitu — ukazał się biały kamień, miękki i kruchy.
To mu dało do myślenia. Z największym wysiłkiem wyrwał motykę i uderzył nią raz drugi i t. d. Posypały się okruchy kamieni, sztucznie jakąś masą spajanych...
Ten nowy dowód prawdziwości słów Farji, o dziwna naturo ludzka! zamiast spotęgować jego odwagę — wyzbył go resztki sił. Uczuł, że jest prawie bliski omdlenia. Porzucił więc pracę i wyszedł na powierzchnię ziemi.
Aczkolwiek od rana nie miał nic w ustach, ani pomyślał o jedzeniu. Wypił jedynie trochę rumu i, wzmocniony tem na siłach wszedł ponownie do jaskini.
Motyka, która do niedawna tak mu ciężyła znów wydała się lekką, to też ze spotęgowaną energją wziął się do pracy, która teraz okazała się jeszcze tem łatwiejsza, że w głębi poukładane kamienie nie były już niczem spajane, a tylko poukładane szczelnie, bez najmniejszych szczelin.
Praca więc szła szybko i była lekka, to też niezadługo wybił otwór tej wielkości, że mógł był już się przezeń przecisnąć.
Jeszcze parę kamieni zwalonych, nowy przypływ nadziei, i Dantes wszedł do drugiej groty, testamentem zapowiedzianej.
Sklepienie tej drugiej jaskini było już o wiele niższe. Ciemności w niej panowały absolutne i przejmowały przerażeniem.
Powietrze w niej było również bardzo ciężkie, to też Dantes nie wszedł odrazu, czekając, ażeby napływ powietrza z pierwszej groty oczyścił powietrze drugiej.
Gdy to się stało, Dantes śmiało wkroczył do otchłani, tem śmielej czyniąc to, iż ciemności dla niego nie istniały.
Bez żadnych wątpliwości orzekł, gdzie się znajduje w grocie tej owo miejsce „najbardziej odległe“.
Poszedł tam i na miejscu tem stanął, a wtedy dziwne go ogarnęło wzruszenie na myśl, że jego poszukiwania są już na ukończeniu teraz, że trzeba jeszcze było na jakieś pół metra w głąb ziemię przekopać, a wtedy radość najwyższa, lub też rozpacz bez granic ogarnąć go miały na zawsze.
Lecz nawet i w tej chwili nie odstąpiła go odwaga.
Pochylił się i mocno kopać zaczął ziemię.
Po niezliczonych uderzeniach, jego motyka uderzyła nie w ziemię i nie w kamień, lecz jakby w żelazo.
Nigdy pogrzebowa pochodnia, nigdy lód, co krew ścina, nie wywarły silniejszego wrażenia, aniżeli to, jakiego Dantes doznał w tej chwili.
Raz jeszcze z rozmachem uderzył żelazem i znalazł znów silniejszy opór, lecz odpowiedział mu inny, tępy dźwięk.
Motyka uderzyła najwidoczniej w drzewo.
Wtem nagły cień zasłonił przed nim światło idące z otworu.
Motyka wypadła z ręki Dantesa, porwał za strzelbę i wybiegł nad brzeg morza, szukając wzrokiem wroga.
Lecz to dzika koza przebiegła około otworu, a teraz spokojnie szczypała trawy na szczycie skały.
Dantes w pierwszej chwili chciał ją zastrzelić, lecz... darował jej życie. Spodziewana radość złagodziła jego serce.
Natomiast uciął suchą gałęź limpy, zapalił ją w żarze, jaki pozostał w ognisku rozpalonem jeszcze rano przez towarzyszów i wrócił z tą zaimprowizowaną pochodnią do jaskini.
Przy jej świetle miał się przekonać ostatecznie, co mu losy dać miały?
Na początek stwierdził, że domysły jego były trafne; motyka istotnie uderzała raz w żelazo, to znów w drzewo.
Utkwił wtedy pochodnię w ziemi i wziął się znów do dzieła.
Po godzinie pracy, całe wieko kufra było odsłonięte. Był on dębowy, gęsto żelazem okuty.
Na samym środku, na srebrnej blasze, jaśniały herby rodu Spadów.
Wszelkie tedy wątpliwości zostały rozproszone ostatecznie. Skarb jest, boć przecie z taką przezornością zakopać musiano kufer z wielkimi skarbami jedynie.
Dantes znów się wziął do pracy, po której cały kufer był z ziemi wydobyty i widać było dokładnie wszystkie okucia, zamki, antaby i zawiasy.
Teraz Dantes chciał wydobyć kufer z dołu, lecz szybko poznał, iż było to ponad siły jednego człowieka. Chciał kufer otworzyć wtedy, lecz przekonał się, że zamki i zawiasy również nieprzełamany stawiały opór. Wierni ci stróże jakby nie chcieli wydać skarbu.
Dantes udał się więc raz jeszcze o pomoc do żelaza; założył ostrze motyki pomiędzy wieko, a boczną ścianę kufra, podważył wieko, które, po dużych wysiłkach, odskoczyło nakoniec, przyczem poodpadały zawiasy.
Gorączkowe drżenie opanowało Dantesa.
Zamknął oczy, jak dziecko, gdy wśród ciemności ujrzeć chce w oczach gwiazdy, których niema; następnie otworzył je i stanął olśniony.
Kufer był podzielony na trzy przegrody. W pierwszej błyszczały zaśniedziałe złote talary, w drugiej — lane sztaby złota, w trzeciej — djamenty, siejące oślepiające blaski, perły, rubiny, szmaragdy, szafiry i inne drogie kamienie.
Dantes nie dowierzał oczom. Zaczął brać do ręki wszystkie te skarby swoje. Lecz po chwili rzucił to wszystko i wybiegł z jaskini. Zapragnął powietrza chciał uświadomić sobie, że to nie wizja... lecz rzeczywistość.
Wbił paznokcie w piersi, uczuł ból — i oprzytomniał.
A więc tak! — to prawda! Skarb istniał i on był jego panem!
Założył ręce na głowę, ścisnął ją silnie, jakby brzemię myśli chciał powstrzymać.
Rzucił się wreszcie w najdziksze zarośla, darł się na cyple najbardziej niedostępne. Dzikie kozy i pierzchliwe ptaki morskie uciekały przed nim w popłochu.
Nakoniec padł na mchy i długi czas przeleżał bez ruchu, następnie wstał i jakby ciężko chory, powlókł się z powrotem w stronę jaskini.
Wszedł do pierwszej groty, potem do drugiej i padł tam w ciemności, na kolana, przyciskając obie ręce do drgającego serca; i zaczął szeptać modlitwę, którą Bóg tylko zrozumiał. Modlił się gorąco i to mu dało ulgę, uczuł się spokojniejszym i od tej chwili dopiero zaczął wierzyć w to, że jego szczęście jest rzeczywiste.
Potem wstał i już zupełnie spokojnie zaczął rachować swe skarby.
Było tam przedewszystkiem tysiąc sztab złota, każda wagi jednego kilograma. Dwadzieścia pięć tysięcy dukatów złotych, wartości 80 franków każdy. Co do drogich kamieni, to z tych niewielka tylko ilość znajdowała się w surowym stanie, większość była kunsztownie oprawiona i szlifowana przez najlepszych mistrzów, co dawało im o wiele większą wartość.
Wieczór już zapadł, a jeden z największych bogaczów ziemi stał ciągle jeszcze nad swymi skarbami, głodny i wyzuty z ostatka swych sił.
Był jednak szczęśliwy. Szczęśliwy przyszłością, jaka się przed nim otwierała.



ROZDZIAŁ II.
LORD WILMOR.

Noc Dantes spędził u wejścia do swej jaskini, ze strzelbą w ręku.
Nastał dzień, którego wyczekiwał z utęsknieniem.
Gdy zabłysły pierwsze promienie słońca, udał się na skały i rozejrzał dookoła, lecz wyspa była jak i poprzednio pustynna i pustynne bez jednego żagla było morze.
Wtedy Dantes wrócił do groty, napełnił kieszenie złotem i drogimi kamieniami, następnie zasypał kufer ziemią, którą udeptał starannie, zarzucił kamieniami i mchem; gdy spełnił tę czynność, założył kamieniami otwór pierwszej groty a potem i drugiej; słowem zniszczył wszelkie ślady.
I zaczął oczekiwać na powrót „Młodej Amelji“. Lecz ta powróciła po tygodniu dopiero.
Gdy ujrzał kolegów, uścisnął im dłoń, oznajmił, iż czuje się nieco lepiej i że rana goi się szczęśliwie.
Z kolei i kontrabandziści zaczęli mu opowiadać swe przygody. Podróż udała im się doskonale; wprawdzie w powrotnej drodze ścigał ich statek strażniczy, lecz mu się wymknęli. To też żałowali ogromnie wszyscy, a zwłaszcza Jakób, że Dantes nie przyjmował w tej wyprawie udziału, a tem samem, że go ominęły zyski.
Dantes te wyrazy współczucia przyjmował wszelako ze stoicyzmem, uśmiechał się nawet leciuchno, mówiąc, że za to odpoczął.
W kilkanaście godzin potem byli już w Livorno. Tam Dantes sprzedał jubilerowi cztery małe djamenty, za sumę dziesięciu tysięcy franków. Za uzyskane pieniądze kupił mały statek żaglowy i ofiarował go Jakóbowi, dodając kilkaset franków na ładunek, z tą prośbą jedynie, by udał się na nim do Marsylji, zebrał wiadomości o starcu Ludwiku Dantesie, zamieszkałym przy alei Meillan, oraz o dziewczynie z osady Katalonów, noszącej imię Mercedes.
Jakób nie chciał się początkowo zgodzić na przyjęcie podarunku, lecz Dantes uspokoił go tem, że odziedziczył spadek po krewnych, którzy go za życia znać nie chcieli, ponieważ wbrew ich woli został marynarzem.
Opowiadanie to miało dużo cech prawdopodobieństwa, biorąc zwłaszcza pod uwagę wysokie wykształcenie Dantesa. To też Jakób na chwilę nie powątpiewał, że Dantes mówi prawdę.
Jednocześnie Dantes zawiadomił kapitana „Młodej Amelji“, że nie odnowi już umowy i że prosi o zwolnienie. Kapitan, aczkolwiek z żalem, zgodził się na to, zwłaszcza, że od Jakóba już wiedział o spadku.
Nazajutrz Jakób odpłynął do Marsylii, Dantes miał go oczekiwać na Monte Christo.
Co do Dantesa, to ten wyjechał do Genui, gdzie nabył jacht, zamówiony przez jakiegoś anglika. Gdy jacht stał się już własnością Dantesa, za sumę 60.000 franków, zaraz w kajucie swej urządził sekretną szafkę z trzema przegrodami. Przeróbki tej dokonano w parę godzin, bo Dantes nie żałował pieniędzy, sypiąc niemi hojnie wszędzie.
W parę godzin później Dantes opuszczał port genueński, ścigany spojrzeniami ciekawych, którzy przypatrywali się grandowi hiszpańskiemu, co sam jeden, dla fantazji, odważył się żeglować po morzu.
Dantes zaś, płynąc, badał wartość żaglowca i doszedł do przekonania, że genueńczycy są godni sławy najlepszych budowniczych statków. Jego jacht był skończenie dobry. Był posłuszny najmniejszemu ruchowi ręki swego pana.
Dantes więc rozwinął wszystkie żagle i jak strzała pomknął ku wyspie. Gdy wylądował, znalazł ją pustą. A tak się lękał, że, w czasie jego nieobecności, ktoś ją odwiedzi i zabierze mu jego skarb!
Pobiegł natychmiast ku niemu i znalazł wszystko w tym stanie, jak zostawił. W przeciągu jednego dnia cały skarb był na statek przeniesiony i umieszczony w przegrodach sekretnej szafki.
Pozostały czas Dantes spędził na zwiedzaniu wyspy i na badaniu zalet i wad swego jachtu! pierwsze, postanowił spotęgować jeszcze, drugie usunąć.
Ósmego dnia spostrzegł zbliżający się statek Jakóba. Dantes odpowiedział mu na dany sygnał i w godzinę potem stateczek zatrzymał się obok jachtu Dantesa.
Na swe zapytania — otrzymał odpowiedzi rozpaczliwe. Dantes nie żył od lat kilkunastu, Mercedes zaś zniknęła.
Obie te wiadomości Dantes przyjął z marmurową twarzą. Śmierć ojca przewidywał, lecz co się stało z Mercedes?
Szczegółów Jakób nie mógł mu dostarczyć, to też Dantes postanowił rzecz tę zbadać sam. W lustrze u fryzjera przekonał się, do jakiego stopnia zmieniła się jego twarz, to też mógł śmiało się spodziewać, że nie zostanie on przez nikogo poznany.
To umocniło jego decyzję i z wyspy Monte Christo wyruszył wprost do Marsylji.
Gdy stanął w porcie, bez drżenia patrzył na żandarma, który wchodził na jego statek, i z flegmą pokazał mu paszport angielski, o który postarał się w Livorno; zaś dobrego skutku był tem pewniejszy, że w owych czasach paszporty angielskie cieszyły się we Francji o wiele większym szacunkiem i przywilejami, aniżeli krajowe.
Wysiadł więc Dantes na brzeg, jako lord Wilmor, bez najmniejszych ze strony władz trudności.
Zaledwie przeszedł kilkanaście kroków ulicą Canniebiere spotkał jednego z majtków, który z nim razem służył na Faraonie. Człowiek ten mógł mu udzielić bardzo wielu go interesujących informacyj.
Przystąpił więc do swego byłego towarzysza i zadał mu kilka pytań, na które otrzymał natychmiast odpowiedzi! Wiadomości, jakich mu dostarczył Jakób, były prawdziwe, nie było co do tego żadnych wątpliwości.
Szedł dalej. Na każdym kroku serce mu się ściskało na wspomnienie przeszłości. Wspomnienia lat dziecięcych, wspomnienia niczem niezatarte, odświeżały się w umyśle na każdym kroku, na widok każdego kamienia nieledwie.
Gdy dochodził do ulicy Noailles i spostrzegł aleję Meillan, nogi uginać się pod nim zaczęły, nie wiele brakowało, aby upadł pod koła mijającego go właśnie powozu. Wreszcie doszedł do domu, w którym zamieszkiwał jego ojciec.
Dantes oparł się o drzewo i przez chwilę, wpatrując się w okna izdebek ojca, tak pozostał; potem zbliżył się do drzwi, przestąpił próg i zapytał odźwiernej, czy niema czasem w domu mieszkania do najęcia; gdy mu odpowiedziano, że wszystkie zajęte, poprosił o zaprowadzenie go na piąte piętro i by pozwolono mu obejrzeć dwa znajdujące się tam pokoiki.
Prośba ta poparta została sztuką złota.
Szczupłe mieszkanko to zajmowało teraz młode małżeństwo, od tygodnia dopiero ze sobą żyjące.
Na widok młodej pary Dantes westchnął głęboko.
Widok mieszkania ojca wywarł na nim smutne wrażenie. Zmieniło się w niem wszystko. Inne były obicia i inne sprzęty. Mury jedynie pozostały te same, a i łóżko stało na tem samem, co dawniej miejscu.
Bezwiednie Dantes zalał się łzami. Niewątpliwie bowiem na tem miejscu jego ojciec oddał ostatnie westchnienie, wymawiając po raz ostatni imię syna.
Młode małżeństwo ze zdziwieniem spoglądało na przybysza, którego czoło wyrażało moc i siłę ducha, natomiast z oczu spływały łzy rzęsiste!
Boleść jednak ma w sobie coś ze świętości; młode małżeństwo nie otworzyło przeto ust, — cofnęło się w głąb pokoiku, by te łzy święte swobodnie mogły płynąć. Gdy Dantes nakoniec zbierał się do wyjścia, małżonkowie oświadczyli mu, że ilekroć zapragnąłby on dom ich odwiedzić — może to uczynić zawsze śmiało, przyjmą go zawsze gościnnie.
Dantes wyszedł, a gdy zszedł o piętro niżej, otworzył drzwi i zapytał, czy nie mieszka tu krawiec Kadrus?
Odpowiedziano mu, że człowiek tego nazwiska wyprowadził się już dawno, że zbiedniał bardzo i że obecnie trzyma oberżę na drodze do Beaucaire.
Wkońcu Dantes od odźwiernego dowiedział się o adresie właściciela domu, do którego następnie udał się natychmiast, a przedstawiwszy się jako lord Wilmor, kupił od niego domek za 50,000 franków, płacąc o 10,000 franków ponad wartość, lecz byłby zapłacił i pół miliona, gdyby właściciel zażądał od niego tej sumy.
Tego samego dnia młode małżeństwo otrzymało od rejenta zawiadomienie, że nowy właściciel daje im do wyboru mieszkanie na którem chcą piętrze, za tę samą cenę, jaką teraz płacą, pod warunkiem, że opuszczą zajmowane dotychczas dwa małe pokoiki.
Ten nadzwyczajny wypadek przez tydzień był tematem rozmów wszystkich mieszkańców domów, przy ulicy Meillan się znajdujących. Czyniono tysiące domysłów, ale żaden z nich nie był trafny.
Najwięcej zaś dziwiło i zajmowało wszystkich, że tego samego jeszcze wieczoru ten sam bogacz, który kupił dom, zwiedzał najdokładniej osadę Katalonów, chodząc od domu do domu, wypytując się o różne osoby dawno zmarłe, lub od bardzo dawna w osadzie już nie mieszkające.
Zrana Dantes, podający się za lorda Wilmora, opuścił nakoniec osadę Katalonów, darząc hojnie jej ubogich mieszkańców, dosiadł konia i przez bramę Aix opuścił Marsylję.



ROZDZIAŁ III.
OBERŻA.

Pomiędzy miasteczkami Bellegarde, a Beaucaire znajduje się oberża, z szyldem, na którym przygodny artysta usiłował niedołężnie dać wyobrażenie mostu Gard.
Mała ta oberża, licząca jedynie na przejezdnych, stoi po lewej stronie drogi, tyłami zwrócona do Rodanu.
Zdobi ją mały, jak nazywają w Langwedocji „ogródek“, co znaczy, iż znajduje się ona pośrodku pustynnego placu, na którym pełzają gdzieniegdzie karłowate drzewa oliwne i parę dzikich fig z liściem od pyłu posrebrzonym. Pomiędzy drzewami tymi zasadzono trochę jarzyn: cebulę, pieprz turecki, szpinak, sałaty, szczypiorek... Wszystko to usycha w trzydziesto-stopniowym żarze.
Drzewa te, małe czy duże, gną się bezustannie pod naciskiem uderzeń wichrów północno-zachodnich.
Wiatr ten jest, jak wiadomo, trzecią plagą Prowancji. Pierwsze dwie — są również dobrze znane wszystkim; są niemi Rząd i parlament.
Od dziesięciu lat oberżę tę dzierżawili Kardusowie, których służbę stanowiła dziewczyna, Kasia, mająca do pomocy chłopca opiekującego się stajnią, Piotra.
Dwoje tych młodych robotników wystarczało w zupełności, zwłaszcza od chwili, gdy kanał przeprowadzony od Beaucaire do Aignemorte, skrócił znacznie drogę, co odciągnęło od karczemki poważną liczbę podróżujących.
Kanał ten był odległy nie więcej jak o sto kroków od karczemki. Zapomnieliśmy dodać, iż był tam jeszcze i pies, który szczekał na każdego podróżnego z godną zastanowienia zajadłością, zaś czynił to — bo odwykł bardzo od widoku obcych twarzy.
Oberżysta miał około czterdziestu dwóch lat; słusznego wzrostu, chudy, żylasty, był okazałym typem mieszkańców tych okolic; oczy zapadłe, błyszczące, nos orli, wreszcie zęby ostre, białe, jak u zwierząt drapieżnych. Włosy nieco oszronione, gęste, to samo powiedzieć było można i o brodzie, w której dojrzeć było można bardzo już liczne białe pasma. Cera brunatna z natury, była jeszcze opalona. Oberżysta bowiem po całych dniach przesiadywał przed domem w oczekiwaniu podróżnych, którzy... nie przybywali.
Jak już wspomnieliśmy, oberżystą tym był dobry nasz znajomy, Kacper Kadrus, były sąsiad ojca Dantesa.
Żona jego, Magdalena, z domu Radelle, była kobieciną chudą, bladą i chorowitą; pochodziła z okolic Arles. Przechowała ona na twarzy ślady dawnej piękności, lecz trawiąca ją od lat gorączka, na którą zapadają wszyscy mieszkańcy, żyjący w pobliżu bagien Camargue, wybiła swe chorobliwe piętna na jej postaci.
Po całych dniach przesiadywała w swym pokoju, skurczona i drżąca. Było jej wiecznie zimno, na słońce jednak nie odważała się wychodzić nigdy, szkodziło jej ono.
Żyli więc niby razem, lecz zawsze nieomal osobno, z czego mąż był zresztą kontent niepomiernie; ilekroć bowiem razy znaleźli się razem, mąż nasłuchać się musiał wiecznie tych samych skarg i narzekań, na które odpowiadał zresztą temi samemi zawsze słowy:
— Eh, cicho byś była, Karkontko; widać tak Bóg chciał. Niech będzie wola Jego.
Karkontką mąż ją nazywał z tej racji, iż pochodziła z wioski Carconte, położonej pomiędzy Chalon a Lambese.
Tak żyli.
Razu pewnego, gdy Kadrusa akurat nie było przed oberżą, przed jej drzwiami zatrzymał się podróżny, konno przybyły, postawa jego wyrażała szlachetność i dostojeństwo. Był to ksiądz, czarno ubrany, w trójkątnym kapeluszu.
Jeździec zsiadł z konia, przywiązał go do słupa i zaczął obcierać chustką swą twarz zroszoną potem.
Wielki pies, którego już znamy, ujadał zawzięcie.
Za chwilę i sam gospodarz ukazał się na progu.
— Jestem, jestem! — zawołał, zdziwiony przybyciem podróżnego — cicho, Bryś. Niech się pan nie obawia, on tylko szczeka, lecz nigdy nie gryzie. Wina zapewne chcesz pan. Służę natychmiast.. Raczy wielebność wybaczyć mą nieuwagę. Nie spostrzegłem początkowo z kim mam do czynienia. Czego ksiądz dobrodziej żąda? Co rozkaże? Jestem na jego usługi.
Ksiądz tymczasem przypatrywał się Kadrusowi z uwagą, wreszcie powiedział, z wyraźnym włoskim akcentem.
— Czy pan jesteś właścicielem tej oberży?
— Tak jest — odparł zapytany głosem zdumionym — jestem Kacprem Kadrusem. Czem służyć mogę?
— Kacprem?... A tak. Takie istotnie imię mieć powinien mój poszukiwany. Proszę o szczegóły. Czy to pan mieszkałeś przed laty w Marsylii, przy ulicy Meillan?
— Tak jest.
— I byłeś właścicielem zakładu krawieckiego?
— Tak, lecz mi się nie wiodło. Takie panowały w tej przeklętej Marsylii upały, że w końcu ludzie przestali się ubierać. Ale to mi przypomina, że i ksiądz dobrodziej chce się zapewne napić czegoś?
— Dobrze. Proszę mi dać najlepszego, jakie masz w piwnicy wina. A potem jeszcze pogadamy ze sobą.
— Służę — odpowiedział Kadrus, spiesząc się, ażeby przybyłemu nie odeszła ochota wypicia jego butelki wina, które będzie mógł jako „najlepsze“ podać. I wyszedł, zapraszając zarazem przybyłego do wnętrza.
Gdy wrócił, zastał księdza siedzącego przy stole, z głową ukrytą w dłoniach. Ujrzał także za ladą swą połowicę, która zeszła, by przypatrzeć się gościowi.
— Czy jesteś sam jeden? — zapytał ksiądz, który nie spostrzegł siedzącej Karkontki.
— O, Boże drogi... prawie sam, bo żonę mam chorą, nie wiele pomóc mi ona może.
— Więc jesteś żonaty? — podchwycił ksiądz, rzucając z politowaniem wzrokiem po ubogiem urządzeniu izby.
— Żonaty i ubogi — odpowiedział Kadrus, który spostrzegł wyrażający politowanie wzrok księdza — co czynić? Nie dość być uczciwym, aby się wiodło na świecie!
Ksiądz wlepił weń wzrok przenikliwy.
— Tak jest, uczciwym. Tem mogę się pochlubić — rzekł z naciskiem Kadrus, wytrzymując spojrzenie księdza — a w tych czasach nie wszyscy to mogą powiedzieć o sobie.
— Tem lepiej, jeżeli mówisz prawdę. Wierzę bowiem w to głęboko, że w końcu cnotliwi będą nagrodzeni, zaś źli poniosą karę.
— Tak to się mówi, księże dobrodzieju — z gorzkim uśmiechem odpowiedział Kadrus — w rzeczywistości jednak dzieje się trochę inaczej.
— Nie mów tego, być może bowiem, że za chwilę sam się przekonasz o prawdzie mych słów.
— A to jakim sposobem? — spytał Kadrus zdziwiony.
— O tem później może pogadamy; naprzód bowiem muszę się przekonać, czy jesteś tym samym, do którego mam interes?
— Jakże mam to księdzu udowodnić?
— Czyś znał, jakieś piętnaście lat temu, młodzieńca nazwiskiem Dantes?
— Dantesa?!... Czym go znał?... Boże drogi! Edmunda?... I jak jeszcze! Był to jeden z moich przyjaciół — zawołał Kadrus, a twarz jego okrył rumieniec. — Co się z nim stało, z tym biednym Edmundem? Powiedz mi to, zacny, dobry księże? Czy umarł? Czy go może uwolniono?...
— Umarł w więzieniu, w najwyższej rozpaczy.
Śmiertelna bladość zjawiła się na twarzy Kadrusa, zawsze czerwonej. Zapłakał po chwili.
— Biedny — powiedział. — O widzisz, księże dobrodzieju, masz nowy dowód, że dobry Bóg jest dobry jedynie dla złych.
— A — mówił dalej z uniesieniem — coraz gorzej się dzieje na tym świecie! O, lepiej byłoby, ażeby przez 48 godzin spadały z nieba popiół i płomienie: niechby już raz skończyło się to wszystko!
— Z tego co mówisz, wydaje się, żeś kochał bardzo tego człowieka?
— Tak jest, kochałem go, aczkolwiek wyrzucam sobie, żem mu chwilowo zazdrościł szczęścia. Potem dopiero, przysięgam na zbawienie duszy, ubolewałem nad nieszczęściem, które go spotkało.
Nastąpiła chwila milczenia, w czasie której ksiądz ani na moment nie spuszczał wzroku z twarzy Kadrusa.
— Czy znałeś, ojcze, tego biedaka? — przerwał nakoniec milczenie oberżysta.
— Byłem przy jego łożu śmiertelnem.
— Na cóż umarł? – zapytał Kadrus głosem zdławionym.
— Na to, na co się umiera w więzieniu, w trzydziestym roku życia. Na więzienie samo. Najdziwniejszą rzeczą jest jednak to, że ów Dantes, umierając, przysięgał mi na krucyfiks, że nie jest mu wiadome, za co był uwięziony?
— To prawda, księże, to prawda!... On nic nie wiedział.
— I właśnie dlatego w chwili śmierci błagał mnie, bym poznał przyczyny jego nieszczęścia i przywrócił cześć jego pamięci, jeżeli została splamiona.
Zdawało się, że spojrzenie mówiącego chciało wniknąć w dno duszy słuchającego, ażeby się przekonać, jakie robią na nim wrażenie te słowa.
— Pewien anglik — ciągnął opowiadanie ksiądz — również niewinny, który siedział z owym Dantesem w więzieniu, a w czasie drugiego powrotu Burbonów został uwolniony, posiadał djament znacznej wartości. Wychodząc z więzienia djament ten pozostawił w darze Dantesowi, za to, iż ten go doglądał w chorobie.. Dantes nawet nie próbował przekupić nim dozorców, gdyż wiedział, iż byłoby to bezskuteczne, lecz go przechowywał starannie, w nadziei, że jeżeli go kiedykolwiek uwolnią, to będzie miał byt zapewniony po sprzedaży klejnotu.
— Był to więc, jak mówicie, ojcze, klejnot wielkiej wartości — zapytał Kadrus z błyszczącemi oczyma.
— Wszystko jest względne — odpowiedział ksiądz — niewątpliwie dla Dantesa był wielkiej wartości; oceniono mi go na 50 tysięcy franków.
— Pięćdziesiąt tysięcy franków! — zawołał Kadrus — ależ w takim razie był on chyba wielkości orzecha?
— No, tak wielki to on znów nie jest. Lecz możesz to najlepiej osądzić sam, ponieważ mam go przy sobie.
Wyjął z fałd sutanny małe pudełeczko z czarnego jaszczuru, otworzył je, a przed olśnionym wzrokiem Kadrusa zajaśniał wtedy w całym blasku djament najczystszej wody, oprawny w pierścień wysoce artystyczny.
— I to jest warte 50 tysięcy franków?
— Prócz oprawy, która ma również swoją cenę.
Zamknął i schował starannie pudełeczko do kieszeni.
— Jakimże sposobem, ojcze szanowny, jesteś w posiadaniu tego klejnotu? Czy Dantes uczynił was swoim spadkobiercą?
— Nie, lecz wykonawcą swego testamentu. Miał on trzech przyjaciół i narzeczoną. Jeden z nich nazywał się Kadrus.
Kadrus aż się cały zatrząsł, usłyszawszy to.
Zaś ksiądz mówił dalej, udając, że nie widzi wzruszenia swego słuchacza.
— Drugi nosił nazwisko Danglarsa, trzeci, aczkolwiek był jego rywalem, był niemniej szczerze mu oddany...
Uśmiech szatański rozbłysł na twarzy Kadrusa i uczynił on gest, jakby chciał przerwać mowę księdzu.
— Zaczekaj — powstrzymał go ten — daj mi skończyć. Swoje uwagi później mi zakomunikujesz. Otóż ten trzeci nazywał się Fernand. Co do jego narzeczonej, to miała ona imię... Niestety!... Zapomniałem imienia narzeczonej!...
— Mercedes — podpowiedział Kadrus.
— A tak... — przyznał ksiądz, z dziwnym uśmiechem — tak jest. Mercedes!
— Cóż dalej? — zapytał Kadrus.
— Daj mi karafkę z wodą — poprosił ksiądz.
Kadrus z pośpiechem spełnił rozkaz. Opat napełnił szklankę i napił się trochę.
— Zmęczyło mnie to przypominanie faktów — rzekł po chwili. — Na czem więc stanęliśmy? Acha!... narzeczona nosiła imię Mercedes... Tak jest, już teraz zupełnie dobrze to sobie przypomniałem. Mercedes... Tak, tak. „Pojedziesz tedy do Marsylji“ — mówił umierający Dantes — sprzedasz djament, sumę uzyskaną podzielisz na pięć części i pooddajesz je.
— Jakto, na pięć — zaoponował Kadrus — przecież wymieniliście, ojcze, cztery osoby jedynie.
— Na pięć, mówił Dantes, mając na myśli piątego ojca, lecz ten umarł już, jak mi to w Marsylji powiedziano.
— Niestety — biedak umarł istotnie — powiedział Kadrus, wstrząsany budzącemi się namiętnościami.
— Umarł... — powiedział ksiądz przytłumionym głosem, usiłując zachować wyraz obojętności na twarzy — ale tyle już lat od wypadku tego upłynęło, że żadnych bliższych szczegółów otrzymać nie zdołałem. Czy nie mógłbyś ty, panie oberżysto, powiedzieć mi coś nie coś o skonie tego starca?
— A któżby lepiej wiedział ode mnie? Byłem jego sąsiadem. Stary Dantes w rok zaledwie po uwięzieniu syna przeniósł się do wieczności. Poczciwy to był człowiek!
— Jaka była przyczyna jego śmierci?
— Lekarze określili, iż zmarł na febrę gastryczną; lecz ci, którzy go lepiej znali, nadmieniają, że umarł z żalu i zgryzoty; ja zaś, który go znałem najlepiej, twierdzę, że...
Kadrus zamilkł tutaj.
— Dokończ — rzekł ksiądz chrapliwie.
— Że umarł z głodu!...
— Z głodu! — zawołał ksiądz — z głodu?! Najlichsze zwierzęta nie kończą z głodu życia. Psy, włóczące się po ulicach, znajdują zawsze litościwą rękę, która im rzuci kawałek chleba!... a człowiek, chrześcijanin, miałby z głodu wśród ludzi umierać? To nie podobna! O!... to byłoby zbyt okropne!
— A jednak to, co powiedziałem, jest prawdą — cicho wyszeptał Kadrus.
— I źle uczyniłeś, żeś powiedział — odezwał się z za sztachet lady drżący głos — poco mieszasz się w to wszystko?
Dwaj rozmawiający obrócili się i ujrzeli w głębi izby, za ladą, głowę schorzałej kobiety.
— To ty raczej mieszasz się do naszej rozmowy niepotrzebnie, — odpowiedział Kadrus. — Ksiądz dobrodziej domaga się ode mnie odpowiedzi i grzechem byłoby nie uczynić zadość temu żądaniu.
— Lecz ostrożność nakazuje, byś trzymał język za zębami. Kto wie, w jakich zamiarach paplać ci każą.
— W bardzo uczciwych i dla was dobrych, moja pani — wtrącił ksiądz. — Mąż twój może być zupełnie spokojny, jeżeli tylko zechce być szczerym.
— Zupełnie spokojny... zawsze takie rzeczy zaczynają się od pięknych słówek i obietnic, a potem zapomina się o wszystkiem; nagle, jak grom, spada nieszczęście i miażdży biednych ludzi. Bóg raczy wiedzieć, dlaczego? Pamiętaj więc!
— Dobra kobieto — zaoponował ksiądz — z mojej przyczyny napewno was nie spotka żadne nieszczęście. Możecie być o to spokojni!
Karkontka zaczęła mruczeć coś jeszcze pod nosem, lecz ostatecznie zamilkła. Nie opuściła jednak zajmowanego miejsca, z którego słyszeć mogła każdy wyraz rozmowy.
W trakcie tego ksiądz napił się jeszcze wody i rzekł:
— Czyż więc starca tego tak dalece opuścili wszyscy, że aż do podobnej został przywiedziony ostateczności?
— O, nie... ojcze. Ani Mercedes, ani pan Morrel nie opuścili go bynajmniej. Ale biedny starzec tak głęboką uczuwał nienawiść do Fernanda... tego właśnie — mówił dalej z ironicznym uśmiechem — którego Dantes uważał za jednego ze swych przyjaciół...
— Twojem zdaniem nie był nim więc?
— Kasprze, Kasprze! — zawołała Karkontka — zastanów się dobrze, co robisz, opowiadając to wszystko.
Zgromiony małżonek machnął tylko z niecierpliwością ręką i dalej mówił do księdza:
— Czyż można być przyjacielem tego, którego żony się pożąda? Dantes miał tak szlachetne i dobre serce, że wszystkich tych ludzi uważał za swych przyjaciół!... Biedny Edmund!... Zresztą lepiej się stało, że nie wiedział o niczem, bo wtedy nie mógłby im przebaczyć w chwili skonania. Zaś ja, — więcej się obawiam przekleństw zmarłych, niż nienawiści żyjących.
— Niedołęgo!... — mruknęła Karkontka.
— Czem Fernand zawinił względem Dantesa?
— Jak go skrzywdził!?... Już ja to wiem najlepiej.
— Powiedz mi zatem co wiesz i czego się domyślasz?
— Kasprze!... Jesteś panem tej tajemnicy i możesz z nią zrobić, co ci się podoba, wierzaj mi jednak, swej żonie, że lepiej będzie, gdy ją zatrzymasz przy sobie.
— Tym razem masz słuszność, kobieto — odpowiedział żonie Kadrus.
— Nic mi więc nie powiesz?
— Na cóżby się to zdało? Gdyby Dantes żył jeszcze i chciał przeze mnie poznać swych przyjaciół i swych wrogów — to co innego; lecz teraz, gdy go już niema — jest mu obojętne, gdy nie może już ani odwdzięczyć się dobrym, ani ukarać złych! Oh!... pomówmy lepiej o czem innem.
— Więc uważasz za właściwe, bym wszystkim tym, których poprzednio wymieniłem, doręczył przypadającą na nich część klejnotów?
— Prawda, ojcze, zapomniałem zupełnie o tym djamencie. Co jednak znaczy dla tych ludzi ten klejnot teraz! Byłby dla nich kroplą w morzu.
— Pamiętaj, że mogliby cię oni na proch zetrzeć jednem swem skinieniem — zawołała Karkontka.
— Jakto?... więc doszli oni do tak wielkich bogactw i znaczenia?
— Więc nic wam o nich nie jest wiadome, ojcze?
— Nic. Lecz bardzo pragnąłbym się dowiedzieć.
Kadrus czas jakiś milczał.
— Eh!... — odezwał się następnie — za długo byłoby o tem wszystkiem opowiadać.
— Ha! możesz milczeć przyjacielu — rzekł ksiądz najobojętniej — szanuję twoje pobudki; stanowisko twoje w tej sprawie jest stanowiskiem uczciwego człowieka, nie mówmy więc o tem. Zlecenie, jakie mi poruczono, domagało się tej formalności. Dlatego pytałem. Jeżeli jednak nie chcesz mówić, — sprzedam ten pierścień i otrzymaną sumę podzielę między was czworo.
Pot spływał dużemi kroplami z czoła Kadrusa, gdy spostrzegł, że ksiądz wstaje z zamiarem wyjścia. I zamienił z żoną porozumiewawcze spojrzenie.
A gdy ksiądz wyszedł, aby rzucić wzrokiem na swego konia, zaczęli szeptać pomiędzy sobą:
— Cały djament mógłby należeć do nas — powiedział Kadrus.
— Tak sądzisz? — odpowiedziała Karkontka.
— To nie ulega wątpliwości. Człowiek duchowny nie mógłby nas oszukiwać.
— A, rób co ci się podoba, nie chcę się w to wdawać zupełnie.
Rzekłszy to, wróciła na swe dawne miejsce, lecz cała drżąca. W tej chwili wrócił ksiądz.
— Cóż postanowiłeś? — zapytał.
— Opowiem wam, księże, wszystko.
— Tak będzie, myślę, najlepiej — rzekł ksiądz — nie dlatego, żebym chciał koniecznie dowiedzieć się, co uważałeś za stosowne zataić przede mną, lecz że grzechem byłoby istotnie, gdyby nagrodę otrzymać mieli niegodni.
— Opowiem, księże, opowiem!
I zaczął opowiadać.



ROZDZIAŁ IV.
OPOWIADANIE.

— Przedewszystkiem — rozpoczął Kadrus — miałbym do księdza jednę prośbę.
— Jakąż to?
— Jeżeli kiedykolwiek zechcecie zrobić jakikolwiek użytek z wiadomości, których wam udzielę, nie zdradźcie mnie na Boga, że to ja wam ich dostarczyłem. Osobistości, o których mówić zaraz będę, są teraz bardzo potężne. Mogliby więc mnie w każdej chwili zgnieść na proch.
— Bądź spokojny, przyjacielu, jestem kapłanem i obowiązkiem moim jest zachować tajemnicę spowiedzi. Opowiadanie twoje uważać będę za spowiedź. Weź również pod uwagę, iż jedynym moim celem jest godnie wypełnić ostatnią wolę naszego przyjaciela. Mów więc śmiało, lecz mów prawdę, samą prawdę tylko. Nie znam i zapewne nigdy znać nie będę osób, o których masz mówić; służę Bogu, a nie ludziom; dodam wreszcie, że z klasztoru wyszedłem celem wypełnienia ostatnich rozporządzeń zmarłego, gdy obowiązek ten spełnię — wrócę natychmiast w mury klasztorne.
Ta ostatnia obietnica podniosła nieco mdlejącą odwagę Kadrusa.
— A więc wywiodę was, ojcze, z błędu, co do szczerości mniemanych uczuć przyjaźni Fernanda i Danglarsa.
— Zacznijmy od jego ojca, przyjacielu, — rzekł ksiądz — Edmund tyle mi mówił o tym czcigodnym starcu, taką głęboką był przejęty dla niego miłością!
— Są to dzieje bardzo smutne — odrzekł Kadrus, kiwając głową — ich początek jest wam znany zapewne?
— Mniej więcej, lecz do tej chwili jedynie, w której Dantesa zaaresztowano w trattorji, znajdującej się na przedmieściu Marsylji.
— W trattorji „Pod Rezerwą“. Wypadek ten, jak żywy, stoi mi ciągle w myśli.
— Zdarzyło się to, jeżeli mnie pamięć nie myli, w czasie uczty zaręczynowej?
— Tak jest. W czasie uczty, która tak wesoło się zaczęła, a tak smutny miała koniec! Ot!... wszedł komisarz policyjny na czele żołnierzy i zabrał Dantesa.
— Na tem właśnie kończy się wszystko, co mi jest wiadome.
— Ja wam to, ojcze, opowiem. Gdy Dantes tak niespodziewanie został uwięziony, pan Morrel pobiegł natychmiast do władz, dla powzięcia wiadomości. I wrócił bardzo smutny, mówiąc, że sprawa jest ważniejsza, aniżeli się zdawało. Po otrzymaniu tej hiobowej wieści, ojciec Dantesa wrócił do domu sam, zdjął ubiór weselny i zaczął się przechadzać po pokoju. Mieszkałem pod nim, więc słyszałem, że chodził tak cały wieczór i potem noc. Boleść tego starca tak wielkie uczyniła na mnie wrażenie, że i ja przez całą noc nie zmrużyłem oka.
Nazajutrz odwiedziła go Mercedes, która następnie pobiegła do pana de Villeforta; nic jednak zrobić nie zdołała. Z płaczem po raz drugi przyszła do starca i wtedy spostrzegła, że się nie kładł zupełnie i że od dnia wczorajszego nic nie jadł. Chciała go zabrać ze sobą, by go mieć w swej opiece, lecz starzec nie zgodził się na to. „Nie — mówił — nie opuszczę domu. Mnie bowiem kocha nadewszystko to biedne dziecię, to też gdy wyjdzie z więzienia — do mnie pierwszego przybiegnie. Cóżby powiedział, gdybym nie oczekiwał go?“ Wszystko to opowiedziała Mercedes sama, gdy wyszła od nieszczęśliwego.
— Dlaczego sam nie starałeś się pocieszyć go?
— Księże — odpowiedział Kadrus — pocieszać można tych, którzy na to pozwalają. A zresztą, nie wiem z jakiej przyczyny, lecz wyraźnie odczuwałem, że starzec stroni ode mnie, jakby miał wstręt jakiś. Raz usłyszałem, że głośno płakał; gdy podbiegłem pod drzwi, zaniepokojony, czy mu się co nie stało — nie płakał już, lecz się modlił. Nie umiem wam, ojcze, powtórzyć, jakich wyrazów wymownych i serce rozdzierających używał w swej modlitwie. Było w tem coś więcej niż pobożność, coś więcej niż boleść. Słysząc te błagania, powiedziałem sobie: „Jakżeż jestem szczęśliwy, że sam jeden jestem, bo gdybym był ojcem i zaznał boleści, jaka była udziałem tego biednego starca, nie zdołałbym znaleźć ni w sercu, ni w myśli słów takich, jakie on Bogu zasyła, lecz pobiegłbym prosto do morza i rzuciłbym się w nie, aby nie cierpieć tak strasznie.“
— Biedny ojciec! — rzekł ksiądz.
— Codzień stawał się posępniejszy, bardziej smutny. Pan Morrel i Mercedes przychodzili do niego, lecz zastawali drzwi zamknięte; nie otwierał nikomu. Raz tylko przyjął narzeczoną swego syna, a gdy to biedne dziewczę, samo pożerane rozpaczą usiłowało go pocieszyć, rzekł do niej:
— Wierzaj mi, on umarł, już nie my jego, ale on nas oczekuje. I jestem szczęśliwy, żem najstarszy, bo ujrzę go prędzej, niż inni.
Jeżeli do Dantesa nie przychodzili znajomi, to po jakimś czasie odwiedzać go zaczęli ludzie obcy. Odrazu zrozumiałem, że stary Dantes wyprzedawał się, by mieć na utrzymanie. Aż przyszedł dzień, w którym już nie było nic do sprzedania; od trzech miesięcy nie płacił komornego, zagrożono mu, iż zostanie z lokalu usunięty; poprosił wtedy o zwłokę tygodniową. Przez trzy dni słyszałem jeszcze, jak przechadzał się po pokoju, przechadzał się wciąż, w czwartym dniu kroki ucichły. Poszedłem na górę; drzwi były zamknięte, przez dziurkę od klucza ujrzałem jak leżał na łóżku, blady i wycieńczony. Przestraszyłem się wtedy bardzo i co tchu pobiegłem do Mercedes, a potem i do pana Morrela. Oboje przyszli natychmiast; pan Morrel sprowadził nawet odrazu lekarza, który zdecydował, że chory cierpi na febrę gastryczną i nakazał djetę. Odtąd już drzwi nie zamykał. Mógł przecież już przy wszystkich nic nie jeść, gdy mu sam lekarz djetę nakazał.
Z piersi księdza głębokie wydarło się westchnienie.
— Opowiadanie to obchodzi najwidoczniej księdza? — zapytał Kadrus.
— A któżby, słysząc je, mógł pozostać obojętny?! — odpowiedział zapytany — to historja nędzy i łez.
— Mercedes przychodziła wciąż. Błagała, by się do niej przeniósł. Odmówił. O to samo prosił go i pan Morrel, lecz prośby na nic się nie zdały Pan Morrel, gdy odchodził po tej rozmowie, wskazał wzrokiem katalonce, że worek z pieniędzmi pozostawił na kominku. Mercedes pobiegła natychmiast po wino i po buljon, lecz chory, powołując się na zakaz lekarza, nie chciał nic do ust włożyć. Nakoniec, po dziesięciu dniach męczarni, zgasł cicho, głodową śmiercią, przeklinając wszystkich, którzy byli sprawcami jego nieszczęścia.
A oto ostatnie jego słowa, do Mercedes zwrócone:
— Jeżeli zobaczysz kiedykolwiek mego Edmunda, powiedz mu, że błogosławiłem go, umierając.
Ksiądz nagle wstał, po usłyszeniu tych słów, i parokrotnie okrążył izbę, drżącemi rękami chwytając się za serce.
— Więc umarł, jak powiadasz...
— Z głodu, mój ojcze, z głodu. I klnę się na Boga, iż w słowach mych jest sama prawda.
Ksiądz pochwycił konwulsyjnie szklankę wody i wychylił do dna. Następnie usiadł. Oczy zapadły mu w głąb i zbielały policzki.
— Cóż za los okropny — rzekł głosem chrapliwym.
— Nieszczęście to było, ojcze, wielkie nieszczęście, tem większe, że nie było dziełem Boga, lecz złych ludzi.
— Przejdziemy więc teraz do tych ludzi — rzekł ksiądz martwym głosem. — Lecz pamiętaj, żeś przyrzekł mówić tylko prawdę, jak na spowiedzi.
Poznajmy tych, którzy syna przyprawili o śmierć z rozpaczy, a ojca — z głodu.
— Imiona ich: Danglars i Fernand; pierwszy go zgubił przez zawiść, drugi przez miłość.
— W jaki sposób zaspokoili oni te swoje uczucia nienawiści i zawiści?
— Oskarżyli skrycie Edmunda, że jest ajentem bonapartystów.
— Któryż z nich jednak był bezpośrednim sprawcą niedoli Dantesa?
— Obaj, gdyż jeden denuncjację napisał, zaś drugi ją wrzucił do skrzynki pocztowej.
— Gdzież ta denuncjacja była napisana?
— W „Rezerwie“, w przeddzień ślubu.
— A więc to prawda! — szepnął ksiądz do siebie — O, Fario, Fario!... Jakżeż ty dobrze znałeś nikczemne dusze ludzkie!
— Co mówicie, księże?
Ksiądz zamilkł, Kadrus więc mówił dalej:
— A więc Danglars napisał denuncjację lewą ręką, zaś Fernand się postarał, by doszła ona do rąk właściwych.
— A ty — zapytał nagle ksiądz — co ty tam z nimi robiłeś?
— Ja?... — zawołał Kadrus zdziwiony — a któż wam powiedział, że ja tam byłem, ojcze?
Ksiądz spostrzegł, że powiedział zbyt wiele.
— Nikt — odrzekł — zrobiłem jedynie przypuszczenie, że jeżeli tak doskonale wiesz, co się tam działo, to musiałeś tam być chyba?
— I istotnie tam byłem — odpowiedział Kadrus, schylając głowę – byłem tam, lecz zupełnie nieprzytomny, bo mnie spoili. Co widziałem zdało mi się, jakby było chmurą przysłonione. Oponowałem, o ile to czynić może człowiek znajdujący się w takim stanie. Odpowiedzieli mi, że jest to tylko niewinny żart, który żadnych skutków pociągnąć za sobą nie może.
— Lecz nazajutrz mogłeś przekonać się chyba, jak bardzo to było dalekie od żartu. Dlaczego więc milczałeś, gdy go zaaresztowano?
— Chciałem to uczynić, ojcze, lecz Danglars nie pozwolił mi tego zrobić. „A jeżeli Dantes jest winien istotnie?... jeżeli prawdą jest, że miał list do klubu bonapartystowskiego w Paryżu? — to co wtedy? Jak myślisz, czy nie zaaresztują tych wszystkich, którzy się za niego upominają?“ Tak przekonywał Danglars. I ulękłem się, ówczesna polityka mogła przecie przejmować trwogą. Wiem, że milczenie moje było tchórzostwem... nie był to jednak występek.
— Rozumiem. Po prostu nie sprzeciwiałeś się złu. Nic więcej.
— Tak jest, ojcze — odrzekł Kadrus — i to mi dniem i nocą nie daje spokoju. Jakżeż często błagam Boga, aby zechciał mi wybaczyć ten występek! Przysięgam, że powiedziałem całą prawdę, a także, iż jest to jedyny grzech mego życia. A jednak czuję to, że stał się on przyczyną wszystkich moich nieszczęść. Pokutuję za jednę chwilę egoizmu. Dlatego też mówię Karkontce, gdy się uskarża na los, który nas prześladuje: „Milcz, kobieto, to Bóg tak chce“.
I Kadrus zwiesił głowę z oznakami szczerej skruchy.
— Miej ufność w Bogu, mój synu. Wyznałeś szczerze swe błędy, tem samem zasługujesz na pobłażanie.
— Ale Edmund już umarł, a więc przebaczyć mi nie może.
— On o niczem nie wiedział.
— Tak, lecz teraz już może wie wszystko! A umarli mścić się potrafią.
Nastała chwila milczenia; ksiądz powstał i zaczął się przechadzać w milczeniu, potem wrócił na miejsce i rzekł:
— Wspomniałeś mi parokrotnie o panu Morrelu. Jakiego to rodzaju jest człowiek?
— Najbardziej prawy jakiego znam.
— Jakąż on odegrał rolę w tej całej smutnej sprawie?
— Rolę człowieka uczciwego. Wstawiał się za Edmundem, nie szczędził ani siebie, ani pieniędzy, byle tylko coś osiągnąć. Zabiegał, groził, co w końcu ten dało skutek, że za drugiej restauracji był prześladowany jako bonapartysta. Często, również, jak to już mówiłem, odwiedzał Dantesa, chciał go zabrać do siebie, w przeddzień śmierci zostawił worek z pieniędzmi, któremi spłacono długi zmarłego i opędzono koszta pogrzebu, aby tak umierał, jak żył, nie wyrządzając nikomu krzywdy. Mam nawet u siebie ten worek z czerwonego jedwabiu.
— Czy pan Morrel żyje jeszcze?
— Żyje.
— Niebo mu błogosławi zapewne? Żyje w dostatkach i szczęściu?
Kadrus uśmiechnął się gorzko.
— Jest zupełnie tak samo szczęśliwy jak ja.
— Jakto! Pana Morrela prześladuje los?
— Znajduje się w nędzy prawie, mój ojcze, a co więcej, — jego dobre imię jest zagrożone. Po dwudziestoletniej pracy, zdobywszy sobie opinję najzaszczytniejszą w sferach handlowo-przemysłowych Marsylji, — stracił cały majątek. W ostatnich paru latach zatonęło mu pięć okrętów, bankructwa trzech większych domów bankowych były również przyczyną jego olbrzymich strat. Z całego majątku, pozostał mu jeden tylko „Faraon“, którym biedny Dantes dowodził, a który wrócić ma niezadługo z Indji, z ładunkiem koszenili i indigo.
— Nieszczęśliwy ten ma żonę i dzieci?
— Ma żonę, prawdziwego anioła dobroci, i córkę, która miała iść za mąż z miłości, ale rodzina narzeczonego nie pozwala mu poślubić panny, pozbawionej wszelkiego mienia. Ma jeszcze i syna, który jest porucznikiem w wojsku. Lecz wszystko to, nietylko nie osładza niedoli biedaka, lecz raczej ją potęguje. Gdyby był sam, odebrałby sobie poprostu życie i byłoby po wszystkiem.
— Okropne!... — Szeptał ksiądz.
— Tak to Bóg nagradza uczciwość i prawość, mój ojcze. Przecież i ja przez całe swe życie nie popełniłem nic złego, za wyjątkiem tego, com względem Dantesa zawinił. A jednak cierpię nędzę, a niedługo patrzeć będę na śmierć żony, bo nie mogę dać jej żadnego ratunku; sam — umrę zapewne z głodu, jak ojciec Dantesa. A tymczasem Danglars i Fernand opływają w dostatkach i sławie.
— Jakto?
— Wszystko wyszło im na dobre, tylko uczciwym wszystko na złe wychodzi.
— Cóż się stało z Danglarsem, który w sprawie Dantesa zawinił najwięcej?
— Co się z nim stało? Po zaaresztowaniu Dantesa wyjechał z Marsylji i dzięki rekomendacji Morrela dostał doskonałe miejsce u pewnego bankiera w Madrycie. W czasie wojny podjął się dostaw dla wojska francuskiego i zrobił duży majątek; następnie operował na giełdzie i tem pomnożył wielokrotnie swe kapitały. Po śmierci żony, która była córką owego bankiera zaślubił wdowę po panu de Nargonne, córkę pana de Servieux, szambelana dziś nam miłościwie panującego króla. Danglars jest miljonerem, dostał tytuł barona, ma pałac przy ulicy Mont Blanc, dziesięć koni na stajni, sześciu lokajów i nie wiem już ile brylantów w kasetkach.
— A! — zawołał ksiądz, a jego twarz przybrała szczególny wyraz, — Jest więc szczęśliwy?
— To znów inna sprawa. Nieszczęście — jest to tajemnica ścian mieszkalnych domu. Jeżeli majątek daje szczęście, to Danglars jest szczęśliwym niewątpliwie!
— No, a Fernand?
— Fernand? I ten jest bardzo bogaty.
— Jakżeż przyjść miał do majątku ubogi katalończyk, biedny rybak, bez wychowania i wykształcenia? To już wprowadza mnie wprost w zdumienie!
— Zadziwia to i innych. W życiu tego człowieka musi być tajemnica, której nikt jeszcze nie poznał.
— Cieszy się więc majątkiem i ma wysokie stanowisko. Zdobył nawet miłość i szacunek ludzi?
— Ma to wszystko, ojcze.
— Chcesz mnie chyba wprowadzić w świat bajek?
— Prawda, że to wszystko zakrawa na opowieść z Tysiąca i Jednej nocy. Posłuchajcie jednak, a zrozumiecie wszystko. Na kilka dni przed powrotem Dantesa, Fernand wyciągnął los do wojska. Burbonowie pozostawili go w spokoju, lecz za powrotem Napoleona nakazano wielki pobór i Fernand wyruszył w pole. I ja poszedłem również, że jednak byłem już starszy, więc użyto mnie do obrony wybrzeży jedynie. Fernand zaś został wcielony do armji czynnej i pierwszy chrzest bojowy otrzymał w bitwie pod Ligny.
W nocy po tej bitwie postawiono go na warcie przy namiocie jenerała, który porozumiewał się tajemnie z nieprzyjacielem.
Jenerał ów tej samej jeszcze nocy postanowił połączyć się z nieprzyjacielem i zapytał Fernanda, czy nie chciałby mu towarzyszyć? Katalończyk, węsząc karjerę, zgodził się, opuścił stanowisko i udał się za jenerałem.
Gdyby Napoleon utrzymał się przy władzy, Fernand byłby oddany pod sąd, stało się inaczej i czyn ten, otworzył mu bramy świetnej przyszłości.
Powrócił przeto do Francji ze szlifami podporucznika, że zaś jenerał, będący w wielkich u dworu łaskach, protegował go i dalej, został więc, w roku 1823, w czasie wojny hiszpańskiej, kapitanem; wtenczas właśnie, gdy Danglars się rzucał na pierwsze swe spekulacje.
Fernand, jako hiszpan, posłany był do Madrytu, dla zbadania nastrojów swych współziomków.
Spotkawszy się tam z Danglarsem, wszedł z nim w porozumienie i zapewnił swemu jenerałowi współdziałanie rojalistów, następnie, dzięki znajomości dróg w górach, przyczynił się do tego, że jego jenerał osiągnął wielkie wojskowe sukcesy. Co dało ten skutek, że Fernand mianowany został pułkownikiem i ozdobiony krzyżem legji honorowej, dającej tytuł hrabiego.
— O ślepy losie! — zawołał ksiądz.
— To prawda. Lecz słuchajcie, bo to jeszcze nie wszystko. Po ukończeniu wojny hiszpańskiej karjera Fernanda zdawała się być skończona, ze względu na pokój, na jaki się zanosiło. Na jego szczęście jednak Grecja powstała przeciwko Turcji i rozpoczęła wojnę o niepodległość. Oczy całego świata zostały zwrócone na Ateny; popieranie Greków należało do najlepszego tonu.. Rząd francuski, aczkolwiek głośno nie wdawał się w tę sprawę, pocichu udzielał Grecji poparcia, przez palce patrząc na werbunek ochotników. Fernand skorzystał z okazji, podał się do dymisji i wyruszył na front grecki. Niezadługo przyszły wieści, że hrabia de Morcef (takie przybrał nazwisko) wstąpił do armji Ali-baszy, w stopniu jenerała. Jak wiadomo z historji wojny, Ali-basza padł w walce, zaś wojska jego zostały rozbite. Fernand wyniósł jednak całą głowę z pogromu, a nawet bardzo duży majątek, jaki mu zapisał przed zgonem Ali-basza. Gdy Fernand powrócił do Francji, uzyskał zatwierdzenia rangi jenerała.
— Dziś więc?
— Dziś — były Fernand jest hrabią de Morcef, jest jenerałem i deputowanym, mieszka we własnym pałacu na ulicy Helder 27. Oto wszystko, co wiem.
Nastała chwila milczenia. Ksiądz parokrotnie otwierał usta, lecz je zamykał spazmatycznym ruchem. Nakoniec wykrztusił:
— A Mercedes? Cóż z nią się stało? Mówiono mi, że znikła.
— Znikła, jak słońce znika o zachodzie, by nazajutrz w tem wspanialszym ukazać się blasku.
— Czyżby i ona dobiła się fortuny? — zapytał ksiądz z ironicznym uśmiechem.
— Dawna Mercedes jest dziś jedną z największych dam Paryża. Początkowo rozpaczała bardzo po stracie Edmunda. Opowiadałem przecież, jakie starania czyniła u pana de Villefort i z jakiem oddaniem córki była dla starego Dantesa. Cierpiała bardzo, w dodatku, nowy ją spotkał smutek: Fernanda wzięto do wojska, a był on jej opiekunem, którego kochała jak brata nic nie wiedząc o jego nikczemnym czynie.
Fernand odjechał, Mercedes została sama. Trzy miesiące tak przebyła, samotna zupełnie. Żadna jej wieść nie doszła ani o Dantesie, ani o Fernandzie. Pozostał jej tylko ojciec Edmunda, który umierał z rozpaczy.
Raz siedząc nad morzem i wsłuchując się w poszum jego fal, ujrzała wracającego niespodzianie Fernanda w mundurze podporucznika.
Nie jego wprawdzie opłakiwała, nie na niego czekała, był jej jednak bliski. Porwała się więc i z radością uścisnęła mu dłoń. Te objawy uczuć siostrzanych Fernand przyjął za wyraz miłości.
Słowa jej jednego nie powiedział za swą pierwszą bytnością o swych uczuciach. Za drugą jednak — ponowił oświadczyny.
Mercedes prosiła o sześć miesięcy zwłoki.
Co miała robić, biedna? Była sama na świecie, bo i ojciec Edmunda już nie żył wtedy.
Nie mogła zapomnieć o tem, co jej wielokrotnie mówił starzec: „Nasz Edmund już nie żyje, bo gdyby żył, to wróciłby do nas“.
Wahała się więc. Myśl, że żyć ma, już do śmierci sama, sama jedna na świecie — przerażała ją.
Więc poprosiła o sześć miesięcy zwłoki.
Gdy czas ten upłynął, oddała rękę Fernandowi.
— Tak więc — rzekł ksiądz z gorzkim uśmiechem — płakała całe osiemnaście miesięcy. Kochanek najbardziej wierny, nie mógłby więcej się domagać!
O, kobieto! — Słabość jest imię twoje!
— Ślub odbył się w kościele św. Annunciaty — ciągnął dalej opowiadanie Kadrus.
— A więc w tym samym, w którym wziąć miała ślub z Edmundem. Wszystko więc poszło swoją koleją, inny jedynie narzeczony stanął u ołtarza.
— Gdy orszak ślubny przechodził koło „Rezerwy“, Mercedes, która zdawała się być spokojną, zemdlała, zaś Fernand zbladł.
Czuć było iż stale się obawiał powrotu Dantesa. I młode małżeństwo w tydzień po ślubie wyjechało.
— Czy widziałeś ją kiedy potem?
— Widziałem raz w czasie wojny hiszpańskiej w Perpignan, gdzie ją Fernand zostawił samotną. Z ogromną miłością macierzyńską pielęgnowała i wychowywała swego syna.
Ksiądz wzdrygnął się gwałtownie.
— Więc miała syna?
— Tak jest. Na imię mu było Albert.
— Kto chce wychowywać dziecię, musi mieć sam wychowanie. A Mercedes była przecież córką prostego rybaka. Bez żadnego zapewne wykształcenia?
— O, Mercedes zmieniła się bardzo od owych czasów, gdy to mieszkała w chacie rybackiej. Dziś mogłaby zostać królową, gdyby koroną nagradzano piękność, wdzięk, wytworność i dobre wychowanie. W miarę wzrostu majątku i umysł rozwijał się, aż doszedł do doskonałości.
Mimo to wszystko — wątpię by była szczęśliwą.
— Na jakich danych urobiłeś sobie to zdanie?
— Gdym wpadł w biedę, pomyślałem sobie wtedy, że mam przecież możnych przyjaciół. Kto wie przeto, czy nie zechcą mi dopomóc? Udałem się do Danglarsa, ale ten mnie nie przyjął. Potem poszedłem do Fernanda — wysłał mi przez lokaja sto franków. Gdy ze ściśniętem sercem opuszczałem ten dom, padł mi pod nogi worek z dwudziestoma pięcioma luidorami. Podniosłem szybko głowę i ujrzałem znikającą za firankami głowę Mercedes. Wyraz jej oczu był bardzo smutny.
— A z panem de Villefort co się stało, mój przyjacielu?
— O, ten nie był moim przyjacielem, bynajmniej, nie znałem go nawet.
— Lecz może wiesz przypadkowo, co się z nim stało, a także czy on nie przyczynił się czasem do niedoli Edmunda?
— Nie wiem nic. To jedynie, że wkrótce po zaaresztowaniu Edmunda zaślubił pannę de Saint Meran i opuścił Marsylję Lecz i jemu zapewne uśmiechnęło się szczęście. Jest bogaty jak Danglars i jest potentatem nie mniejszym aniżeli Fernand. Ja jeden tylko, jak widzicie, ojcze, jestem nędzarzem, zapomnianym przez Boga.
— Mylisz się przyjacielu. Nam ludziom często się zdaje, że Bóg zapomniał o kimś, a to tylko sprawiedliwość odpoczywa. Przychodzi wszelako chwila, gdy oko Opatrzności zwraca się na nędzarza. Masz nawet tego dowód.
Mówiąc to, ksiądz wyjął pierścień z kieszeni i dał go Kadrusowi.
— Masz go — rzekł — weź ten brylant. Należy on do ciebie w całości.
— Jakto?... do mnie jednego?!... Ach panie, nie żartuj sobie ze mnie!
— Djament ten miał być podzielony pomiędzy przyjaciół Edmunda. Że zaś miał on istotnie, jak się przekonałem, jednego przyjaciela — ciebie, przeto podział jest zbędny. Weź go i sprzedaj. Powtarzam, iż wart jest pięćdziesiąt tysięcy franków. To też uważam, że suma ta wydźwignie cię z biedy. Bierz więc, lecz za to...
Kadrus, który wyciągał już rękę, cofnął ją natychmiast, gdy usłyszał te słowa.
Ksiądz uśmiechnął się.
— Za to — powtórzył ksiądz — dasz mi ów worek jedwabny, który p. Morrel zostawił u starego Dantesa.
Kadrus jeszcze bardziej zdziwiony, wyjął z szafy dębowej ów worek czerwony o wypłowiałych barwach i podał go księdzu.
Ten wziął worek do ręki i natychmiast schował na piersiach, oddając wzamian djament Kadrusowi.
— O!... jesteście chyba zesłańcem bożym, księże! wszak nikt nie wiedział, że Edmund dał wam ten djament, mogliście więc śmiało zatrzymać go sobie.
— Więc ty byś to uczynił, najwidoczniej! — rzekł ksiądz do siebie.
Potem wstał, wziął kapelusz, rękawiczki i rzekł:
— Czy to co mówiłeś, było bezwzględną prawdą? Mogę polegać i wierzyć wszystkiemu?
— Patrzcie, ojcze — odpowiedział Kadrus — w kącie tej izby jest krucyfiks z drzewa poświęconego, zaś na tym kufrze leży ewangelja mojej żony. Otwórzcie więc księgę tę, a złożę wam przysięgę z ręką na krucyfiksie, na zbawienie mej duszy, że opowiedziałem wam wiernie wszystko tak, jak było.
— Dobrze — rzekł ksiądz — wierzę ci, żeś powiedział prawdę. Bądź zdrów i niech ci pieniądze Dantesa przyniosą szczęście.
I wyszedł. Słychać było jak wsiadł na konia i odjechał.
Kadrus pozostał sam, za chwilę ukazała się jednak Karkontka słabsza i bardziej blada jak zazwyczaj.
— Prawda to, com słyszała?
— Co?
— Żeśmy dostali djament na własność?
— Tak jest — odparł Kadrus, radością prawie że obłąkany — nic nadto prawdziwszego! Oto go masz.
Karkontka obejrzała klejnot, a potem rzekła głucho:
— A gdyby był fałszywy?
Kadrus aż się zachwiał pod wrażeniem tych słów.
— Fałszywy — powtórzył. — Z jakich to przyczyn miałby człowiek ten dawać mi fałszywy djament?
— By wydrzeć ci darmo twe tajemnice, niedołęgo.
Kadrusowi zdawało się, że go obłęd pochwyci, do tego stopnia przypuszczenie to pozbawiło go przytomności.
— Więc to tak — rzekł głosem zduszonym, porywając kapelusz — zaraz się o tem przekonamy.
— A to jakim sposobem?
— W Beaucaire jest jarmark, na który przyjeżdżają jubilerzy z Paryża. Zapytam ich. Ty zaś pilnuj domu; za dwie godziny wrócę.
— A choćby nawet djament był prawdziwy — powiedziała do siebie Karkontka — pięćdziesiąt tysięcy franków, to pieniądze, ale nie majątek!


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.
ROZDZIAŁ V.
WYKAZY WIĘZIENNE.

W parę dni po wypadkach powyżej opisanych, człowiek mający około trzydziestu dwuch lat, ubrany we frak granatowy, w nankinowych pantalonach i w białej kamizelce, z postawy wyglądający na anglika, zjawił się u mera Marsylji.
— Szanowny panie — rzekł do niego po francusku, lecz z silnym akcentem angielskim — jestem przedstawicielem domu Thomson i French w Rzymie; od lat dziesięciu pozostajemy w stosunkach handlowych z firmą Morrel i Syn, w Marsylji, i mamy tam w obecnej chwili około stu tysięcy franków, doszły nas jednak pogłoski o zachwianiu się domu tego, — mamy teraz obawy, co do możliwości odebrania tej sumy. Przybyłem więc z Rzymu dla zebrania informacyj, jak się ta sprawa przedstawia?
— Cóż panu odpowiem na to zapytanie? — rzekł mer. — Od lat kilku losy prześladują pana Morrela; zatonęło mu pięć statków jeden po drugim, został ponadto uwikłany w bankructwa trzech domów bankowych. To wiem i tyle mogę panu powiedzieć. Czy jednak domowi temu grozi bankructwo? — nie wiem, nigdy osobistych poglądów na tę sprawę wygłaszać nie uważam za właściwe. Mnie samemu pan Morrel winien jest dziesięć tysięcy franków. Spytaj się mnie pan jako mera, co myślę o samym Morrelu, to ci odpowiem, że jest to człowiek wyjątkowej prawości i że dotąd zaspakajał wszystkie swe zobowiązania. Oto co mogę powiedzieć panu. Jeżeli pan pragniesz informacyj bardziej rzeczywistych, to zechciej się udać do pana de Boville, inspektora więzień, ulica Noilles Nr. 15; ten ma, jeżeli się nie mylę, dwakroć sto tysięcy franków u pana Morrela, jeżeli więc istotnie domowi temu zagraża bankructwo, to pan de Boville, jako poważniejszy ode mnie wierzyciel, lepiej będzie cię mógł objaśnić.
Anglik, po wysłuchaniu tej uprzejmej i pełnej dyskrecji odpowiedzi, ukłonił się i wyszedł, a następnie powolnym krokiem, właściwym synom Wielkiej Brytanji, poszedł na wskazaną mu ulicę, wypytawszy się uprzednio, gdzie się ona znajduje?
Pan de Boville znajdował się w swym gabinecie. Od pierwszego rzutu oka Anglik poznał, że nie po raz pierwszy ma z nim do czynienia.
Anglik z właściwą sobie flegmą powtórzył w tych samych prawie wyrazach pytanie, jakie już zadał merowi.
— O! szanowny panie — odpowiedział pan de Boville zrozpaczonym tonem — obawy twe są bardzo ugruntowane. I ja mam u Morrela dwieście tysięcy franków, stanowiące posag mej córki. Otóż połowa tej sumy miała być wpłacona 15-go bieżącego miesiąca. Córka moja, dodać muszę, za dwa tygodnie ma wyjść zamąż. No i wyobraź pan sobie, że przed pół godziną był u mnie pan Morrel, z deklaracją że jeżeliby jego Faraon nie wrócił przed owym piętnastym, to nie będzie w stanie uiścić się na termin z długu.
— Ależ to zakrawa na zawieszenie wypłat i układy z wierzycielami?
— Powiedz raczej, szanowny panie, że to zakrawa na bankructwo!
Anglik jakby się zastanawiał przez moment, zaś potem rzekł:
— Więc ta wierzytelność tak pana niepokoi?
— Mój panie, te pieniądze uważam za stracone.
— Jeżeli tak, to ja tę sumę nabędę od pana.
— Pan? ale zapewne z dużem ustępstwem?
— Nie. Sto za sto. Nasz dom — dodał anglik, śmiejąc się — nie uprawia podobnych operacyj.
— I pan-byś zapłacił?
— Gotówką!
Rzekłszy to, wyjął z kieszeni paczkę banknotów.
Radość błyskawicą zajaśniała na twarzy pana de Boville, powściągnął się jednak i rzekł:
— Sumienie moje nakazuje mi ostrzec pana, że możesz nie dostać nawet sześciu za sto.
— To już nie moja sprawa. Obchodzi to firmę, której jestem reprezentantem. Może domowi temu zależy na upadku firmy Morrela, jako konkurencyjnej? Może ją chce podtrzymać?... Tylko tyle powiedzieć mogę, że jestem gotów wypłacić panu tę sumę, jeżeli ustąpisz mi swe do niej prawa. Zastrzegam sobie jedynie komisowe.
— O, panie, nic słuszniejszego. Zwykłe komisowe sięga 2 procent od stu. Tutaj zażądać pan możesz choćby dziesięciu.
— Panie — odpowiedział anglik, znów śmiejąc się głośno — ja naśladuję moją firmę i nie szukam pobocznych dochodów. Komisowe, którego się domagam, jest zupełnie innej natury.
— Jakież jest więc ono? Słucham pana.
— Pan jesteś inspektorem więzień?
— Tak, od lat kilkunastu.
— Wykazy więzienne prowadzi pan zapewne?
— Oczywiście. Każdy wiezień ma swoje konto.
— Otóż powiedzieć panu muszę, iż byłem wychowany przez pewnego opata, który znikł nagle. Po latach dopiero dowiedziałem się, że był więźniem w twierdzy If i tam umarł. Pragnąłbym dowiedzieć się o nim kilku szczegółów.
— Jak się nazywał?
— Opat Faria.
— O, przypominam sobie! był warjatem. Utrzymywał, że jest właścicielem olbrzymich skarbów i z uporczywością godną lepszej sprawy ofiarowywał rządowi coraz to większe sumy za uwolnienie go.
— Biedak! dawno umarł?
— Coś w lutym bieżącego roku. Datę doskonale pamiętam, ponieważ śmierć opata została związana z innem zdarzeniem istotnie zdumiewającem. Mianowicie cela opata oddalona była o kilka metrów od innego lochu, w którym był więziony niebezpieczny spiskowiec, który najbardziej przyczynił się do powrotu uzurpatora w 1815-ym roku, człowiek wyjątkowo zuchwały.
— Doprawdy? — rzekł anglik.
— O, tak! Miałem sposobność widzieć tego człowieka w 1816-m czy 1817-m roku. Celę jego odwiedzać można było jedynie przy eskorcie wojskowej. Zbrodzień ten wyjątkowe sprawił na mnie wrażenie i jego rysów nie zapomnę nigdy.
Anglik uśmiechnął się zlekka.
— Powiada pan więc, że te dwa lochy oddzielone były znaczną przestrzenią?
— Tak. I ów spiskowiec, nazwiskiem Edmund Dantes, przy pomocy jakiegoś narzędzia przekopał sobie tunel podziemny, który te dwie cele połączył.
— Tunel był przekopany w celu ucieczki zapewne?
— Z pewnością. Na jego nieszczęście, opat Faria dostał silnego ataku katalepsji i zmarł. Wypadek ten Dantes zapragnął wykorzystać dla siebie w ten sposób, że zmarłego przeniósł do swej celi, a sam zajął jego miejsce w worku, w którym zmarły był zaszyty. Miał nadzieję, że go płytko zakopią i z grobu się wydostanie.
— Ryzykowny pomysł! Trzeba było mieć wyjątkową odwagę, by się nań zdecydować!
— O, już panu mówiłem, był to człowiek niebezpieczny. Na szczęście, sam wybawił państwo od siebie.
— Jakim sposobem?
— Zamek If nie ma cmentarza, zmarłych przeto wrzucają do morza, przywiązawszy im uprzednio trzydziesto-sześcio funtową kulę u nóg. No i biedak poszedł na dno! Chciałbym widzieć go w chwili, gdy opadał do wody, zaszyty w worek, jak baran.
I pan de Boville roześmiał się głośno, jego humor poprawił się znacznie nadzieją otrzymania dwóch kroć stu tysięcy franków, jakie uważał już za stracone.
— I ja także chciałbym zobaczyć jego minę — zawołał anglik.
I zaczął się śmiać, po angielsku, to znaczy, przez zęby.
— Tak więc — zaczął mówić dalej — gubernator zamku uwolnił się odrazu od dwóch więźniów nader kłopotliwych; od szaleńca i od warjata!
— Musiano jednak sporządzić akty tych wypadków?
— A tak, akty zejścia.
— Otóż chciałbym prosić szanownego pana o danie mi możności przejrzenia wszystkich aktów, więźniów tych dotyczących. Wszystko co dotyczy opata, interesuje mnie bardzo.
— A więc zechciej pan przejść do mej kancelarji, tam wszystko ci pokażę.
Rzeczywiście, wszystkie dokumenty dotyczące więźniów, znajdowały się tam w największym porządku. Każdy wykaz oznaczony był numerem.
Inspektor posadził anglika na fotelu, położył odnośne foljały przed nim na biurku, siadając zdala na kanapie, wziąwszy do ręki numer dziennika.
Anglik znalazł łatwo papiery opata Farji, wertował je długo. Następnie wziął do ręki plikę papierów, w których znajdowały się dokumenty Dantesa.
I znalazł ułożone w porządku: denuncjację, decyzję, prośbę p. Morrela, nakoniec dopisek p. de Boville.
Odłożył ukradkiem denuncjację którą następnie ukrył w kieszeni, potem wziął się do czytania decyzji i spostrzegł, że nazwisko Noirtiera nie było w niej wspomniane. Dalej przebiegł oczami prośbę napisaną w dn. 10 kwietnia 1815 r. w dobrej wierze przez p. Morrela, w której podkreśla on z naciskiem doniosłość zasług Dantesa, jakie ten położył w sprawie Cesarza. Napoleon panował przecież wtedy. Lecz prośba ta, starannie przez Villeforta zachowana, stała się silnym orężem właśnie w ręku podprokuratora; prośba ta właśnie Dantesa zgubiła ostatecznie.
Nie dziw więc, że pan de Boville nic dla Dantesa w swoim czasie uczynić nie mógł i że dopisał: „wobec danych tych, nic niema do zrobienia. Sprawa jest przesądzona ostatecznie“.
— Dziękuję panu — rzekł anglik składając foljały — przejrzałem już wszystko. Teraz czas, abyśmy przeszli do ostatecznego załatwienia spraw pieniężnych. Proszę o kwity z podpisem p. Morrela, a ja należność za nie zapłacę natychmiast.
Formalności w parę minut zostały ukończone i obydwie strony rozstały się bardzo z siebie zadowolone.



ROZDZIAŁ VI.
DOM MORRELA.

Kto znał przed laty dom Morrela i zobaczyłby go w chwili ostatnio przez nas opisywanych wypadków — znalazłby w nim wielkie zmiany.
Tam, gdzie niegdyś bujne życie i dostatek widniały na każdym kroku, gdzie panował ożywiony ruch i gorączkowa praca, gdzie liczne rzesze urzędników przebiegały w różnych kierunkach pokoje, sienie i korytarze, gdzie całe przedsionki i podwórza były zawalone stosami pak i towarów — dziś panował smutek i cisza.
Z mnóstwa oficjalistów, którzy dawniej przepełniali biura, zostało dwóch zaledwie; młodzieniec lat około dwudziestu czterech, noszący nazwisko Emanuela Reimonda — zakochany w córce Morrela — pozostał w jego domu wbrew woli swej rodziny i stary Kokles, zwany jednookim, który pełnił obowiązki kasjera, urzędnik doskonały, wierzył jedynie w tabliczkę Pitagoresa, a w rachunkach nie mylił się nigdy. On jeden z całego domu zachował dawny dobry humor.
Nie należy jednak przypuszczać, że ten pogodny stan jego ducha wypływał z oschłości serca.
Jak owe szczury, które opuszczają okręt skazany na zagładę, tak cała zgraja pracowników firmy Morrel rozpierzchła się na wszystkie strony, przy pierwszych niepowodzeniach tego domu.
Gdy Kokles zauważył ten popłoch, nie pomyślał nawet, dlaczego to czynią, nie pojmował ich nawet. Od lat przecież dom Morrel i Syn płacił najrzetelniej rachunki; robi to i dziś. Z jakiej to racji zmienićby się miało? Kokles nie wierzył wprost, by ta siła rozpędowa mogła osłabnąć kiedykolwiek.
Żaden fakt nie zachwiał jeszcze tem przekonaniem Koklesa.
I ostatnie dni miesiąca, zawsze najtrudniejsze, przeszły jak zwykle.
Ale już w pierwszych dniach następnego miesiąca, pan Morrel miał ciężkie chwile do przetrwania. Ażeby podołać wypłatom zgromadził wszystkie swe środki, sprzedał klejnoty, oraz część familijnego srebra.
Dzięki tym ofiarom, kasa mogła podołać zadaniom, lecz była zdawało się bezdenna. Pochłaniała wszystko.
Sytuację uratować mógł jeszcze szczęśliwy powrót Faraona z Indji. Lecz inny statek, który wyruszył z Kalkuty prawie razem z Faraonem, zawinął już do portu w Marsylji, a o Faraonie nie było żadnej wieści.
Taki był stan rzeczy, gdy pewnego dnia przedstawiciel domu Thomson i French w Rzymie, zjawił się u p. Morrela.
Przyjął go Emanuel, który to zrobił z przyczyny, iż chciał uchronić swego szefa od prawdopodobnej nieprzyjemności. Do domu Morrel i syn od pewnego czasu przychodzili jedynie tacy klijenci, którzy upominali się o pieniądze. Zapytał więc przybyłego, czego sobie życzy? — lecz ten odpowiedział, że cel przybycia wyjawić może samemu tylko p. Morrelowi.
Emanuel z westchnieniem poprosił Koklesa, by ten zaprowadził przybyłego na górę do szefa.
Kokles poszedł pierwszy, wskazując drogę.
Na schodach spotkał młodą dziewczynę, lat około siedemnastu, która z przestrachem spojrzała na nieznajomego.
Wyraz ten nie uszedł uwagi przybysza.
— Czy pan Morrel jest w swym gabinecie, panno Juljo? — zapytał Kokles.
— Zdaje mi się, że jest — odpowiedziała z pewnem wahaniem młoda dziewczyna — dowiedz się naprzód, Koklesie, i uprzedź ojca.
— Sądzę, że niema potrzeby — wtrącił się do rozmowy anglik — ponieważ pan Morrel nie zna mego nazwiska. Wystarczy, gdy się dowie, że jestem przedstawicielem domu Thomson i French w Rzymie, z którą to firmą dom ojca pani pozostaje w stosunkach.
Młoda dziewczyna zbladła silnie i nic już nie odpowiadając zaczęła schodzić na dół, gdy pozostali udali się na górę.
Kokles otworzył drzwi, wprowadził gościa do przedpokoju, potem wszedł do pokoju p. Morrela i wrócił po chwili, dając przybyłemu znak, że może wejść.
Gdy nieznajomy ukazał się, p. Morrel chował właśnie do biurka książkę rachunkową, następnie ukłonił się przybyłemu i poprosił go, żeby usiadł.
Czternaście lat zmieniło bardzo zacnego przemysłowca. Włosy mu zbielały, czoło poorały troski i zmartwienia, zmętniały oczy.
Anglik wpatrywał się w niego wzrokiem przenikliwym.
— Panie — rzekł Morrel, nie mogąc znieść dłużej tego spojrzenia — chciałeś mówić ze mną?
— Tak jest, przychodzę w sprawie domu Thomson i French w Rzymie. Otóż firma ta ma w najbliższych czasach duże sumy do opłacenia we Francji. Znając solidność firmy pańskiej, dom nasz zebrał pewną ilość weksli z podpisem pańskim i polecił mi, abym podniósł wierzytelności te w miarę upływających terminów i tym sposobem zaspakajał wierzycieli.
Morrel otarł ręką czoło zroszone potem i westchnął głęboko.
— Jesteś więc pan — rzekł — w posiadaniu weksli z moim podpisem? I na jaką sumę?
— Oto naprzód — odpowiedział anglik, wyjmując portfel z kieszeni — przekaz na dwakroć sto tysięcy franków, wystawiony na imię p. de Boville.
— Przyznaję ten dług. Połowa sumy tej ma być zapłacona 15-go b. m., zaś reszta za miesiąc — rzekł Morrel i rumieniec wstydu oblał mu twarz na myśl, że po raz pierwszy w życiu nie będzie mógł zadość uczynić zobowiązaniu, które podpisał. — Czy to już wszystko? — dodał następnie.
— O, nie. Posiadam nadto weksle płatne w tym miesiącu, a wystawione na zlecenie domu Pascale Wild i Turner, w Marsylji, a opiewające na sumę pięćdziesięciu tysięcy franków, oraz trzydziestu siedmiu tysięcy franków, ogółem 287,500 franków.
Niepodobna opisać, co wycierpiał nieszczęśliwy Morrel podczas tych obliczeń.
— Dwa kroć osiemdziesiąt siedem tysięcy franków — powtórzył machinalnie.
— Tak jest. Otóż nie będę przed panem ukrywał, że opinja publiczna w Marsylji, oddając zupełną sprawiedliwość nieposzlakowanej rzetelności domu pańskiego, utrzymuje, że nie jesteś już w stanie zaspokoić swych zobowiązań...
Na to oświadczenie, tak bardzo niedelikatne, Morrel zbladł jak ściana
— Panie szanowny, wiedz, że od lat dwudziestu czterech, t. j. od chwili, gdy dom ten prowadzę, ani jeden weksel z podpisem Morrel i Syn nie wrócił z kasy niezapłacony. To samo było z wekslami mego ojca, który prowadził firmę tę przez lat trzydzieści dziewięć.
— Wiem o tem. Mówmy jednak szczerze i otwarcie. Czy i dziś zapłacisz pan weksle te ze zwykłą akuratnością?
Morrel wzdrygnął się i spojrzał w oczy anglikowi, który z taką bezwzględnością mówił do niego.
— Zapytanie to, tak szczere, niemniej szczerej domaga się odpowiedzi. Otóż weksle te zapłacę, jeżeli — jak się tego spodziewam — statek mój wróci do portu. Powrót ten bowiem podniesie mój kredyt, zachwiany nieszczęsnymi wypadkami, których byłem ofiarą! Gdyby jednak wypadkiem, mój Faraon, będący ostatnią moją nadzieją, przepadł...
Tu łzy zalały oczy mówiącemu.
— Jeżeliby więc Faraon zginął?... — podjął anglik pytająco.
— Wówczas... tak!... Byłbym zmuszony zawiesić wypłaty.
— Czyż nie masz pan przyjaciół, którzyby podali panu rękę?
Morrel uśmiechnął się gorzko.
— W interesach, drogi panie, niema przyjaciół. Sam wiesz o tem dobrze. Ostatnią moją nadzieją jest Faraon. Nikt i nic więcej.
— Więc jeżeli ta nadzieja zawiedzie?...
— Będę zgubiony.
— Gdym szedł do biura, jakiś okręt wpływał do portu.
— Wiem o tem. Młodzieniec pewien, który pozostał mi wierny, większą część czasu spędza w wieży, znajdującej się na szczycie naszego domu, by obserwować przybywanie statków. Od niego to już miałem wiadomość o ukazaniu się jakiegoś statku. Lecz nie jest to mój okręt. Jest to Gironda. Wraca również z Indji, lecz nie należy do mnie.
— Może jej załoga udzielić będzie mogła wieści o Faraonie?
— Mam panu wyznać prawdę? Ja się już lękam przybycia wieści. Niepewność jest jeszcze nadzieją...
I zamilkł. Po chwili milczenia znów zaczął głucho...
— Opóźnienie przybycia Faraona nie daje się niczem wytłumaczyć. Statek mój wypłynął z Kalkuty dnia 5-go lutego, od miesiąca przeto powinienby być w porcie.
— Co to jest? — zawołał nagle anglik, przysłuchując się — co znaczy ten hałas?
— O Boże! Boże mój! — wyszeptał Morrel blednąc — cóż tam znowu stać się mogło?
W samej rzeczy odgłosy silnego zamieszania dawały się słyszeć z dołu.
Przebiegano sale w różnych kierunkach i dawały się słyszeć okrzyki boleści.
Morrel wstał, chciał podejść do drzwi, lecz sił mu zabrakło i upadł z powrotem na krzesło.
Po chwili trwożnego oczekiwania drzwi otwarły się nakoniec i w ich ramie ukazała się młoda dziewczyna z twarzą zalaną łzami.
— O mój ojcze! — zawołała, załamując dłonie — przebacz twemu dziecku, że ci musi nieszczęście zwiastować.
I Julja rzuciła się w objęcia śmiertelnie bladego ojca.
— O mój ojcze!... mój ojcze!... bądź odważny.
— Faraon zginął? — zapytał Morrel przytłumionym głosem.
Młoda dziewczyna nie odpowiedziała, skinęła tylko głową, którą trzymała na piersiach ojca.
— A osada?
— Uratowana. Zabrał ją na swój pokład okręt, który przybył przed chwilą.
— Dzięki ci, Boże, choć za to!... — rzekł Morrel — cios twój mnie jednego przeto dotyka.
Mimo flegmy, w oczach anglika zabłysły łzy.
W otwartych drzwiach ukazała się pani Morrel łkająca, podtrzymywana przez Emanuela. Poza nimi widniały sylwety kilku w pół nagich marynarzy.
Na widok tych ludzi anglik nagle zadrżał. Chciał ich powitać, lecz wstrzymał się, cofnął i stanął w najdalszym i najciemniejszym kącie gabinetu.
Pani Morrel usiadła w kącie gabinetu i wzięła w uścisk dłoń męża. Julja wciąż stała we łzach, z głową ukrytą na piersi ojca.
— Zbliż się, Penelonie — rzekł Emanuel, do najstarszego — i opowiedz nam szczegóły wypadku.
Stary majtek o bronzowej, spalonej słońcem i wiatrami twarzy, wysunął się naprzód, mnąc w ręku kapelusz.
— Dzień dobry panu, panie Morrel — rzekł, jak gdyby wczoraj zaledwie rozstał się ze swym chlebodawcą.
— Dzień dobry ci, przyjacielu, lecz powiedz mi przedewszystkiem, — dlaczego nie widzę z wami kapitana?
— Kapitan, panie Morrel, zasłabł lekko i musieliśmy go zostawić w Palermo. Bóg jednak sprawi, że mu nic nie będzie i za parę dni ujrzycie go tak zdrowego, jak nas i siebie.
— Chwała niech będzie za to Bogu! A teraz opowiadaj, Penelonie.
Wezwany zasłonił naprzód ręką usta, potem odwrócił się i splunął do przedpokoju, następnie wystawił lewą nogę i, kołysząc się na niej, zaczął opowiadać...
— Otóż, panie Morrel, byliśmy tak, jakby między przylądkiem Białym, a przylądkiem Bajador, pędząc tęgim wiatrem południowo-zachodnim, po ośmiu dniach takiej ciszy, jakby w tym oto pokoju. Stałem właśnie u steru, gdy podszedł do mnie kapitan i rzekł:
— Ojcze, co myślicie o tych obłokach, które są tam na niebie?
A ja już się tym obłokom przypatrywałem.
— Co myślę, kapitanie?... Nie wiem, doprawdy, kto im dał prawo pędzić tak szybko. Stają się przytem coraz czarniejsze. Oj! — nie są to obłoki niewinne.
— I ja tak myślę — odpowiedział mi kapitan — i trzeba się przygotować na ich przyjęcie. Trochę za dużo mamy żagli na ten wiatr, który rychło w nas uderzy. Hola!... tam! — krzyknął — zwinąć górny żagiel i zsunąć w dół trójkątny.
Ledwo rozkaz ten został wykonany, już wiatr w nas uderzył z taką siłą, że aż cały okręt się pochylił.
— Źle — rzekł kapitan — jeszcze mamy za dużo płótna. Hej! tam!... spuścić wielki żagiel!
W pięć minut później, szliśmy tylko o żaglu przodowym, gniazdowych i posiłkowych.
— Cóż to, ojcze Penelonie, nie jesteś jeszcze kontent? — rzekł do mnie kapitan, gdy zobaczył, że potrząsam głową.
— A bo na waszem miejscu, widzicie, skończyłbym to, co tak dobrze zostało zaczęte — rzekłem.
— To stare wilczysko morskie ma słuszność — zawołał wtedy kapitan — potężny może uderzyć w nas wicher.
— Zebrać na dwa fałdy żagle gniazdowe — rozkazywać zaczął — popuścić postronki żaglowe. Drągi do watru! Na dół żagle posiłkowe! Ramy na reje.
— Niedość było tego wszystkiego na tamtejszych wodach — rzekł nagle anglik — ja byłbym zebrał wszystkie żagle na cztery fałdy i pozbył się przodowego.
Na głos ten dźwięczny, silny i stanowczy, a niespodziewany, — drgnęli wszyscy obecni.
Penelon przysłonił oczy dłonią i spojrzał bacznie na tego, który miał śmiałość krytykować rozkazy ich kapitana.
— Zrobiliśmy coś jeszcze lepszego, panie szanowny — rzekł stary żeglarz z przekąsem, lecz i wyrazem podziwu dla wiedzy żeglarskiej nieznajomego — zwinęliśmy żagiel sterowy i rudłem nawróciliśmy do wiatru, aby biec wprost przed burzą. W dziesięć minut potem, pozbawiliśmy się i gniazdowych, tak, iż nic już nie mieliśmy płótna na masztach.
Anglik wstrząsnął głową i rzekł:
— Okręt był stary, zbyt ryzykowne więc było podobne rozwiązanie zagadnienia.
— Prawdę pan powiedział. To nas właśnie zgubiło. Dwanaście godzin burza rzucała nami, jak piłką, aż nakoniec pootwierały się szpary.
— Penelonie — rzekł do mnie kapitan — czy my czasem nie idziemy na dno?... mój stary! Oddaj no mi ster; a sam idź na spód okrętu.
Schodzę ja na dół, a tam już trzy stopy wody ma okręt w brzuchu. Powracam więc z okrzykiem: do pomp! do pomp! Było już jednak za późno. Pracowaliśmy — nie żałując rąk: wody jednak coraz bardziej mimo to przybywało.
— Dalibóg — rzekłem do kapitana, po czterogodzinnej pracy bez wytchnienia — jeżeli mamy tonąć, to już idźmy na dno bez tego wszystkiego, bo to już się na nic nie przyda. Raz kozie śmierć, zresztą.
— I to ty, ty, Penelonie, ośmielasz się mówić mi takie rzeczy? Poczekajże!
Popędził wichrem, jak obłąkany, do swej kajuty, a wróciwszy z pistoletami w dłoniach, zawołał:
— Łeb roztrzaskam pierwszemu, który rękę od pompy odejmie!
— Brawo! — zawołał anglik.
— Nic tak nie napędza odwagi i do posłuszeństwa nie zachęca, jak argumenty podobnego rodzaju — mówił dalej żeglarz — pompowaliśmy więc dalej dopóty, aż niebo się przetarło i wiatr opadł zupełnie. Wody jednak przybywało nam ciągle; niewiele niby: pięć centymetrów na godzinę, ale po kilkunastu godzinach daje to taki ogrom, że go żaden statek strawić nie jest zdolen.
— No, dosyć — rzekł wtedy kapitan — już nam teraz pan Morrel nie będzie miał nic do zarzucenia. Uczyniliśmy wszystko, co było w naszej mocy, ażeby okręt uratować. Teraz starać się mi wolno już o to jedynie, by uratować ludzi. Do szalup! Spieszcie się, dzieci, bo wierzajcie, że czas najwyższy.
— Gdyśmy to usłyszeli, ogarnął nas żal ogromny. Cóż poradzić na to? — kochaliśmy Faraona! Ale cóż? — trzeba było go porzucić, bo tu chodziło o naszą skórę. A okręt już jęczał, już się zataczał, jak pijany.
W jednem więc mgnieniu oka spuściliśmy szalupę na morze i ośmiu nas rzuciło się do niej. Kapitan zeszedł ostatni. Źle mówię! Nie chciał on zupełnie opuścić okrętu, lecz porwałem go za ręce i siłą rzuciłem towarzyszom w ramiona; dopiero wtedy wskoczyłem sam do łodzi.
Ledwo zdołaliśmy odbić od statku, gdy pomost z hukiem rozpękł się na dwoje, potem tyłem zapadł się w morze, podniósł się, dziób znów zanurzył, wreszcie zakręcił się jak pies za swym ogonem i poszedł na dno.
Skończyło się! Nie było Faraona!
Przez trzy dni tułaliśmy się po morzach, bez chleba i bez kropli wody, bo nie było już czasu zabrać tego z okrętu, aż wreszcie dojrzeliśmy maszty Girondy. Zaczęliśmy dawać znaki, które dostrzeżono i tak zostaliśmy uratowani.
Oto i cała przygoda. Cała prawda, daję wam na to słowo honoru uczciwego marynarza. Wierzycie nam, czy nie?
Powszechny szmer uznania dowodził, że słowa starego żeglarza znalazły wiarę zupełną.
— Zacni z was ludzie — powiedział pan Morrel — i wiedziałem zgóry, iż nieszczęście, jakie mnie dotknęło, stało się dzięki złemu losowi jedynie! Jest to wola Boga, a nie zły czyn ludzi. Tej woli musimy się wszyscy poddać z pokorą. A teraz powiedzcie mi, ile wam pozostałem dłużny?
— E! — nie mówmy o tem, panie Morrel.
— Owszem, o tem pomówić musimy, — odrzekł pan Morrel ze smętnym uśmiechem.
— Należy nam się za trzy miesiące.
— Koklesie, wypłać po dwieście franków każdemu z tych poczciwych ludzi. W innych czasach, moi przyjaciele, podwoiłbym tę kwotę. Niestety, jednak, to, co mi pozostało, nie należy już do mnie. Wybaczcie mi więc i kochajcie mnie zawsze.
Penelon zmarszczył się, by nie dać się opanować wzruszeniu, a następnie zwrócił się do swych towarzyszy, po krótkiej rozmowie z którymi, zwrócił się ponownie do swego chlebodawcy.
— Co do tego, panie Morrel, — rzekł, przenosząc prymkę z jednej strony ust do drugiej i plując znowu do przedpokoju — co do tego...
— Cóż więc?...
— Towarzysze moi są zdania, że narazie dosyć będą mieli po pięćdziesiąt franków i że na resztę poczekają.
— Dzięki wam, przyjaciele, — zawołał pan Morrel wzruszony do głębi serca — nie mogę przyjąć jednak ofiary waszej. Bierzcie więc, co wam się słusznie należy, a jeśli znajdziecie dobrą służbę, to ją możecie przyjąć. Jesteście wolni.
Ostatnie wyrazy dziwne wywarły wrażenie na majtkach. Spojrzeli po sobie pomieszani. Penelonowi tchu nawet zabrakło i nieomal nie połknął tytoniu, który żuł bezustannie.
— Jakto, panie Morrel, jak mamy rozumieć słowa pańskie? — zapytał głuchym głosem — odprawiasz nas? A więc jesteś z nas niekontent?
— Uchowaj Boże! — odparł były właściciel Faraona — wprost przeciwnie, moje dzieci, byłem i jestem bardzo z was zadowolony. Ale, moi drodzy, ponieważ nie mam już statku, nie potrzebuję przeto już i załogi.
— Więc cóż z tego, że nie masz statku? — zapytał Penelon — każesz zbudować sobie inny, a my chętnie poczekamy.
— Tylko że ja nie mam za co budować innego statku, nie mogę więc, sami widzicie, przyjąć waszej ofiary.
— Ale... jeżeli pan nie ma pieniędzy, to z jakiej dobrej racji pan nam jeszcze płaci?
— Dosyć już, moje drogie dzieci, nie wzruszajcie mnie waszą dobrocią. Da Bóg lepsze czasy, to się zejdziemy może i dalej znów razem pracować będziemy.
— A więc w takim razie tylko do widzenia panu, drogi, kochany panie Morrel.
— Do widzenia!... taką mam przynajmniej w Bogu nadzieję. Bądźcie zdrowi.
I pan Morrel dał znak Koklesowi, przypominający mu nakaz wypłaty, a gdy ten wyszedł — majtkowie poszli za nim, odprowadzani jeszcze przez Emanuela.
— Zostawcie mnie teraz, moje drogie, z tym panem. Muszę z nim na osobności pomówić — rzekł Morrel, zwracając się do żony i córki.
I wskazał oczami na przedstawiciela domu Thomson i French, który stał w kącie pokoju nieruchomy, w czasie całej powyżej opisanej sceny.
Kobiety podniosły w milczeniu oczy na cudzoziemca, westchnęły cicho i odeszły.
Gdy były jednak we drzwiach, córka Morrela spojrzała nań błagalnym wzrokiem, na co cudzoziemiec odpowiedział przyjaznem, pełnem szacunku, spojrzeniem.
Nieznajomy i Morrel zostali sami.
— No, szanowny panie, widziałeś i słyszałeś wszystko — rzekł Morrel, rzucając się na krzesło — nie potrzebuję teraz ani jednego słowa więcej dodawać.
— Przekonałem się, że dotknęło pana nowe nieszczęście, również niezasłużone, jak poprzednie i to mnie utwierdza w chęci wyświadczenia panu pewnej przysługi.
— O, panie!... — zawołał Morrel.
— Jestem największym pańskim wierzycielem, czy tak?
— Tak jest, najpoważniejszym.
— A co-by pan powiedział, gdybym tak zgodził się na przedłużenie terminu?
— Powiedziałbym, że zwłoka mogłaby ocalić mi honor, a tem samem i życie.
— Jak długiej żądałby pan zwłoki?
Morrel zastanowił się.
— Dwa miesiące, myślę, wystarczyłoby mi na uregulowanie mych interesów.
— Daję panu trzy miesiące.
— Czy jednak jesteś pan pewien, że dom Thomson i French...
— Proszę być najzupełniej spokojnym o to, że firma, której jestem reprezentantem, zatwierdzi wszystkie moje postanowienia. Mamy dziś 5-go czerwca, prawda?
— Tak jest.
— Przepisz pan więc wszystkie te weksle i oznacz datę płatności na dzień 5-go września, o godzinie jedenastej rano (tę godzinę wskazywała wskazówka zegara). W tym dniu i godzinie zgłoszę się do pana.
— Zapewniam pana, iż w dniu tym oczekiwać go będę. Otrzymasz pan wtedy swój kapitał, lub żyć nie będę.
Ostatnie wyrazy wymówił szeptem, tak, że anglik prawdopodobnie ich nie słyszał.
Morrel następnie przepisał weksle; dawne zniszczono.
Tym sposobem nieszczęśliwy bankrut miał trzy miesiące przed sobą na zgromadzenie funduszów.
Anglik z zimną krwią, jego rasie właściwą, wysłuchał dziękczynień i oddalił się. Morrel odprowadził go do drzwi, błogosławiąc i dziękując.
Na schodach spotkał nieznajomy Julję; zacna córka, pełna lęku i trwogi, udawała, że schodzi ze schodów, gdy w rzeczy samej oczekiwała na gościa.
— I cóż, panie?... — rzekła, składając ręce.
— Pani — rzekł cudzoziemiec — odbierzesz tutaj po jakimś czasie list z podpisem... Sindbada Marynarza. Otóż wypełnij wiernie wszystko, co tam będzie wskazane, jakkolwiek dziwnemi może wydawać ci się mogą te zlecenia.
— Dobrze, panie.
— Przysięgasz mi, pani, że wypełnisz wszystko?
— Przysięgam.
— Dobrze, żegnam panią. Bądź zawsze tak dobrą i czystą, a być może, że ci to Bóg nagrodzi kiedyś, gdy już Emanuel będzie twym małżonkiem.
Julja spłoniona oparła się o poręcz, ażeby nie upaść.
Cudzoziemiec odszedł wtedy, żegnając ją pełnym szacunku ukłonem.
Na podwórcu spotkał Penelona, który trzymał w rękach dwa rulony srebrnych pięcio-frankówek, jakby się namyślając, czy je ma zatrzymać, czy też oddać z powrotem?
— Chodź ze mną — rzekł anglik — mam z tobą do pomówienia.



ROZDZIAŁ VII.
PIĄTEGO WRZEŚNIA.

Zwłoka, na którą się zgodził przedstawiciel domu handlowego Thomson i French w chwili, kiedy Morrel najmniej się jakichkolwiek względów od ludzi spodziewał, wydawała się zacnemu przemysłowcowi zapowiedzią powrotu pomyślności, zapowiedzią, że los zawzięty przestanie go może prześladować.
Na nieszczęście, Morrel miał do czynienia nie z jednym tylko domem Thomson i French, co tak szlachetnie sobie postąpił.
Zastanowiwszy się nad tym wypadkiem głębiej, wytłumaczył sobie, że dom ten rządził się tutaj pobudkami egoistycznej również natury. Lepiej bowiem z pewnością jest utrzymać byt człowieka, który nam jest winien trzykroć sto tysięcy franków i mieć je po upływie trzech miesięcy choćby, niż przyśpieszyć jego ruinę i dostać pięć lub sześć procent kapitału.
Inne domy wszelako, które miały z domem Morrela stosunki, czy to przez zawiść, czy też przez głupotę rozumowały wprost przeciwnie. Weksle więc z podpisem Morrela napływały wciąż do jego domu bez najmniejszego opóźnienia terminów. Dzięki prolongacie, której anglik udzielił, były one wykupywane natychmiast.
Zdziwienie było niemałe, gdy pod koniec miesiąca kasa zaspokoiła wszystkich, którzy się zgłosili z pretensjami.
Ufność jednak nie wróciła do zaniepokojonych umysłów.
Przedstawiciel domu Thomson i French nie pokazywał się. O ile się zdaje, wyjechał z Marsylji zupełnie.
Wraz z nim znikł również i Penelon, który przyjął jakiś obowiązek u anglika, jak krążyły pogłoski.
Kapitan Gaumard, gdy tylko wrócił do zdrowia, przybył z Palermo do Marsylji. Początkowo nie chciał pokazać się na oczy panu Morrelowi, lecz ten, gdy tylko dowiedział się o jego powrocie, sam pierwszy go odwiedził, odnosząc mu zaległą pensję, o którą kapitan nie śmiał się upominać.
Gdy Morrel po tej wizycie schodził ze schodów, spotkał Penelona wchodzącego na górę.
Stary majtek dobrze najwidoczniej użył swych pieniędzy, bo był od stóp do głowy świeżo ubrany.
Spostrzegłszy swego byłego chlebodawcę, majtek stropił się bardzo i spuścił oczy, a gdy p. Morrel wyciągnął do niego rękę, zaledwie końcami palców dotknął jego dłoni.
Morrel dostatniemu ubiorowi przypisywał zakłopotanie starego majtka. Boć przecie nie mógłby on zdobyć się na kupno stroju tego z sumy, jaką od niego trzymał? Najwidoczniej przyjął więc już u kogoś innego służbę, a teraz ogarnął go wstyd, iż tak szybko zrzucił żałobę po Faraonie.
— Poczciwi ludziska — rzekł Morrel, myśląc o kapitanie Gaumard i o reszcie załogi Faraona — oby was nowy wasz chlebodawca tak kochał jak ja i był ode mnie szczęśliwszy.
W połowie sierpnia Morrel wyjechał z Marsylji, lecz nikt nie wiedział dokąd. Odrazu zaczęła się szerzyć wtedy pomiędzy kupcami pogłoska, że wyjazd ten jest równoznaczny z zawieszeniem wypłat.
Lecz przyszedł koniec miesiąca, a kasa domu Morrela wytrzymała wszystkie wypłaty.
Kokles stał za kratkami z prawdziwie horacjuszowską miną, i sprawdzał z tą samą zawsze uwagą wręczane mu weksle, porównywał podpisy i płacił, nieprzerwanie.
W pierwszych dniach września Morrel powrócił, wyczekiwany z niepokojem przez całą rodzinę.
Jeździł do Paryża, a podróż ta miała być ostatnią próbą ratunku.
Morrel udał się do Danglarsa, który pracował dawniej u niego i który z jego rekomendacji przecież otrzymał ową doskonałą posadę u madryckiego bankiera, co było początkiem jego świetnej karjery...
Danglars, baron Danglars dzisiejszy, mógł ocalić swego byłego dobrodzieja, nie wyłożywszy grosza ze swej kieszeni, poręczywszy jedynie za nim. Majątek i istnienie domu Morrela byłoby wtedy ocalone.
Danglars odmówił jednak, odmówił szorstko i bezwzględnie. Morrel więc powrócił z podróży poniżony i przytłoczony ogromem nikczemności swego byłego oficjalisty.
Za powrotem nie wydał jednak ani jednej skargi, nie potępił ani jednem słowem postępku Danglarsa, uściskał jedynie ze łzami żonę i córkę, po przyjacielsku przywitał się z Emanuelem i poszedł do swego gabinetu na górę, poleciwszy przywołać do siebie Koklesa.
Gdy znikła więc ta ostatnia deska ratunku, jaką była podróż do Paryża, nawet kobiety poznały, że zguba jest nieuchronna.
Po krótkiej pomiędzy sobą naradzie, zadecydowano, że Julja napisze do brata, który znajdował się wraz ze swoim pułkiem w Nimes, aby przyjeżdżał natychmiast.
Maksymiljan Morrel, aczkolwiek był człowiekiem bardzo młodym jeszcze, bo liczył sobie dwadzieścia dwie wiosny życia, miał ogromny wpływ na ojca, ze względu na swój nieposzlakowany charakter i dobroć serca. Na ten wpływ liczyła tak matka jak i siostra.
Maksymiljan, w chwili gdy obierał sobie zawód, już był bardzo dojrzały, ojciec więc pozostawił mu zupełną swobodę dokonania tego wyboru. Młodzieniec oświadczył wówczas, iż pragnie służyć w wojsku. Po ukończeniu tedy nader chlubnie nauk w szkole politechnicznej, wstąpił do armii, odrazu w randze podporucznika. Było to przed rokiem, obecnie miał uzyskać stopień porucznika. W pułku bowiem uważano Maksymiljana za najlepszego służbistę.
Takiego to młodzieńca matka i córka wzywały teraz, aby im pomógł w ratowaniu ojca.
Tymczasem Morrel w swym gabinecie zawezwawszy do siebie Koklesa, wydał polecenie przyniesienia na górę ksiąg handlowych i całej znajdującej się w kasie gotowizny.
W kasie było około ośmiu tysięcy franków, spodziewane wpływy przedstawiały się w sumie około dziesięciu tysięcy, tak że stan czynny nie przekraczał sumy siedemnastu tysięcy franków, gdy bierny był obciążony pozycją dwustu osiemdziesięciu siedmiu tysięcy pięciuset franków.
Mimo tego rozpaczliwego stanu rzeczy, Morrel w czasie obiadu zdawał się być najzupełniej spokojny.
Lecz ten udany spokój najbardziej właśnie trwożył kobiety.
Po obiedzie Morrel miał stały zwyczaj przeglądania pism. Teraz nie poszedł do swego gabinetu, lecz siedział dalej przy stole, nieruchomy i milczący.
Kokles znów wydawał się zupełnie martwy i niezdolny do zebrania myśli. Cały dzień przesiedział na podwórzu, na słońcu, z gołą głową, w 30-stopniowym upale!
Emanuel starał się uspakajać kobiety, lecz szło mu to z trudem, bo sam nie miał wiary ni nadziei. Nazbyt dobrze znał on cały stan interesu, by się mógł łudzić.
Noc nadeszła i coraz bardziej posuwała się w głąb, lecz kobiety się nie kładły, czuwając w nadziei, że ich ojciec i mąż wychodząc od siebie, zajdzie do nich. Lecz się zawiodły. Morrel dopiero bardzo późną nocą wyszedł ze swej samotni i udał się wprost do swej sypialni, aczkolwiek widział, że w pokoju żony pali się światło.
Pani Morrel kazała wtedy córce iść spać, lecz w pół godziny potem podniosła się z łóżka i boso wyszła na korytarz, ażeby choć przez dziurkę od klucza zobaczyć, czem mąż się zajmuje tak późną nocą, dlaczego nie śpi?
Na korytarzu dostrzegła jakiś cień, który rozwiał się w oddali.
To Julja uprzedziła matkę w czuwaniu nad ojcem, gdy ujrzała matkę — rzuciła się jej w objęcia.
— Pisze teraz — rzekła.
Morrelowa pochyliła się i również zajrzała do pokoju męża. Przekonała się, że pisze istotnie, lecz dostrzegła to, czego nie dostrzegła córka, że pisze na papierze stemplowym.
Na myśl, że mąż jej pisze testament, wzdrygnęła się cała, miała jednak tyle mocy, że stłumiła wydzierający się z piersi krzyk.
Strwożone kobiety odeszły cichutko do swych sypialni.
Nazajutrz Morrel był jak najspokojniejszy i chłodny. Z ożywieniem mówił, lecz o drobnostkach tylko. Przed i po śniadaniu pracował w biurze, oraz zwiedzał składy, puste nieomal zupełnie.
Po obiedzie długo pieścił swą córkę, przyciskając głowę jej do swej piersi.
Julia potem powiedziała matce, że serce ojca gwałtownie tłukło się w piersiach, aczkolwiek zewnętrznie wydawać się on pragnie spokojnym i zimnym.
Bez żadnej zmiany minęły dwa dni następne.
Całą noc z dnia 4-go na 5-y września nieszczęsna żona spędziła pod drzwiami pokoju swego męża, i widziała, że nie kładł się on wcale do łóżka.
Rano o godzinie ósmej, Morrel jak zwykle przyszedł do stołowego pokoju na pierwsze śniadanie. Był jak i poprzednich dni najzupełniej spokojny, tylko bardziej czuły i serdeczny dla żony i córki. Następnie poszedł do zwykłej pracy.
W kilkanaście minut potem otworzyły się drzwi i stanął w nich młody mężczyzna, na którego widok obydwie zbolałe kobiety krzyknęły radośnie:
— Maksymilian!
I rzuciły mu się w objęcia.
— Matko!... siostro! — rzekł przybyły, wpatrując się naprzemian to w jednę, to w drugą — co się tu u was dzieje, że wezwałyście mnie tak gwałtownie?
— Ach! nieszczęście, bracie — odpowiedziała Julia, lecz matka przerwała jej mówiąc, by zawiadomiła ojca o przybyciu syna.
Julia wybiegła, ale w sieni zatrzymał ją jakiś obcy człowiek, trzymający list w ręku.
— Czy pani jesteś panną Julją Morrel? — zapytał.
— Tak jest, panie — odparła Julja lękliwie — lecz czego żądasz ode mnie?
— Proszę przeczytać ten list.
Julja zawahała się.
— Idzie tu o ocalenie twego ojca — powiedział wtedy posłaniec.
Julja usłyszawszy to, wprost wydarła mu list z ręki i czytać zaczęła:
„Udaj się pani natychmiast na ulicę Meillan i wejdź do domu Nr. 15, tam zażądaj od odźwiernego klucza od pokoju na piątem piętrze: gdy go otrzymasz — idź śmiało do wzmiankowanego mieszkania, w którem znajdziesz na kominku leżący worek z czerwonego jedwabiu; worek ten weź i zanieś, jak tylko zdołasz najszybciej, swemu ojcu. Jest rzeczą nieodzowną, by ojciec pani miał worek ten w swych rękach przed uderzeniem godziny jedenastej. Przyrzekłaś mi ślepe posłuszeństwo, pamiętaj!“
Sindbad Marynarz.
Młoda dziewczyna, po przeczytaniu słów tych, wydała okrzyk radości. Podniosła oczy, chcąc zapytać o coś posłańca, który list ten doręczył, ale go już nie było.
„Pamiętaj, byś polecenie to wykonała osobiście i sama. Gdybyś działać chciała w czyjemś towarzystwie, lub gdyby się kto inny zgłosił zamiast ciebie, — odźwierny odpowie, że nic nie wie i że żadnego klucza niema“.
Przypisek ten zmroził radość Julji.
Czy w tym liście nie kryje się jaka zasadzka?
Po chwili wahania, postanowiła poradzić się kogoś. Lecz dając posłuch dziwnemu jakiemuś uczuciu, udała się z tem nie do matki, lub brata, lecz do Emanuela.
Wróciła się więc z połowy schodów i opowiedziała narzeczonemu, co ją spotkało, gdy przedstawiciel domu Thomson i French, przed trzema miesiącami, był u ojca; powtórzyła rozmowę jaką z nim miała i swą obietnicę daną wtedy nieznajomemu, pokazała nakoniec list, jaki otrzymała przed chwilą.
— Tu nie może być dwóch zdań; musisz pani się tam udać — odpowiedział Emanuel. — Ja ci będę zresztą towarzyszył; nie pójdę, mówiąc ściślej, z panią razem, lecz będę ślad w ślad podążał za tobą, aż do rogu ulicy Meillan. Tam czekać będę na ciebie, obserwując z oddali dom, do którego się masz udać, pani. Jeżelibyś nie wracała zbyt długo, pójdę za tobą i upewniam cię, że biada wtedy tym, na których byś się skarżyła.
— Więc sądzisz, Emanuelu, że powinnam się tam udać bezwarunkowo?
— Tak jest. Przecież tam w liście jest napisane, że chodzi tu o uratowanie twego ojca!...
— O!... pójdź!... — zawołała młoda dziewczyna, chwytając nerwowo dłoń narzeczonego.
Gdy to się działo, matka wszystko opowiedziała synowi.
Maksymiljanowi było już przedtem wiadome, że interesy ojca w bardzo złym znajdowały się stanie; nie miał pojęcia wszelako, by rzeczy zaszły aż tak daleko.
Gdy już wszystko stało się wiadome, rzucił się jak oszalały ku drzwiom, a następnie podążył co miał siły w nogach do gabinetu ojca. Lecz drzwi zastał zamknięte, napróżno pukał.
Gdy tak stał w niewiedzy, co mu robić należy, usłyszał stuknięcie drzwi przeciwległych; obrócił się wtedy i ujrzał ojca.
Ten, gdy zobaczył syna, aż krzyknął ze zdziwienia. Nie spodziewał się jego widoku. Lecz się do niego nie zbliżał, stał zmieszany na progu, przyciskając lewą ręką coś ukrytego na piersiach pod ubraniem.
Nie zważając na to, syn rzucił mu się na szyję, ale odskoczył nagle zostawiając prawą rękę na piersiach ojca.
— Ojcze mój! — zawołał, a twarz jego śmiertelną okryła się bladością — dlaczego pistolety ukrywasz pod ubraniem? Ojcze!... ojcze!... co to może znaczyć?
— Maksymiljanie — odpowiedział Morrel, — tyś już człowiek dojrzały, człowiek prawy przytem i z poczuciem honoru. Pójdź więc, a wszystko ci wyjawię.
To rzekłszy, udał się pewnym krokiem do swego gabinetu. Maksymiljan podążył za nim, — słaniając się na nogach.
Morrel wszedł do pokoju, zamknął drzwi za synem, potem podszedł do biurka i złożył na nim dwa pistolety, a następnie wskazał synowi palcem otwarte księgi handlowe.
Młodzieniec przejrzał je i osłupiał.
— Za pół godziny mam zapłacić 287,500 franków, zaś mam na to 18,000!... — rzekł Morrel.
— Czy już poruszyłeś wszystkie sprężyny, wyczerpałeś wszystkie środki, ojcze, by zapobiec katastrofie?
— Wszystkie.
— I na żaden już wpływ rachować nie możesz?
— Na żaden!... Za pół godziny — dodał Morrel głosem ponurym — nasze imię okryte zostanie niesławą. Na szczęście, zmyć ją można krwią.
— Masz słuszność, ojcze! Rozumiem cię...
I wyciągnął rękę po pistolet.
— Jeden dla ciebie, drugi dla mnie, ojcze.
Lecz Morrel wstrzymał wyciągniętą rękę.
— A matka twoja?... a siostra?... kto je wyżywi?
Dreszcz wstrząsnął ciałem młodzieńca.
— Ojcze! — rzekł — czyś pomyślał o tem, że obarczasz mnie ciężarem życia?...
— Tak jest. Ale jest to twoja powinność, twój święty obowiązek. Niebo obdarzyło cię hojnie, masz umysł zrównoważony, spokojny i głęboka jest twa wiedza. Nie urodziłeś się na zwykłego zjadacza chleba; to pociąga za sobą obowiązki. Nie nakazuję ci wszelako, lecz powiadam jedynie: zastanów się nad położeniem, jak gdybyś był zupełnie postronnym człowiekiem, sam osądź, co ci czynić należy.
Młodzieniec wpadł w głęboką zadumę, poczem wyraz wzniosłej rezygnacji zajaśniał mu w oczach. Powolnem i smutnem poruszeniem podniósł ręce w górę i zaczął zdejmować z ramion szlify, odznaczające jego rangę.
— Dobrze więc — rzekł, wyciągając do ojca rękę — umieraj ojcze, ja żyć... będę!
Stary Morrel uczynił ruch, jakby się chciał rzucić na kolana przed synem, lecz Maksymiljan pochwycił go w ramiona i przycisnął do swych piersi.
— Wierzysz, mam nadzieję, że w tem nieszczęściu żadnej mej winy niema?... — rzekł Morrel.
Maksymiljan uśmiechnął się.
— Wiem, ojcze, żeś najuczciwszy z ludzi, jakich znałem na świecie.
— To dobrze. Więc już wszystko załatwione. Teraz idź do matki i siostry.
— Ojcze! — rzekł młodzieniec, klękając — pobłogosław mnie!
Morrel ujął głowę syna, przycisnął ją do piersi, ucałował kilka razy i rzekł:
— O! tak!... Błogosławię cię w imieniu mojem i trzech pokoleń ludzi nieskalanych żadnym zarzutem. Słuchaj więc, co ci przodkowie nasi mówią przez moje usta: Opatrzność podnieść może budynek, który nieszczęście zwaliło. Ulitują się nade mną ludzie najbardziej nieubłagani, gdy ujrzą, że zmarłem taką śmiercią, dadzą może tobie czas, któregoby mnie odmówili. Staraj się wówczas, aby złowieszcze słowo nie zostało wymówione; weź się do dzieła, pracuj energicznie; pracujcie: ty, matka, siostra, żyjcie krańcowo oszczędnie, aby dobro wierzycieli moich powiększało się i rosło w twych rękach. Miej w myśli zawsze, jak piękny, wielki i uroczysty będzie ów dzień, w którym powiesz: „Mój ojciec umarł, bo nie był w stanie uczynić tego, co ja dziś czynię; umierał jednak spokojnie, bo mnie to dzieło powierzył“.
— O! mój ojcze! Czyby jednak nie było lepiej, gdybyś ty żył? Lepiej z pewnością przeprowadzić byś umiał to dzieło odrodzenia.
— Jeżeli ja żyć będę — wszystko przepadnie. Jeżeli ja pozostanę przy życiu, zamiast współczuć, ludzie powątpiewać będą. Byłbym wtedy człowiekiem, który nie dotrzymał słowa, zawiódł ufność w nim położoną, uchybił swej powinności; słowem — byłbym pospolitym bankrutem. Gdy umrę jednak, — to zwłoki moje staną się przedmiotem nietylko politowania, ale i szacunku. Cała Marsylja, zobaczysz, wylegnie na mój pogrzeb. Jeżeli żyćbym zechciał, imię twoje byłoby dla ciebie sromotą, gdy umrę, — będziesz mógł śmiało, z podniesioną chodzić głową i mówić: jestem synem człowieka, który umarł dlatego, że raz w życiu nie mógł słowa dotrzymać!
Młodzieniec załkał i w milczeniu pochylił głowę.
— A teraz — rzekł Morrel — pozostaw mnie samego i staraj się oddalić kobiety.
— Czy nie chciałbyś zobaczyć jeszcze mej siostry, a swej córki?
— Widziałem ją dziś rano i już ją pożegnałem. Pożegnałem się również i z twą matką.
— Czy nie masz jeszcze jakiego zlecenia? — spytał Maksymiljan drgającym z rozpaczy głosem.
— Tak jest, mój synu, mam do ciebie jednę prośbę.
— Mów ojcze, mów! Spełnię twą ostatnią wolę, przysięgam!
— Dom Thomson i French, jeden jedyny z liczby wszystkich innych, przez ludzkość, czy może egoizm, okazał mi dużą względność. Przedstawiciel domu tego sam, z własnej woli, nie proszony o to, zaproponował mi odroczenie na trzy miesiące terminu spłaty. Niechżeż ten dom właśnie zostanie spłacony przed innymi. Synu mój, niech dług ten będzie święty dla ciebie.
— Dobrze, mój ojcze.
— A teraz żegnam cię raz jeszcze. Chcę być teraz sam. Testament mój znajdziesz w mym sypialnym pokoju.
Lecz młodzieniec nie odchodził. Nie miał na to dość sił.
— Słuchaj, Maksymiljanie — rzekł wtedy ojciec — przypuść, że jestem żołnierzem i że otrzymałem rozkaz, ażeby zdobyć szaniec, przyczem masz pewność, że idę na stracone pozycje. Czy wtenczas nie powiedziałbyś tego, coś powiedział przed chwilą, choć innemi słowy: „Idź ojcze, bo okryjesz się hańbą, jeżeli zostaniesz. A śmierć lepsza od hańby“.
— Tak... tak — rzekł młodzieniec, konwulsyjnie przyciskając ojca do piersi — żegnam cię już, po raz ostatni i na wieki!
I, nie oglądając się, wybiegł z gabinetu.
Gdy Maksymiljan wyszedł, Morrel stał przez czas pewien nieporuszony na miejscu, wpatrując się we drzwi; potem wyciągnął rękę, znalazł nie patrząc sznurek od dzwonka i zadzwonił.
Po chwili ukazał się Kokles.
Nie był to już ten sam człowiek; trzy dni świadomości nieszczęścia strawiły go zupełnie.
— Mój dobry Koklesie — rzekł Morrel tonem, którego opisać nie sposób — miej uwagę zwróconą na drzwi wejściowe, a gdy tylko przyjdzie ów pan, który był tutaj przed trzema miesiącami, pamiętasz przecież? — przedstawiciel Thomson i French, zawiadomisz mnie natychmiast o jego przybyciu.
Kokles nic nie odpowiedział, skinął jedynie głową.
Morrel padł na krzesło, zwracając wzrok na wskazówki zegara. Pozostawało mu już tylko dziesięć minut życia.
Niepodobna wyrazić, co się działo w owej ostatniej chwili w duszy tego człowieka, który nie będąc jeszcze starym, rozstać się musiał ze wszystkiem, co kochał na ziemi.
Wskazówka posuwała się ciągle. Wyciągnął rękę, wziął pistolet, lecz po chwili położył broń, ujął pióro i napisał słów kilka. Potem znów zwrócił oczy na zegar, już nie mógł liczyć życia na minuty, lecz na sekundy.
Ponownie wziął broń do ręki, mając wpół otwarte usta i oczy zwrócone na wskazówkę. Pot zimny zaczął oblewać mu czoło, wtem usłyszał skrzyp drzwi na dole otwieranych. Zegar za moment uderzyć miał godzinę jedenastą.
Morrel siedział nieporuszony, czekał na słowa Koklesa: „ajent domu Thomson i French“ i już zbliżał lufę pistoletu do ust, gdy usłyszał krzyk. Krzyk swej córki.
Obrócił się i zobaczył Julię. Pistolet wypadł mu z ręki.
— Ojcze mój! — zawołała młoda dziewczyna, zadyszana i prawie nieprzytomna z radości — jesteś ocalony!...
I rzuciła się w jego objęcia, podnosząc w górę worek z czerwonego jedwabiu.
— Ocalony?... co ty mówisz, moje dziecię?!
— Tak, ocalony! Patrz, patrz, mój ojcze!
Morrel wziął worek do ręki i wzdrygnął się, bo sobie przypomniał, że przedmiot ten do niego kiedyś należał.
Zaś w worku były: z jednej strony weksel przedarty na sumę 287,500 franków, a wystawiony na zlecenie domu Thomson i French, zaś w drugiej — djament wielkości laskowego orzecha, owinięty w kawałek pergaminu, na którym skreślone były słowa: „Podarunek ślubny dla panny Julji Morrel“.
Morrel potarł ręką czoło, jakby w obawie, czy nie stracił zmysłów.
— Skąd masz ten worek, moje dziecię?
— Znalazłam go w ubogim domku, znajdującym się przy alei Meilan Nr. 15. Leżał na kominku.
— Skądże się tam znalazłaś, w tym nieznanym ci domu?
Julja podała ojcu list, jaki przed godziną otrzymała.
— I chodziłaś tam sama? — Zapytał Morrel po przeczytaniu listu.
— Emanuel był ze mną i miał oczekiwać na mnie na rogu ulicy Muzeum. Dziwna rzecz jednak, gdy powracałam — już go tam nie było.
Wtem z dołu rozległo się wołanie:
— Panie Morrel! Panie Morrel!
— To głos Emanuela — zawołała Julja.
Po chwili Emanuel wbiegł jak obłąkany do pokoju.
— Faraon! — wołał — Faraon!!
— Co?... Faraon!... Czyś ty zmysły postradał, Emanuelu? Przecież wiesz dobrze, że Faraon zatonął. Opamiętaj się, człowieku!
— Faraon!... panie, Faraon nie zatonął, to była wieść błędna! Wywieszono znaki, że Faraon wchodzi do portu!
Morrel padł na krzesło. Odchodził od zmysłów.
Wpadł również i Maksymiljan.
— Mój ojcze — zawołał — cóż to mi mówiłeś, że Faraon zatonął, gdy on wchodzi właśnie do portu?
— Mój drogi! — odpowiedział mu ojciec — gdyby to było prawdą, trzebaby to uznać za cud Boży. Lecz jest to niepodobieństwo! Niepodobieństwo!
— Lecz i worek ten, który trzymasz w ręku, wydaje się być zdarzeniem nierealnem, a jednak go masz wraz z przedartym wekslem i wspaniałym djamentem.
— Ach, panie, panie!... co to wszystko znaczy wobec faktu, że Faraon wpływa do portu! — wołał Kokles.
— Idźmy — rzekł Morrel, powstając z krzesła — idźmy przekonać się sami. I niech Bóg zlituje się nad nami, jeżeli jest to wiadomość fałszywa.
Wyszli. W połowie schodów czekała, słaniając się, żona Morrela.
Biedna kobieta nie miała odwagi iść na górę, to też nie wiedziała jeszcze o niczem.
Za chwilę wszyscy byli w porcie.
Tłum tam zebrany, rozstąpił się, gdy ujrzano Morrela.
— Faraon!... Faraon!... — wołano ze wszystkich stron.
I w istocie, rzecz cudowna, niepojęta! Naprzeciw wieży Ś-go Jana, statek z napisem, białą farbą namalowanym: „Faraon, domu Morrel i Syn, w Marsylji“, zupełnie podobny do dawnego Faraona i również jak tamten ostatnio, naładowany koszenilą i indigo, zarzucał kotwicę i zwijał żagle; na pomoście stał kapitan Gaumart, wydając rozkazy. Stary Penelon przesyła panu Morrelowi jakieś znaki.
Nie można było dłużej wątpić. Zmysł wzroku dawał świadectwo prawdy; dziesięć tysięcy osób stwierdzało niewątpliwy fakt.
Gdy Morrel ściskał się z synem, przy oklaskach całego miasta, jakiś człowiek, z twarzą do połowy zarosłą wielką czarną brodą, za budką strażnika ukryty, przypatrywał się scenie tej z rozrzewnieniem, a następnie szepnął:
— Niech ci Bóg szczęści, serce szlachetne. Bądź błogosławiony za wszystko dobro, jakieś uczynił i jakie uczynisz jeszcze. Zaś wdzięczność moja niech będzie tak tajemną, jak nieznane światu są twe dobrodziejstwa.
To rzekłszy, z uśmiechem w którym przebijały się radość i szczęście, wyszedł ze swego ukrycia, zszedł po schodkach ku morzu i zawołał po trzykroć;
— Jakóbie!... Jakóbie!... Jakóbie!...
Na zew ten, do brzegu przybiła szalupa, zabrała go i powiozła na jacht bogato urządzony, na pomost którego nieznajomy wskoczył z lekkością urodzonego żeglarza.
Stamtąd spojrzał raz jeszcze na Morrela, który, płacząc ze wzruszenia i radości, ściskał za ręce wszystkich, którzy się do niego z powinszowaniem zbliżali — i spoglądał w niebo, jakby zdawał się dziękować spojrzeniem niewiadomemu dobroczyńcy.
— A teraz — rzekł nieznajomy — dobroci, ludzkości, wdzięczności... żegnam was. Już nie zagościcie w mem sercu. Wyręczyłem Opatrzność w wynagradzaniu dobrych — teraz niech Bóg-Mściciel wstąpi do mego serca, abym mógł ukarać złych!
To rzekłszy, znikł w kajucie, gdy jacht wypływał na morze, które smagane wichrem, przewalało groźnie swe ciemne fale.
Jacht pełnymi żaglami szedł w zapadającą noc, w mrok i ciemność.


CZĘŚĆ PIĄTA.
KARNAWAŁ W RZYMIE.
ROZDZIAŁ I.
WŁOCHY — ŻEGLARZ SINDBAD.

W początkach 1838 roku, bawiło we Florencji dwóch młodzieńców z najpierwszych domów Paryża; vice-hrabia Albert de Morcef i baron Franciszek d‘Epinay.
Gdy już znudzili się sztuką, postanowili spędzić karnawał w Rzymie, w którym Franciszek, jako od czterech lat zamieszkały we Włoszech, służyć miał za przewodnika Albertowi.
Że zaś niemało potrzeba przygotowań, aby w Rzymie spędzić karnawał, zwłaszcza gdy kto ma zamiar pokazać się nietylko na placu „del Popolo“, ale i na „Forum Romanum“ napisali przeto do pana Pastriniego, właściciela hotelu Angielskiego, z prośbą, by ten zatrzymał dla nich przyzwoite apartamenty.
Pan Pastrini odpisał, że ma jedynie dwa wolne pokoje, ze wspólnym gabinetem, i to na drugiem piętrze, za umiarkowaną zresztą bardzo, jego zdaniem, cenę jednego luidora dziennie.
Dwaj młodzi przyjaciele propozycję tę z konieczności przyjęli.
Że zaś stolicy Medycjuszów mieli dosyć, jak to powyżej zaznaczyliśmy już, Albert przeto wyjechał do Neapolu, gdy Franciszkowi przyszła chętka zwiedzenia Korsyki, tej kolebki Bonapartych, a także wyspy Elby, która była ongi ostatniem państwem Napoleona.
Pewnego więc wieczora odczepił łańcuch przytrzymujący jego stateczek żaglowy w porcie Livorno, owinął się w szerokie zwoje swego płaszcza i ułożył do snu, dając rozkaz załodze:
— Na wyspę Elbę.
Stateczek opuścił port, jak ptak morski swe gniazdo, nazajutrz Franciszek znalazł się w Porto-Ferrajo.
D‘Epinay zwiedził wyspę, przyjrzał się każdemu śladowi pozostawionemu przez olbrzyma wieków i wrócił z powrotem na statek.
W dwie godziny potem znów stanął na lądzie w Pianosa, gdzie, jak mówiono, przelatywać miały nieprzeliczone stada czerwonych kuropatw.
Polowanie nie udało się wszelako. Myśliwy zdołał zabić zaledwie kilka sztuk, to też był w jak najgorszym humorze. Zły, wsiadł na statek i kazał płynąć dalej.
— Gdyby pan hrabia życzył sobie tego, to mógłby mieć wyborne polowanie — odezwał się dowódca statku.
— I gdzież to?
— Czy widzi pan tę plamę na morzu? Jest to wyspa Monte Christo, tamby można doskonale zapolować.
— Phii... nie mam pozwolenia na polowanie tam.
— Nikogo o pozwolenie prosić nie potrzeba. Ta wyspa jest zupełnie pusta, nikt na niej nie mieszka.
— Cóż znowu? Jakżeby to być mogło, aby jakaś wyspa na Morzu Śródziemnem nie miała właściciela?
— A jednak tak jest. I jest to zupełnie naturalne, panie hrabio. Wyspa ta jest bowiem skupiskiem kilkunastu nagich skał i nic ponadto.
— Do kogóż ta wyspa należy?
— Do Toskanji.
— I jest tam jakaś zwierzyna?
— Tysiące dzikich kozłów.
— Czemżeż żyją te dzikie kozy?... chyba skały liżą? — zapytał d‘Epinay tonem niedowierzania.
— Żywią się krzewami, mirtami i mchem.
— Jeżelibym się zgodził, to gdzież noc przepędzę?
— W grotach na ziemi, lub też w płaszczu na statku.
Franciszkowi wyprawa ta przypadła do smaku, wydał więc rozkaz skierowania statku ku wyspie Monte Christo.
Gdy statek pełnymi żaglami szedł ku wyspie, d‘Epinay znów zagaił rozmowę.
— Mój drogi kapitanie, mówiłeś, że wyspa Monte Christo jest przytułkiem kontrabandzistów i korsarzy. Wiesz co, że to mnie wprowadza w zdumienie byłem bowiem pewien, że po zdobyciu Algieru, jedynem miejscem dostępnem dla tego rodzaju bohaterów morza są już romanse Coopera tylko.
— Zapewne, ale pan hrabia myli się, są bowiem rozbójnicy, których papież Leon XII uważał za wytępionych, a przecież oni wszędzie na drogach publicznych, aż do samych bram Rzymu, napastują podróżnych. Czy pan hrabia nie słyszał, jak sześć miesięcy temu rozbójnicy tacy napadli na pełnomocnika francuskiego przy stolicy apostolskiej i obrabowali go zupełnie.
— O, cały cywilizowany świat mówił o tem.
— A więc, gdyby pan hrabia mieszkał jak my w Livorno, słyszałby niejednokrotnie, że niejeden mały statek kupiecki, naładowany towarami, lub też piękny jacht angielski spodziewany w Bastia, w Porto Ferrajo, lub Civita Vecchia, nie przybywa tam zupełnie i nikt nie wie, co się z nim stało. Mówią o statku takim, że zatonął. To się zdarza czasami, ale nie same skały bywają przyczyną tych zniknięć; o wiele częściej się zdarza, że powodem zniknięcia takiego bywa mała, wątła z pozoru łódka, z sześcioma, ośmioma najwyżej ludźmi u wioseł, lecz za to uzbrojonymi przewybornie. — Taka właśnie łódeczka napada niespodzianie, w czasie ciemnych i burzliwych nocy, w pobliżu jakiej dzikiej i samotnej wysepki.
— Dlaczegóż — zapytał d‘Epinay — ci, którym zdarzyły się podobne wypadki, nie wnieśli skargi i nie ściągnęli na tych bandytów zemsty rządu francuskiego, sardyńskiego, lub toskańskiego?
— Dlaczego? — odpowiedział kapitan z lekkim uśmiechem.
— Tak. Dlaczego?
— Bo przy takiem spotkaniu ze statkiem handlowym lub jachtem, przenosi się naprzód z niego wszystko, co tylko znajdzie się na nim cenniejszego, na łódź korsarską, następnie wiąże się ręce całej załodze, wreszcie wydrąża na spodzie statku dziurę wielkości beczułki i zostawia się go własnemu losowi. Statek taki po kilku, co najwyżej kilkunastu minutach, zaczyna się skarżyć i jakby jęczeć, potem zwolna zanurza się, wreszcie podnosi się nagle... i gwałtownie zapada w otchłań. Tak przepada statek, o którym mówią, że zatonął. Teraz pan hrabia już zapewne rozumie, dlaczego nikt nigdy nie zanosi skarg i nie żąda pomsty?
Gdyby kapitan był wcześniej opowiedział te tajemnice Śródziemnego morza, kto wie, czyby d‘Epinay odważył się na tak niebezpieczną wyprawę...
W obecnej chwili jednak, gdy statek zmierzał ku wyspie — byłoby rzeczą niegodną cofać się i wracać.
D‘Epinay nie szukał nigdy niebezpieczeństw, lecz z zimną krwią przyjmował je, gdy były nie do uniknięcia.
Statek tymczasem szybko płynął ku wyspie, która, w miarę zbliżania się zdawała wyrastać z łona fal a w przejrzystem powietrzu, ostatniemi promieniami słońca rozświetlonem, wyglądała jakby jakieś wielkie cmentarzysko skał.
Załoga statku, składająca się z czterech ludzi, zdawała się być zupełnie spokojna, widocznem jednak było, że podwoiła czujność.
Zaledwie kilka kilometrów oddzielało ich od Monte Christo, gdy słońce zaczęło się skłaniać ku zachodowi i kryć za Korsykę, której góry wyniosłe, po prawej stronie, odbijały się na niebie. Lekka mgła wstawała z morza i zdawała się płoszyć resztki światła dziennego, nakoniec silny blask słońca, purpurowy, zakwitł na wierzchołkach skał i drżał przez chwilę. Następnie światła stały się bardziej opalowe, z karminu przeszły w róż, w seledyn, w fjolet, aż nakoniec całą przestrzeń zaległy ciemności.
Korsyka znikła w nocy w przestrzeni, zaś skały Monte Christo czerniały ponuro, jakby były bramami piekła.
W czarnych tych zwaliskach nagle zabłysło światło ogniska.
— Patrzajcie, tam są ludzie — zawołał d‘Epinay.
— Ciszej, panie!
— A mówiłeś, że wyspa nie jest zamieszkała?
— Ja mówiłem, że wysepka nie ma stałej ludności co nieznaczy, by nie była schroniskiem kontrabandzistów.
— I korsarzy?
— I korsarzy — potwierdził kapitan zapytanie d‘Epinay‘a — to też rozkazałem tak okrążyć wysepkę, by nie padł na nas blask ogniska.
— Ogień, wydaje mi się być raczej znakiem bezpieczeństwa, aniżeli obawy, gdyby to byli ludzie, co się lękają być widzianymi, nie rozkładaliby ognia.
— E! to nic nie znaczy — odrzekł kapitan — gdyby pan hrabia znał położenie wyspy, wiedziałbym wtedy, że ogień ten został rozpalony w miejscu tak umiejętnie wybranem, że nie może być widziany ani z Korsyki, ani z Pianosy, dojrzeć go można z morza jedynie!
— Sądzisz więc, że ogień ten wróży nam towarzystwo nie najlepsze?
— Trzebaby się przekonać — odpowiedział kapitan, nie spuszczając oczu z wyspy.
— A to jakim sposobem?
— Zaraz to pan hrabia zobaczy.
Rzekłszy to, kapitan naradzać się zaczął z towarzyszami, rezultatem czego było, że statek zawrócił, a następnie wykonał parę obrotów i ogień znikł im z oczu. Wówczas sternik popłynął wprost ku wyspie, żagle zostały zwinięte, a w chwilę potem statek dotknął brzegu.
Wszystko to dokonane było w najgłębszem milczeniu.
Od zmiany kierunku nikt jednego nie powiedział słowa.
I d‘Epinay milczał również, lecz czas ten zużytkował w ten sposób, iż z najzimniejszą krwią opatrzył karabin i dwie dubeltówki, a następnie nabił je starannie i czekał w pogotowiu.
Gdy się to działo, jeden z majtków rozebrał się do koszuli i rzucił się do morza, płynąc lekko ku brzegom, w stronę ognia, z taką zręcznością, że zaledwie drobne bruzdy zostawiał za sobą, nakoniec znikł im z oczu.
Wszyscy dalej zachowywali grobowe milczenie, nakoniec majtek wrócił, przyczem płynął tak sprawnie i lekko, że nikt go nie zauważył.
— I cóż? — zapytał d‘Epinay.
— A cóż. Ogień palą włoscy kontrabandziści, w towarzystwie dwóch bandytów korsykańskich.
— W takim razie możemy wysiadać na ląd. To dobrzy ludzie — zaopinjował kapitan.
— Jesteś przekonany, że nie mamy się czego obawiać — zapytał d‘Epinay.
— Niczego zgoła, panie hrabio. Przecież kontrabandziści nie są rzezimieszkami.
— No, a ci tam korsykańscy bandyci? — zapytał zawsze ostrożny d‘Epinay.
— Ach, mój Boże! Cóż oni winni, że są bandytami! To winny ich magistraty i te, Boże odpuść... sądy.
— Jakto?
— A tak. Prześladują one najbardziej prawych synów Korsyki, za ich uczucie narodowe, vendettę.
— Cóż ty rozumiesz przez vendettę? Zabić człowieka, czy tak?
— Panie hrabio! Zabić człowieka i zabić nieprzyjaciela — to są rzeczy najzupełniej różne.
— Ano, dobrze. Niech i tak będzie. Więc powiadasz, że możemy śmiało poprosić tych bandytów o gościnność? Czy jesteś pewny jednak, że nas dobrze przyjmą?
— Najpewniejszy.
— Ilu ich tam jest wszystkich razem?
— Pięciu, panie hrabio, trzech kontrabandzistów i dwóch bandytów.
— Tylu przeto, co i nas. Na wypadek gdybyśmy byli źle przez tych panów widziani, — jesteśmy w równej sile i potrafimy, mam nadzieję, zmusić tych jegomościów do grzeczności. Dalej przeto, kierujemy się ku światłu.
— Dobrze, panie hrabio, niech pan hrabia pozwoli jedynie bym przedsięwziął pewne środki ostrożności.
— Ależ i owszem, bądź roztropny jak Ulisses, mądry jak Mentor. Nietylko ci pozwalam, ale najusilniej rozkazuję.
— A więc dobrze, proszę tylko zachować milczenie.
Człowiek tego pokroju jak Franciszek d‘Epinay, patrzący na rzeczy z właściwego stanowiska, zdawał sobie dobrze sprawę ze swego teraźniejszego położenia, w jakie wpadł samochcący. Aczkolwiek nie groziło mu wyraźne niebezpieczeństwo — rozsądek zalecał ostrożność.
Ciemna noc, pustynne morze i wyspa niezamieszkała, gorzej — będąca przytułkiem bandytów i korsarzy. Jest on przytem w rękach obcych mu żeglarzy, którzy go nie znają i nie mają najmniejszego powodu poświęcać się dla niego; znali go i wiedzieli tyle, że ma przy sobie kilka tysięcy franków w trzosie, a nadto broń najwyborniejszą, którą wielokrotnie z zazdrością oglądali.
I teraz oto miał wysiąść z takimi właśnie ludźmi na nieznany ląd, na wyspę, na której kontrabandziści i bandyci udzielić może zechcą przybyszowi takiej właśnie gościnności, jak poganie Chrystusowi.
Znajdując się więc w takiem położeniu, pośród takich niebezpieczeństw może urojonych, może rzeczywistych, — oka nie spuszczał ze swych ludzi, a karabinu z ramienia.
Majtkowie tymczasem podnieśli z powrotem żagle i wzięli się do wioseł, manewrując statkiem. D‘Epinay, przyzwyczaiwszy już nieco oko do zmroku, dostrzegał coraz wyraźniej tego granitowego olbrzyma, około którego jego statek krążył, nakoniec, gdy okrążono jednę ze skał bardziej w morze się wrzynającą, spostrzegł dawniej widziane ognisko, o wiele jaśniejsze teraz, a przy niem siedzących ludzi...
Kapitan czas dłuższy kierował statkiem w ten sposób, że płynął w cieniu, i dopiero gdy się znalazł już nawprost ogniska, — zwrócił nagle ku niemu przód statku, wjechał śmiało na wody oświetlone blaskami i zaśpiewał pełnym głosem pieśń żeglarzy.
Na pierwszy odgłos melodji od morza, wszyscy podnieśli się nagle, chwycili za broń i zeszli na brzeg morza, przyglądając się bacznie statkowi, którego siłę i zamiary zapragnęli najwidoczniej rozpoznać.
Przypatrzywszy mu się i osądziwszy widać, że nie jest groźny — odeszli, prócz jednego, który pozostał nad brzegiem, gdy inni, nie zwracając już wcale na przybyły statek uwagi, zasiedli zpowrotem przy ogniu, na którym dopiekał się cały kozioł.
Gdy barka dopływała do brzegu, pilnujący pobrzeża człowiek zawołał w sardyńskiem narzeczu ludowem:
— Kto tam?
D‘Epinay przygotował karabin do strzału, natomiast kapitan na zapytanie odpowiedział, lecz co — d‘Epinay nie rozumiał, domyślał się jedynie, że mówiono o jego osobie.
— Czy pan hrabia — zwrócił się do niego kapitan — życzy sobie wymienić swe nazwisko?
— Ci panowie nazwiska mego zapewne nigdy nie słyszeli, powiedz więc im jedynie, że jestem francuzem, podróżującym dla przyjemności.
Kapitan przetłumaczył odpowiedź d‘Epinaya strażnikowi, ten zakomunikował ją donośnym głosem ludziom siedzącym przy ognisku, z których jeden podniósł się szybko i znikł za skałami.
Zapanowało głuche milczenie. Każdy myślał o sobie; d‘Epinay o wylądowaniu, majtkowie na statku i kontrabandziści o koźle. Wszyscy udawali obojętnych, lecz pilnie obserwowali się wzajemnie.
Człowiek, który zniknął za skałami, powrócił niezadługo, skinął głową wartownikowi, a ten wtedy zwrócił się do przybyłych i rzekł jedno tylko słowo: „s‘accomodi“.
Wyrazu tego nie sposób wytłomaczyć; znaczy: bądźcie swobodni, prosimy was, wstąpcie tutaj, bywajcie, pozdrawiamy was...
Majtkom nie potrzeba było dwa razy tego powtarzać, paroma uderzeniami wioseł przybili do brzegu i wyskoczyli na ląd. D‘Epinay poszedł za ich przykładem; karabin miał w ręku, zaś strzelbę na ramieniu; drugą niósł za nim majtek. Że jednak d‘Epinay z ubioru wyglądał na turystę i trochę na poetę, czy malarza, to groźne jego uzbrojenie w nikim nie obudziło lęku.
Majtkowie wyciągali łódkę na brzeg i zajęli się wyszukaniem dogodnego locum na wypoczynek, gdy wszakże jeden z nich zbliżył się do grupy siedzącej przy ogniu, zawołano:
— Nie zbliżać się!...
Majtek wymamrotał coś na swoje usprawiedliwienie i cofnął się pośpiesznie.
— Szkoda, że ci ludzie są tak niegościnni! — zawołał wtedy d‘Epinay — ich pieczeń koźla, sądząc z aromatu, który aż tutaj do nas dochodzi, jest wyborna.
— Jeżeli pan hrabia — rzekł kapitan — ma taki nieposkromiony apetyt, to możeby oni odstąpili nam część jej za nasze kuropatwy, biszkopty i butelkę rumu?
— Wybornie, kapitanie, zaproponuj im to. Ty najwidoczniej masz niezwykły talent do układów. Cóżby to był z ciebie za dyplomata!
W czasie tej rozmowy majtkowie nie próżnowali bynajmniej i rozpalili ogień, który trzaskał wesoło.
Kapitan poszedł, by przeprowadzić układy, lecz dość długo jakoś bawił. Najwidoczniej były jakieś trudności. Nakoniec wrócił.
— No cóż, kapitanie! Zgadzają się? Przyjmują nasz rum i czekoladę?
— Owszem, przyjmują. Lecz jest coś ważniejszego. Sam ich naczelnik, gdy się dowiedział, że pan hrabia jest szlachetnie urodzonym francuzem, zaprasza pana hrabiego do siebie na wieczerzę.
— Tak? ależ przewybornie! Widać że ten ich naczelnik jest człowiekiem cywilizowanym, to też nie widzę żadnej racji, bym miał nie przyjąć jego zaprosin, tembardziej, że i sam nie jestem ogołocony z zapasów, moje Asti Spumnate przyda się na tej uczcie z pewnością.
— O, panie hrabio, nie o to tutaj idzie. Na tej tam wieczerzy nie będzie brakowało niczego. Naczelnik ów stawia jeden warunek, bez którego nie zgodzi się na to, by pan hrabia miał się znaleźć w jego domu.
— W jego domu? — d‘Epinay zapytał zdziwiony — alboż on wystawił sobie tutaj dom?
— Bynajmniej, ale — jak opowiadają ma on tutaj bardzo dogodne mieszkanie.
— Znasz tego ich naczelnika?
— Coś nie coś o nim słyszałem. Mówią o nim, i dobrze mówią.
— Tam, do diabła! I jakiż on mi stawia warunek?
— By pan hrabia pozwolił sobie zawiązać oczy i nie zrzucał przepaski, póki on na to nie da pozwolenia.
D‘Epinay spojrzał badawczo na kapitana, jakby pragnął wydobyć z niego, co się za tą propozycją kryje?
— Jest się nad czem zastanowić, przyznaję — rzekł wtedy kapitan.
— I co mi radzisz? Co ty byś zrobił na mojem miejscu?
— Ja? A cóż ja mam do stracenia? Poszedłbym bez namysłu. Nie dla wieczerzy nawet, lecz przez ciekawość.
— A cóż tam może być ciekawego?
— Proszę pana hrabiego — odpowiedział kapitan głos zniżając — nie wiem, czy to prawda, ale mówią...
— Cóż tam mówią takiego?
— Mówią, że ten naczelnik mieszka w tych swych podziemiach, bo to są podziemia, jakby w najwspanialszych pałacach. Pałac Pitti przy nim, — to fraszka!
— E, dzieciństwo!
— Nie, to najświętsza prawda. Pewien sternik z okrętu „Savoya“ był tam. I wyszedł stamtąd jak obłąkany. Powiada, że podobnych skarbów na całym świecie niema.
— Ależ to opowieść z Tysiąca i Jednej Nocy! I radzisz, bym tam poszedł?
— Ani radzę, ani odradzam. Niech pan hrabia zrobi, jak sam uważa. Ja nie śmiałbym radzić w podobnych wypadkach.
D‘Epinay przez chwilę się zastanawiał i doszedł wreszcie do przekonania, że jeżeli ów naczelnik jest rzeczywiście człowiekiem tak bogatym, to cóżby mu mogło zależeć na podejściu tego, który nie ma przy sobie więcej nad kilka tysięcy franków?
Spodziewał się, prócz tego wszystkiego, zjeść dobrą wieczerzę i poznać niezwykłego bądź co bądź człowieka — przystał więc i polecił kapitanowi zanieść swą odpowiedź.
D‘Epinay był, jak wiemy, bardzo przezorny. To też popróbował rozpytać się jeszcze pomiędzy majtkami, czy nie wiedzą oni czasem o tajemniczym naczelniku? Jeden z nich zgodził się odpowiadać, zaczynając od tego, że zna dobrze statek, na którym odbywa swe podróże ów tajemniczy człowiek. Miał to być jacht niewielkiej objętości, mocny, silny i szybki, jak żaden inny na świecie. Zbudować go miały wspólnemi siłami najlepsze warsztaty w Genui.
— Jakto? dowódca kontrabandzistów śmieliłby się budować swój statek w porcie tego znaczenia, co w Genui.
— Przecież ja nie mówiłem, że właściciel statku tego jest kontrabandzistą?
— Ty nie mówiłeś, ale zdaje się, że kapitan takie właśnie dał objaśnienie. Jeżeli jednak naczelnik ten, jak go nazywacie, nie jest dowódcą kontrabandzistów, to czemże jest u licha?
— To jakiś o nieprzebranych bogactwach magnat, podróżujący dla przyjemności.
— Jakże się on nazywa?
— Zwą go „Sindbadem Żeglarzem“. Wątpię jednak, by to miało być jego prawdziwe nazwisko.
— A gdzież ten tajemniczy człowiek mieszka?
— Na morzu.
— Skąd pochodzi?
— Nie wiem.
— Czyś go widział kiedy?
— Parę razy.
— Mówicie o tym pałacu podziemnym i nie byliście nigdy ciekawi zbadać, ile też prawdy w tych opowiadaniach się mieści? Zbadać, odnaleźć miejsce, gdzie się ten pałac kryje?
— O, panie hrabio! Albo to raz, lub dwa? Cóż, kiedy poszukiwania te, — a robił je niejeden — kończyły się zawsze na niczem. Przekopaliśmy, miejsce przy miejscu, całą jednę znajdującą się tutaj grotę — i nie znaleźliśmy nic. Nie tak to łatwo! Tam drzwi się otwierają nie kluczem, lecz czarodziejskiem zaklęciem.
— A więc pójdę tam — zawołał podnieconym głosem d‘Epinay — niech się dzieje co chce!
— Nasz Jaśnie Wielmożny Pan oczekuje pana hrabiego — odezwał się jakiś głos.
Zamiast odpowiedzi, na wezwanie to, d‘Epinay dobył chustkę z kieszeni, i podał ją nowo przybyłemu, który starannie zawiązał mu oczy.
Potem kazano mu przysiąc, że nie będzie usiłował zrzucić przepaski, aż do chwili, gdy naczelnik mu na to pozwoli.
D‘Epinay złożył przysięgę jak najchętniej.
Po takich dopiero ostrożnościach dwóch ludzi wzięło go pod ręce, przewodnik wskazywał zaś drogę.
Po przejściu kilkuset kroków, d‘Epinay uczuł żar ogniska i łechcący podniebienie zapach kozła, następnie parę minut prowadzono go jakiemiś wąskiemi wśród skał ścieżkami, wreszcie zmiana powietrza pozwoliła poznać prowadzonemu, że się znajduje w podziemiach. Po chwili usłyszał jakiś skrzyp i łoskot — i znowu inna owiała go atmosfera, łagodna i wonna, poczuł, iż stąpa po dywanach, wreszcie prowadzący go odeszli; wtedy d‘Epinay zatrzymał się oczywiście.
Po chwili w przestrzeni przemówił ktoś cudzoziemskim akcentem.
— Witam pana, jako miłego gościa i proszę o zdjęcie przepaski.
Prośbę tę d‘Epinay spełnił natychmiast.
Zdjął chustkę i ujrzał przed sobą człowieka w sile wieku, lat około czterdziestu, w czerwonym fezie na głowie, w czarnej, złotem haftowanej kamizelce, w ponsowych, szerokich i fałdziastych spodniach i w żółtych pantoflach; przepasany był ponadto bogatym pasem kaszmirowym, zza którego wyglądał nieduży, ostry sztylet.
Mimo bladości oliwkowej cery, był to człowiek skończenie piękny, o oku żywem i przenikającem spojrzeniu. Nos prosty, grecki; zęby, jak perły błyskały pod czarnym wąsem.
Jedynie jakaś bladość szczególna, anormalna, sprawiała dziwne jakieś wrażenie; rzekłbyś, że to człowiek, który przez pewien czas długi był zamknięty w grobie. Wzrost średni, budowa ciała smukła i strzelista, nogi wreszcie i stopy — dziwnie małe, jak to się zresztą często zdarza u południowców.
W zdumienie wprowadził d‘Epinaya przepych w urządzeniu apartamentu.
Salon, do którego wprowadzono d‘Epinaya, był wybity bogatą turecką materją, koloru karmazynowego, haftowaną w duże złote kwiaty. Na jednej ze ścian rozwieszono przepyszny dywan ze Smyrny, na którym umieszczono broń najrozmaitszego gatunku, zdobną drogiemi kamieniami.
U sufitu wisiała lampa ze szkła weneckiego, przecudnego kształtu. Na ziemi bezcenne dywany, ramy drzwi bogato rzeźbione. Jedna para drzwi takich stała otworem i ukazywała wnętrze innego pokoju, rzęsiście oświetlonego.
Gospodarz nie przeszkadzał d‘Epinayowi w podziwianiu tych wszystkich nadzwyczajności, a i sam nie spuszczał ze swego gościa wzroku, badając każdy ruch i spojrzenie.
— Zechciej pan wybaczyć, proszę, wszystkie ostrożności których od pana wymagano, zanim cię do mnie wprowadzono. Muszę się z tego usprawiedliwić: wyspa nie jest zamieszkała, gdyby więc ktoś niepowołany dowiedział się o mojem tajemniczym mieszkaniu, zastałbym za powrotem siedzibę moją w bardzo złym stanie, coby było dla mnie bardzo przykre; przyznaję, że nie dla szkód, jakieby stąd wynikły, lecz że postradałbym możność tak doskonałego odgradzania się od świata, gdy tego zapragnę. Więc mi wybacz pan, proszę. Usiłowaniem mojem będzie, abyś zapomniał tutaj o doznanej przykrości. Dam więc panu przedewszystkiem wieczerzę taką, jakiejbyś z pewnością nie miał tam, na górze.
— Na honor, zbyteczne są wszelkie pana tłumaczenia. Wiem, przecież, że zawsze zawiązuje się oczy tym, których się wprowadza do zaczarowanych pałaców. Przykładem Raul w Hugonotach.
— Ja znów odpowiem panu, jak Lukullus, że gdybym był wiedział, kogo mi przyjdzie gościć u siebie, — byłbym się jakoś na to przygotował. Wybacz przeto, że cię przyjmę zupełnie po domowemu, najzwyklejszym posiłkiem dnia codziennego. Moja skromna wieczerza jest jednak cała na twe rozkazy. Proszę cię więc do stołu.
W tejże chwili do salonu wszedł murzyn atletycznej budowy, ubrany w białą tunikę, dając niemy znak swemu panu, zapraszający go do przejścia do jadalnej sali.
— Panie, mała prośba — rzekł gospodarz do d‘Epinaya — niema nic przykrzejszego, gdy parę osób w jednem znajduje się towarzystwie i nie zna swych nazwisk i tytułów. Nie sądź pan, bym nie szanował praw gościnności i wymagał koniecznie, abyś mi wyjawił swe nazwisko; ja proszę o jaki bądź pseudonim, aby to nam ułatwiło rozmowę. Ułatwię to panu i powiem, że mnie ludzie zwą Sindbadem marynarzem.
— Co do mnie — odrzekł żartobliwie d‘Epinay — ze względu, iż jestem zupełnie w położeniu owego Aladyna, znanego z opowieści o Lampie Cudownej, myślę, że byłoby najbardziej odpowiednie może, gdyby pan, panie Sindbadzie marynarzu, zechciał mnie właśnie Aladynem nazywać.
— Ależ przewybornie, panie Aladynie, gościu mój miły. Czy zauważyłeś, że nas proszą do stołu? Racz przeto przejść do jadalnej sali.
Mówiąc to, Sindband podniósł przejrzystą zasłonę i przepuścił d‘Epinaya przez drzwi, a następnie sam wszedł.
Sala jadalna z pozoru wyglądała skromnie, lecz była wyłożona czarnym marmurem i ozdobiona płaskorzeźbami, wyobrażającemi epizody z historji starożytnej. W czterech narożnikach komnaty były ustawione cztery wspaniale rzeźbione kolumny, ze złotemi paterami, na których umieszczono całe stosy najwykwintniejszych owoców, jak ananasy sycylijskie, winogrona z Koryntu, pomarańcze, poziomki, truskawki i brzoskwinie.
Na stole, bogato ubranym srebrem i kryształami, stał już bażant na zimno z truflami, langusty angielskie i rosyjski kawior.
Po tych zakąskach, podawano kolejno: ryby, pasztet na gorąco, pieczyste wreszcie.
Półmiski były srebrne, talerze z japońskiej porcelany.
D‘Epinay parokrotnie przecierał sobie oczy, jakby nie dowierzał, że to nie sen, lecz rzeczywistość.
Usługiwał jeden tylko Ali, murzyn, i przyznać należy, iż powinność swą wypełniał doskonale.
D‘Epinay wyraził gospodarzowi swój podziw z tej przyczyny.
— A tak. Biedne to stworzenie jest mi całkiem oddane, stara się jak może, byle tylko mi dogodzić. Pamięta, że kiedyś ocaliłem mu życie, a ponieważ dba o swą głowę, okazuje mi więc bezustannie swą wdzięczność.
Chociaż Ali nie rozumiał po francusku, wyczytał jednak z oczu Sindbada, że to o nim jest mowa; zbliżył się więc i ucałował rękę swego pana.
— Czy nie nadużyję uprzejmości pańskiej, jeżeli zapytam, w jakich okolicznościach miał miejsce ten wypadek?
— Boże drogi! Niema o czem opowiadać nawet. Bohater tej przygody kręcił się nazbyt blisko, niecnota, około haremu beja Tunisu tak, że ten skazał go na ucięcie języka, następnie ręki, wreszcie głowy. Że zaś oddawna pragnąłem mieć niemowę do swych usług, poszedłem do beja i ofiarowałem mu niezłą dubeltówkę, za przerwanie egzekucji. Bej wahał się jednak. Widocznie miał ogromną chęć posłać biedaka do Hadesu. Dorzuciłem więc nóż myśliwski, którym uprzednio udało mi się przeciąć jatagan jego wysokości, co tak go rozczuliło, że się zgodził na darowanie Alemu ręki i głowy, pod warunkiem jednak, że nigdy jego noga nie postoi na ziemiach Tunisu. Zakaz taki był zresztą najzupełniej zbędny, bo niech tylko ten niewierny zdala spostrzeże brzegi Afryki, kryje się natychmiast jak najstaranniej na samym spodzie okrętu, tak, że go stamtąd wywabić nie sposób.
Gdy Sindbad skończył swą opowieść, d‘Epinay rozważać zaczął, co ma sądzić o tej dobrotliwości?
Lecz nie poruszył tego tematu, zapytał natomiast:
— Czy pan spędzasz życie na ciągłych podróżach, jak ów zacny marynarz, którego imię nosisz?
— Prawie, uczyniłem ślub bowiem w czasie, gdy bardzo wątpiłem, ażebym go mógł wypełnić kiedykolwiek, że nie przestanę nigdy poszukiwań, że będę ruchliwy bez wytchnienia! O!... uczyniłem wtedy parę innych jeszcze ślubowań i mam nadzieję, że je wypełnię wszystkie.
Słowa te Sindbad wymówił głosem chłodnym i ugrzecznionym, w oczach mignęła mu dzika błyskawica.
— Musiałeś pan wiele przecierpieć w życiu? — zagadnął d‘Epinay.
Sindbad zadrżał i spojrzał nań badawczo.
— Z czego to pan wnioskujesz?
— Ze wszystkiego. Z twego, panie, głosu, spojrzenia, bladości twarzy... trybu twego życia wreszcie.
— Ja, mój panie, prowadzę najszczęśliwsze życie, jakie tylko sobie można wyobrazić. Żyję jak basza. Jestem absolutnym panem swoich czynów. Zamieszkuję tam, gdzie zapragnę; na morzu, na lądach lub pod ziemią. Jeśli się gdzie nudzę — wyjeżdżam. Jestem wolny jak ptak. Ludzie pozostający na mych usługach są posłuszni każdemu memu skinieniu. Gdy mi kaprys taki przyjdzie, — bawię się sprawiedliwością ludzką, a nawet z niej sobie żartuję: wyrywam bandytę z rąk kata, ukrywam korsarza, którego ona ściga. Jestem najwyższym wymiarem sprawiedliwości. Gdybyś pan spróbował mojego sposobu życia, nie chciałbyś już innego, nie zajrzałbyś już nigdy do ludzkich siedzib, do wielkich miast zwłaszcza, chyba gdybyś dokonać miał tam jakiegoś wielkiego czynu.
— Zemsty, naprzykład — dopowiedział d‘Epinay.
Nieznajomy spojrzał na swego gościa wzrokiem tak przenikliwym i badawczym, jakby go chciał przejrzeć do głębi.
— Dlaczegóż koniecznie zemsty? — zapytał.
— Tak mi się zdaje.
— Nie — odparł Sindbad, pokazując białe i ostre kły w straszliwym uśmiechu — nie zgadłeś pan. Gdy się zjawię kiedy w Paryżu naprzykład, to będę tam raczej wielkim filantropem.
— Nigdy pan nie był w tej faktycznej stolicy świata?
— Nigdy. Muszę mieć wygląd prowincjonalisty, jeżeli pan taki wyprowadziłeś wniosek, trafny zresztą. Tembardziej przeto muszę być w Paryżu.
— Bardzobym pragnął być wtedy w tem mieście, ażeby zrewanżować się za gościnność, jakiej u pana doznałem.
— Przyjąłbym z przyjemnością zaproszenie pańskie, ale niestety, jeżeli tam będę, to zapewne incognito.
Uczta w czasie tej rozmowy dobiegała końca, sprzątnięto już nawet owoce i sery. Wszystkie liczne potrawy podawano zresztą, jakby dla jednego d‘Epinaya tylko, gdyż gospodarz ledwo kosztował każdego dania.
Nakoniec Ali przyniósł wety. Cukry, owoce smażone w cukrze, konfitury... wreszcie postawił z niezwykłą starannością na środku stołu mały kubeczek złoty, z taką samą przykrywką.
Zaciekawiony d‘Epinay podniósł przykrywkę i zobaczył jakąś jakby konfiturę zielonego koloru.
Przykrył z powrotem kubeczek i tyle wiedział po zobaczeniu jego zawartości, co i przedtem.
Spojrzawszy mimowolnie na gospodarza, spostrzegł, że ten uśmiechnął się z jego niezręcznego znalezienia się.
— Nie możesz pan, widzę, odgadnąć jaki przysmak zawiera ta mała czarka i to drażni pańską ciekawość.
— Przyznaję...
— Otóż czuję się w obowiązku zakomunikować panu, iż te niezbyt obiecujące z pozoru konfitury są ni mniej ni więcej jak tylko owa ambrozja, którą Hebe podawała przy stole Jowiszowi.
— Ambrozja ta jednak, gdy się już w ludzkie ręce dostała, musiała, rzecz prosta, stracić swa niebiańska nazwę i przybrać jakąś skromniejszą, ziemską... Jakżeż więc w języku pospolitym nazywa się ten przysmak, próbować którego nie mam, przyznać muszę, zbyt wielkiej ochoty?...
— Ach?... zapytanie to — jakżeż bardzo jest przyziemne. Przechodzimy częstokroć obok szczęścia, ocieramy się o nie i — nie widzimy go. Jeżeli pan jesteś stworzeniem w rodzaju człowieka, to znaczy, iż złoto jest bożyszczem twojem, — skosztuj przysmaku tego, a kopalnie Peru i Potosy będą twoja własnością. Jeżeliś poetą — skosztuj, a świat wizji i marzenia stać będzie dla ciebie otworem. Jeżeli kobieta jest dla ciebie wszystkiem, — znajdziesz się odrazu w raju Machometa. Jeżeliś dumny i ambitny — skosztuj raz jeszcze, a zostaniesz królem w ciągu jednej sekundy i to nie królem takich tam państewek, jak Francja, lub Anglja, lecz królem całego świata, panem stworzenia. Tron twój wznosić się będzie na górze, na której szatan kusił Chrystusa i nie będziesz mu nawet hołdu składał, gdyż on, Wielki Duch Ciemności, przed tobą się ukorzy...
A zdobyć to sobie możesz tak łatwo! Spojrzyj:
To rzekłszy, odkrył czarkę, wziął małą złotą łyżeczką nieco znajdujących się tam konfitur i podniósł je do ust, spożywając je potem z wyrazem najwyższej rozkoszy, z przymkniętemi oczyma i głową w tył odrzuconą.
D‘Epinay nie przerywał mu chwili odurzenia i dopiero wtedy, gdy ten wracać zaczął do przytomności, zapytał:
— Chciałbym jednak wiedzieć, czem jest istotnie ten przysmak niezrównany?
— Czy słyszałeś pan kiedy o „Starcu z góry“?, który chciał zabić Filipa Augusta?
— Słyszałem.
— Wiesz zatem, że panował on dolinom ze szczytu swej niedostępnej góry, co mu dawało nawet ów piękny tytuł. Na górze tej były przepyszne ogrody wiszące, przez słynnego Hosena ben Sabach urządzone. Starzec z góry przyjmował wybranych, i częstował ich wywarem z ziół, który miał moc przenoszenia wybranych tych do raju, w którym kwiaty kwitły wiecznie, słońce nie zachodziło nigdy i przebywały dziewice o piękności nigdy nie gasnącej.
— Aha!... rozumiem, więc to jest haszysz poprostu.
— Odgadłeś pan nakoniec. Więc teraz popróbuj tej ambrozji.
Zamiast odpowiedzi d‘Epinay zaczerpnął łyżeczką dość sporą porcję i zaczął spożywać.
— No! — rzekł, po ukończeniu tej pracy — nie wiem jaki będzie skutek, smak wszelako tych „boskich“ konfitur nie był tak bardzo znów niezrównany...
— Bo smaku swego nie wzniosłeś do szczytu doskonałości. A zresztą... przypomnij sobie, czy za pierwszym razem smakowały ci ostrygi, porter, trufle, albo cierpkie chianti?... Czy byłbyś zdolen pojąć Rzymian, którzy bażanty naprzykład przyprawiać kazali asafetydą, albo chińczyków, dla których przysmakiem są gniazda jaskółcze i przegniłe szczury? Tak samo ma się rzecz i z haszyszem. Wykształć swój smak, a szybko dojdziesz do poznania, że haszysz jest istotnie pokarmem bogów.
Ale przejdźmy teraz do innego pokoju, ściślej — do pańskiego pokoju, gdzie Ali poda nam kawę i nargile.
D‘Epinay wstał i, zgodnie z wolą gospodarza, przeszedł do wskazanego pokoju, w którym znajdowały się niskie sofy, zarzucone nieprzeliczonemi poduszkami w przenajrozmaitszych barwach i przyrządy do palenia. Zamiast dywanów cała podłoga była pokryta puszystemi futrami białych niedźwiedzi.
Biesiadnicy ułożyli się wygodnie na sofach i zapalili fajki, gdy Ali udał się po kawę.
Zapanowało milczenie. Sindbad zdawał się być zajęty jakąś myślą, d‘Epinay zapadł w senne marzenie.
Stan ten przerwało wejście Ali‘ego, który wniósł przybory do kawy.
— Jak pragniesz pan pić kawę, na sposób europejski, czy też po turecku?
— Po turecku, rzecz prosta.
— Zaszczyt to przynosi pańskiemu znawstwu. Tylko na wschodzie ludzie umieją żyć. Gdy tylko załatwię swe interesy w Paryżu — tutaj się uśmiechnął z wyrazem nie do opisania — przenoszę się całkiem do Azji, gdzie chciałbym umrzeć. Jeżelibyś pan zechciał mnie zaszczycić odwiedzinami swemi, znajdziesz mnie niewątpliwie bądź w Kairze, bądź w Bagdadzie, lub Ispahanie.
— Na honor!... nic łatwiejszego. W tej chwili wydaje mi się, jakby mi wyrastały skrzydła, że będę w możności przenoszenia się z miejsca na miejsce.
— Aha!... haszysz najwidoczniej działa! Rozpinaj więc skrzydła od morza do morza i wzlatuj w bezkresy!
D‘Epinay istotnie zapadał w senność. Sindbad widząc to, wstał, dając jakieś dyspozycje Ali‘emu, i oddalił się.
D‘Epinay zaś coraz bardziej wstępował w krainę marzeń, które w końcu owładnęło nim zupełnie.



ROZDZIAŁ II.
PRZEBUDZENIE.

Gdy się ocknął, zdawało mu się, że i dalej żyje w świecie nierealnym, z tą różnicą, iż teraz ułudy były nie rozkoszne, jak dawniej, lecz przykre, jak rzeczywistość.
Marzyło mu się mianowicie, że znajduje się w grobie, grobie ciemnym, do którego, jakby z litości, zagląda jeden jedyny promień słońca. Wyciągnął rękę i natrafił na zimny kamień. Ocknął się zupełnie i zerwał się z posłania.
Rozejrzał się dookoła i poznał, że się znajduje w jakiejś grocie.
Z zaczarowanego pałacu nie pozostało ani śladu.
Łatwo znalazł wyjście, a gdy wydostał się na słońce ujrzał w oddali swych majtków, wesoło gwarzących przy ognisku. U brzegu kołysała się lekko na falach, na kotwicy uwiązana łódź.
Wiatr, od morza wiejący, rozproszył pozostałe resztki odurzenia i d‘Epinay przypomniał sobie zwolna, jak to wczoraj (chyba to było wczoraj?) przybył na tę wyspę, jak został przez Sindbada żeglarza zaproszony na ucztę, na którą poszedł — z zawiązanemi oczyma. Przypomniał mu się podziemny, pełen bogactw pałac, wieczerza, haszysz...
— Więc to było?.. Było!... I naprawdę!? — westchnął.
Szybko jednak otrząsnął się z marzenia i udał się w stronę, gdzie siedzieli jego majtkowie.
Ci, zobaczywszy go, powstali natychmiast, zaś kapitan zbliżył się do niego i rzekł:
— Pan Sindbad polecił nam oświadczyć panu hrabiemu wyrazy poważania swego i wyjawić żal, że nie miał możności pożegnania się z nim. Spodziewa się jednak, że pan hrabia zechce mu to wybaczyć!
— Ach, to ty, kapitanie! Więc to wszystko nie był sen lecz rzeczywistość? Więc na tej wyspie był istotnie człowiek, który mnie przyjmował zaprawdę po królewsku w swym pałacu? — Więc powiadasz, że ten człowiek odjechał?
— Odjechał, panie. A oto jego jacht, tam, w oddali, płynący z rozpiętymi żaglami. Jeżeli pan hrabia zechce wziąć swe szkła przybliżające, to będzie miał możność zobaczenia jeszcze owego żeglarza Sindbada na pokładzie.
D‘Epinay szybko dobył lunety, przyłożył ją do oka, kierując jej wylot w stronę oddalającego się statku, przyczem białą chustką dawać zaczął znaki pożegnania.
W odpowiedzi, lekki obłoczek uniósł się nad jachtem, a potem odgłos wystrzału doszedł do ich uszu.
— Panie, panie!.... czy pan słyszy? — Żeglarz Sindbad żegna pana wystrzałami!
Młodzieniec chwycił wtedy za karabin i wypalił w powietrze, nie mając zresztą nadziei, by słaby odgłos karabinowego wystrzału mógł donieść się tak daleko.
Statek Sindbada nikł i malał w oczach.
Wtedy d‘Epinay zapragnął zobaczyć raz jeszcze grotę, w której go złożono. Odszukał ją łatwo i z zapaloną gałęzią smolną w ręku wziął się do poszukiwań. Dotykał każdej piędzi ziemi, oraz granitowych ścian, lecz nie zdołał odkryć śladu, aczkolwiek na tych bezowocnych poszukiwaniach stracił parę godzin czasu.
Tajemnica podziemnego pałacu nie została odkryta.
Zniechęcony, chciał już porzucić niewdzięczną wyspę, gdy wreszcie przypomniał sobie, że przyjechał na nią w zamiarze polowania. Chwycił więc za strzelbę i szybkim krokiem udał się w góry. Nie minęła godzina, jak zabił dwa kozły i kozicę.
Majtkowie z radością wzięli się do upieczenia upolowanej zwierzyny, a gdy była gotowa — zasiedli do śniadania.
Pod koniec uczty, d‘Epinay rzucił okiem na morze i dojrzał jeszcze statek Sinbada, który w oślepiających blaskach słońca kołysał się lekko na falach, przyczem zdawał się być nie większy jak jaskółka. Płynął ku Korsyce.
— Mówiłeś mi przecie — zwrócił się d‘Epinay do kapitana — że czcigodny Sindbad popłynął do Malty, ja zaś widzę, o ile mi się zdaje, że jacht dąży najwyraźniej do Porto Vecchio?
— Może pan hrabia przypomina sobie, że w załodze jego statku, o czem wspominałem, było dwóch bandytów korsykańskich.
— Więc cóż z tego? Czyżby on miał zamiar na Korsyce wysadzić tych swoich przyjaciół?
— Ależ tak. Jest to człowiek, który nie boi się ani Boga, ani ludzi, gotów jest jednak zboczyć kilkadziesiąt mil z drogi, by wyświadczyć tem przysługę jakiemuś biedakowi.
— Wyświadczenie podobnego rodzaju przysługi może być jednak bardzo źle przyjęte przez władze?...
— E, co to znaczy dla niego! Albo to on dba o władze? On sobie z nich żartuje! Niech go ścigają!... Owszem. Cóż mu zrobią? Jego jacht jest ścigły i lotny i z pewnością nie znajdzie się statek, któryby zdołał go doścignąć. A przy tem wszędzie, gdziekolwiek wyląduje, cała ludność przyjmuje go z otwartemi rękami i z wszelką spieszy mu pomocą.
D‘Epinay spojrzał uważnie na kapitana i zrozumiał, że pod słowem „ludność“ dorozumiewać się należy wszystkich kontrabandzistów i bandytów Śródziemnego morza.
W pół godziny po śniadaniu wszyscy już byli na statku. Barka płynęła cały dzień. Gdy noc zapadła, d‘Epinay rzucił ostatnie spojrzenia na wyspę Monte-Christo.
Gdy wyskoczył na ląd w Livorno i znalazł się znów we Florencji, w wirze jej zabaw, zapomniał o całem zdarzeniu, myśląc o przyszłych rozkoszach w Rzymie.
W parę dni potem znalazł się już w bramach Wiecznego Miasta i kazał się wieźć jak najszybciej do hotelu pana Pastriniego, u którego miał, jak już o tem wspominaliśmy, zamówiony apartament, co było zadaniem nie tak znów łatwem, ponieważ tłumy ludu zalegały wszystkie ulice.
Rzym wrzał bowiem cały ruchem gorączkowym, poprzedzającym zawsze wielkie chwile w jego życiu. Zaś chwilami tymi są: Karnawał, Wielki tydzień, Boże Ciało i dzień Ś-go Piotra. W pozostałych dniach roku Wieczne Miasto zaledwie oddycha, jest prawie martwe.
W hotelu zaraz na wstępie, przywitano go brutalnością i wymysłami, które są już właściwe wszystkim oberżystom no i dorożkarzom. Wypychając go za drzwi wołano, że niema ani jednego miejsca.
Nie było żadnej innej rady, jak z przedsionka posłać swe bilety wizytowe nietylko Morcefowi, ale również i panu Pastriniemu.
To poskutkowało, pan Pastrini przybiegł natychmiast, przepraszając za nieporozumienie, przyczem głośno wykrzyczał portjera i hotelowych. Poczem wyrzucił napastującego d‘Epinay‘a cicerona i wprowadził przybyłego do hotelu, gdzie spotkali, biegnącego również na ratunek, Morcefa.
Apartament dwóch przyjaciół składał się z dwóch znośnych pokoi sypialnych i wspólnego salonu, okna którego wychodziły na ulicę, co było szczegółem nader ważnym, za który pan Pastrini kazał sobie sowicie zapłacić.
Pozostałe pokoje pierwszego piętra zajęte były wszystkie przez jednego gościa, jakiegoś wielkiego najwidoczniej bogacza z Sycylii, czy też z Malty.
— Wszystko to dobrze, panie Pastrini najzacniejszy, nam jednak przydałaby się teraz bardzo kolacja. Trzebaby też zamówić jakiś powóz na jutro i na dni następne.
— Kolację dostaniecie panowie natychmiast. Co się jednak tyczy powozu...
— Co takiego? — zawołał Morcef — powozu mielibyśmy nie mieć?! Proszę sobie z nas nie żartować.
— Postaram się zrobić wszystko, co tylko będzie w mej mocy. Odpowiedź dać będę mógł dopiero jutro rano.
— Cóż u djabła!... z podobnemi trudnościami. Zapłacimy drożej, ale powóz być musi.
— Wątpię bardzo, czy i za wyższą cenę można będzie coś znaleźć...
— Cóż ty na to, Albercie? — zapytał d‘Epinay oburzony.
— Ja? A cóż ja tem kłopotać się będę, zwłaszcza że nic na to nie poradzę... A zresztą, cała moja myśl krąży dookoła przyobiecanej kolacji, która... czy będzie dziś, kochany panie Pastrini?
— Za chwilę będzie podana, szanowny panie wicehrabio.
— A więc siadamy, Franciszku.
— A cóż będzie z końmi i powozem?
— Bądź spokojny, mój przyjacielu. Będą. Tutaj chodzi o pieniądze! Zapłaci się — i będą!
I Morcef z flegmą zasiadł do kolacji, z całą świadomością, że człowiek który ma pieniądze, wszystko mieć może, mieć musi, na świecie.



ROZDZIAŁ III.
BANDYCI RZYMSCY.

Nazajutrz, pierwszy obudził się d‘Epinay i zaraz zadzwonił.
Jeszcze dźwięk dzwonka nie przebrzmiał w przestrzeni, gdy zjawił się sam pan Pastrini.
— A co — zawołał, nie czekając nawet na zapytanie — nie mówiłem? Niema już w całym Rzymie ani jednego wolnego powozu, szczególnie na trzy dni ostatnie.
— O co idzie? — zapytał Morcef wchodząc — niema może powozu?
— A niema, mój drogi.
— Otóż to mi wasze piękne, okrzyczane Wieczne Miasto! Musimy jednak mieć choć okno własne na ten czas.
— W którem miejscu?
— Na via del Corso.
— O, to będzie bardzo trudno! — zawołał pan Pastrini — bardzo trudno! Było jeszcze jedno okno wolne, na piątem piętrze, w pałacu Doria, ale wynajął je jakiś książe rosyjski za sto dukatów.
Młodzi przyjaciele spojrzeli na siebie zdumieni.
— Wiesz co, kochany Albercie — powiedział d‘Epinay — jeżeli tutaj są takie warunki zabawy, to czy nie byłoby lepiej, abyśmy pojechali na zapusty do Wenecji?
— Nie, za nic — odpowiedział Morcef — postanowiłem sobie zobaczyć rzymski karnawał i zobaczę go.
— Powozu dostać nie sposób na trzy dni ostatnie, do niedzieli wszelako możeby się znalazł. Czy mam go dostarczyć — zapytał Pastrini, widząc, iż sprawa może przyjąć zły obrót.
— Oczywiście — odpowiedział Morcef — cóż pan myślisz, że będziemy piechotą biegać po ulicach Rzymu?
— A więc spieszę wykonać rozkazy panów. Na kiedy mam zamówić powóz?
— Pragnęlibyśmy mieć go za godzinę.
— Przyrzekam, że będzie — odpowiedział Pastrini, wychodząc wśród ukłonów.
I w rzeczy samej powóz przed upływem godziny oczekiwał przed hotelem. Młodzi podróżnicy zajęli w nim natychmiast miejsca.
Cicerone już na nich oczekiwał, i nieproszony nawet usiadł na tylnej ławeczce powozu.
— Dokąd mam wasze ekscelencje zawieźć? — zapytał woźnica.
— Do hotelu św. Piotra, a następnie do Kolizeum — rozkazał Morcef.
Nie wiedział, biedak, że dla obejrzenia katedry dnia nie starczy, to też był już wieczór, gdy ją opuścili. D‘Epinay dobył zegarka, dochodziła piąta. — Wsiedli do powozu, i kazali się wieźć z powrotem do hotelu, d‘Epinay uznał za najwłaściwsze pokazać Albertowi Kolizeum w świetle księżyca, aby tem spotęgować wrażenie.
W salonie swym zastali już stół zastawiony, to też zasiedli odrazu do obiadu, który był wyborny. Po jego ukończeniu d‘Epinay wydał polecenie służącemu, ażeby powóz zajeżdżał natychmiast, gdyż zawiezie ich do Kolizeum, i że pojadą przez bramę del Popolo, a potem wzdłuż muru, aż do bramy San-Giovanni.
Podróżnicy nasi włożyli już płaszcze, z niecierpliwością oczekując na powrót służącego, gdy drzwi się otworzyły i ukazał się w nich nie przez nich oczekiwany, lecz sam pan Pastrini, bardzo, z pozoru przynajmniej, przestraszony.
— Panowie chcecie jechać do Kolizeum? — zapytał.
— Tak jest.
— I kazaliście jechać przez bramę del Popolo, wzdłuż murów miasta, aż do bramy san Giovanni?
— Ależ tak.
— A więc muszę panom oświadczyć, że tą drogą jechać nie podobna, jest to nazbyt niebezpieczne!
— Niebezpieczne?... A to z jakiego powodu?
— Z powodu sławnego Luigi Wampa.
— Naprzód chciej nam powiedzieć, co to jest za rzymska znakomitość, ów sławny w twem mniemaniu Luigi Wampa? Jest zupełnie możliwe, że jest on sławny w Rzymie, w Paryżu jednak nic a nic o nim nie wiedzą.
— Jakto? — więc panowie nigdy nic o nim nie słyszeli?
— Nie mieliśmy tego szczęścia...
— A zatem pozwólcie sobie zakomunikować, panowie, że jest on słynnym bandytą rzymskim. I to bandytą tej miary, jakiego nie mieliśmy od czasów sławnego Mastrila.
— Ha, w takim razie, jesteśmy pełni głębokiej czci dla tej rzymskiej znakomitości, nie możemy pojąć tylko, jaki to ma związek z dyspozycjami, które wydaliśmy woźnicy?
— Ależ ma, i to bardzo wielki. Poza murami miasta, nikt nie jest bezpieczny w tamtych stronach.
— Mój drogi — zawołał Morcef, zwracając się do d‘Epinay‘a — mamy i przygodę, o której marzyć nie mogliśmy. Napad bandytów! Ależ nie pozostaje nam nic innego, jak tylko uzbroić powóz w strzelby i karabiny! Jeżeli pan Luigi Wampa pragnie nas zatrzymać, my jego spróbujemy zatrzymać. Odwieziemy go potem do Rzymu i ofiarujemy Jego Świątobliwości w hołdzie, w nadziei, że nam będzie pragnął odwdzięczyć się czemkolwiek. A wtedy, skromni w życzeniach naszych, poprosimy jedynie, by zechciał nam użyczyć ze swych stajen pary koni i powozu na czas karnawału. A i to wziąć należy pod uwagę, że lud rzymski, gdy się dowie o naszym bohaterskim czynie, może zapragnie przez wdzięczność uwieńczyć nas na Kapitolu i obwoła nas, jak Kurcjusza i Horacjusza, zbawcami ojczyzny!
Gdy Albert wypowiadał te wszystkie żartobliwe projekty, pan Pastrini przybrał wyraz twarzy do tego stopnia zgorszony i męczeński, że żaden malarz, napewno, nie zdołałby go odtworzyć.
— Projekt twój jest istotnie wspaniały, mój drogi Albercie — powiedział d‘Epinay — lecz skąd weźmiemy owych karabinów, strzelb i pistoletów, któremi chcesz powóz nasz uzbroić.
— No, w moim arsenale nie znajdziesz tego wszystkiego z pewnością, u bram Świętego Miasta bowiem zabrali mi nawet mój nóż podróżny.
— I mnie zabrali wszystko u rogatek.
— A! wiesz co, panie gospodarzu, — wybuchnął Morcef — że rozporządzenia podobne są niezmiernie dogodne dla bandytów i złodziei?! Nie mogłoby być inaczej, gdyby ci panowie, opiekujący się spokojem miasta, byli w zmowie z bandytami i dzielili się z nimi zyskami.
Pan Pastrini przyjął zwrot ten z ogromnem, rzecz zrozumiała, zgorszeniem, to też nic nań nie odpowiedział, natomiast zwrócił się do d‘Epinaya ze słowy.
— Pan hrabia wie zapewne, iż u nas niema zwyczaju bronić się przy napaści bandytów?
— Jakto! — zawołał gwałtownie Morcef, którego odwaga burzyła się na myśl, że można dać się obedrzeć... — nie powiedziawszy słowa — jakto niema zwyczaju?
— Tak, panie hrabio, wszelka obrona bowiem byłaby próżną i bezskuteczną. Ciekawa rzecz, jakby się pan obronił kilkunastu ludziom od stóp do głów uzbrojonym, nagle wyskakującym z poza drzew przydrożnych.
— Ha, możebym się w tych warunkach nie obronił, ale walczyłbym, próbowałbym odnieść zwycięstwo!
Oberżysta odwrócił się do d‘Epinaya z miną, która mówiła: „pański przyjaciel, panie hrabio, to warjat“!
— Kochany Albercie — rzekł d‘Epinay, — poglądy twe są bardzo wzniosłe i godne Kornelowskiego: „niech umiera“, weź jednak pod uwagę, że gdy Horacjusz zdanie to wypowiedział, chodziło o zbawienie Rzymu. Było za co umierać! Tutaj chodzi jedynie o... zaspokojenie naszego kaprysu, zaś w tych warunkach narażać życie... jest lekkomyślnością.
— Per Bacco! — zawołał pan Pastrini — oto co się nazywa mówić rozsądnie!
Morcef chciał odpowiedzieć coś ostrego, o ile się zdaje, lecz ostatecznie nachmurzył się tylko, nalewając sobie na pociechę szklankę Lacrima-christi.
— No, teraz, panie Pastrini — powiedział d‘Epinay — teraz, gdy mój przyjaciel nieco się uspokoił, przejdźmy do tego Luigego Wampa. Kto on jest?... pasterz czy patrycjusz?... młody, czy stary?... Samotnik, czy też człowiek towarzyski? Opowiedz, wyrysuj, określ go nam wiernie i dosadnie, byśmy go mogli poznać, w razie spotkania.
— Nie mogłeś pan trafić lepiej, jak zwracając się do mnie, znam go bowiem od dzieciństwa i są mi wiadome wszystkie szczegóły jego życia. Zdarzyło się raz nawet, że wpadłem w ręce jego ludzi; gdy jednak mnie przed niego przyprowadzono, poznał mnie natychmiast i nietylko nie żądał okupu za uwolnienie, ale nawet ofiarował mi w prezencie piękny złoty zegarek.
— Pokaż no pan nam ów złoty zegarek.
Pan Pastrini dobył z kieszeni przepyszny zegarek bregetowski, z podpisem mistrza i koroną hrabiowską na zewnętrznej kopercie.
— Oto jest — przemówił.
— A, do stu tysięcy djabłów... Winszuję panu. Mam podobny zupełnie (tu dobył zegarek z kamizelki), tylko że mnie kosztuje aż trzy tysiące franków.
— No, posłuchajmy teraz historji — powiedział d‘Epinay, przysuwając krzesło do stołu, i wskazując je panu Pastriniemu, by usiadł.
— Ależ dziękuję panu hrabiemu...
— Siadaj, siadaj kochany panie Pastrini, nie jesteś przecież kaznodzieją, byś przemawiał stojący.
— Luigi Wampa — opowiadać zaczął pan Pastrini — jest człowiekiem młodym jeszcze i liczy sobie dwadzieścia dwa lata. Jego pochodzenie nie jest bynajmniej arystokratyczne: jest to sobie poprostu zwykły pasterz, który służył w dobrach hrabiego San Felice, położonych pomiędzy Palestriną, a jeziorem Garbi. Urodził się w Pampinara. Pastuchem hrabiego został już w piątym roku życia. Od dziecka ujawniał się w nim charakter nie przeciętny. Mając lat siedem z własnej woli udał się do proboszcza w Palestrina i prosił, aby go nauczono czytać. Nie była to łatwa sprawa, ponieważ młody pastuszek całe dnie obowiązany był pilnować swego stada. Zacny proboszcz nie zniechęcał się jednak i sam codzień chodził do tak niezwykłego ucznia, po drodze do pobliskiej wsi, w której codzień odprawiał mszę świętą, o godzinie dziewiątej rano.
Codzień Wampa wypędzał swe owce na pastwisko w pobliżu drogi owej leżące i codzień rano zacny proboszcz zatrzymywał się przy pastuszku, na brewiarzu ucząc go trudnej sztuki czytania. Po trzech miesiącach Wampa umiał już dobrze czytać. Lecz to mu nie wystarczało, teraz zapragnął nauczyć się również pisać.
Proboszcz wypisał mu wtedy litery duże i małe, pouczając, że gdy już to ma — pisać sam nauczyć się może, jako materjału używając wielkich deszczułek i żelaznego haczyka. Wampa pobiegł natychmiast do kowala, zrobił tam coś w rodzaju rylca, i po trzech miesiącach, wprawiając się na deszczułce, nauczył się pisać.
Wtedy kapłan, zdumiony tak szczególną w dziecku pojętnością, podarował mu sporą ilość papieru, paczkę piór i scyzoryk.
Były wtedy nowe trudności, ale już błahe w porównaniu z dawniejszemi i po tygodniu, Wampa pisał piórem z taką samą łatwością jak poprzednio rylcem.
Ksiądz całe to zdarzenie opowiedział hrabiemu San-Felice, który wielce zainteresowany, rozkazał przywołać do siebie chłopczynę, a następnie pozwolił mu pozostać w pałacu, gdzie mu służba dawała jeść, zaś on sam mógł już dalej wprawiać się w czytaniu i pisaniu. Hrabia wyznaczył mu nawet małą pensyjkę, za którą Luigi kupował sobie książki i ołówki.
Okazało się bowiem, że miał duże zdolności do rysunku; tak jak ongi Gioto, w dzieciństwie rysował na deszczułkach owce, drzewa, domy... Scyzorykiem próbował rzeźbić z drzewa figurynki...
Od ludzi stronił. Zaprzyjaźnił się jedynie z małą dziewczynką, która również pasła owce, zaś pochodziła z sąsiedniej wsi, Volmonte, a miała na imię Teresa.
Dzieci schodziły się ze sobą często, nawet codzień. Razem pasły swe owce, goniły się, krzyczały, śmiały się — po całych dniach. Wieczorem dopiero segregowały swe stada, owce hr. San-Felice, od owiec hr. Cervatri — i szły każde w swoją stronę. I tak im upływały dni i tygodnie.
Wampa miał już lat dwanaście, Teresa — jedenaście. Charakter Luigiego zarysowywał się coraz wyraźniej. Przy całej swej artystycznej naturze, smutek był zasadniczą cechą jego duszy, nadto był gwałtowny, łatwo wybuchał gniewem, to też coraz bardziej stronił od ludzi. Żaden z rówieśników nie był mu nigdy, na czas najkrótszy choćby, przyjacielem. Jedna Teresa miała władzę nad nim. Jej głos jedynie był zdolen łagodzić wybuchy jego gniewu.
Co do Teresy, to była ona piękna, wesoła, próżna i zalotna.
Gdy tylko Luigiemu udało się sprzedać jakiś wyrób rzeźbiarski, lub rysunek za parę piastrów, natychmiast oddawał je Teresie, która kupowała sobie za nie rozrzutne kolczyki, kolje, grzebienie i t. p. Dzięki hojności Wampy, Teresa była nietylko najpiękniejszą, ale i najstrojniej ubraną wieśniaczką w okolicy.
Wampa — marzył. W marzeniach tych widział się kapitanem okrętu, wodzem armji, lub niepodległym nikomu wielkorządcą prowincji. Teresę zaś wyobrażał sobie zawsze najpiękniej ubraną i otoczoną przepychem.
Pewnego dnia młody pasterz zawiadomił intendenta, że widział wilka, schodzącego ze zboczy gór i krążącego dookoła stad; intendent wtedy dał mu strzelbę, ze złamaną wprawdzie kolbą, doskonałego jednak wyrobu, która niosła jak karabin.
Wilk, to był wymysł Wampy, lecz strzelba była jego marzeniem od lat. Strzelba bowiem, dla jednostek obdarzonych silniejszemi uczuciami, niepodległych, jest zawsze najpierwszą z potrzeb. Strzelba albowiem, zapewniająca jej posiadaczowi napad i obronę, czyni go dla każdego groźnym i strasznym.
Od chwili, gdy Wampa dostał broń do ręki, zmienił się ogromnie. Książki poszły w kąt, a na pierwszym planie znalazły się: proch, kule i wprawianie się w strzelaniu. Wszystko się stało celem jego strzałów: suchy pień drzewa oliwnego, cytryny na gałęziach drzew wiszące, lis nocą wychodzący na łowy, czy wreszcie orzeł w powietrzu się kołyszący.
Wreszcie takiej wprawy nabył w strzelaniu, że strącał szyszki z drzew cedrowych. Wilki i lisy w całej okolicy zostały wybite przez niego do ostatniej nogi. W końcu sława jego strzałów stała się głośna w okolicy. Miało to ten skutek, że dookoła Teresy utworzyła się pustka. Żaden z zalotników nie ośmielił się spojrzeć nawet na Teresę, wiedząc, iż jest ona wybraną groźnego Wampy.
A jednak Wampa, ani Teresa, nie powiedzieli sobie nigdy, że się kochają. Nie pomyśleli o tem nigdy.
Rośli i dojrzewali, jak dwa bliskie sobie drzewa, gałęzie których się splatają w błękitach. Pragnęli się widywać ze sobą, lecz nic ponadto. Wszelkie inne żądze spały w nich jeszcze.
Teresa miała lat szesnaście, Wampa siedemnaście.
Mówiono wtedy wiele i głośno o bandzie rozbójników, grasującej w okolicy gór Lepini. Rozboje zresztą nie były nigdy w okolicach Rzymu do szczętu wytępione. Jedynie brakowało czasem bandom naczelnika.
Sławny Kukumetto, gdy został wyparty nakoniec z królestwa Neapolitańskiego, po licznych i krwawych bitwach w górach Lepini obrał sobie siedzibę i on to właśnie organizować sobie zaczął bandę. Przyszło mu to z łatwością, gdyż jego głośne imię przyciągało z całej okolicy młodzież męską, najdzielniejszą i najodważniejszą.
Wkrótce Kukumetto stał się osią wszystkich rozmów.
Przytaczano tysiące przykładów jego odwagi.
Pewnego razu porwał córkę jakiegoś geometry z Fronsinone.
Prawa rozbójników są stałe i niezmienne; młoda dziewczyna, gdy zostanie porwana, staje się naprzód własnością tego, który ją porwał, następnie własnością wszystkich członków bandy, w kolei jak padną losy!
Porwany, lub porwana, o ile mieli bogatych krewnych, mogli być wykupywani. Jeżeli jednak nie zgodzono się na sumę, porwany nieodmiennie przypłacał to śmiercią.
Wspomniana córka geometry miała kochanka znajdującego się w bandzie Kukumetta, imieniem Karlini. Nieszczęśliwa, gdy ją przed bandą postawiono, poznała natychmiast kochanka, wyciągnęła więc do niego ręce, w nadziei, że ją ocali. Karlini na ruch ten nie odpowiedział. Zbyt dobrze wiedział, jak silne i niezłomne są prawa bandy.
Spróbował jednak ją ocalić, a że raz ocalił życie Kukumettowi, miał nadzieję, że uda mu się coś zrobić, że ocali może ukochaną. Więc błagał wodza, aby na ten raz uczynił wyjątek i odstąpił od praw raz przyjętych, ulitował się nad biedną Ritą, za którą ojciec z pewnością zapłaci wysoki okup.
Kukumetto zdawał się ulegać prośbom przyjaciela. Karlini wrócił więc wesoły do swej ukochanej i oświadczył jej, że jest ocalona, byle tylko napisała list do ojca, zawiadamiający go o tem, co ją spotkało, a zarazem, — że okup za nią ustanowiono na sumę trzystu piastrów, z tem jednak zastrzeżeniem, że będzie on zapłacony przed godziną dziewiątą rano dnia następnego.
Rita list do ojca napisała, Karlini zajął się wyszukaniem posłańca. Przyszło mu to łatwo, gdyż pierwszy spotkany pasterz podjął się chętnie posłannictwa.
Młodociany poseł udał się natychmiast w drogę, zapewniając, iż za godzinę stanie we Fronsinone, zaś Karlini, uradowany pomyślnem przeprowadzeniem sprawy wrócił z tą wiadomością do swej ukochanej.
Towarzyszy swoich znalazł na leśnej polance, na której rozpalili wesołe ognisko i ochoczo spożywali zapasy, zabrane wieśniakom. Napróżno jednak szukał w ich gronie Kukumetta i Rity.
Zapytał bandytów, lecz ci odpowiedzieli mu jedynie głośnemi wybuchami śmiechu. Wtedy zimny pot zrosił czoło Karliniego. Zapytał raz jeszcze, wtedy bandyta, Orvietto, napełniając szklanice winem, wniósł w odpowiedzi toast:
— Zdrowie mężnego Kukumetta i pięknej Rity.
W tej samej chwili Karlini usłyszał przenikliwy krzyk kobiecy. Zrozumiał to wszystko, porwał przeto szklankę i rzucił w twarz temu, który wzniósł toast, a następnie puścił się jak strzała w stronę, z której doszedł go krzyk.
Gdy wpadł w gąszcz drzew, ujrzał Kukumetta trzymającego w objęciach omdlałą Ritę.
Kukumetto, gdy ujrzał Karliniego, w oka mgnieniu powstał na nogi, wyciągając jednocześnie pistolety zza pasa. Przez chwilę bandyci spoglądali na siebie jak rozjuszczone zwierzęta, zwolna jednak rysy twarzy Karliniego łagodniały i opadły ręce, broń śmiercionośną dzierżące.
— Wypełniłeś rozkaz? — zapytał.
— Tak jest, wodzu. Wysłałem już posła i jutro o dziewiątej godzinie rano ojciec Rity będzie tutaj z pewnością z okupem.
— Zanim to się stanie, przepędzimy noc zaprawdę pełną rozkoszy. Dziewczyna jest istotnie zachwycająca. Muszę ci powinszować gustu. Ja już wziąłem część swoją, wracajmy więc do braci naszych, by pociągnęli losy. Pragnąłbym, by Rita tobie pierwszemu dostała się teraz. Jeżeli jednak się to nie stanie, nie smuć się zbytnio; wcześniej czy później na ciebie przyjdzie kolej!
Karlini przyjął ten żart z zaciśniętymi zębami.
— No! a więc chodźmy — podjął z cynicznym śmiechem Kukumetto.
— Idę za tobą, wodzu!
Kukumetto poszedł szybko naprzód, Karlini wszelako zatrzymał się na chwilę nad pozostającą ciągle w omdleniu Ritą, nachylił się nawet nad nią, lecz bardzo szybko wyprostował się i równym już krokiem, nie oglądając się, podążył do ogniska, przy którem stanął prawie jednocześnie z wodzem.
Na ich widok, banda zakrzyczała jednym głosem.
— Ciągnąć losy! Ciągnąć losy!
Oczy tych ludzi błyszczały dzikim głosem rozbestwienia i żądzy, a czerwone płomienie ogniska czyniły ich wygląd jeszcze straszliwszym.
Żądanie ich było zgodne z prawami band zbójeckich, wódz przeto skinieniem głowy dał znak, że się zgadza.
Włożono imiona ich, nie wyłączając Karliniego, do kapelusza, a wtedy najmłodszy z szajki zaczął ciągnąć losy.
Na pierwszej kartce było wypisane imię Diavolacca, tego samego, który przed chwilą wzniósł rozpustne zdrowie. Rity i Kukumetta.
Gdy usłyszał swe imię, porwał się od ogniska, jak wilk rozjuszony i tem ohydniejsze robiący wrażenie, iż z przeciętej skroni spływała mu krew.
— Wodzu! — zawołał głosem, jakim wyją szatani w dni sabbatu — przed chwilą Karlini nie chciał wypić twego zdrowia, każ mu więc wypić teraz za moje!
Wszyscy spojrzeli na Karliniego, spodziewając się, że wybuchnie straszliwym gniewem, ale ku ogólnemu zdziwieniu ujął podaną mu pełną szklankę, a potem zawołał czystym i spokojnym głosem:
— Zdrowie twoje, Diavolacco!
I wychylił do dna szklanicę. A potem, siadając u ogniska, zapytał wesoło:
— Gdzież jest moja porcja? Nabiegałem się nie na żarty i jestem głodny jak wilk.
Na widok tego spokoju bandyci zawołali:
— Brawo Karlini! Oto co się nazywa żyć w zgodzie i po bratersku!
Diavolacco zniknął tymczasem.
Zaś Karlini jadł, pił i śmiał się wesoło.
Nawet na bandytach, ta potworność postępowania Karliniego uczyniła wrażenie. Milczeli. Zamilkł więc i Karlini.
Ciszę tę przerwał odgłos kroków powolnych i ciężkich. Bandyci zwrócili wzrok w ciemności i dojrzeli wracającego Diavolacca z dziewczyną na rękach.
Tak on sam, jak i bezwładna dzieweczka, byli tak upiornie bladzi, że zuchwałych bandytów ogarnął jakiś niesamowity lęk.
W tej grobowej ciszy Diavolacco stanął wreszcie u ogniska i złożył swój ciężar u stóp wodza. Wtedy dopiero wszyscy poznali przyczynę tej okropnej bladości obojga.
Rita miała wbity w lewą pierś nóż myśliwski.
— A! — zawołał na ten widok wódz — teraz rozumiem, dlaczego Kalini pozostał w tyle!
Najdziksze stworzenie jest zdolne ocenić czyn dostojny i silny. Żaden z tych bandytów nie byłby zdolny, napewno do podobnego czynu, ukorzyli się jednak wszyscy przed jego wspaniałością.
Milczeli.
— No i cóż? — zapytał Karlini, powstając, z pistoletem w dłoni — czy i teraz jeszcze zechcecie mi odmawiać praw do tej kobiety.
— O bynajmniej — odpowiedział wódz — umarli należą do tych, którzy umrą, Rita jest twoją, Karlini.
Wówczas Karlini wziął ukochaną swą na ręce i wyniósł jej ciało z koliska, oświetlonego płomieniami ogniska i poniósł ciężar swój drogi w milczenie drzew.
Nie minęła połowa nocy nawet, gdy rozstawione czaty dały znać, że zbliża się ojciec Rity. Gdy stanął przed obliczem wodza, rzekł:
— Oto jest trzysta piastrów. Macie je i oddajcie mi moje dziecko!
Herszt nie przyjął jednak worka, a tylko rozkazał iść starcowi za sobą, a gdy zbliżył się do Karliniego i do leżącej na ziemi dziewczyny, powiedział:
— Od narzeczonego twej córki domagaj się, by ją oddał.
Nieszczęśliwy ojciec spojrzał i serce zamarło mu w piersiach.
— Nieszczęsny — zawołał — co uczyniłeś?
— Kukumetto pozbawił twą córkę czci, a potem chciał ją oddać na łup całej bandzie. Ja twą córkę kochałem, starcze, więc ostry mój nóż wbiłem w serce. Jeżeli uczyniłem źle — masz oto moją broń i zabij mnie.
— Owszem, młodzieńcze — odpowiedział nieszczęsny ojciec, zagasłym głosem — uczyniłeś dobrze, dziękuję ci. Witam w tobie syna. Uściśnij mnie.
Karlini z łkaniem rzucił się na pierś starca, szlochając gorącemi łzami. Były to pierwsze w życiu łzy, jakie zrosiły oczy tego krwawego człowieka.
— A teraz — rzekł starzec — pomóż mi pochować moje dziecko.
Szybko nożami wykopali mogiłę, a gdy ukończyli swą pracę, na świeżym grobie zmówili krótką modlitwę.
— Zostaw mnie teraz samego — rzekł starzec.
Karlini nie śmiał oponować, poszedł więc z powrotem do ogniska, gdzie wkrótce twardo zasnął. Obudził się, gdy dzień już był biały. Natychmiast pobiegł ku mogile Rity i z przerażeniem ujrzał starca z nożem w piersiach.
Nieszczęsny ojciec nie mógł przeżyć hańby i śmierci swej córki! I odebrał sobie życie.
Przy tym grobie i nad grobem swej narzeczonej Karlini uczynił ślub, że się zemści za oboje, lecz przysięgi dotrzymać nie mógł, gdyż Kukumetto zemstę tę przewidując, dwoma strzałami danemi z tyłu pozbawił go życia.
Taki był Kukumetto.
A historyj podobnych o straszliwym wodzu krwawym opowiadano tysiące. To też od Forli, aż do Parmy, wszyscy drżeli na samo wspomnienie tego bandyty.
Wieści o straszliwym wodzu docierały niejednokrotnie do uszu Luigiego Wampy i Teresy.
Dziewczyna drżała, słuchając tych straszliwych historyj, Wampa — uśmiechał się tylko lekko i lekceważąco.
Jeżeli to nie uspokajało dziewczęcia, Wampa chwytał strzelbę, brał na cel siedzącego na szczycie limpy wróbla i kulą strącał go z gałęzi.
Pewnego dnia, gdy siedzieli przy sobie, mówiąc o przyszłości, — wybiegł z lasu pędem jakiś człowiek.
— Ścigają mnie — zawołał — na Madonnę zaklinam was, ukryjcie mnie.
Wampa pojął, iż ścigany musi być bandytą. Pomiędzy bandytami wszelako, a ludnością gór istnieje zawsze przymierze, więc i Wampa bez jednego słowa odwalił kamień, zakrywający wejście tajemne do dość dużej pieczary i wskazał je zbiegowi, a gdy ten się skrył, zawalił kamień z powrotem i najspokojniej rozmawiał dalej z Teresą.
W moment potem z gęstwiny wypadło czterech karabinierów. Jednym rzutem oka żołnierze zbadali położenie, ujrzeli Wampę i Teresę i natychmiast do nich przybiegli z zapytaniami.
Ci jednak odpowiedzieli, że nikogo nie widzieli od godziny conajmniej.
— Oj bieda, bieda! — zawołał jeden z żołnierzy — goniliśmy bowiem samego herszta bandy.
— Jakto? Kukumetta? — zawołał Wampa.
— Jego samego! Byliśmy pewni, że go pochwycimy i zarobimy tysiąc rzymskich talarów, gdyż tyle wyznaczono za jego głowę. Gdybyście tak wy dopomogli nam w jego pochwyceniu, otrzymalibyście połowę tej sumy.
Narzeczeni spojrzeli na siebie.
— Prawda, że byłoby bardzo dobrze otrzymać te talary. Myśmy jednak, niestety, nie widzieli nikogo.
Po tej odpowiedzi, tak kategorycznej, karabinierzy nie zatrzymywali się dłużej i szybko rzucili się naprzód w poszukiwaniach.
Gdy znikli z oczu, Wampa, wciąż zachowując milczenie, odwalił kamień i wypuścił zbójcę.
Bandyta słyszał rozmowę, to też chciał Wampę obdarzyć workiem złota, lecz ten odtrącił sakiewkę.
W oczach Teresy odbił się żal. Ileżby kupić było można za to pięknych jedwabi i świecidełek!
Bandyta pochwycił spojrzenie to, poznał iż Teresa jest nieodrodną córą Ewy, to też zanim skrył się w gąszczu drzew parokroć odwracał się, jakby wabiąc ku sobie lekkomyślne dziewczę.
Od tej chwili upłynęło sporo czasu, tak że Luigi i Teresa zdołali już o przygodzie tej zapomnieć.
Pewnego dnia gorąco tak dokuczało Teresie, że skryła się w owej pieczarze, w której ongi Wampa ukrył Kukumetta. Luigi sam zaś pilnował stad. Gdy tak spoczywał rozciągnięty na skale, ujrzał jeźdźca, który najwidoczniej zabłądził i poszukiwał drogi. Gdy dojrzał Wampę, galopem puścił się ku niemu.
Istotnie, był to zabłąkany podróżny, który zaczął prosić Wampę, by ten zechciał go wyprowadzić z lasu i wskazał mu drogę, prowadzącą do Tivoli.
Luigi zrzucił płaszcz, wziął na plecy swój karabin i, lekki jak prawdziwy góral, poprowadził podróżnego.
Po przejściu około tysiąca metrów, Luigi majestatycznym gestem wskazał zbłąkanemu kierunek, w jakim winien się udać.
— Oto droga waszej dostojności — rzekł.
— Dziękuję ci, a oto nagroda za fatygę.
To mówiąc, podróżny wyciągnął rękę z paroma sztukami złotej monety.
— Dziękuję — odpowiedział Luigi, cofając się — ja usług moich nie sprzedaję.
— W takim razie przyjmiesz może podarunek?
— To co innego.
— Weź więc proszę, te dwa cekiny wenecjańskie i każ z nich zrobić kolczyki dla swej miłej.
— Pan zaś przyjmij ode mnie ten sztylet.
— Przyjmuję. Lecz, przyjacielu, sztylet ten ma tak pięknie obrobioną rękojeść, że jest wart o wiele więcej, aniżeli te cekiny.
— Dla kupca — może, lecz nie dla mnie, gdyż ja sam go sobie wyrzeźbiłem.
— Ty?... w takim razie zechciej mi powiedzieć, jak się nazywasz?
— Luigi Wampa. A z kim rozmawiać miałem zaszczyt?
— Jestem Sindbad, marynarz.
Gdy pan Pastrini wypowiedział to imię, d‘Epinay głośno krzyknął z podziwu.
— Sindbad marynarz? — zawołał.
— Tak jest — odparł opowiadający — tak się przedstawił Wampie ów podróżny.
— A ty co masz przeciw temu? — wtrącił się Morcef. — Jest to imię bardzo piękne i tyle wspomnień na myśl przywodzi z czasów, gdy się to czytało jeszcze bajki z „Tysiąca i Jednej Nocy“?!
D‘Epinay zamilkł. Imię Sindbada obudziło w nim tyle zaciekawienia, co opowiadania o tajemniczym posiadaczu wyspy Monte Christo.
— Wampa — ciągnął dalej przerwany wątek pan Pastrini — z obojętnością najwyższą wrzucił do kieszeni otrzymane dwa cekiny, ukłonił się na pożegnanie podróżnemu i ruszył z powrotem ku swej pieczarze.
Gdy przeszedł już las i znalazł się na polance, usłyszał nagle krzyk i wymawiane z jękiem swoje imię.
Poskoczył, zrywając karabin z ramion, pędem dobiegł do groty, słysząc bezustannie: Luigi! Ratunku!
Był to głos Teresy!
Wbiegł na szczyt skały i wtedy ujrzał, że jakiś potężnego wzrostu mężczyzna unosi Teresę, w stronę lasu.
Jeszcze chwila, a byłby się skrył w gęstwinie drzew.
Wampa na widok ten, stanął jak wryty, potem przyklęknął na prawe kolano, oparł karabin o skalny cypel i zamarł w bezruchu.
Mierzył długo. Nakoniec padł strzał, który jak grom się okazał. Bandyta padł z przebitem kulą sercem.
Wraz z bandytą i Teresa padła, lecz powstała szybko, gdy zbój leżał dalej, w ostatnich drgawkach konania.
Wampa dobiegł do Teresy, by stwierdzić, że nic się jej nie stało, a następnie spojrzał na umierającego, by się przekonać, że jego kula trafiła groźnego Kukumetta, któremu życie ocalił tak niedawno.
Zbój ten nie wiedział jednak, co to jest wdzięczność, zaś po ujrzeniu Teresy rozpaliły się w nim grzeszne żądze. Od wielu już dni czatował na sposobność, aż nakoniec gdy Wampa się oddalił, zdawał się być u celu swych marzeń, gdy kula Wampy przecięła pasmo jego dni.
Luigi wpatrywał się w trupa z ponurym spokojem. Zabić go — miał prawo. Ocalił mu życie, a teraz mu je zabrał.
Po dłuższej chwili milczenia zwrócił się do Teresy.
— No, moja ukochana i jedyna, musimy zakończyć nasze obecne życie, gdybyśmy tu zostali, banda Kukumetta zemściłaby się na nas straszliwie za śmierć swego wodza. Przygotuj się więc do drogi.
Mówiąc to, podniósł martwego Kukumetta, zawlókł go do groty, z której po pewnej chwili wyszedł, przybrany w bogaty strój wodza bandytów.
Miał na sobie ciemną aksamitną kamizelkę ze złotemi guzikami, na niej kurtkę z jedwabiu, bogato haftowaną, na szyi przedziwnej roboty chustkę wielobarwną, nakoniec spodnie błękitne, spięte brylantowymi sprzączkami u kolan. Ładownica była tkana złotem, dwa złote zegarki wisiały u pasa, za którym tkwił sztylet z rękojeścią obsypaną drogiemi kamieniami.
Teresa, ujrzawszy go tak wystrojonego, aż krzyknęła z podziwu. Jej kochanek był podobny, w ubiorze tym, do jakiegoś zaczarowanego księcia z bajki.
— Chodź, Tereso, mamy kawał drogi przed sobą. Muszę przecież i dla ciebie zdobyć odpowiedni strój.
Nie oglądając się na swe stada, poszli szybko. Noc już była, gdy doszli do pałacu hrabiego San Felice.
Wtedy, w gęstwinie drzew rozległego parku pałac okalającego, Wampa zostawił Teresę, mówiąc:
— Czekaj tu na mnie.
I znikł w ciemnościach.
Teresie przyszło czekać bardzo długo, zwłaszcza, że nie wiedziała ona, dokąd się udał jej ukochany i poco?
Ciszę nocy rozbudził jednak w końcu jakiś silny hałas. Teresa wychyliła się ze swego ukrycia i z przerażeniem ujrzała, że pałac hrabiego stoi w płomieniach. Gorzała mianowicie ta jego część, którą zajmowała córka hrabiego, piękna Karmenczyta.
W tej samej chwili zjawił się przed nią Wampa.
— Masz, ubieraj się — i rzucił jej pod nogi bogaty strój wieśniaczek toskańskich, jaki hrabianka miała na ostatnim balu maskowym, a ponadto bogatą skrzynkę z różanego drzewa, w której znajdowały się naszyjniki, kolczyki, naramienniki i szpilki z pereł, drogich kamieni i brylantów.
— Masz, ubieraj się — powtórzył.
Nieprzytomna ze szczęścia Teresa pochwyciła dane jej bogactwa i skryła się w gąszczu, z którego po jakimś czasie wyszła, przybrana jak wieszczka z gór.
Miała na sobie wielobarwną kaszmirową suknię, złote zausznice, sznury pereł na szyi, stanik nakoniec, był wprost usiany broszami z brylantów, szmaragdów i szafirów...
— Jestem — zawołała.
— A teraz, Tereso, czy jesteś gotową dzielić mój los zawsze i wszędzie?
— Tak, o tak, Luigi — odpowiedziała z błyskawicami dumy i szczęścia w oczach.
— I pójdziesz za mną wszędzie, na koniec świata choćby?
— Na dno piekieł nawet!
— A więc chodź, nie mamy czasu do stracenia...
Dziewczyna podała rękę kochankowi, nie zapytując nawet dokąd ją prowadzi. Luigi był jak młody bóg: silny, młody, wspaniały i nieposkromiony.
Poszli w las i w góry.
Szli długo. Krajobraz stawał się coraz bardziej dziki, nieprzystępny. Znikła roślinność dolin: kwiaty, drzewa cytrynowe, laurowe, oliwki nawet. Znaleźli się wreszcie w gąszczu drzew iglastych i gołych skał.
W pewnym momencie, z tyłu poza nimi rozległ się głos:
— Stójcie, ani kroku dalej, bo śmierć!
Wampa odwrócił się błyskawicznie i ujrzał lufę karabinu wymierzoną w swą pierś.
— Cóż to — zawołał, nie mrużąc nawet oczu — odkąd to wilki będą się gryźć nawzajem?
— Coś za jeden? — zapytał na straży najwidoczniej stojący.
— Luigi Wampa, były pasterz.
— Czego żądasz?
— Chcę pomówić z towarzyszami twymi na szczycie Rocca Bianka.
— A więc idź, jeżeli masz odwagę — zawołał, a potem zakrakał trzykrotnie, co było widocznie sygnałem, zawiadamiającym o zbliżeniu się obcego.
Strwożona Teresa tuliła się do kochanka, serce jej zamierało z trwogi, lecz bez słowa protestu szła dalej.
Aż nakoniec doszły ich echa liczniejszego obozowiska i błyskać zaczęły płomienie ognisk z poza drzew.
Byli na szczycie i zaczęli się opuszczać w dół, gdyż Rocca Bianka była istotnie kotliną na samym szczycie góry się znajdującą. Kotlina ta była właściwie kraterem wygasłego oddawna wulkanu, który działał w tych czasach zapewne, gdy Romulus i Remus nie zniszczyli jeszcze Albanji i nie założyli Rzymu.
U ognisk znajdowało się kilkudziesięciu ludzi.
Gdy Luigi, trzymając w dłoni rękę Teresy, zbliżył się do najliczniejszej grupy — zawołał:
— Słuchajcie, bracia, znudziła mi się praca pasterza, przyszedłem więc do was.
— Aha — zawołał jeden z bandytów, najwidoczniej zastępujący wodza — przyszedłeś prosić nas, abyśmy cię do siebie przyjęli?
— Nie — odpowiedział Wampa — przyszedłem, abyście mnie ogłosili swoim wodzem.
Bandyci zaśmieli się głośno.
— A jakie masz do tego prawo? Czegoś dokonał, że masz aż takie zuchwałe myśli? Zresztą my mamy wodza.
— Mylicie się. Wódz wasz nie żyje. Ja go bowiem zabiłem i mam na sobie jego strój, który chyba poznajecie? Ponadto puściłem z dymem pałac mego pana, hrabiego San Felice i obrabowałem jego córkę, ażeby jej klejnotami i najbogatszym strojem ubrać swą narzeczoną!
Bandyci zamarli. Wzrok Wampy działał na nich obezwładniająco. Był to wzrok poskramiacza wężów!
W godzinę potem Wampa już był wodzem szajki, zaś dziś jest panem wszystkich dróg, wiodących do Rzymu.
— Teraz już wiecie, panowie, kim jest Luigi Wampa? — zakończył opowiadanie swe pan Pastrini.
— Cóż powiesz na to wszystko, kochany Albercie? — przemówił d‘Epinay, zwracając się do przyjaciela,
— Ano cóż?... odparł Morcef — bajka, nic więcej!
— Więc mówisz, panie gospodarzu — zwrócił się d‘Epinay do Pastriniego — że Wampa rozbija u wszystkich bram Rzymu? A cóż na to policja? Czy może w Rzymie niema jej zupełnie?
— Co pan chcesz, gdy ma on ścisłe stosunki z wieśniakami, rybakami i korsarzami? Gdy go szukają w górach — on sobie najspokojniej śpi na łodziach rybackich Tybru, gdy grasuje na morzu — przetrząsają wszystkie łodzie na rzece.
— Jakżeż się obchodzi ze swemi ofiarami?
— Mój miły Boże! Sposobem jak najprostszym. Zależnie od odległości, od sześciu godzin, do dni dwunastu, daje termin rodzinie pochwyconego, by złożyła okup. Po upływie terminu, — daje jeszcze „godzinę litości“, lecz w sześćdziesiątej minucie pali w łeb schwytanemu i sprawa skończona.
— No, Albercie — zapytał d‘Epinay towarzysza — czy trwasz i dalej w swym uporze jechania do Kolizeum przez bramę del Popolo?
— Ależ tak. Z jakiej racji miałbym się wyrzekać przejażdżki tak interesującej?
— Jesteś szalony, Albercie!
— Sądziłem, żeś odważniejszy — odparł Morcef, podnosząc się i zapalając świeże cygaro.
Poczem młodzi przyjaciele zeszli na dół i wsiedli do powozu, dając rozkaz jazdy do Kolizeum przez bramę del Popolo, a następnie około murów miasta, aż do bramy San Giovani.



ROZDZIAŁ IV.
ZJAWISKA.

Przyjaciele nasi jechali tedy przez ulice Sistina, około Kościoła Najświętszej Panny Marji, następnie ulicami Urbana i San Pietro.
Na wszystkie te cuda Rzymu Morcef spoglądał z zachwytem. Co do d‘Epinay‘a, to znał on to wszystko, widział wielokrotnie, wcisnął się więc przytulnie w kąt powozu i zaczął rozmyślać nad opowiadaniem gospodarza. W jego słowach uderzyło go to zwłaszcza, że Wampa utrzymywał ścisłe stosunki z kontrabandzistami i korsarzami. Te same stosunki utrzymywał i hrabia Monte Christo... A Sindbad marynarz był znany tak w Piombino i Civita-Veccchia, jak i na Korsyce, w Toskanji, Hiszpanji, Palermo, a nawet w Tunisie. Zakres jego działań był przeto duży.
Jakkolwiek myśli te podniecały żywy umysł młodzieńca, znikły one jak dym, gdy w zmroku wynurzyły się nagle potężne, ponure i straszne mury Kolizeum, poprzez rozpadliny którego przeświecały promienie księżycowe, zdając się być oczami widm tam błądzących.
Nakoniec powóz stanął o kilka kroków od Meta-Sudans. Woźnica otworzył drzwiczki, Morcef i d‘Epinay wysiedli i spotkali się natychmiast z istotą, która w Rzymie wyrasta, o ile się zdaje, wszędzie, — z ciceronem.
Zresztą niepodobna uniknąć w Rzymie tej prawdziwej powodzi przewodników. Są wszędzie, ale też i wszędzie, przyznać to należy, są potrzebni. Przy Kolizeum będącem pomnikiem wieków, czyha ich spotęgowana liczba.
O Kolizeum, Marcjal powiedział przecież: przestańcie rozpowiadać cuda o barbarzyńskich piramidach egipskich, lub o nadzwyczajnościach Babilonu. Przecież to wszystko ustąpić musi przed majestatem, przed amfiteatrem cyrku Cezarów: wszystkie raczej głosy najsłynniejszych wieszczów opiewać winny jednym głosem zachwytu tę najwspanialszą pamiątkę przeszłości.
Trudno jest mieć najsłabsze choćby pojęcie o kolosie tym, jeżeli go się na oczy nie widziało. Najpotężniejsze wrażenie czyni on przy cmentarnem świetle księżyca.
D‘Epinay Kolizeum znał doskonale, nie miał więc potrzeby go zwiedzać, chciał jedynie jego czarem się sycić, to też po przejściu kilkudziesięciu zaledwie kroków — usiadł spokojnie w cieniu kolumny i oddał się podziwowi i marzeniom.
Za to Morcef oddał się cały przewodnikom, którzy oprowadzając go nie opuścili najmniejszego zakątka loży Cezarów, izb, gladiatorów, podziemi i przejść.
D‘Epinay pozostał w samotności swojej. Gdy wtem czyjeś kroki zakłóciły ciszę i tuż obok kolumny, za którą odpoczywał, przesunął się jakiś człowiek.
Tajemnicze zjawienie się jego ściągnęło uwagę Franciszka, istotnie tajemniczo się przedstawił, — owinięty w szeroki płaszcz, którego jeden koniec przez lewe ramię był przerzucony, i w kapeluszu o szerokich skrzydłach, głęboko nasuniętym na oczy, — wyglądał na arystokratę pragnącego zachować swe incognito, lub na... bandytę.
Widocznem było, iż oczekiwał na kogoś, jego nerwowe ruchy wyraźnie wskazywały na to.
Nakoniec dał się słyszeć lekki szmer i w załamie murów zamajaczył cień człowieka, a po chwili nowoprzybyły stanął przed nieznajomym.
— Wasza ekscelencja darować mi zechce, że się spóźniłem nieco.
— Bądź spokojny. To ja raczej przybyłem zbyt wcześnie, porzućmy więc grzeczności, zwłaszcza że jeżeliś się spóźnił nawet, to nie ze swej winy z pewnością.
— Wasza ekscelencja, jak zwykle, zdołała przeniknąć prawdę. Przychodzę właśnie z zamku św. Anioła, gdzie po przezwyciężeniu bardzo dużych dopiero trudności udało mi się rozmówić z Beppem.
— Cóż to za Beppo?
— Beppo jest starszym urzędnikiem we wspomnianem więzieniu, któremu postarałem się coś do ręki wcisnąć, aby mnie zechciał powiadomić, co się też we wnętrzu zamku Jego Świątobliwości dzieje?
— Aha!... Widzę, że bardzo roztropnie sobie poczynasz. I czegóż się dowiedziałeś?
— We wtorek odbędą się dwie egzekucje, jak zazwyczaj w Rzymie przed większemi uroczystościami. Jeden ze skazanych ma być łamany kołem; lecz jest to nędznik nie zasługujący na żadną litość, zabił kapłana, który był jego dobroczyńcą. Drugi ma być ścięty. Ten ostatni — to biedny Peppino.
— No, i ta kara jest chyba uzasadniona. Twoja potęga zbyt staje się groźna, by Rzym nie zapragnął mścić się.
— Ależ Peppino nie należał do mej bandy. Toć to pasterz, całą winą, że nam dostarczał żywności.
— To wystarcza chyba. Zresztą, mój kochany, mają dla niego względy; nie będzie torturowany, co ciebie kiedykolwiek może spotkać, o ilebyś wpadł w ich ręce, lecz mu tylko poprostu utną głowę. Z tonu twego wnioskuję jednak, że masz zamiar zrobić jakąś niedorzeczność?
— Jestem przygotowany na wszystko, byle tylko nie dopuścić do egzekucji tego biedaka, który dzięki mnie wpadł w takie nieszczęście.
— Cóż zamierzasz zrobić?
— Postawię kilkuset ludzi dokoła szafotu, a gdy prowadzić będą mego Peppina na miejsce kaźni, skoczę ze sztyletami na czele mych ludzi i odbiję delikwenta.
— Niebezpieczny to projekt. Myślę, iż mój sposób działania byłby lepszy. Ot dałbym pewnej osobie dwa tysiące piastrów, toby egzekucja została odłożona do przyszłego roku; za parę miesięcy dałbym znów dziesięć tysięcy piastrów innej osobie, która by się postarała o to, by Peppino znalazł sposobność do ucieczki...
— A czy Wasza ekscelencja jest pewna dobrego skutku?
— Czy ja jestem pewien dobrego skutku? Ależ ja, u djabła, mam pieniądze! I zaręczam ci, iż więcej dokonam swem złotem, aniżeli ty stalą swych sztyletów.
— Dziękuję więc Waszej ekscelencji. Jeżeliby jednak złoto zawiodło, to moja stal będzie w pogotowiu.
— Ależ nie bronię ci tego bynajmniej, ręczę jednak za to, że we wtorek Peppino nie będzie stracony.
— A czy nie moglibyśmy być wcześniej powiadomieni, że zabiegi ekscelencji dały wynik pomyślny?
— Owszem. Nająłem trzy ostatnie okna w pałacu Rospoli na czas karnawału. Otóż jeżeli mi się uda, — dwa boczne okna przysłonić każę adamaszkiem żółtej barwy, zaś środkowe — białym, z wyhaftowanym krzyżem czerwonym. Zawiadom tylko o wszystkiem Peppina, ażeby czasem nie umarł ze strachu, bo byśmy napróżno wtedy tracili drogi czas.
— Słuchajcie, panie! Wasza ekscelencja wie chyba, że jestem mu oddany duszą i ciałem?
— Tak się przynajmniej spodziewam.
— Otóż, jeżeli ocalicie Peppina, panie, przyrzekam ci wtedy posłuszeństwo bez granic, bezwzględne, zawsze i na każdym kroku.
— Licz się ze słowami, przyjacielu, bo być może, że i ja kiedyś będę cię potrzebował.
— Znajdziesz wtedy we mnie nie człowieka wolnego, lecz swego niewolnika. Przysięgam.
— Cicho! Dosyć. Ktoś się zbliża.
— To jacyś cudzoziemcy przy świetle pochodni zwiedzają Kolizeum.
— Lepiej będzie, by nas razem nie widzieli. Twoja przyjaźń jest dla mnie zaszczytną, wszelako, gdyby tak świat dowiedział się o naszym związku, mógłbym stracić w świecie tym swój kredyt. Świat jest zawsze niesprawiedliwy.
— A więc żegnam waszą ekscelencję.
Po tych słowach przyjaciel znikł jak cień, zdawało się, że wniknął w mury i przepadł w nich jak mara.
Nieznajomy odszedł również, ocierając się nieomal o d‘Epinaya, który czas dłuższy myślał o tem, co usłyszał.
Następnie odnalazł Alberta i obydwaj w parę minut potem wracali do hotelu.
Morcef był pełen zachwytu i w gorących słowach wyrażał swój podziw, d‘Epinay zbywał go jednak monosylabami. Wszystkie jego myśli krążyły dookoła nieznajomego, gdyż uporczywie zdawać mu się zaczęło, iż ów tajemniczy nieznajomy nie był nikim innym, jak Sindbadem żeglarzem, którego poznał w podziemiach Monte-Christo.
Zdarzenie to odebrało Franciszkowi cały spokój, do tego nawet stopnia, że pozostawał w domu, pozwalając Albertowi, by samotnie zwiedzał miasto.
Zaś Morcef z tego korzystał.
Dążył tam zwłaszcza, gdzie miał nadzieję, że mu się zdarzy jakaś miłosna awanturka. Bo bez tych, jak prawdziwy paryżanin, żyć poprostu nie mógł. Na nieszczęście jednak, wszystkie spotykane Wenecjanki i Neapolitanki były nieodmiennie wierne swym kochankom, czy mężom, tak, że Albert nic zrobić nie mógł.
Wszystkie swe dotychczasowe niepowodzenia Albert miał nadzieję odbić sobie podczas karnawału w Rzymie, zwłaszcza wobec jego reputacji, iż jest on najbardziej szalonym ze wszystkich karnawałów w świecie.
Narazie, przed jego rozpoczęciem, badał teren, zwiedzając wszystkie miejsca zabaw, a w pierwszym rzędzie teatry i kawiarnie.
Po dniu, w którym przyjaciele nasi zwiedzili Kolizeum, Morcef, wystrojony jak najwyższej krwi dandy, był w teatrze na operze. Towarzyszył mu Franciszek.
Nudzili się, bo nie znali w teatrze nikogo, na operę zaś nie zwracali zupełnie uwagi.
Przy końcu drugiego aktu dopiero ujrzał d‘Epinay, w otwierających się drzwiach niezajętej dotychczas loży, wchodzącą damę, której miał honor być przedstawionym jeszcze w Paryżu.
Albert dojrzał natychmiast poruszenie przyjaciela i uradowany zapytał:
— Czy znasz tę kobietę?
— Znam. Podoba ci się może?
— Ależ to jest zaprawdę cudowna blondynka! Co za włosy! To musi być chyba francuzka?
— Wenecjanka.
— Jak się nazywa?
— Hrabina G.
— A!... Słyszałem o niej. Mówią o niej, że jest równie dowcipna jak i piękna. Do djabła!... Gdy sobie pomyślę, że mogłem być jej przedstawiony na ostatnim balu u Villefortów i nie skorzystałem ze sposobności, — nie mogę sobie tego darować.
— Widzę, że miałbyś ochotę błąd ten naprawić?
— Czy znasz ją tak dobrze, że mógłbyś mnie do jej loży zaprowadzić?
— Rozmawiałem z nią zaledwie parokrotnie, myślę jednak, że bez popełnienia zbyt wielkiego nietaktu mógłbym cię przedstawić.
W tejże chwili hrabina spostrzegła d‘Epinaya i wdzięcznie skinęła mu ręką, na co ten odpowiedział pełnym szacunku ukłonem.
— Hm!... widzę, że jesteś z nią na dobrej stopie...
— Mylisz się najzupełniej i radzę ci, byś nigdy, będąc w Hiszpanji lub we Włoszech, nie sądził o zażyłości z pozorów zewnętrznych. Pomiędzy hrabiną a mną istnieje pewien rodzaj wzajemnej sympatji, lecz upewniam cię, że nic ponadto.
— I cóż ten pewien rodzaj wzajemnej sympatji wytworzyło?
— Poznaliśmy się przy oglądaniu Kolizeum.
— Przy świetle księżyca zapewne?
— A tak.
— I byliście sami?
— Prawie.
— I rozmawialiście...
— O tych, których już niema. O umarłych.
— Aha!... Mówiliście o śmierci. Zaręczam ci, że jeżeli będę miał szczęście znaleźć się przy boku tej pięknej pani, to rozmawiać z nią będę o życiu. O bujnem, pełnem pragnień życiu.
— Wątpię, czy ci się to uda.
— W każdym razie, jeżeli to możliwe, zechciej mnie jej zaprezentować, jak to przyrzekłeś.
— Niech zapadnie kurtyna.
— Cóż u djabła, jaki ten akt długi!
Na szczęście kurtyna zapadła, a w tejże chwili Morcef zerwał się na nogi, pochwycił kapelusz, poprawił krawat i włosy, wreszcie trącił Franciszka na znak że jest gotowy. D‘Epinay, uśmiechając się lekko, podniósł się wtedy również, wziął go pod rękę i wyprowadził z sali; przeszli następnie korytarz, wreszcie Franciszek zapukał delikatnie do loży Nr. 4, którą zajmowała hrabina.
Gdy weszli d‘Epinay przedstawił Alberta hrabinie, na co ta odpowiedziała wdzięcznym ukłonem, zaś d‘Epinayowi podała rękę.
Zaproszony Morcef, zajął swobodnie miejsce na przodzie loży i rozpoczął towarzyską rozmowę o teatrze, Paryżu, karnawale i tym podobnych rzeczach bez treści.
D‘Epinay zaś, nie chcąc Albertowi przeszkadzać, wziął olbrzymią lornetę i zaczął się rozglądać po sali.
Vis-a-vis nich, w loży pierwszego piętra siedziała kobieta niezwykłej piękności, ubrana w strój grecki, który jeszcze bardziej podnosił jej egzotyczną urodę. Poza nią, w cieniu, siedział mężczyzna, którego rysów twarzy nie można było rozpoznać. D‘Epinay wtedy przerwał rozmowę Alberta z hrabiną, zapytując, czy nie zna czasem pięknej greczynki?
— Nie znam jej — odpowiedziała hrabina — wiem tylko tyle, że mieszka w Rzymie od początku jesieni, a także, że nie opuszcza ani jednego przedstawienia w operze. Czasami tylko towarzyszy jej mężczyzna, który siedzi w głębi loży; przeważnie — służący jedynie.
— Jest bardzo piękna.
Rozpoczął się akt drugi. A wtedy towarzysz greczynki, niewidzialny dotychczas, wynurzył się z cienia i zasiadł na przodzie loży. D‘Epinay wtedy ze zdumieniem poznał w nim tajemniczego pana podziemnych pałaców na wyspie Monte-Christo, a także owego nieznajomego, który wczoraj taką niezwykłą prowadził rozmowę w ruinach Kolizeum.
Wyraz twarzy d‘Epinaya doskonale ujawniał zmieszanie, jakie opanowało jego umysł; spostrzegła to hrabina i śmiejąc się zapytała, co mu się takiego stało?
— Pani hrabino — odpowiedział — przed chwilą niepokoiłem panią pytaniem, kto jest ta greczynka, teraz znów zapytuje, czy nie zna pani jej towarzysza?
— Nie. Nawet mu się nigdy nie przyjrzałam — rzekła, biorąc z rąk d‘Epinaya lornetę, przykładając ją do oczu — lecz uczynię to teraz.
— Ależ to musi być jakiś zbieg z grobu! — krzyknęła wstrząsając się cała — jakąż trupio-bladą ma cerę.
— On zawsze jest taki — rzekł w zamyśleniu d‘Epinay.
— A więc go pan znasz? — zapytała hrabina — to ja w takim razie mam prawo zapytać: kto to taki?
— O, mnie się wydaje jedynie, że go już coś dwukrotnie widziałem, lecz stanowczo ręczyć za to nie mogę.
— A ja myślę — rzekła hrabina, poruszając pięknemi ramionami, jakby dreszcz nią wstrząsnął, — że ktokolwiek raz widział tego człowieka, to nie zapomni go już nigdy. I myślę jeszcze, że taki być musiał bajronowski lord Ruthwen. Jeżeli kto, to ten właśnie człowiek utwierdzić może wiarę w upiory.
— Muszę się koniecznie dowiedzieć, kto on jest? — zawołał d‘Epinay powstając.
— O nie!... zawołała z przestrachem hrabina — nie opuszczaj mnie pan. Nie mogę zostać sama. Doprawdy, ja drżę cała.
— Jakto, czyżby istotnie pani się bała? — zapytał d‘Epinay, nachylając się do ucha hrabiny.
— Słuchaj pan — odpowiedziała — Bajron przysięgał mi, że wierzy w upiory, opowiadał mi, w jakich okolicznościach spotkał się z upiorem, opisał mi nawet jego twarz i wyraz oczu. Otóż ten tam człowiek, jest zupełnie podobny do bajronowskiego upiora. Te czarne jak skrzydła kruka włosy, te wielkie palące się jakimś żarem wewnętrznym oczy, ta bladość śmiertelna... Boję się! I błagam pana, nie odchodź! Jutro możesz wziąć się do swych poszukiwań, lecz dziś musisz pozostać przy mnie.
— Posłuchaj pan — mówiła dalej gorączkowo — wychodzę już, nie mogę dłużej tu pozostawać i proszę — odprowadź mnie pan.
Na taką prośbę — niema odpowiedzi. To też d‘Epinay wziął kapelusz i otworzył drzwi, podając rękę hrabinie.
Prowadząc ją, wyczuwał, że istotnie drżała. Gdy znalazł się już w jej apartamentach, hrabina rzekła:
— Widok tego człowieka wstrząsnął mną do głębi. I musisz mi przyrzec jednę rzecz. Czy mi przyrzekniesz?
— Wszystko, prócz tego jednego, abym nie miał się postarać o poznanie tego człowieka. Mam powody, których nie mogę pani wyjawić, a które mnie wprost zmuszają do tego, bym wiedział kto on jest, skąd przybywa i dokąd dąży?
— Skąd przybywa? — nie wiem, lecz wiem, dokąd dąży. Do piekła niezawodnie.
— Wróćmy do obietnicy, którą miałem dać pani?
— Chciałam pana prosić, byś po wyjściu ode mnie udał się wprost do hotelu i nie starał się widzieć z tym człowiekiem dzisiaj. Jest jakiś stosunek tajemny pomiędzy osobami, które się opuszcza, a tymi, do których się od tamtych przychodzi. Nie bądź więc pan takim łącznikiem pomiędzy mną, a nim. Jutro możesz go szukać, ile ci się podoba, byle nie dziś, po wyjściu ode mnie. I nie zechciej mi go kiedy przedstawić, jeżeli nie chcesz, bym umarła z lęku. A teraz dobrej nocy życzę panu. Co do mnie, to wiem, że oka nie zmrużę.
Za powrotem do hotelu d‘Epinay zastał Morcefa w nocnej już toalecie, wyciągniętego wygodnie na kanapie z cygarem w ustach.
— A, to ty! Na honor, nie spodziewałem się dziś cię zobaczyć.
— Mój Albercie, cieszę się, iż mam sposobność powiedzenia ci raz jeszcze, iż twe pojęcia o włoszkach są z gruntu fałszywe. W dodatku, sam zauważyłeś chyba, iż hrabina przestraszyła się naprawdę?
— Przestraszyła się?... kogo?... Tego poczciwca, który spał sobie vis a vis nas, za plecami tej cudnej greczynki? Przypatrzyłem mu się dobrze w korytarzu, gdy oboje opuszczali lożę. I doprawdy nie pojmuję skąd wam podobne myśli przyjść mogły do głowy? Jest to bardzo piękny mężczyzna, wytworny, dobrze ułożony i ubrany bez zarzutu.
— W samej rzeczy — odpowiedział d‘Epinay, — i ja jestem zdania, że wyobrażenia hrabiny o tym człowieku niczem nie są ugruntowane. Słyszałeś go może mówiącego?
— Przemówił kilka słów w języku nowogreckim.
— W nowogreckim? W takim razie niema wątpliwości, że to on, — dokończył d‘Epinay szeptem do siebie.
— Co mówisz?
— E, nic... Cóż ty robiłeś?
— Przygotowałem ci miłą niespodziankę! Kłopoczesz się ciągle, że nie mamy powozu na karnawał. Otóż przyszła mi myśl doskonała. Nie można dostać ani powozu, ani koni?... A więc wynajmiemy sobie wóz i parę wołów. Wóz każemy ubrać pięknie, sami poprzebieramy się za neapolitańskich żniwiarzy. Hrabina G.... o ile by raczyła zaszczycić nas swem towarzystwem, przebrać by się mogła za wieśniaczkę z Sorrento. Co, przyznasz że myśl doskonała?
— Istotnie, szczerze przyznaję, że ci przyszła przewyborna myśl do głowy.
— Mówiłem już o tem z gospodarzem i pan Pastrini upewnił mnie, że nic łatwiejszego, jak zadość uczynić mej chęci. Chciałem kazać pozłocić rogi, ale mi odpowiedział, że to zajęłoby trzy dni czasu, musimy więc obejść się bez tego zbytku.
Wtem drzwi się otworzyły i Pastrini wsunął głowę.
— Czy wolno?
— Ależ wolno, wolno! — odpowiedziano mu.
— Przychodzę z dobrą wieścią — rozpoczął pan Pastrini. — Jest już wiadome panom zapewne, że pan hrabia Monte Christo zamieszkuje w mym hotelu.
— Wiemy, niestety. Z jego to przecież łaski mieszkamy tutaj, jak para żebraków.
— Otóż tedy pan hrabia, dowiedziawszy się o kłopocie panów, proponuje panom dwa miejsca w swym powozie i okna w pałacu Rospoli.
Albert i Franciszek spojrzeli na siebie zdumieni.
— Doskonaleby to było — zawołał Morcef — nie wiemy jednak, czy to bardzo wypada przyjmować grzeczności od człowieka, którego nie znamy zupełnie?
— Cóż to za jeden, ten hrabia Monte-Christo? — zapytał d‘Epinay gospodarza.
— Nieprawdopodobnie bogaty magnat sycylijski, czy też maltański, szlachetny i hojny.
— Zdaje mi się — rzekł Franciszek do Alberta — że gdyby to był człowiek dobrze wychowany, byłby nam zaproponował grzeczność swą w formie bardziej delikatnej. Byłby napisał, lub też...
W tej chwili zapukano do drzwi.
— Proszę — rzekł d‘Epinay.
Służący w bogatej liberji stanął na progu.
— Od hrabiego Monte-Christa do pana Franciszka d‘Epinay i wicehrabiego Alberta Morcef — rzekł.
I oddał gospodarzowi dwie karty wizytowe, które ten natychmiast doręczył powyżej wymienionym.
— Pan hrabia Monte-Christo — recytował dalej służący — rozkazał prosić jaśnie panów o pozwolenie złożenia im, jako swym sąsiadom, wizyty na jutro rano.
— Na honor — rzekł Morcef do d‘Epinay‘a — należy go przyjąć.
— Powiedz hrabiemu — odpowiedział d‘Epinay — że my raczej winniśmy mu złożyć swe uszanowanie.
Służący odszedł.
— To jest naprawdę dobrze wychowany człowiek — rzekł Morcef — i miałeś słuszność, panie Pastrini, mówiąc, że jest to człowiek przyzwoity.
— Więc przyjmujecie panowie jego zaproszenie? — zapytał gospodarz.
— Czemu nie — odpowiedział Morcef. — Przyznam się panu, że bardzo mi żal owego wozu i gdyby nie okno w pałacu Rospoli, które nam w części wynagrodzi te stratę, nie odstąpiłbym za nic od mej myśli. Wszak prawda, Franciszku.
— Istotnie, ten wóz byłby doskonałą zabawą. No, ale i okna w pałacu Rospoli też są coś warte.
Zaś d‘Epinay mówił to w tej myśli przedewszystkiem, że okna te, w pałacu Rospoli właśnie, przypominały mu rozmowę, jaką słyszał w Kolizeum. Gdyby rzeczywiście ów człowiek w płaszczu był tym samym, którego widział w teatrze, a przedtem na wyspie Monte Christo, i gdyby oni mieli coś wspólnego z hrabią Monte-Christo?
Te zagadnienia nie pozwalały zasnąć Franciszkowi, pocieszał się tem jedynie, że jutro rozwiąże zagadkę.
Rano, gdy tylko to było możliwe, d‘Epinay rozkazał przywołać do siebie gospodarza.
— Panie Pastrini — zapytał, gdy tylko ten zjawił się na wezwanie — czy będziemy mieli dziś jakąś egzekucję?
— Owszem, panie hrabio, mogę nawet dostarczyć szczegółów, ponieważ tylko co przysłali mi zawiadomienia.
Za chwilę zawiadomienie było już w rękach d‘Epinay‘a. Wyczytać w niem było można, co następuje:
— Wiadomem czynimy każdemu, że we wtorek, dnia 22 lutego, a pierwszego karnawału, będzie miała miejsce, na mocy wyroku trybunału, egzekucja na placu del Popolo skazanych: Andrzeja Rondolo, za zbrodnię morderstwa, dokonanego na osobie czcigodnego i szanownego don Cezara Torline, kanonika w kościele św. Jana, oraz niejakiego Peppina, zwanego Rocca Priori, któremu udowodniono wspólnictwo z bandytą Luigim Wampa. Pierwszy będzie łamany kołem, zaś drugi ścięty.
Pobożne dusze upraszamy, aby błagały Boga o miłosierdzie dla tych dwóch nieszczęśliwych winowajców.
Wszystko to, co do jednego słowa, słyszał Franciszek dnia poprzedniego w zwaliskach Kolizeum, program najzupełniej się więc zgadzał z jego wiadomościami; te same imiona i ten sam rodzaj kary.
Stąd, według wszelkiego prawdopodobieństwa, ten, który wiadomości te przyniósł, był Luigim Wampą, zaś człowiek w płaszczu — był Sindbadem żeglarzem.
Czas płynął, wybiła godzina dziewiąta, to też d‘Epinay już się zbierał, by iść zbudzić Alberta, gdy ten zjawił się w salonie najkompletniej ubrany.
— Proszę się zapytać — zwrócił się wtedy d‘Epinay do gospodarza — czy moglibyśmy złożyć już wizytę hrabiemu Monte Christo?
— O, z pewnością, hrabia zwykł wstawać bardzo rano i jestem pewien, że od dwóch godzin jest już ubrany.
— A więc chodźmy podziękować naszemu sąsiadowi za grzeczność.
Morcef i d‘Epinay przeszli przez korytarz i zapukali do drzwi apartamentów hrabiego.
Drzwi otworzono momentalnie i natychmiast służący pobiegł w głąb pokoi, by zawiadomić o przybyciu gości, którzy przeszli tymczasem do salonu umeblowanego, z nieprawdopodobnym przepychem.
Franciszek i Albert spojrzeli na siebie zdumieni, a następnie raz jeszcze rzucili wzrok na meble, obrazy, broń bogatą, kwiaty, kryształy i bezcenne dywany.
— Cóż ty na to? — zapytał d‘Epinay.
— Myślę, mój przyjacielu, że sąsiad nasz musi być najprawdopodobniej jakimś agentem giełdowym, który spekuluje na papiery hiszpańskie i na akcje różnego rodzaju, co kolosalny ma podobno dawać dochód. Możliwe zresztą, iż jest to jakiś wschodni książę incognito podróżujący?...
— Cicho — szepnął d‘Epinay — bo zdaje się, że właśnie on sam nadchodzi.
I rzeczywiście bogata portjera zasłaniająca drzwi wzniosła się ku górze i do salonu wszedł właściciel tych wszystkich bezmiernych bogactw.
Morcef postąpił parę kroków ku niemu, ale d‘Epinay pozostał na miejscu, jakby wrośnięty w ziemię.
Właściciel mieszkania — był człowiekiem widzianym w Kolizeum, nieznajomym z loży, nakoniec władcą owych pałaców podziemnych na wyspie Monte Christo.



ROZDZIAŁ V.
EGZEKUCJA.

— Raczcie panowie darować — rzekł hrabia Monte Christo, — że pozwoliłem na to, byście pierwsi składali mi wizytę: gdybym jednak wcześniej był panów odwiedził, okazałbym się bezspornie natrętem. Zresztą kazaliście mi powiedzieć, że przyjdziecie, — czekałem więc, by tem spełnić waszą wolę.
— Tysiąc winniśmy złożyć panu hrabiemu podziękowań — rzekł Morcef — wydobyłeś nas pan istotnie z wielkiego kłopotu. Zrozpaczeni, już mieliśmy zamiar skomponować jakiś wóz fantastyczny, gdy właśnie zawiadomiono nas o twej, panie hrabio, uprzejmości.
— Eh! Boże mój — odpowiedział hrabia, prosząc ich gestem, ażeby zajęli miejsca na sofie — to wina jedynie tego niedołęgi Pastriniego, że byliście panowie tak długo w kłopocie. Nie powiedział mi bowiem ani jednego słowa o tem wszystkiem, gdy ja, nie mając żadnych w tem mieście znajomości, czekałem tylko na sposobność, któraby dała możność zawarcia tak miłej znajomości.
Młodzi ludzie skłonili się w milczeniu. D‘Epinay zwłaszcza nie mógł znaleźć jednego słowa; nie wiedział, jak ma sobie postąpić? Czy coś wspomnieć o przeszłości, czy też pozostawić wszystko losowi? Postanowił wreszcie o niczem hrabiemu nie mówić.
Zresztą d‘Epinay miał pewną wyższość nad hrabią, był panem części jego tajemnic, gdy przeciwnie hrabia nie wiedział o nim nic. Zresztą, on, d‘Epinay, nie miał nic do ukrywania.
Pragnął jednak tak pokierować rozmową, by doprowadziła ona do wyjaśnienia pewnych wątpliwości.
— Panie hrabio — rozpoczął — ofiarowałeś nam miejsca w powozie i w oknach pałacu Raspoli. Czy nie zechciałbyś nam teraz powiedzieć, jakim sposobem moglibyśmy dostać najmniejszy choćby punkt oparcia na placu del Popoli?
— A tak: prawda — odpowiedział hrabia z roztargnieniem, ponieważ był zajęty niezmiernie uważnem wpatrywaniem się w twarz i w całą postać Morcefa — tam na tym placu, zdaje się, ma być jakaś egzekucja?
— Właśnie.
— Ależ tak, przypominam sobie teraz. I zdaje się, że wczoraj dałem rozkaz memu intendentowi, aby się tem zajął. Możliwe przeto, że i w tym wypadku mieć będę możność zrobienia przysługi panom.
Mówiąc to, wyciągnął rękę i zadzwonił.
Jeszcze nie ucichł głos srebrnego serca, gdy na progu ukazał się człowiek lat około pięćdziesięciu, podobny jak dwie krople wody do kontrabandzisty, który wprowadził d‘Epinay‘a do groty.
— Panie Bertuccio — rzekł hrabia — pamiętasz, com ci wczoraj mówił o wynajęciu okna na placu del Popolo?
— Starałem się, panie hrabio, było już jednak za późno.
— Jakto zapóźno? rzekł hrabia, marszcząc brwi — przecież mówiłem ci, iż pragnę mieć okno?
— Pan hrabia dla siebie ma już je przecież. Nająłem je u księcia Borghesse za sumę stu tysięcy...
— Dosyć, dosyć, panie Bertuccio! Zechciej uwolnić panów od słuchania o twych kłopotach finansowo-gospodarczych. Jeżeli jest jedno okno, to dosyć, trudno, musi nam jedno wystarczyć. Możesz odejść.
Intendent skłonił się, chcąc się oddalić.
— Ale, ale — odezwał się jeszcze hrabia — proszę zapytać się Pastriniego, czy dostał zawiadomienie o szczegółach egzekucji? Jeżeli dostał, niech je przyśle natychmiast.
— Powoli pan hrabia — odezwał się d‘Epinay — powiedzieć sobie, że może się bez tego obejdzie, ponieważ przed chwilą czytałem zawiadomienie to, a nawet je sobie przepisałem. Oto jest.
— Doskonale. Możesz więc odejść sobie, panie Bertuccio, już cię nie potrzebuję. Daj mi tylko, proszę znać, gdy śniadanie będzie gotowe. Panowie przecież — rzekł zwracając się do gości — zrobią mi ten zaszczyt, że zostaną na śniadaniu.
— Ależ, panie hrabio — odpowiedział Morcef — doprawdy zbyt wiele doznajemy uprzejmości.
— Przeciwnie, to panowie wyświadczacie mi prawdziwą grzeczność. Będę niezadługo w Paryżu, to będziecie mieli sposobność zrewanżowania się.
To mówiąc, wziął z ręki d‘Epinay‘a przepisaną notatkę i zaczął głośno odczytywać jej treść.
— Tak, zapewne — powiedział, gdy ukończył czytanie — taki był program wczoraj jeszcze. O ile jednak dobrze słyszałem, to mają być w tej ceremonji karania złoczyńców zarządzone pewne zmiany.
— Czy tak? — wtrącił żywo d‘Epinay.
— Tak jest. Wczoraj u kardynała Rospigliosi, do którego byłem zaproszony na wieczerzę, była mowa o odroczeniu kary, jaką uzyskał jeden ze skazanych.
— Andrzejowi Rondolo? — zapytał d‘Epinay.
— Nie... drugiemu — odrzekł niedbale hrabia, rzucając okiem na notatkę, jakby pragnąc przeczytać nazwisko — Peppin, zwany Rocca Priori. To panów pozbawi widoku ścięcia, zobaczycie jednak miażdżenie kołem. Jest to operacja bardzo ciekawa, dla tych zwłaszcza, którzy po raz pierwszy oglądać ją będą. Ścięcie natomiast bardzo mało daje emocji i wrażeń; trwa zbyt krótko... W dodatku, kat tutejszy ma bardzo pewną rękę tak, że nigdy nie chybia. Nie powtarza nigdy uderzenia, jak ów kat, który ścinał głowę hrabiemu Chalais, i dokonał tego za trzydziestem dopiero uderzeniem. Richelieu zalecał wtedy torturowanemu cierpliwość. Tutaj nie było żadnej nadziei, by się powtórzyć mogło podobne widowisko.
— A! — mówił dalej hrabia z wyrazem pogardy — nie mówcie mi panowie o karach europejczyków! Oni o tem najmniejszego nie mają pojęcia!
— Hrabia najwidoczniej studjował starannie rodzaje kar, stosowanych przez różne narody świata?
— Badałem je naocznie, niemal we wszystkich zakątkach naszego małego globu — odparł Monte Christo.
— Czy znajdujesz pan przyjemność w obserwowaniu tych okropnych widowisk?
— Przyjemność? Wstręt raczej i ból. Badałem je z ciekawości, naukowo.
— Z ciekawości? Wiesz, hrabio — użyłeś okropnego w tym wypadku słowa.
— Dlaczego? Jedna jest tylko w życiu naprawdę poważna i uroczysta chwila, to śmierć. Czyż nie jest więc rzeczą ciekawą zbadać, jak różnemi sposoby dusza rozłącza się z ciałem i w jaki sposób, stosownie do charakterów, temperamentu, a nawet obyczajów — przyjmują ludzie to przejście z bytu do nicości? Co do mnie, to jestem przekonany, że im więcej się widzi umierających, tem łatwiej się umiera. I powiem to jeszcze, że śmierć jest może karą, ale nie zmazaniem winy.
— Nie rozumiem pana — wtrącił d‘Epinay.
— Posłuchaj pan — rzekł hrabia, a twarz jego otrzymała żółtawe zabarwienie, co było u niego rumieńcem:
— Pomyśl! Przypuśćmy, że komuś zabrano matkę, ojca, kochankę, że dzięki temu żyje w bezustannej męce, że jeżeli umiera w każdej sekundzie swego życia, że w sercu ma wieczną ranę, krwią broczącą... Czy myślisz, że jeżeli społeczeństwo da mu wkońcu satysfakcję i nożem gilotyny zetnie głowę sprawcy tych mąk piekielnych, będzie to wystarczające zadośćuczynienie za mękę całego życia? Jedna krótka chwila — za życie całe?
— Prawda, zgadzam się, że zadośćuczynienie to, że kara ta, będzie zbyt mała wobec ogromu przewinienia. Lecz cóż sprawiedliwość ludzka dać więcej może? przecież i sama ofiarność nie jest zdolna do bardziej spotęgowanego wymiaru kary. Może zabić, nic ponadto. I dla tego celu służą pojedynki, — powiedział Morcef.
— Pojedynek... — z ironją zawołał hrabia — cóż to za prawdziwie śmieszny sposób osiągnięcia celu, jeżeli jest nim zemsta! Ktoś naprzykład uwodzi ci narzeczoną, lub okrywa hańbą córkę... morze łez dla obojga!... a ty go za to... tylko zabijasz. I w dodatku musisz się uważać za bardzo szczęśliwego, jeżeli go zabijesz. Bo on mógł ciebie zabić. O, nie, nie!... gdybym ja miał się mścić za co, mściłbym się inaczej!
— Więc pan nie uznajesz zupełnie pojedynków?...
— Owszem. Biłbym się może w pojedynku, ale tylko za zniewagę, za policzek. I biłbym się wtedy z całą zimną krwią, zwłaszcza że byłbym najzupełniej o siebie spokojny i pewny śmierci przeciwnika. Dla mnie bowiem pojedynek nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa. Zbyt dobrze władam szpadą i zbyt dobrze strzelam... Za doznaną jednak boleść, oddałbym boleść równą tej, jaką mi dano. Oko za oko, ząb za ząb — jak mówią mieszkańcy Wschodu.
— Ależ — zauważył d‘Epinay — zgodnie z takiem rozumowaniem, które ci pozwala, hrabio, byś był w swej własnej sprawie zarazem sędzią i katem, czybyś potrafił utrzymać miarę, czybyś nie poszedł za daleko, czyby kara nie okazała się większą, niżeli była wina? Nienawiść jest ślepa, gniew głuchy, to też ten, który chce się mścić, łatwo może przebrać miarę.
— Może... odparł hrabia przygasłym głosem, w którym zabrzmiały jakby lęk i obawa. — Ale dosyć o tem. Szczególny bowiem obraliśmy temat rozmowy, jak na dzień karnawału. Jak do niej przyszło?... wprost nie pojmuję! A prawda, przypominam sobie, pragnęliście panowie widzieć egzekucję. Doskonale, będziecie ją widzieli. Lecz siadajmy oto do stołu, widzę, że śniadanie gotowe.
Nasi młodzi przyjaciele na to zaproszenie powstali w milczeniu i poszli do sali jadalnej.
W czasie wyszukanego śniadania, złożonego z najwytworniejszych dań, towarzystwo zabawiało się już rozmową jak najlżejszą o teatrze, miłostkach i tancerkach. Zaproszeni zjadali przytem z ogromnym smakiem, co było łatwe do wybaczenia, gdyż od tak dawna byli skazani przecież na okropną kuchnię włoską!
Hrabia natomiast prawie zupełnie nie jadł; rzekłbyś, że siadając do stołu dopełniał jedynie prostej powinności grzecznego gospodarza.
Przy owocach d‘Epinay dobył, wbrew zasadom grzeczności, zegarka.
— Cóż to — zapytał hrabia — spieszy się panom?
— Proszę darować, panie hrabio. — Nie mam jeszcze kostjumów.
— Ależ to bagatela. Okno na placu del Popolo wynająłem wraz z salonem i jeszcze jednym pokojem, w którym będzie się można przebrać. Zaś kostjumów przenajrozmaitszych mam aż nadto dosyć. Wybierzecie sobie tam więc, panowie, co wam przypadnie do gustu.
— Hrabia jest tak uprzejmy, że nie pozostaje nam nic innego, jak podziękować i przyjąć tę jego jeszcze jedną więcej uprzejmość. A czy pojedziemy na miejsce egzekucji przez ulicę Wyścigów?
— Niepodobna. Jest bowiem ona dziś otwarta jedynie dla pieszych.
— A więc udamy się tam pieszo, dziękuję przeto za powóz.
— Czy koniecznie musisz pan być na tej ulicy?
— Bezwarunkowo.
— A więc dobrze. Przejdziemy zatem przez nią pieszo wszyscy troje. Nawet i ja rad jestem, że tak będzie, bo się przekonam, czy wszystkie moje rozkazy zostały ściśle wykonane.
— Panie hrabio — zaanonsował służący, uchylając drzwi — jakiś zakonnik pragnie mówić z panem.
— A, wiem o co chodzi. Zechciejcież, panowie, przejść do salonu, znajdziecie tam kawę i nie najgorsze może cygara. Wybaczcie mi, że odchodzę, za chwilę będę wam służył niezawodnie.
Po przejściu do salonu, Morcef, będący wielkim amatorem cygar, a skazany we Włoszech na palenie jak najgorszych, gdy zbliżył się do stolika aż krzyknął z radości, na widok najwyborniejszych Havana.
— Cóż myślisz — zagadnął d‘Epinay — o panu Monte Christo?
— Co myślę?... Ależ myślę, że jest to człowiek najrozkoszniejszy, mądry i aż do onieśmielenia gościnny... Wreszcie, że posiada doskonałe cygara.
Tak Morcef ocenił gospodarza.
Po chwili ukazał się hrabia, z temi słowy na ustach:
— Otóż jestem, panowie, cały na wasze usługi. Powóz już został odesłany na plac del Popolo. Musimy więc teraz choć byśmy nie chcieli iść piechotą. I dlatego właśnie, ze względu na to, że droga daleka, zechciej wziąć, panie Morcef, parę cygar na zapas.
— Na honor, panie hrabio, aczkolwiek wiem, że jest to nieprzyzwoitością, wezmę ich parę, są bowiem doskonałe.
Przez ulicę Frattina udali się na miejsce kaźni. Gdy przechodzili około placu Rospoli, d‘Epinay zapytał:
— Któreż są okna pańskie?
— Trzy ostatnie — odpowiedział tenże, tonem najobojętniejszym, ani na chwilę nie podejrzewając przyczyn, z jakich pytanie to zostało uczynione.
D‘Epinay spojrzał i natychmiast rzuciło mu się w oczy, że okna boczne przysłonięte zostały adamaszkiem żółtego koloru, zaś środkowe — zasłoną o barwie białej, z wyhaftowanym jedwabiem krzyżem purpurowym.
A więc tajemniczy człowiek z Kolizeum dotrzymał obietnicy. Zaś nie ulegało już wątpliwości, że człowiekiem tym był hrabia.
Grupa naszych znajomych zwolna posuwała się, wśród tłumów coraz bardziej rozfalowanych, ulicą Wyścigów ku placowi del Popolo. Aż nakoniec dojrzeli oni wysokie obeliski znajdujące się na środku placu, zaś trochę z boku, tam gdzie się zbiegały ulice: Babuino i Corso Ripetta, ogromne belki rusztowania.
Przy wejściu na plac oczekiwał już na nich intendent hrabiego, który ich zaprowadził do pomieszczenia dla nich zarezerwowanego. — Obok salonu, w którym się znajdowało cenne, w dniu tym, frontowe okno, przygotowany był pokoik sypialny, w którym na krzesłach porozkładane były najrozmaitsze kostiumy maskaradowe.
— Macie panowie wybór zupełny — rzekł hrabia, wskazując na ubiory — radziłbym wam jednak wziąć białe kostjumy pajaców, ze względu na to, że ślady gipsowych confetti najmniej na nich będą widoczne.
Ale d‘Epinay nie mógł myśleć o kostjumach. Pobiegł do okna, by zobaczyć, co się dzieje na placu Ludu. Zainteresowanie budziło w nim rusztowanie, oczywiście.
Było ono zupełnie już gotowe do wypełnienia swych zadań. W jednym jego rogu stał pień, w którym było utkwione ostrze katowskiego miecza, zaś dalej leżała olbrzymia maczuga.
Na schodach rusztowania d‘Epinay ujrzał dwóch pomocników kata, zajadających najspokojniej śniadanie, składające się z chleba, salcesonu i butelki wina.
Na ten widok Franciszek uczuł, że mu włosy powstają na głowie i pot zimny zrasza czoło.
Skazańcy byli umieszczeni, od wczorajszego wieczora, w pobliżu, w kościołku Najświętszej Panny, otoczonym bardzo liczną strażą. Podwójny szpaler karabinierów stał na drodze, wiodącej od kościołka aż do stóp rusztowania. Cały zaś plac był zapełniony tłumem, w którym nie brakowało kobiet i dzieci, na rękach matek nawet.
Tłum ten zachowywał się spokojnie, unosił się nad nim nieprzerwanie głuchy szmer, na który się składały: głośniej wymówione słowa, śmiech, wesołe wykrzykniki.
Nie bez słuszności powiedział hrabia, że egzekucja w Rzymie jest początkiem karnawału!
Nagle wszystko ucichło. Otworzyły się drzwi zamkniętego do tej chwili kościoła i rozpoczął się pochód. Naprzód szło bractwo pokutników, w długich oponach szarych, w formie worków, z otworami na oczy jedynie. Każdy z nich miał woskową, zapaloną świecę w ręku. Za pokutnikami postępował mężczyzna nad wyraz olbrzymiego wzrostu, z ogromnym nożem za pasem.
Był to kat.
Za tym ostatnim bezpośrednio podążali skazani, w porządku, w jakim odbyć się miała egzekucja; naprzód Peppino, a następnie Andrzej; obok nich szli kapłani.
Peppino szedł krokiem pewnym i równym; zapewne wiedział już, że nie idzie na śmierć.
Andrzeja podtrzymywał kapłan, gdyż cały chwiał się na nogach.
Na widok ten d‘Epinay uczuł, że i pod nim chwieją się nogi. Spojrzał na Alberta — ten był blady jak chusta, a zapalone cygaro wypadło mu z ręki.
Hrabia tylko pozostał zimny i obojętny; jedynie spotęgowany żółtawy odcień cery pozwalał na domysł, że i on jednak doznaje jakiegoś wzruszenia. Nozdrza miał rozwarte, jak zwierzę, usta rozchylone, po przez które dojrzeć było można zęby białe i ostre. A jednak uśmiechał się, uśmiechał się łagodnie, dobrotliwie nawet.
Dwaj delikwenci zwolna wprawdzie, lecz niemniej — zbliżali się do rusztowania. W miarę tego widać było jak się mienili na twarzach. Peppino, będący młodzieńcem o wdzięcznej postaci i pięknych rysach twarzy, szedł śmiało, z podniesioną do góry głową, jakby upatrywał, — z której strony przyjdzie jego wybawca?
Wygląd Andrzeja był najzupełniej inny. Był to mężczyzna niski i gruby, o twarzy, na której malowały się okrucieństwo i bestjalizm. Szedł, zataczając się, głowa chwiała mu się na wszystkie strony i wyglądał, jakby wola nie panowała już zupełnie nad jego ruchami.
— Mam wrażenie, patrząc na skazanych — rzekł d‘Epinay do hrabiego — że tylko jednę mieć będziemy egzekucję.
— Mówiłem to przecież panu. To też tylko jeden z tych skazanych idzie na śmierć.
— Zdaje się, że jeżeli ułaskawienie ma nadejść, to już czas najwyższy, by nadeszło.
— Właśnie nadchodzi. Proszę spojrzeć.
Istotnie, gdy Peppino miał już wstąpić na rusztowanie, jakiś pokutnik przedzierać się zaczął przez szpaler żołnierzy, którzy zresztą rozstępowali się przed nim chętnie, a następnie podał przewodniczącemu jakiś papier.
Ten złamał pieczęć, przeczytał papier, a następnie podniósł w górę rękę, na znak, by się uciszono!
— Niech będzie błogosławiony Stwórca! Jego Świątobliwość nadesłał rozkaz darowania życia jednemu ze skazanych.
— Ułaskawienie — zaszemrał lud, ułaskawienie!
Na wyraz ten „ułaskawienie“, Andrzej drgnął i podniósł w górę głowę.
Peppino stał nieporuszony.
— Uwolnienie od kary dla Peppina, zwanego Rocca Priori — ogłosił przewodniczący.
— Łaska dla Peppina! — zaryczał Andrzej — czemuż to dla niego, a nie dla mnie? Razem mieliśmy umrzeć, przyobiecano mi nawet, że on umrze pierwszy, a teraz ja mam jeden umierać? Ja sam nie dam się zabić! Ja nie chcę samotnie ginąć!
I chwytał za ręce kapłanów, kata, żołnierzy, próbował rozszarpać krepujące go więzy, rzucał się.
Kat dał, widząc to, znak swym pomocnikom, którzy skoczyli i starali się obezwładnić zbrodniarza.
— Patrzajcie — odezwał się hrabia — oto jedna z tych ludzkich istot, która ma umrzeć, szaleje ze złości, że tylko ona ma umierać, gdy temu, który miał z nim razem zginąć, darowano życie. O ludzie! ludzie! Plemię krokodyle — zawołał głośno hrabia, wyciągając nad tłumem zaciśnięte pięści — jakże wy w każdym czasie, zawsze i wszędzie, jesteście godni siebie.
A pomocnicy kata tarzali się tymczasem w prochu, by poskromić rozszalałego nikczemnika, który nie przestawał krzyczeć:
— I on powinien umrzeć! Ja nie chcę umrzeć sam. On pierwszy umrze, on pierwszy!
— Uważajcie, panowie, uważajcie bacznie — zawołał hrabia, chwytając za ręce obydwóch młodzieńców — uważajcie, bo na ma duszę rzecz jest godna widzenia. Oto ten człowiek, który czekał na śmierć już zrezygnowany i szedł, wprawdzie chwiejąc się, lecz spokojnie, na rusztowanie — teraz broni się, krzyczy i szarpie. Nie chce umierać. A co w nim bunt rozbudziło? To, że sam ma umierać! Spróbujcie zaprowadzić dwa baranki na rzeź, dwa woły do szlachtuza... i uczyńcie tak, aby jedno z nich pojęło, że drugie z nich nie umrze... Baranek zabeczy z radości, wół odwróci się, by radosnem spojrzeniem — pożegnać towarzysza. Ale człowiek, którego Bóg stworzył na podobieństwo swoje, człowiek, któremu Bóg dał duszę i wlał w nią najbardziej wzniosłe uczucie: miłość bliźniego — co mówi, gdy się dowie, że towarzysz niedoli ma być ocalony? Co?... złorzeczyć i przeklinać będzie! O hańbo!
I hrabia roześmiał się głośno, ale śmiechem okropnym, bolesnym, w którym słychać było łkania.
Walka trwała dalej. Był to widok okropny.
Nakoniec oprawcy obezwładnili skazanego, lecz udało im się to po tak wielkich trudnościach dopiero, że Andrzej wzniecił przeciwko sobie gniew całego ludu.
— Zabić go! Zabić! Powolną zabić śmiercią — ze wszystkich stron wołano.
D‘Epinay cofnął się wgłąb pokoju ze zgrozą. Ale hrabia przytrzymał go za rękę.
— Co pan robisz! Czy może w twem sercu odezwała się litość! Zastanów się, gdybyś usłyszał krzyk, że pies wściekły na ulicy szaleje i rzuca się na słabych, na dzieci i bezbronnych — porwałbyś za karabin, aby jednym strzałem unieszkodliwić tę złą siłę. A przecież, cóż winno było biedne zwierzę, że, ukąszone przez podobną chorobę dotkniętego psa szalonego, oddawało innym to, co samo otrzymało? Pan zaś masz litość dla zbrodniarza, który zabił swego dobroczyńcę, a teraz, gdy ma już ręce związane i sam zabijać nie może, — pragnie tego jedynie, by przed nim pierwszy umarł człowiek, towarzysz jego niedoli! O! panie, stłum to uczucie i patrz!
Skazaniec chciał się właśnie w tej chwili podnieść, nie starczyło mu jednak na to czasu, gdyż straszliwa maczuga opadła nagle i strzaskała ramię.
Głuchy, przytłumiony szmer przeszedł falą ponad głowami tłumu. Zbrodniarz legł na ramię, jak ranny dzik, twarzą ku ziemi. Uderzenie drugie, w bok, poderwało go ku górze i rzuciło go na wznak. Zbrodzień drgał, lecz trzecie uderzenie w skroń — unieruchomiło go zupełnie.
Wtedy kat rzucił maczugę, dobył z za pasa noża i jednem cięciem rozciął mu gardło, następnie zaczął go tratować nogami; za każdem przyciśnięciem, z otwartej szyi zbrodniarza tryskały strumienie krwi.
Tego widoku d‘Epinay znieść już nie mógł. Rzucił się w tył i upadł na krzesło, na wpół zemdlony.
Morcef z przymkniętemi oczyma zmusił się siłą, by przy oknie pozostać; rękoma jednak chwycił się kurczowo firanek. Gdyby nie to, byłby niezawodnie upadł.
Jeden hrabia stał wyprostowany, groźny i wspaniały, jakby był archaniołem zemsty, karzącej za zło.



ROZDZIAŁ VI.
KARNAWAŁ RZYMSKI.

Gdy d‘Epinay wrócił nakoniec do przytomności, zobaczył Alberta ze szklanką wody w ręku; bladego jak śmierć. Hrabia najobojętniej kładł na siebie strój arlekina.
Młodzieniec machinalnie rzucił okiem na plac w połowie już pusty. Rusztowanie pozostało, lecz nie było już na niem ani kata i jego pomocników, ani też ich ofiary. Pozostawał tylko lud wrzący, podniecony, po doznanych wrażeniach, już śmiechem od czasu do czasu wybuchający. Wracał szał życia i wesela.
Dzwon z Monte Citorio, który odzywa się jedynie na śmierć papieża i na otwarcie karnawału, szeroko rozrzucał w przestworza swe dźwięki.
— Co to? — zapytał d‘Epinay hrabiego — co znaczy ten dzwon? Co się stało?
— Nic. Ten dzwon obwieszcza Rzymowi jedynie, że karnawał się zaczął. To też ubierajmy się prędzej.
— Prawda — rzekł d‘Epinay — nic, nic się nie stało. To tylko umarł człowiek.
— Ależ to był sen tylko. Ten człowiek w naszych oczach stracony prześnił jedynie sen swego życia i już go niema. Pan spałeś przed chwilą również. Cała różnica — że się obudziłeś. Kto wie jednak, czy nie lepiej temu, który nie obudzi się już nigdy?...
— A Peppino, co się z nim stało?
— Peppino jest bardzo skromnego usposobienia, gdy tylko zauważył, że uwaga publiczna odwróciła się od niego, wpadł natychmiast w tłum, pragnąc zapewne swą osobą nie przyczyniać więcej kłopotu władzom. Nawet nie podziękował kapłanom, którzy z taką gorliwością na śmierć go szykowali. O, człowiek jest zwierzęciem bardzo niewdzięcznem. Ale ubierajcież się panowie, bo pójdziemy, gdy będzie już po wszystkiem.
— I cóż, Albercie — zapytał d‘Epinay — czy jesteś usposobiony do szaleństwa? Odpowiedz mi, tylko szczerze.
— O nie!... z pewnością! Rad jednak jestem, że nakoniec coś podobnego zobaczyłem. Po takiem widowisku, istotnie, goręcej się pragnie karnawału.
— A więc spieszmy się, panowie, — raz jeszcze powtórzył hrabia.
Nakoniec wszyscy, ubrani w kostjumy karnawałowe, zeszli ochoczo ze schodów i zmieszali się z tłumem, który już falował bachicznie, ogarnięty szałem karnawału. Ponury zazwyczaj plac del Popolo wrzał teraz życiem bujnie tryskającem, pełnem żądz i namiętności. Tłumy masek napływały ze wszystkich stron, przez wszystkie drzwi, przez wszystkie okna prawie.
Powozy również napływały falą bezustanną, przepełnione pierrotami, arlekinami, markizami, dogarressami i wieśniaczkami i t. p.
Wszystko to krzyczało, machało rękami, sypało w oczy gipsem, tłukło jaja, rzucało kwiaty, łaskotało biczykami z bibułek, słowem: szalało.
Nad wszystkiem górował pusty, niefrasobliwy śmiech.
Franciszek i Albert nie odrazu zespolili się z tą wspólną duszą karnawału. Powoli i zwolna ogarnął ich dusze ogólny szał tłumu. Po dobrej chwili dopiero opuszczać ich zaczął rozsądek dni codziennych, szarych.
Garść gipsu, którą ktoś rzucił na Morcefa, okryła całą trójkę białą kurzawą. To ich ożywiło.
Albert stanął w powozie, sięgnął rękami do worków i ciskać zaczął gipsem na wszystkie strony.
Odtąd walka około nich nie zamierała ani na chwilę, zwłaszcza gdy wjechali w wielką, szeroką i piękną ulicę Wyścigów. Balkony pałaców tych na karnawał przyozdobione zostały bogatemi dywanami, zaś okna — w zieleń i kwiaty. Na balkonach tych i w oknach, widzieć było można kilkadziesiąt tysięcy osób z najwyższej arystokracji oraz bogatych cudzoziemców.
Kobiety przedziwnej piękności, które same przez się wystarczyłyby już do podniesienia wspaniałości zabawy, poprzechylane na balkonach i w oknach, sypią na powozy przejeżdżających wiązanki kwiatów, odbierając wzamian całe bukiety. Na ulicy tłum wesoły, śmiejący się, tańczący, tłum szalony, w najniedorzeczniejszych ubiorach, jak naprzykład: olbrzymie kapusty, toczące się zabawnie po bruku, ryczące głowy ośle na ludzkich tułowiach, psy na tylnych nogach chodzące... To znów maska Mefistofelesa, tam znów szatana, gdzieindziej bachantki, syreny, najady... Wszystko to razem pomieszane, a roześmiane i radosne.
Oto jaki jest karnawał rzymski.
Po jakimś czasie hrabia rozkazał zatrzymać powóz, a przepraszając swych gości, że ich opuszcza, pozostawił powóz do ich rozporządzenia.
Działo się to przed pałacem Rospoli. D‘Epinay podniósł oczy i w oknie hrabiego, przysłoniętem białą, z czerwonym krzyżem, draperją, ujrzał jakaś postać kobiecą.
— Gdy panowie nasycicie się już ruchem i zechcecie zostać tylko widzami zabawy, to proszę pamiętać, że okna moje są do ich rozporządzenia.
Zapomnieliśmy powiedzieć, że stangret hrabiego przebrany był za niedźwiedzia, zaś dwaj lokaje z tyłu siedzący za małpy. Maski były na sprężynach, które pozwalały na robienie najrozmaitszych grymasów.
Powóz szybko ruszył, gdyż Morcef bardzo naglił, intrygowany był bowiem przez pewne wieśniaczki, siedzące w powozie.
— Znikły mi z oczu, a jestem przekonany, że obydwie są prześliczne. A byłem już pewien, że karnawał ten nie skończy się bez żadnej dla mnie zdobyczy.
Zły los prześladował Alberta. Nie mógł się z owemi wieśniaczkami ponownie spotkać. Pod koniec zabawy udało mu się dopiero dojrzeć ich powóz. Zebrał momentalnie wszystkie kwiaty, jakie miały w powozie i obrzucił niemi swe boginie. Ten hojny gest był mile przyjęty, gdyż przy następnem spotkaniu jedna z wieśniaczek rzuciła Albertowi bukiecik fiołków.
Morcef pochwycił kwiaty z uniesieniem i przypiął je sobie do boku, robiąc miny, mające wyobrazić jego radość i szczęście.
— I cóż — zagadnął d‘Epinay — widzę, że jesteś bardzo zadowolony z tej przygody?
— Śmiej się, ile ci się tylko podoba. Ja jednak jestem przekonany, że na ten raz nie skończy się to na niczem.
I istotnie, początkowo pusta, nieobowiązująca do niczego zabawa karnawałowa, przybierać zaczęła charakter poważniejszy, gdy jedna z wieśniaczek, przy następnem spotkaniu, zaczęła radośnie klaskać w ręce, gdy ujrzała swój bukiet przypięty do boku Morcefa.
— Brawo, brawo! — zawołał Franciszek — sprawy istotnie zaczynają iść doskonale. Możebyś wolał zostać sam? Powiedz szczerze, w takim razie gotów jestem rozstać się z tobą choćby natychmiast.
— O, nie, Franciszku, nie trzeba brać rzeczy zbyt gorąco. Ten pierwszy krok grzeczności nie dowodzi jeszcze niczego. Trzeba być rozsądnym. Jeżeli nadobna wieśniaczka ma istotnie zamiar i ochotę posunąć się dalej, to znajdzie sposobność, byśmy się spotkali.
— Muszę ci przyznać, Albercie, żeś mądry jak Nestor i roztropny jak Ulises.
Albert nie omylił się. Piękna wieśniaczka postanowiła na tej zaczepce poprzestać. Jej powóz był już z corsa wycofany.
W końcu i oni wrócili do pałacu Rospoli, ale ani hrabiego, ani pięknej nieznajomej już nie było.
W tejże chwili dzwon, który ogłosił otwarcie maskarady, uderzył na jej skonanie. Pochody zaczęły się na zew ten łamać, rozpraszać i niknąć.
Więc i przyjaciele pojechali do swego hotelu.
Zjedli obiad, a następnie pojechali na operę, nią kończąc pierwszy dzień karnawału.
Nazajutrz pan Pastrini zajął się dostarczeniem im nowych kostiumów karnawałowych i już o godzinie dziewiątej rano przybył do nich gospodarz obładowany ośmioma, czy dziewięcioma ubiorami włościan rzymskich, bo takich właśnie kostiumów zażądał Morcef.
Przyjaciele nasi wybrali bez trudu każdy dla siebie po kostjumie, dla jego figury odpowiednim, prosząc jedynie, by do kapeluszy przyszyto im po pęku wstążek wielobarwnych i postarano się o bardziej piękne i bogate szarfy w żywych kolorach, któremi gmin przepasuje się zazwyczaj w dni świąt uroczystych.
Albert był ciekawy, jak też wyglądać będzie w nowym ubiorze, to jest w kamizelce i spodniach z niebieskiego aksamitu, ażurowych pończochach ze sprzączkami i jedwabnej kurtce? Ubiór ten dodał, oczywiście, wiele wdzięku przez swą malowniczość młodzieńcowi, podnosząc jego południową urodę, zwłaszcza gdy smukłą kibić przepasał pasem wyjątkowo bogatym, zaś głowę przykrył kapeluszem zawadiacko na bok włożonym i przystrojonym nieprawdopodobnie wielkim pękiem najpiękniejszych wstęg, które obfitą falą opadały mu na ramiona.
D‘Epinay zaręczył wtedy, że wygląda prześlicznie.
I tak było istotnie. Żywy, barwny i artystycznie pomyślany strój bardzo podnosi urodę; co do tego — nie może być dwóch zdań. Turcy naprzykład, jakże malowniczo wyglądali ongi w swych długich sukniach narodowych o żywych kolorach, gdy teraz, jakże okropnie się prezentują w swych ohydnych surducikach granatowych i pąsowych fezach, co razem złożywszy upodobania ich do butelek burgunda z czerwonemi kapslami...
D‘Epinay więc zupełnie szczerze winszował Albertowi, mówiąc, że zachwycająco wygląda.
Przy tym przeglądzie strojów zastał ich Monte Christo.
— Panowie — rzekł po przywitaniach — miłą jest rzeczą mieć towarzyszy zabaw, wolność jednak i swoboda na tem tracić nie powinny. To też przychodzę panów zawiadomić, że na następne dni oddaje do absolutnego rozporządzenia waszego mój powóz i konie. I nie sprawiajcie mi przykrości, robiąc jakieś ceremonie, gdyż pan Pastrini poinformował was niewątpliwie iż mam do rozporządzenia swego kilka powozów w każdej chwili gotowych na me rozkazy. Jeżeli zaś zechcielibyście mnie odwiedzić, lub mieli jakiśkolwiek do mnie interes, to jestem zawsze do waszych usług w pałacu Rospoli.
Młodzi przyjaciele chcieli coś odpowiedzieć, po namyśle jednak doszli do przekonania, że istotnie nie było powodów do odrzucania grzeczności tak uprzejmie zaofiarowanej. To też przyjęli ją, serdecznie dziękując.
Hrabia zabawił u nich czas dłuższy, około godziny, prowadząc rozmowę bądź o rzeczach artystycznych, bądź naukowych, w czasie której d‘Epinay mógł się przekonać o rozległej wiedzy hrabiego we wszystkich dziedzinach.
Morcef początkowo chciał zaproponować hrabiemu śniadanie, lecz szybko odstąpił od tego pomysłu, gdyż istotnie śmiesznością było skazywać go na ohydną kuchnię Pastriniego, gdy u siebie miał wybornego kucharza. Powiedział mu to szczerze i hrabia z uśmiechem przyjął to, mówiąc, że względy te pojmuje doskonale.
Morcef był wogóle zachwycony sposobem obejścia się hrabiego, mówiąc, że tak poczynać sobie może jedynie człowiek, pochodzący z domu o dużych tradycjach.
Po zjedzeniu we dwóch śniadania, para naszych przyjaciół zajęła miejsca w powozie, przyczem Morcef z radością zauważył, iż stangret i lokaje zostali przybrani z największym przepychem; Morcef był więc rad, że w tak bogatym powozie zaprezentuje się pięknym wieśniaczkom.
I rozmarzony przyciskał do piersi bukiet fiołków, których nie zapomniał przypiąć sobie do piersi.
Dzwon obwieszczający otwarcie karnawału zastał już ich na ulicy Corso, a za drugim już objazdem bukiet fiołków wpadł znów do powozu hrabiego, dowodząc Albertowi jak i jego przyjacielowi, że wieśniaczki zmieniły ubiór, zamieniając go na kostiumy Kolumbiny, to znaczy, że wzięły teraz na siebie wczorajszy kostjum Morcefa.
Albert natychmiast zmienił bukiet zwiędły na świeży, dawniejszy jednak zatrzymując w ręku, gdy zaś powóz wczorajszych wieśniaczek, a dzisiejszych Kolumbin ponownie się skrzyżował z powozem hrabiego — z zapałem podniósł bukiet ten do ust.
Podobne zaloty pomiędzy Albertem, a pięknemi nieznajomemi trwały, rzecz oczywista, do końca dnia.
Wieczorem po powrocie do hotelu, d‘Epinay znalazł w swym pokoju list z zawiadomieniem, iż w dniu jutrzejszym będzie przyjętym przez Jego Świątobliwość.
Nie wypadało mu w dniu takim myśleć o karnawale, albowiem pomimo łaskawości, jaką go obdarzał Grzegorz XVI z wysokości swego tronu, sam szacunek i głęboka cześć dla świątobliwego starca nakazywały skupienie myśli i odsunięcie się od światowych rozrywek.
To też gdy d‘Epinay wyszedł z Watykanu, udał się wprost do hotelu; w powrotnej drodze nie chciał spojrzeć nawet w stronę ulicy Wyścigów, a cóż dopiero mieszać się z tłumem.
Uniósł z sobą falę tak wzniosłych myśli, że samo obserwowanie szalonych uciech maskarady kalałoby ich czystość.
W dziesięć minut po piątej powrócił z przejażdżki Morcef, — nad wszelki wyraz uszczęśliwiony.
Kolumbina bowiem z powrotem przywdziała strój wieśniaczki rzymskiej, a przy spotkaniu się z Albertem podniosła maskę, ukazując twarz zachwycającą...
D‘Epinay, po wysłuchaniu tego opowiadania Morcefa, winszował mu serdecznie sukcesu.
Albert przyjmował to jako dług sobie należny, dodając iż z pewnych oznak zewnętrznych doszedł do przekonania, że jego piękna znajoma pochodzić musi z najwyższej arystokracji i że jest gotów napisać do niej nazajutrz.
Następnie poprosił Franciszka, by ten zechciał nazajutrz pozostawić powóz do jego wyłącznej dyspozycji. Grzeczność, którą mu piękna wieśniaczka odsłonięciem maski okazała, przypisywał nieobecności przyjaciela.
D‘Epinay zgodził się oczywiście na wszystko i gorąco życzył przyjacielowi powodzenia.
Nazajutrz Morcef pojechał na Corso z olbrzymim bukietem w ręku, d‘Epinay pieszo się udał do pałacu Rospoli, gdzie zajął miejsce w oknie, poprzestając na obserwowaniu zabawy. Po jakimś czasie dojrzał przeogromny bukiet Alberta w ręku wieśniaczki.
Wieczorem dnia tego wśród tłumów panowała już nie radość, ale szaleństwo.
Gdy d‘Epinay wrócił do hotelu; Morcef jeszcze nie powrócił, lecz wkrótce wpadł uradowany i z triumfującą miną rzucił przed nim na stół maleńki różowy bilecik.
— A widzisz? — zawołał — czytaj!
Wypowiedział to tonem niepodobnym do opisania.
D‘Epinay podniósł bilecik do oczu i zaczął czytać:
„We wtorek o godzinie siódmej wieczorem, wysiądź z powozu vis-a-vis ulicy Pontefici i idź w ślad za wieśniaczką rzymską, która wyrwie z rąk twoich maccoletti. Gdy się już znajdziesz na placu św. Jakóba, zawiąż sobie, na znak, różową wstążkę na ramieniu twego ubioru arlekina.
Do tej chwili już mnie nie zobaczysz nigdzie. Stałość i milczenie“.
— I cóż myślisz Franciszku? — zapytał Albert, gdy d‘Epinay skończył czytanie.
— Myślę, że awanturka ma charakter nader przyjemny.
— I ja tak myślę. Lękam się jedynie, czy czasem nie będziesz zmuszony pójść sam na bal do księcia Bracciano.
— Nie zapominaj, kochany Albercie, że cała arystokracja będzie na tym balu. Jeżeli więc twoja piękna nieznajoma jest, jak mniemasz, arystokratką, to powinnaby również się znaleźć na nim.
— Będzie czy nie będzie — jest to dla mnie rzeczą najzupełniej obojętną. Ja o niej zdania nie zmienię. A zresztą — jest piękna! To mi w zupełności wystarcza. Śmiej się nawet ze mnie, lecz ci powiem, że jestem zakochany.
— Na miłość boską!... przerażasz mnie! Widzę, że nietylko sam iść będę zmuszony na bal do księcia, ale nawet samotnie wracać do Florencji.
— To pewna, że jeżeli moja nieznajoma jest równie miła jak i piękna, to ja nie tak prędko Rzym opuszczę.
Na razie jednak Morcef, mimo szczęścia, był bardzo nieszczęśliwy. Piękna nieznajoma bowiem dotrzymała obietnicy, i nigdzie się nie pokazała.
Nadszedł wreszcie upragniony wtorek.
W dniu tym, o godz. siódmej rano rozpoczynają się zabawy, o ósmej bowiem rozpoczyna się post. Wszystko to więc, co nie było syte jeszcze karnawału, przybywa na ostatni wtorek i szaleje powszechnym szałem.
D‘Epinay i Morcef ani na chwilę nie opuszczali terenu uciech i byli świadkami wszystkich najdziwaczniejszych spotkań i intryg.
Włosi są jedynym narodem do zabawy i święta uroczyste spędzają co się nazywa wesoło.
W tym ostatnim dniu wesela, Morcef, zgodnie z wolą swej pięknej nieznajomej, był ubrany w kostium arlekina, d‘Epinay zachował ubiór rzymskiego wieśniaka.
Im bliżej było nocy, tem gwar powiększał się coraz bardziej w całym obrębie zabawy, we wszystkich powozach, na wszystkich ulicach, we wszystkich oknach. Nie było ani jednych ust milczących, ani jednej swobodnej i bezczynnej ręki. Wyglądało to wszystko, jak jeden nieprzebrany potok ludzi, grzmiący okrzykami i śmiechem, a rozrzucający na wszystkie strony kwiaty i confetti.
O godzinie trzeciej odgłos grzechotek zawiadomił tłumy, że za chwilę rozpoczną się wyścigi, które wtedy były specjalnym dodatkiem karnawałowych uciech.
Na odgłos grzechotek tych, wszystko co żyło i się znajdowało na ulicy Wyścigów chroniło się pospiesznie pod ścianami placów i na trotuarach, gdy powozy znikały wszystkie w ulicach poprzecznych. Po chwili ukazują się karabinierzy, by zobaczyć, czy wszystko jest w porządku, a wtedy strzał armatni daje znak rozpoczęcia się zawodów.
Na sygnał ten, na jednym końcu ulicy ukazuje się, z poza zamkniętej bramy, kilka, a czasami nawet kilkanaście koni i co tchu w piersiach pędzą one środkiem do wyznaczonej mety. Gdy to się stanie, ponowny strzał zawiadamia, iż wyścig został ukończony, a po chwili cała ulica już wie, drogą udzielania sobie wieści, który koń zwyciężył.
Po tem haśle powozy na nowo zalewają ulicę Wyścigów potokiem nieskończonym, tym gwałtowniejszym, że jego bieg był na chwilę wstrzymany. Nowe fale tłumów przelewają się również. Wtem ruch ten i wrzawę podsycać zaczyna nowy żywioł: kupczący „maccoletti“ wpadają na scenę.
„Macoletti“ są to świece woskowe rozmaitej wielkości i stanowią one ostatnią ponętę ostatnich chwil szału.. Zabawa polega na tem, iż każdy pragnie zgasić świeczkę bliźniemu, starając się utrzymać płomień na swojej.
W kilka minut po wpadnięciu kupczących, pięćdziesiąt tysięcy świateł rozbłysło na ulicy, płomienie podnoszą się, gasną, wirują... Rzekłbyś, że to jakieś święto duchów. Wszystkiemu temu nieopisana towarzyszy wrzawa, tak wesoła, jak tylko może wesołym być śmiech.
Morcef i d‘Epinay przyjmowali oczywiście gorący udział w tej rozkosznej, zaprawdę, zabawie. Albert jednak co chwila spoglądał na zegarek, wyczekując z utęsknieniem siódmej godziny i krążąc bezustannie w pobliżu ulicy Pontefici.
Gdy nakoniec nadeszła upragniona chwila, Albert z płonącą świecą w ręku wyskoczył z powozu i zmieszał się z tłumem. Natychmiast mnóstwo zamaskowanych postaci rzuciło się na jego maccoletti, pragnąc zgasić świecę, lecz zręczny młodzieniec szczęśliwie unikał zamachów i z gorejącą świecą dotarł do kościoła św. Jakóba.
D‘Epinay obserwował długo ruchy Morcefa i widział, że ten, wstąpiwszy na stopnie kościoła, spotkał swą piękność, która bez żadnego oporu ze strony młodzieńca, wyrwała mu „maccoletti“ z ręki i zgasiła płomień.
Następnie Franciszek to jeszcze mógł dojrzeć jedynie, że Albert i wieśniaczka bardzo przyjacielsko wzięli się pod ręce i razem zniknęli w tłumie.
W godzinę potem, dzwony obwieściły koniec karnawału. Na znak ten tłumy jakby zamarły. Ustał ruch, umilkły śmiechy, świece gasły jedna po drugiej.
Zapanowała cisza i ciemność...
W parę minut po rozgwarze i jasności dnia.
Sprawiły to odgłosy bijących dzwonów, zawiadamiających, że karnawał już skonał i przyszły dni pokuty.



ROZDZIAŁ VII.
KATAKUMBY ŚW. SEBASTJANA.

Nigdy może d‘Epinay nie doświadczył wrażenia tak silnego, ani tak gwałtownego, jak w owej chwili skonania karnawału. Zdawało się, że szalejący, bujnym śmiechem aż dławiący się Rzym, — w jednej chwili przemienił się w jeden ciemny, cichy i ponury grób.
Nie było już co robić na ulicach sposępniałego miasta więc też d‘Epinay wrócił z pośpiechem do hotelu.
Obiad był już gotów, ponieważ zaś trudno było spodziewać się, by Albert mógł wrócić tak szybko, d‘Epinay przeto sam zasiadł do stołu.
Wybiła godzina jedenasta, a Morcef nie wracał; d‘Epinay pojechał więc sam na bal, prosząc jedynie gospodarza, by ten zawiadomił go natychmiast o powrocie Morcefa do hotelu, wysyłając posłańca do księcia Bracciano.
Dom księcia Bracciano był jednym z najprzyjemniejszych w Rzymie; jego żona, ostatnia z rodu Kolonnóv, z wielką uprzejmością przyjmowała gości. Wszystko to sprawiało, że przyjęcia w tym książęcym domu wyprawiane, miały europejską sławę.
Ponieważ nietylko d‘Epinay, ale i Morcef otrzymał zaproszenie, książę zaraz na wstępie zapytał Franciszka, co się stało z jego towarzyszem podróży, dlaczego na bal nie przybył.
D‘Epinay odpowiedział uśmiechem, że jego przyjacielowi przytrafiła się jakaś awanturka miłosna i że go pożegnał jeszcze w czasie karnawału na ulicy Pontefici.
— I od tego czasu już go pan nie widziałeś? Wiesz przynajmniej dokąd się on udał?
— Właśnie że nie wiem. Tyle jedynie, że jedna dama wyznaczyła mu spotkanie w miejscu umówionem.
— O... rzekł książę. — Rzym nie jest miejscem odpowiedniem na tak późne, a samotne przechadzki, na krańcach miasta zwłaszcza. Nieprawdaż, pani hrabino?
Te ostatnie wyrazy były zwrócone do hrabiny G.... która tylko co przybyła i była prowadzona przez hrabiego Torlonia, najbliższego kuzyna księcia.
— Ależ przeciwnie! Noc dzisiejsza jest właśnie czarująca, a obecni tutaj z pewnością żałować będą tego jedynie, że przeminie ona zbyt szybko.
— Ja też nie mówię — rzekł z uśmiechem książę, kłaniając się hrabinie wdzięcznie — o osobach, które są tutaj. Mężczyznom tutaj się znajdującym grozi wprawdzie duże niebezpieczeństwo, bo mogą paść ofiarą wdzięków pani, tym jednak, którzy tułają się teraz Bóg raczy wiedzieć na jak dalekich krańcach miasta — grożą niebezpieczeństwa zupełnie innego rodzaju.
— Ależ u Boga, któż mógłby być tak nieroztropnym, by się mógł na coś podobnego odważyć?! — zawołała hrabina.
— Nasz przyjaciel, Albert de Morcef — odpowiedział d‘Epinay — którego pozostawiłem, jak gonił pewną piękną nieznajomą, która go intrygowała już od paru dni.
— I nic pan nie wiesz o nim więcej? Czy miał przynajmniej przy sobie jaką broń?
— Żadnej. To też jestem bardzo o niego niespokojny, z tej przyczyny zapowiedziałem nawet w hotelu, że będę miał zaszczyt spędzenia nocy na balu w twym domu, książę. Gdy tylko powróci, mają mnie o tem zawiadomić natychmiast.
— O, zdaje mi się — zawołał książę — że mój służący szuka właśnie pana.
W rzeczy samej służący, spostrzegłszy d‘Epinay‘a, zbliżył się do niego.
— Jaśnie panie — rzekł — właściciel hotelu Angielskiego zawiadamia, że czeka tam na pana jakiś człowiek z listem od hrabiego Morcefa.
— Cóż to za człowiek? Dlaczego nie przyniósł listu tutaj?
— Nic więcej nie jest mi wiadome. Służący hotelowy to tylko polecił mi powiedzieć i zaraz się oddalił.
— O!... zawołała hrabina — wszystko to wygląda bardzo podejrzanie. Spiesz pan, biednego młodzieńca spotkał niewątpliwie jakiś wypadek.
— Pojadę natychmiast, rzecz prosta.
— Ale pan powrócisz, by nam opowiedzieć, co się tam stało?
— Naturalnie, jeżeli tylko zdarzenie okaże się bez znaczenia. W przeciwnym bowiem razie nie mógłbym uczynić tego, w tej chwili nie wiem jeszcze, co czynić wypadnie.
D‘Epinay, po wymówieniu słów tych, pożegnał hrabinę i spiesznie wybiegł z sali.
Gdy d‘Epinay zbliżał się już do hotelu, spostrzegł jakiegoś człowieka, stojącego na środku ulicy i wpatrującego się w okna hotelowe. Nie wątpił, że jest to właśnie ów posłaniec, zbliżył się więc do niego, a wtedy ten, nie pytany, odrazu pierwszy zapytał:
— Czy pan jesteś baronem Franciszkiem d‘Epinay?
— Tak jest.
— Zatem list ten jest do waszej ekscelencji. Zapewne będzie odpowiedź, na którą tutaj zaczekam.
— Dlaczego tutaj?
— Dowiesz się pan o tem, po przeczytaniu listu.
D‘Epinay nic już nie odpowiedział i wszedł z listem do hotelu, gdzie na schodach spotkał pana Pastriniego.
— Czy pan już widziałeś tego człowieka, który przybył do pana z listem od hrabiego Morcefa? — zapytał gospodarz z niepokojem.
— Widziałem już tego tajemniczego posłańca i list otrzymałem. Proszę, każ mi pan podać światło.
Świeca zapalona znalazła się natychmiast.
List był napisany i podpisany własną ręką Morcefa. Zaś jego treść była taka:

„Drogi przyjacielu! Gdy tylko list ten dojdzie do rąk twoich, zechciej wydobyć z mej kasetki czek. Z nim udaj się do Torloniego, który będzie napewno na balu u księcia Bracciano, i poproś, by ci wypłacił natychmiast cztery tysiące piastrów. Jeżeli mój kredyt jest na mniejszą sumę, to dołóż ze swoich. Jest niezbędne, ażeby pieniądze te były przesłane mi niezwłocznie.
Nie nalegam, lecz liczę w zupełności na ciebie, jak ty mógłbyś w podobnym wypadku, liczyć na mnie.
Twój przyjaciel Albert.“

Pod słowami temi był dopisek, skreślony inną ręką, we włoskim języku:

„Jeżeli do godziny szóstej rano nie otrzymam czterech tysięcy piastrów, o godzinie siódmej Albert de Morcef nie będzie się już znajdował w liczbie żyjących.
Luigi Wampa“.

Nie było czasu do stracenia.
Franciszek pobiegł do biurka, które otworzył, następnie z kasetki wydobył czek na sumę sześciu tysięcy piastrów, lecz Albert wybrał połowę tej sumy, tak że pozostało trzy tysiące zaledwie.
D‘Epinay miał przy sobie dwieście piastrów tylko. Brakowało więc ośmiuset piastrów.
Mógł wprawdzie d‘Epinay liczyć w tym wypadku na grzeczność Torloniego, lecz byłaby to sprawa bardzo przykra... Nagle szczęśliwa myśl przyszła mu do głowy.
Przypomniał sobie hrabiego Monte Christo. Kazał natychmiast poprosić pana Pastriniego, a gdy ten przyszedł, odezwał się do niego:
— Drogi panie Pastrini, czy hrabia jest u siebie?
— Jest. Tylko co powrócił.
— Może się jednak położył.
— Bardzo wątpię.
— Zechciej więc zajść do niego z zapytaniem, czyby nie raczył mnie przyjąć?
Pan Pastrini pobiegł natychmiast i po bardzo krótkiej chwili powrócił z tem, że hrabia oczekuje.
D‘Epinay udał się więc do hrabiego, a gdy go zobaczył — bez jednego słowa podał mu list Morcefa do przeczytania.
— A... — zawołał hrabia, po przeczytaniu go. — Przykre zakończenie karnawału! Czy masz pan do rozporządzenia żądaną sumę?
— Właśnie że nie. Brakuje mi ośmiuset piastrów.
Hrabia podszedł do biurka, otworzył je i wysunął szufladę pełną złota.
— Spodziewam się — rzekł — że mi pan nie zrobisz tej krzywdy, abyś się udawał z prośbą o pożyczkę do kogo innego.
— Widzi pan, że właśnie udałem się wprost do niego.
— Za co bardzo dziękuję — rzekł hrabia, gestem zapraszając d‘Epinay‘a, by z szuflady zaczerpnął tyle, ile jest mu potrzeba.
— Czy jednak jest to bezwzględna koniecznością, by posłać temu Luigiemu Wampie żądaną sumę?
— Zaiste, osądź pan sam. Dopisek tego tam pana jest wyraźny.
— Ja myślę jednak, że może dałoby się uniknąć tego, gdybyśmy tak we dwóch udali się do tego bandyty?... On by tego napewno nie odmówił panu.
— Mnie? A jakiż ja mogę mieć wpływ na niego?
— Czyż nie wyświadczyłeś mu przysługi, której on przyrzekł nie zapomnieć nigdy?
— Ja, jemu? Jakąż to przysługę wyświadczyć miałem bandycie temu?
— Czyż nie ocaliłeś pan życia Peppinowi?
— A!... a!... zawołał ze ździwieniem hrabia, marszcząc jednocześnie brwi — któż to panu o tem mówił?
— To inna sprawa. Dość że wiem.
— Ha! A gdybym tak udał się do owego Wampy, to pan byś mi towarzyszył?
— Ależ tak. Sam zaproponowałem to przecież panu hrabiemu.
— Gdzież jest ten człowiek, który przyniósł list?
— Na ulicy.
— W takim razie zawołam go.
— Stracone to będą zachody. Nie przyjdzie.
— Do pana — może. Do mnie przyjdzie napewno.
Po wypowiedzeniu słów tych hrabia podszedł do okna, otworzył je a następnie gwizdnął przeraźliwie.
Człowiek w płaszczu stojący na ulicy podszedł wtedy pod okna hotelowe.
— Wejdź! — zawołał hrabia takim tonem, jakby dawał rozkaz służącemu.
Posłaniec bez żadnego wahania wpadł w bramę hotelową, a potem, skacząc po cztery schody, znalazł się na progu gabinetu.
— Ach, to ty, Peppino — rzekł hrabia na jego widok.
A Peppino zamiast odpowiedzi, rzucił się na kolana, pochwycił rękę hrabiego i parokrotnie ją ucałował.
— O... widzę, iż jeszcze nie zapomniałeś, że uratowałem ci życie? Rzadka to rzecz! Tyle już czasu od chwili tej upłynęło przecież?
— Nie, panie, ja nigdy tego nie zapomnę! — odpowiedział Peppino z oznakami wielkiej wdzięczności.
— Nigdy... to za długo. Lecz jest to już bardzo wiele, iż ci się zdaje, że wdzięczność twa nie wygaśnie nigdy. Wstań!... i opowiadaj.
Peppino rzucił niespokojne spojrzenie na d‘Epinaya.
— O, wobec pana barona możesz mówić bez obaw, jest to jeden z moich przyjaciół.
— A więc dobrze — rzekł Peppino — raczy wasza ekscelencja zadawać mi pytania.
— Jakim sposobem hrabia Morcef wpadł w ręce Luigego?
— Jaśnie wielmożny panie, powóz tego francuza w czasie całego karnawału bezustannie prześladował powóz kochanki wodza naszego, Teresy. Francuz się do niej umizgał, zaś ona udawała, że łaskawie przyjmuje jego zabiegi. Wszystko to się działo za zezwoleniem naszego wodza, który znajdował się w tym samym powozie.
— Jakto! — zawołał d‘Epinay. — Luigi Wampa był w powozie wieśniaczek rzymskich?
— Tak. Był przebrany za stangreta.
— Cóż potem? — zapytał hrabia.
— Potem francuz się zdemaskował. Teresa, wciąż za zezwoleniem wodza, zrobiła to samo; francuz prosił o schadzkę, — Teresa przyrzekła, tylko zamiast niej — na umówionem miejscu oczekiwał Beppo.
— Więc to mężczyzna wyrwał Morcefowi, na schodach kościoła Św. Jakóba, płonącą maccoletti z ręki?
— Beppo jest piętnastoletnim chłopcem, który niejednokrotnie przebierał się za dziewczynę i zawsze z powodzeniem.
— No i ten Beppo wyprowadził hrabiego Morcefa za mury? — zapytał hrabia.
— Zaraz za bramą miasta oczekiwał powóz. Beppo wsiadł, zapraszając francuza, by również zajął miejsce. No, a ten nie kazał sobie tego dwukrotnie powtarzać. Wtedy Beppo powiedział mu, że pojadą do willi o milę odległej od Rzymu, wtedy francuz odpowiedział, że gotów jechać i na koniec świata. Z początku jechali bardzo zgodnie i przykładnie, lecz zwolna francuz stawał się do tego stopnia natarczywy, iż Beppo był zmuszony przyłożyć mu pistolet do piersi. Stangret uczynił to samo, powóz stanął, w tejże chwili z zarośli wyskoczyli nasi i otoczyli powóz. Początkowo francuz próbował się bronić, a nawet dość dotkliwie poturbował Beppa, lecz w końcu ulec musiał przeważającej sile. I tak został przewieziony do katakumb św. Sebastjana.
— A co? — rzekł hrabia, zwracając się do d‘Epinaya — zdaje się, że to wcale ciekawa historja. Cóż pan na to? Pan, który jesteś tak znakomitym spostrzegaczem?
— Myślę, że byłaby ona niezwykle zabawna, gdyby nie to, że dotyczy mego przyjaciela.
— Przygoda ta mogłaby się skończyć bardzo smutnie. No, ale teraz skończy się tylko na strachu.
— Więc jedziemy do niego?
— Naturalnie, zwłaszcza że taka przejażdżka należy do bardzo przyjemnych. Katakumby św. Sebastjana w cudownej się znajdują okolicy! Nie będziemy mieli najmniejszej z tem trudności, gdyż powóz zaprzężony stoi zawsze gotowy na me rozkazy.
— W nocy nawet? — zapytał zdumiony Franciszek.
— Ależ tak. Jestem wielkim dziwakiem. Czasami przychodzi mi do głowy, w nocy lub zrana, albo pod koniec śniadania... kaprys, by jechać choćby na koniec świata. Wtedy wołam jedynie: „zajeżdżać“, wsiadam i jadę. Ale dziś nie pojedziemy tak daleko!
Mówiąc to, hrabia zadzwonił, a gdy wszedł służący, rozkazał:
— Niech powóz zajedzie. Stangret nie będzie potrzebny. Powiezie nas Ali.
— Zaledwie pierwsza, — rzekł hrabia, patrząc na zegarek — moglibyśmy śmiało wyjechać o piątej dopiero. Lecz zwłoka taka mogłaby zepsuć humor hrabiemu Albertowi, lepiej więc będzie, gdy go nieco wcześniej wyrwiemy z wrażych rąk. Jedziemy więc.
U drzwi hotelowych już oczekiwał powóz. Na koźle siedział murzyn, ten sam, którego d‘Epinay widział w podziemiach pałacu, na wyspie Monte Christo.
D‘Epinay wsiadł do powozu razem z hrabią. Na koźle umieścił się Peppino i konie ruszyły.
Gdy zaprzęg stanął u bramy św. Sebastjana, strażnik chciał robić pewne trudności, lecz hrabia pokazał pozwolenie burmistrza miasta na przejeżdżanie swobodne bram w każdej porze dnia i nocy, wobec czego brama została otwarta.
Przez Via Appia powóz potoczył się szybko dalej.
Przy blaskach wschodzącego księżyca d‘Epinay dostrzegał błyski broni, czyhających w cieniu drzew bandytów, lecz skinienie ręki Peppina wystarczało, by powóz szedł ciągle naprzód, bez żadnych przeszkód.
Niedaleko cyrku Karakalli powóz stanął, Peppino otworzył drzwiczki, hrabia i d‘Epinay wysiedli.
— Za dziesięć minut będziemy na miejscu — rzekł hrabia do swego towarzysza. Następnie w narzeczu toskańskiem dał jakiś rozkaz Peppinowi.
Peppino wyjął wtedy pochodnię z walizy powozu, zapalił i ruszył w drogę. D‘Epinay widział jak zapuszczał się on wąską ścieżyną pomiędzy urwiska, aż wreszcie zniknął.
— Teraz — rzekł hrabia — podążajmy jego śladem.
I poszli tą samą ścieżką. Po pewnej chwili dojrzeli dwóch ludzi, rozmawiających w cieniu drzew.
— Idziemy dalej? — zapytał z pewnym niepokojem d‘Epinay.
— Oczywiście. Peppino już uprzedził tych ludzi o naszem przybyciu.
W rzeczy samej, jednym z tych ludzi był sam Peppino, zaś drugim — bandyta, który na widok hrabiego wyprężył się i zasalutował.
— Jeżeli wasza ekscelencja raczy iść za mną — rzekł Peppino do hrabiego — to pozwolę sobie wprowadzić go do katakumb.
— Dobrze — rzekł hrabia — prowadź.
O kilkanaście zaledwie kroków dalej, pomiędzy skałami, przysłonięty krzewami dał się widzieć otwór, przez który zaledwie jeden człowiek mógł się przecisnąć.
Tak wąskie było samo tylko wejście wszelako, dalej bowiem korytarz odrazu bardzo się rozszerzał, trzeba było jednak iść bardzo, mimo to, pochylonym. Tak przeszli kilkadziesiąt kroków, poczem słowa: „kto idzie?“ zatrzymały ich. Jednocześnie dojrzeli, iż wśród ciemności blask ich pochodni odbił się na karabinie.
— Przyjaciel — zawołał Peppino i zbliżył się do strażnika, któremu szepnął słów parę do ucha. Wtedy ten zasalutował, dając znać przybyłym, że mogą iść dalej.
Za strażnikiem korytarz opuszczał się w dół i trzeba było schodzić po schodach, o dwudziestu stopniach. Gdy zeszli, znaleźli się na rozdrożu pomiędzy grobami. Drogi rozchodziły się jak promienie gwiazdy. Framugi, jedna nad drugą w skale wykute na kształt trumien, wskazywały, że nareszcie znajdują się w katakumbach.
Przy końcu jednej z rozchodzących się dróg widać było dalekie, słabe światełko. Gdy hrabia je zobaczył, oparł dłoń na ramieniu d‘Epinaya i powiedział:
— Czy chcesz widzieć jak bandyci odpoczywają w katakumbach?
— Sądzę, iż musi to być widok niezwykle ciekawy.
— A więc chodź za mną... Peppino, zgaś pochodnię.
Ogarnęła ich ciemność. Jedynie w oddali migotało światełko. W ciemności tej hrabia prowadził d‘Epinaya pewnym krokiem, jakby posiadał zdolność widzenia w ciemnościach. Wędrowcy nasi doszli do pewnego rodzaju wgłębienia, na środku którego były ustawione cztery bloki kamienne, które ongiś najwidoczniej zastępowały ołtarz, jak to wskazywał krzyż, nad nimi utkwiony. Za arkadami tej byłej świątyni wędrowcy ujrzeli siedzącego na kamieniu człowieka, zajętego czytaniem przy świetle lampy, postawionej na kolumnie.
Był to wódz bandy, Luigi Wampa.
Dookoła niego, na ziemi, spoczywało ze dwudziestu bandytów z karabinami w rękach. W głębi, w zupełnej już prawie ciemności, rozpoznać było można sylwetę jeszcze jednego bandyty, postawionego najwidoczniej na straży.
Hrabia przez pewien czas pozwolił d‘Epinayowi obserwować tę malowniczą grupę, następnie dał znak, przykładając palec do ust, ażeby zachował milczenie, co uczyniwszy, ruszył sam dalej ku spoczywającym.
— Kto idzie? zawołał nagle i z przestrachem stojący na straży wartownik.
Na głos ten Wampa porwał się pierwszy z miejsca, dobywając pistolet z za pasa.
W mgnieniu oka wszyscy bandyci byli na nogach i dwadzieścia luf grozić zaczęło w piersi hrabiego.
— Ależ mój drogi Wampo — odezwał się hrabia głosem spokojnym i cichym — nie przypuszczałem, byś miał mnie w podobny przyjmować sposób!
— Broń do nogi, zawołał wódz, zdejmując jednocześnie z uszanowaniem kapelusz.
— Przebacz, panie hrabio — rzekł następnie. To tylko dlatego cię tak przyjąłem, że nie spodziewałem się dziś twego przybycia.
— Wszystko to bardzo dobrze, przybyłem może niespodziewanie, lecz z tej jedynie przyczyny, by ci przypomnieć, że nie dotrzymujesz warunków naszej umowy.
— Jakich warunków? — zapytał wódz bandytów, oblewając się rumieńcem wstydu.
— Czyż nie umówiliśmy się, że nietylko moja, ale i moich przyjaciół osoba, będą święte dla ciebie?
— W jaki sposób słowa mego nie dotrzymałem? Racz mnie objaśnić, panie hrabio? Bo przysięgam, że nic nie rozumiem!
— Porwałeś wczorajszego wieczora i tutaj uwięziłeś hrabiego Alberta de Morcef. Otóż wiedz — mówił hrabia głosem, na dźwięk którego aż zadrżał Franciszek — że ten młody człowiek jest jednym z moich przyjaciół. Powinieneś się domyśleć tego, bo mieszka w tym samym co i ja hotelu i przez cały czas karnawału jeździł moim powozem. Niemniej pochwyciłeś go, a nawet nałożyłeś na niego okup, jakby to był zwyczajny, pierwszy lepszy podróżny.
— Dlaczegóż ja tego wszystkiego nie wiedziałem? Dlaczego nie uprzedziliście mnie o tem? — zawołał piorunującym głosem Luigi, zwracając się do bandytów — dlaczego naraziliście mnie na zarzut, że nie dotrzymałem danego słowa?
— A co? — rzekł hrabia, zwracając się do d‘Epinaya — mówiłem panu, że to tylko nieporozumienie, nic ponadto.
— Hrabia nie jest sam? — zapytał Wampa z niepokojem.
— Jestem z baronem Franciszkiem d‘Epinay, do którego wysłałeś list domagający się okupu, a którego przekonać zapragnąłem, że Luigi Wampa jest człowiekiem, którego słowu można zaufać. Proszę cię, panie baronie, zechciej podejść bliżej — mówił hrabia, zwracając się do Franciszka — oto jest Luigi Wampa, który panu powie jak bardzo boleje nad omyłką, która nie z jego winy się wydarzyła.
D‘Epinay wynurzył się z ciemności, a wtedy wódz podszedł do niego, ze słowy:
— Witam pana barona, witam z radością i uniżeniem. Słyszał pan, co mówiłem do hrabiego Monte Christo. Proszę o wybaczenie.
— Wszystko to dobrze, panie... panie Wampa. Gdzie jest więzień wszelako? Nigdzie go nie widzę?
— Spodziewam się, że nic mu się złego nie stało? — rzekł hrabia, marszcząc groźnie brwi.
— Więzień jest tam — rzekł Wampa, wskazując na celę przed którą przechadzał się wartownik — pójdę natychmiast zawiadomić go, że jest wolny.
I poszedł. D‘Epinay i hrabia Monte Christo podążyli za nim.
— Co robi więzień? — zapytał wódz wartownika.
— Nie wiem, panie. Od godziny w jego celi panuje absolutna cisza.
Wampa uchylił drzwi. Przybyli, przy świetle słabem małej lampki, ujrzeli Alberta owiniętego w płaszcz bandycki i smacznie śpiącego.
— No — zawołał hrabia, z dziwnym, sobie właściwym uśmiechem — jak na człowieka, któremu grozi śmierć o świcie, to wcale nieźle.
Wampa spojrzał na śpiącego Alberta z podziwem, graniczącym z uwielbieniem. Aczkolwiek bandyta, uszanować umiał odwagę swego więźnia.
— Pan hrabia ma słuszność — rzekł — ten człowiek jest godzien tego, by był pana hrabiego przyjacielem.
Następnie podszedł do Morcefa, trącił go w ramię i powiedział:
— Panie, proszę się obudzić!
Morcef przeciągnął się, przetarł oczy i spojrzał.
— A!... a!... zawołał — to ty, szanowny dowódco bandytów? Ach! wiesz, że powinienem cię znienawidzić za to obudzenie mnie w tej chwili jak najmniej odpowiedniej. Śniło mi się bowiem, że tańczyłem u księcia Bracciano furlanę z tą prześliczną hrabiną G!
Dobył zegarka, i krzywiąc się fatalnie mówił dalej:
— Zaledwie druga, toć to noc jeszcze! I pocóż u djabła zbudziłeś mnie tak wcześnie?
— By cię, panie hrabio, zawiadomić, że jesteś wolny.
— Mój drogi — zawołał Morcef wtedy, z niezrównanym grymasem niezadowolenia — na przyszłość zechciej pamiętać o słowach Napoleona: „budzić mnie wolno wtedy jedynie, gdy nadejdą wiadomości złe; gdy dobre — nigdy“. Gdybyś był nie przerywał mi snu, byłbym dokończył owej furlany. Wierzaj, byłbym ci za to do śmierci wdzięczny. Domyślam się, że obudziłeś mnie, aby powiadomić mnie o zapłaceniu okupu?
— Nie. Jesteś, panie hrabio, wolny bez okupu. Ktoś, któremu nie mogę niczego odmówić, przybył osobiście, aby się upomnieć o pana.
— I przybył sam aż tutaj? O!... to prawdziwie grzeczny człowiek!
Morcef wstał i spostrzegł d‘Epinaya.
— Jakto, mój drogi — zawołał — to ty aż tak daleko posuwasz swe poświęcenie?
— Nie ja jestem tym cudotwórcą, który cię wybawił, masz to do zawdzięczenia sąsiadowi naszemu, hrabiemu Monte Christo.
— O! prawdziwie, panie hrabio — rzekł żywo Morcef, poprawiając odruchowo chustkę na szyi i mankiety — jesteś człowiekiem stanowczo zbyt uprzejmym. Wierzaj, iż szczerze ci jestem wdzięczny.
I wyciągnął do hrabiego rękę, który zadrżał, podając mu swoją... lecz niemniej — podał.
Wódz bandytów z osłupieniem przypatrywał się całej tej scenie. Przywykł do tego, że więźniowie drżeli przed nim, gdy ten oto młodzieniaszek nie stracił nawet dobrego humoru.
D‘Epinay nie posiadał się z radości, że Albert zajął wobec bandyty taką postawę.
— Drogi Albercie — zawołał — gdybyś tak się zechciał pospieszyć, mógłbyś jeszcze zdążyć na bal, do księcia Bracciano i stanął do owej śnionej przez ciebie furlany i to z tą samą hrabiną G. która jest na balu i bardzo się niepokoiła o ciebie.
— Wiesz, że jest to doskonała myśl — zawołał — moglibyśmy tam być na godzinę trzecią. Panie Luigi, z bandytów... najbardziej szanowny, czy są jeszcze do wypełnienia jakieś formalności, przed pożegnaniem waszej wysokości?
— Niema żadnych, panie. Jesteś wolny, jak ptak.
— A więc żegnam cię! Chodźmy, panowie, chodźmy!
I Morcef, w towarzystwie d‘Epinaya i hrabiego, bez najmniejszego żalu opuścił jaskinię bandytów.
— Peppino! — zawołał wódz — podaj mi pochodnię.
— A ona ci na co potrzebna? — zapytał hrabia.
— Odprowadzę panów — odpowiedział dowódca — jest to najmniejsza cześć, jaką mogę złożyć waszej ekscelencji.
I wziąwszy zapaloną pochodnię z rąk pasterza, poprzedzał swych gości, nie jak lokaj który pełni służbę, ale jak król, który poprzedza ambasadorów. Gdy doszedł do końca korytarza, skłonił się głęboko i rzekł:
— Panie hrabia, raz jeszcze przepraszam i mam nadzieję, że nie będziesz miał w pamięci tego, co się stało.
— Nie, mój drogi Wampo. W tak ujmujący sposób nagradzasz swe przewinienia, że ochota bierze dziękować ci za ich popełnienie.
— Panowie — rzekł wtedy Wampa, zwracając się do młodych przyjaciół — być może, iż propozycja ma nie wyda się wam zbyt powabną. Jeżeliby jednak przyszła wam kiedy ochota odwiedzić moje schronienie, to ręczę, iż możecie być pewni najserdeczniejszego przyjęcia.
D‘Epinay i Morcef skłonili się na znak podziękowania. Następnie Albert, a potem i hrabia znikli w otworze wyjścia. Pozostał tylko jeden d‘Epinay.
— Widzę, że pan masz jeszcze do mnie jakiś interes? — rzekł Wampa do d‘Epinaya z uśmiechem.
— Tak. Przyznam się panu, że byłbym bardzo mu wdzięczny, gdybyś zechciał mi powiedzieć, co to za dzieło czytałeś pan, gdyśmy weszli do ciebie?
— „Komentarze Cezara“ — odpowiedział bandyta. — Jest to ulubiona moja książka.
— Cóż tam tak marudzisz? — zawołał z góry Morcef.
— Idę już, idę!... odpowiedział Franciszek.
I zaczął się przeciskać przez otwór.
— Za pozwoleniem, wodzu — zawołał Morcef, wracając się — chciałbym cię poprosić jeszcze o ogień.
I zapalił cygaro od pochodni Wampy.
— No, teraz, panie hrabio, spieszmy, o ile jest to możliwe. Nie uwierzy pan, jak bardzo zależy mi na tem, ażeby nie ominęła mnie owa furlana.
Powóz czekał na tem samem miejscu.
Hrabia, wsiadając, powiedział parę słów po arabsku i konie puściły się cwałem.
W niecałą godzinę stanęli przed pałacem księcia Briacciano. Była godzina trzecia, gdy wchodzili do salonu. Wejście ich wzbudziło zainteresowanie wszystkich obecnych.
— Pani — rzekł hrabia Morcef, podchodząc do hrabiny — wczoraj raczyłaś dać mi obietnicę, iż przetańczysz ze mną furlanę. Może przybywam zbyt późno, lecz oto mój przyjaciel, znany pani, jako człowiek zawsze prawdę mówiący, zechce niewątpliwie ci powiedzieć że nie z mojej stało się to winy.
Hrabina roześmiała się tylko, i puściła się z Albertem w pląsy.



ROZDZIAŁ VIII.
ODWIEDZINY.

Morcef, gdy tylko wstał nazajutrz, natychmiast poszedł do Franciszka z prośbą, by ten zechciał pójść razem z nim do hrabiego.
Wprawdzie już raz podziękował hrabiemu za ratunek, chciał jednak podziękę tę powtórzyć raz jeszcze i to w formie bardziej uroczystej.
Franciszek zgodził się na to jak najchętniej.
Hrabia przyjął ich natychmiast.
— Pozwól, panie hrabio — rzekł Morcef, zbliżając się do niego — abym ci me gorące podziękowania wyraził raz jeszcze. Wierzaj, że nigdy nie zapomnę tego, w jak bardzo ciężkich okolicznościach pośpieszyłeś mi z pomocą. Pamiętać będę zawsze, że jestem winien ci życie.
— Kochany sąsiedzie — odpowiedział hrabia z uśmiechem — nie wyolbrzymiaj mych skromnych czynów, winieneś mi jedynie małą oszczędność w swym budżecie podróżnym, nic ponadto. Całe dwadzieścia tysięcy franków! Sam widzisz, że niema o czem mówić! Przyjm raczej z mej strony powinszowanie. Byłeś bowiem godzien uwielbienia za tę swobodę, spokój i zimną krew, jakie okazałeś, będąc w rękach bandytów.
— Cóż chcesz, hrabio? Wyobraziłem sobie, że wdałem się w sprzeczkę, następstwem której było, że zostałem zawikłany w pojedynek, no i chciałem pokazać im, że biją się we wszystkich krajach na świecie, lecz tylko francuzi stają do walki na śmierć i życie, z uśmiechem na ustach!
Nie o tem jednak chciałem mówić, lecz o tem byś kiedyś raczył i ode mnie przyjąć jakąś przysługę. Pragnąłbym bardzo tego, bym mógł być ci, hrabio, kiedyś pożytecznym. Mój ojciec, hrabia Morcef, rodem z Hiszpanji, zajmuje wysokie stanowisko we Francji i Hiszpanji, siebie więc i wszystkich moich oddaję tobie, hrabio, na usługi.
— Przyznam się szczerze, że oczekiwałem jakiegoś dowodu wdzięczności od ciebie, panie hrabio. Ofiarę więc twoją przyjmuję z zadowoleniem. Nawet odrazu chciałbym cię prosić o jednę wielką łaskę.
— Doprawdy? Jakżeż jestem szczęśliwy! Proszę, powiedz, hrabio, jaką?
— Nie byłem nigdy w Paryżu, nie znam go i obawiam się pojechać tam, nie mając żadnych stosunków. Któżby mnie wprowadził tedy, nieznajomego, w ten świat blasków i potęgi? Teraz propozycja twa ośmiela mnie. To też byłbym ci wielce obowiązany, drogi panie hrabio de Morcef, (słowa te hrabia wymówił ze szczególnym naciskiem i uśmiechem), gdybyś zechciał, gdy przybędę do Francji, otworzyć dla mnie podwoje swego domu, przez które spodziewam się wejść w szeroki świat Paryża.
— O, panie hrabio! z największą rozkoszą — odpowiedział Albert — i tem chętniej (mój Franciszku, proszę cię, nie śmiej się ze mnie), że zostałem zawezwany do Paryża listownie z tego względu, że mają mnie tam wyswatać z panną, pochodzącą z domu, mającego bardzo rozległe stosunki w świecie paryskim.
— A więc związek małżeński już tam na ciebie czeka w Paryżu? — zapytał d‘Epinay.
— Tak jest. Gdy przyjedziesz do Paryża, panie hrabio, być może, że mnie powitasz już jako ojca rodziny. Będzie to doskonale harmonizowało z wrodzoną mi powagą, nieprawdaż? W każdym razie powtarzam, że ja i wszyscy mi bliscy będziemy duszą i ciałem panu oddani.
— Przyjmuję z wdzięcznością te zapewnienia. Upewniam przytem pana, że tego mi tylko brakowało do spełnienia zamiarów, które układam oddawna.
D‘Epinay nie wątpił, że są to zamiary, o których hrabia napomknął w grocie Monte Christo. Spojrzał więc na niego, jakby chciał wyczytać z jego twarzy, jakie to plany niewolą go do wyjazdu do Paryża. Lecz nikt nie był zdolen przeniknąć w głąb duszy hrabiego, tym bardziej, iż na jego twarzy gościł wieczny uśmiech.
— Może zechcesz powiedzieć mi, hrabio — rzekł Morcef uradowany, że będzie mógł w świat wprowadzać takiego jak hrabia Monte Christo człowieka, czy nie są to czasem projekty, jakich się tysiące tworzy w myślach, na piasku budowanych, które za pierwszym powiewem wiatru, ulatują niewiadomo gdzie i giną bez śladu?
— O nie!... na honor.
— I kiedyż pan zawitasz do tej naszej stolicy świata?
— Nie wiem jeszcze dokładnie. A pan kiedy tam będzie?
— Za dwa, trzy tygodnie, najdalej.
— A więc daję panu trzy miesiące czasu. To chyba panu wystarczy?
— I za trzy miesiące — zawołał Albert z radością — będzie pan u mnie?
— Czy chcesz pan, abym oznaczył dzień i godzinę mego przybycia? Uprzedzam, że jestem punktualny.
— Dzień i godzinę? — odparł Albert — ależ z największą przyjemnością!
— A więc dobrze!
Hrabia wziął do ręki kalendarz.
— Mamy dziś — rzekł — 21 lutego (dobył zegarka), godzina jedenasta rano... A więc czy nie zechcesz, hrabio, oczekiwać na mnie łaskawie, dn. 21 maja, o tej samej godzinie?
— Z rozkoszą. Śniadanie już będzie gotowe.
— Mieszkasz pan?...
— Przy ulicy Helder Nr. 27.
— Czy po kawalersku? Nie chciałbym bowiem narazić pana na jakieśkolwiek nieprzyjemności?
— Mieszkam w domu mego ojca, w oddzielnem jednak zupełnie skrzydle.
— A więc dobrze.
Hrabia otworzył notatnik i zapisał: ulica Helder Nr. 27, dn. 21 maja, godzina jedenasta rano.
— A teraz bądź pan spokojny, pański zegarek nie będzie punktualniejszy ode mnie.
— Czy zobaczymy się jeszcze przed moim odjazdem panie hrabio?
— To zależy od okoliczności. Kiedy pan opuszcza Rzym?
— Jutro, o godzinie piątej wieczorem.
— W takim razie już się tutaj nie zobaczymy. Dziś bowiem przed wieczorem jeszcze wyjeżdżam do Neapolu i dopiero w niedzielę będę z powrotem. A pan, panie d‘Epinay, pan również wyjeżdżasz?
— Tak, do Wenecji. Ze dwa lata jeszcze zabawię we Włoszech.
— To nie będziemy się widzieli w Paryżu?
— Obawiam się, że nie, niestety.
— A więc życzę panom szczęśliwej podróży — rzekł hrabia, żegnając przyjaciół podaniem ręki.
Gdy młodzi ludzie wrócili do siebie, d‘Epinay zachowywał tak chmurne milczenie, że to wreszcie zwróciło uwagę Morcefa.
— Cóż jesteś taki nie w humorze? — zapytał.
— Wiesz co, ten hrabia jest tak niezwykłym człowiekiem, że z niepokojem patrzę na te jego odwiedziny u ciebie w Paryżu.
— A to z jakiego powodu?! Jesteś szalony, Franciszku drogi!
— Myśl sobie o mnie, co chcesz. Jednak takie jest moje mniemanie.
— Zauważyłem to już dawno, że względem hrabiego zachowywałeś się zawsze z rezerwą. Gdy on okazał nam tyle życzliwości. Czy masz co przeciwko niemu?
— Być może. Jeżeli mi przyrzekniesz, że nikomu o tem nie wspomnisz, tobym ci coś powiedział.
— Możesz zaufać memu słowu. Przyrzekam.
— A zatem słuchaj.
I Franciszek opowiedział Albertowi swoją wycieczkę na wyspę Monte Christo, spotkanie tam kontrabandzistów, pałac podziemny, którego panem był Monte Christo, nazywany przez marynarzy Sindbadem żeglarzem.
Potem przeszedł do Rzymu i do rozmowy, jaką podsłuchał, a która była prowadzona pomiędzy hrabią a hersztem bandytów, osławionym Luigim Wampą.
Albert wysłuchał Franciszka z największą uwagą, a potem rzekł:
— No i cóż widzisz tak złego w tem wszystkiem? Hrabia podróżuje i ma swój statek, bo jest bogaty. Jedź do Portsmuth lub do Suathampton, a zobaczysz całe porty natłoczone statkami bogatych anglików, którzy mają te same, co hrabia, upodobania. Ażeby w swych wycieczkach nie zależeć od nikogo, ażeby uniknąć tej okropnej kuchni, która mnie truje od czterech miesięcy, a ciebie od lat czterech, ażeby nie leżeć w tych obrzydliwych łóżkach, w których spać nie można — kazał sobie urządzić ustronie w jaskiniach wyspy Monte Christo. Umeblowawszy je zaś, z obawy, ażeby rząd toskański nie usunął go stamtąd, kupuje wyspę i bierze jej nazwisko. Mój drogi, poszukaj tylko w swej pamięci, a przyznasz, że duża ilość naszych znajomych przybrała swe nazwiska od swych dóbr.
— No, a ci bandyci korsykańscy, znajdujący się w jego orszaku?
— Cóż w tem tak bardzo dziwnego? Wiesz lepiej, niż ktokolwiek, że bandyci korsykańscy nie są bynajmniej rabusiami, lecz jedynie ludźmi wyjętymi z pod prawa, których jakaś wendetta wygnała z rodzinnego miasta, lub wsi; można więc z nimi utrzymywać stosunki bez ubliżenia sobie.
— Ależ Wampa i jego zgraja — toż to już notoryczni zbóje, którzy palą, gwałcą i rabują. Cóż sadzisz o zażyłości hrabiego z tego rodzaju ludźmi?
— Sadzę, mój drogi, że temu wpływowi, być może, zawdzięczam życie. Nie do mnie należy przeto sąd w tej sprawie. Pozwól i daruj, że go tłumaczę z zarzuconych mu występków; zaś robię to nietyle może dlatego, że mi ocalił życie, bo to może przesadzone, lecz dlatego, że mi tak odrazu i życzliwie pospieszył z pomocą.
— Ale jaki kraj jest tego hrabiego ojczyzną? Jakie jest źródło tych jego bogactw, gdzie jest jego rodzina?...
— Mój drogi! Po otrzymaniu mego listu, uznałeś za niezbędne użyć wpływów hrabiego, powiedziałeś: „mój przyjaciel Albert de Morcef jest w niebezpieczeństwie, pomóż mi pan go wyratować“... Czyż nie tak?
— Tak.
— Czy wówczas on cię zapytał: „kto jest ten pan Morcef?... Jakie jest pochodzenie jego nazwiska? Skąd jego majątek?“ Czy pytał cię o to wszystko? Powiedz?
— Nie, nie pytał o to.
— Tylko poszedł, ażeby mnie wyrwać z rąk Wampy. A więc, gdy on za taką przysługę żąda ode mnie tego, co się robi codzień dla Bóg wie skąd przybyłego cudzoziemca, przez Paryż przyjeżdżającego, — ty chcesz, abym mu odmówił? Szalony jesteś chyba!
Wyznać trzeba, iż wbrew zwyczajowi, słuszność tym razem była po stronie Alberta.
— Ha!... powiedział d‘Epinay z westchnieniem — rób co uważasz za właściwe, mój drogi vice-hrabio. Przyznaję, że wszystkie twe wywody mają pozory słuszności; nie zechcesz przeczyć jednakże, że hrabia Monte Christo jest człowiekiem tajemniczym i dziwacznym.
— Hrabia Monte Christo jest oryginałem, przyznaję to. Jest jeszcze na dużą miarę filantropem — i to go właśnie czyni niezwykłym w ludzkich oczach. I myślę, że jedzie do Paryża w tym celu jedynie, ażeby tam uzyskać nagrodę Monthjona. I bądź przekonany, że jeżeli do tego mój głos będzie potrzebny, to będzie go miał. Nie mówmy więcej o tem, mój drogi i siadajmy do stołu, zaś po śniadaniu po raz ostatni pójdziemy do katedry św. Piotra.
Nazajutrz, o godzinie piątej po południu Morcef rozstał się z Franciszkiem i wyjechał do Paryża.
Zanim jednak wsiadł do powozu, oddał panu Pastriniemu bilet dla hrabiego Monte Christo, na którym, pod nazwiskiem, były skreślone ołówkiem słowa: ulica Helder Nr. 27, dn. 21 maja, o godzinie jedenastej zrana.


CZĘŚĆ SZÓSTA.
W PARYŻU.
ROZDZIAŁ I.
ŚNIADANIE.

Dnia 21 maja, w domu przy ulicy Helder, dokąd vice-hrabia Albert de Morcef zaprosił w Rzymie hrabiego Monte Christo, od wczesnego rana zajmowano się różnemi przygotowaniami na przyjęcie tak niezwykłego gościa.
Albert de Morcef zajmował apartamenty w prawem skrzydle domu, w rogu wielkiego podwórca, nawprost gmachu przeznaczonego dla służby.
Dwa okna tego skrzydła wychodziły na ulicę, trzy na dziedziniec, wreszcie dwa na ogród.
Między dziedzińcem a ogrodem znajdowała się jeszcze jedna budowla, w złym smaku architektury z czasów Cesarstwa, okazała jednak i rozległa, którą zajmował pan domu, hrabia Morcef.
Wzdłuż całej posiadłości ciągnął się od ulicy mur, na którym, w niewielkich odstępach, były umieszczone wazony z kwiatami. W samym środku tego muru znajdowała się wielka żelazna krata ze złoconemi strzałami, zaś obok tego okazałego wjazdu były jeszcze małe drzwiczki, które służyły za przejście dla przybywających pieszo.
Wybór mieszkania dla Alberta ujawniał troskliwą pieczołowitość matki, która nie chciała rozłączać się z synem, aczkolwiek czuła, że nie może już więzić go przy sobie.
Aczkolwiek apartament Alberta składał się z kilku pokoi na parterze i na pierwszem piętrze, młody gospodarz postanowił przyjąć hrabiego Monte Christo w dolnym salonie, gdzie w rannym stroju oczekiwał przybycia tak jego, jak i kilku innych zaproszonych gości.
Tam właśnie, w salonie tym, na stole zasłanym szerokim i miękkim kobiercem, leżały w oryginalnych fajansowych naczyniach holenderskich wszelkiego rodzaju tytunie, począwszy od żółtego, petersburskiego, aż do czarnego z Sinai, nie pomijając Marylandu i Portorico. Obok w pudełkach leżały cygara systematycznie ułożone: Parus, Regalja, Havanna i Manilla.
Nakoniec w otwartej szafie był umieszczony zbiór niemieckich fajek, cybuchów z bursztynami i t. p.
O trzy kwadranse na dziewiątą, do salonu wszedł pokojowiec; z małym piętnastoletnim garsonem, mówiącym tylko po angielsku, stanowił całą służbę Alberta.
Rzecz zrozumiała, iż w dniach większych przyjęć nietylko kucharz hrabiny, ale i strzelec hrabiego, byli na rozkazy młodego pana.
Pokojowiec imieniem Żerman, obdarzony zupełnem zaufaniem młodego pana, miał w ręku zwitek dzienników i paczkę listów; dzienniki położył na stole, listy oddał Morcefowi.
Albert spojrzał na nie z roztargnieniem; wybrał dwa, skreślone wytwornem piórem, wonne, rozpieczętował, wreszcie przeczytał, z pewną nawet uwagą.
— Skąd te listy? — zapytał.
— Jeden z poczty, a drugi przyniósł służący pani Danglars.
— Każ oświadczyć pani Danglars, że z podziękowaniem przyjmuję miejsce w jej loży. Potem pójdziesz do Rozy: powiesz jej, że po wyjściu z opery przyjdę do niej na kolację: zaniesiesz tam sześć butelek najlepszego Burgunda i Malagi, a także baryłkę ostryg. Ostrygi weźmiesz u Borela, a pamiętaj powiedzieć, że to dla mnie.
— O której godzinie mam podać do stołu?
— A która jest teraz?
— Trzy kwadranse na dziesiątą.
— Podasz punktualnie o jedenastej. Nie wiesz wypadkiem, czy hrabina już wstała?
— Nie wiem, lecz pójdę się dowiedzieć...
— Dobrze. Poprosisz o klucze od piwnicy, bo moja nie bardzo jest zaopatrzona. Powiedz następnie, że będę miał zaszczyt być u niej o godzinie trzeciej i że proszę o pozwolenie przedstawienia jej jednego z moich znajomych.
Pokojowiec wyszedł, Morcef rzucił się wtedy na sofę i zaczął przerzucać dzienniki, lecz je odsunął po chwili, mrucząc z poziewaniem:
— Doprawdy... te pisma coraz bardziej nas zanudzają.
W tej chwili przed bramą zatrzymał się powóz i pokojowiec zaanonsował przybycie pana Lucjana Debray.
Drzwi się otworzyły i wszedł przez nie młodzieniec słusznego wzrostu, blondyn, blady o oku niebieskiem i pewnem spojrzeniu; usta wąskie, zimne i zaciśnięte. Ubrany był w granatowy garnitur ze złotemi guzikami, na szyi biała chustka, z lornetką z perłowej masy, na wąskim jedwabnym sznureczku zawieszoną. Wszedł do salonu bez uśmiechu i bez jednego słowa, z miną napoły urzędową.
— Dzień dobry, Lucjanie, dzień dobry! Ależ przestraszasz mnie, mój drogi, swą miną ministerjalną i swą punktualnością! I to ty, który zazwyczaj przybywasz wszędzie ostatni. To jakiś cud. Czy nie grozi to czasem upadkiem ministerstwa?
— Nie, najdroższy — odrzekł młodzieniec, ze swobodą siadając na sofie — uspokój się, my chwiejemy się zawsze, ale nie upadamy nigdy, nie mówiąc nawet o tem, że sprawy półwyspu umocnią nas zupełnie.
— A tak. Wypędzacie Don Carlosa z Hiszpanji?
— Nie, my go jedynie przetranzlokujemy ku drugiej granicy Francji, dając mu gościnę w Bourges.
— W Bourges?
— Tak. I niema czego żałować, u diabła! Bourges jest przecież stolicą Karola VII. I ty nie wiedziałeś nic o tem? Ależ Danglars zyskał już na tem miljony! Doprawdy, pojąć nie mogę skąd ten człowiek ma zawsze pierwszy najlepsze wiadomości.
— No a ty, dzięki temu, zdobyłeś nową wstążeczkę...
— Ech! przysłano mi gwiazdę Karola III — odparł niedbale Debray.
— Nie udawaj tylko obojętnego i wyznaj, że ci sprawiło to przyjemność.
— Phii... Zresztą, jako uzupełnienie stroju, gwiazda nieźle odbija, gdy się ją umieści na czarnym fraku naprzykład. Wygląda to wcale elegancko.
— I nadaje minę księcia Walji, lub Reichstatu — zauważył Morcef z uśmiechem.
— Z tej przyczyny właśnie masz mnie u siebie tak wcześnie.
— Z tej przyczyny, że dostałeś gwiazdę?
— Ależ z przyczyny Don Carlosa! Całą noc dzięki temu wypadkowi spędziłem w ministerstwie. Wyprawiłem coś dwadzieścia pięć depesz dyplomatycznych. Był już biały dzień, gdy wracałem do siebie, chciałem zasnąć, ale dostałem takiego bólu głowy, że o śnie nie było co i myśleć. Wstałem więc i konno pojechałem do lasku bulońskiego, gdzie opanowały mnie znudzenie i głód. Aż nakoniec przypomniałem sobie, że u ciebie ma być dziś zrana uczta. I oto jestem. Jestem głodny — daj mi jeść.
— To jest moją powinnością, jako gospodarza, mój drogi Lucjanie — rzekł Morcef, dzwonkiem przywołując służącego, gdy tymczasem Debray pejczem o złotej gałce uderzał po rozmaitych dziennikach.
— Żerman — rozkazał Morcef, gdy pokojowiec się ukazał — proszę podać Xeresu i biszkopty. Zanim to nastąpi — mówił dalej, zwracając się do Debraya — co, być może, uratować cię może od głodowej śmierci, masz tam oto cygara, przemycane oczywiście. Radzę ci spróbować i poprosić ministra, aby sprzedawał nam podobne, zamiast liści kapuścianych.
— Tego nie uczynię. A zresztą, jestem pewien, że gdybyśmy sprzedawali wam cygara najlepsze, jak te oto właśnie, to wydałyby się one wam obrzydliwemi, dlatego, że je rząd sprzedaje. Przytem to niema związku z ministerstwem spraw wewnętrznych, lecz skarbu, to też zechciej się z tem udać do pana Humana, wydział dochodów niestałych, pokój Nr. 17, w korytarzu 26-ym.
— Doprawdy, w zdumienie wprowadzasz mnie ścisłością i obfitością swych informacyj! Bierz że cygaro.
— A, drogi hrabio — rzekł Debray, zapalając manillę przy różowej świecy i wygodnie układając się na sofie — jakiś ty szczęśliwy, że nie masz nic do roboty! Doprawdy ty nawet nie pojmujesz ogromu swego szczęścia.
— I cóżbyś począł, mój drogi! Ty, podporo królestwa — odparł Morcef z lekką ironją — gdybyś nie miał żadnej pracy? Jakżeż nieskończenie nudziłbyś się wtedy, gdy umierasz z nudów nawet teraz! Lecz dobrze, ja cię rozerwę!
— Jakim sposobem?
— Zaznajomię cię...
— Z kobietą?... zawołał Debray, momentalnie siadając na sofie.
— Nie, z mężczyzną.
— O!... znam ich aż nadto dosyć!
— Ale nie znasz tego, którego mam na myśli.
— Któż to jest? Skąd przybywa? Z końca świata może?
— Może z dalszych nawet zakątków wszechświata...
— Co u djabła! I może to on przywieźć ma z sobą to twe przyobiecane śniadanie?
— Uspokój się. Śniadanie jest przygotowane przy domowem ognisku. Ale ty może istotnie jesteś głodny?
— Tak, przyznaję się do tego, aczkolwiek nie jest to przyjemne przyznawać się do podobnie smutnego stanu żołądka. Wczoraj jednak obiadowałem u pana de Villeforta, a zauważyłeś już może, że u tych wszystkich panów sądowników stół bywa zazwyczaj bardzo lichy?
— Do stu djabłów! Mógłbyś szkalować obiady innych, gdyby choć znośne dawali wasi ministrowie!
— Prawda, ale my, przynajmniej nie zapraszamy na nie ludzi przyzwoitych.
— Wypijże, mój kochany, drugą szklankę Xeresu i weź drugi biszkopt.
— Chętnie. Wyborne jest bowiem to wino hiszpańskie. Przyznaj, żeśmy mieli słuszność, zaprowadzając w tym kraju spokój. Łatwiej ci będzie teraz to wino sprowadzać.
— Zapewne. Ale biedny Don Carlos...
— O! Don Carlos na tem tylko skorzysta. Zapijać sobie będzie teraz Burgunda! A za lat dziesięć ożenimy jego syna z młodą królową.
— Za co ty dostaniesz order Złotego Runa!
— Jak uważam, Albercie, to chcesz mnie odurzyć dzisiaj dymem kadzideł.
— Przyznać musisz, że to najlepiej usposabia żołądek do trawienia, Ale zdaje mi się, że słyszę w przedpokoju głos zacnego Beauchampa! Doskonale! bo zaraz zaczniecie się sprzeczać, co jest zawsze wyborną dla przysłuchujących się zabawą.
— O cóż mielibyśmy się sprzeczać?
— O dzienniki.
— Alboż ja czytam kiedykolwiek pisma?! — odparł Debray, z najwyższą pogardą.
— I dlatego wasza sprzeczka bardziej będzie zabawna.
— Pan Beauchamp — poważnie powiedział służący.
— Prosimy, prosimy. O, pióro straszliwe — zawołał Morcef, podnosząc się i spiesząc na powitanie przybyłego. — Debray już jest. Ten sam, który cię tak okropnie nienawidzi, aczkolwiek nigdy cię nie czyta. Tak mówi przynajmniej...
— Ma rację — dorzucił Beauchamp wesoło — to tak samo, jak ja; krytykuję go, a nie wiem wcale, co on robi. Dzień dobry, komandorze.
— O!... już wiesz o tem?! — odpowiedział z uśmiechem Debray, podając dziennikarzowi rękę.
— Cóż u Boga! Cały świat o tem mówi. My jednak moglibyśmy porozmawiać o rzeczach poważniejszych. Mój Albercie, będziemy jeść śniadanie, czy obiad? Bo ja spieszę się do izby. Ach, nasze życie nie jest nazbyt wesołe!
— Ależ śniadanie. I czekać nam przyjdzie nienazbyt już długo na nie. Zaczekamy na dwie już tylko osoby i zaraz siadamy do stołu.
— A na kogoż jeszcze czekać mamy?
— Na szlachcica i dyplomatę.
— To znaczy, że czekać nam przyjdzie parę małych godzin na szlachcica, zaś parę wielkich — na dyplomatę. Przyjdę więc na deser. Zostawisz mi poziomek i odrobinę kremu. W izbie zaś zjem kotlety.
— Nie, Beauchamp, tak źle nie będzie. Bo gdyby nawet tym szlachcicem miał być Montmorency a dyplomatą — Metternico, zasiedlibyśmy do śniadania, nawet wtedy, punktualnie o jedenastej. Tymczasem napij się Xeresu, przegryzając biszkoptem, jak to Debray już zrobił.
— A więc zgoda, zostaję, tembardziej, że chciałbym się trochę rozerwać przed obradami w tej okropnej Izbie. Jest to tem konieczniejsze, że trzeba będzie wysłuchać mowy barona Danglarsa, a jego mowy są okropne.
— Mój drogi — rzekł Morcef do Beauchampa — z jakich przyczyn jesteś dziś tak cierpki? Zechciej przypomnieć sobie przytem, że kronika paryska dziennika twego już ogłosiła o mojem małżeństwie z panią Eugenją Danglars. Byłoby bardzo nieładnie, gdybym bez słowa protestu przysłuchiwał się, jak wyśmiewają się z człowieka, który niezadługo powie mi niewątpliwie: „Panie, oddaję w ręce twoje moją córkę i moje dwa miljony“.
— Ależ nie zaprzątaj mi głowy pogłoskami — rzekł Beauchamp — to małżeństwo nie dojdzie do skutku. Pana Danglarsa król mógł obdarować tytułem barona, może go zrobić parem, ale nie uczyni go nigdy szlachcicem. Zaś hrabia de Morcef ma tyle dumy arystokratycznej, że nie zgodzi się nigdy na podobny mezaljans! Jego syn, vice hrabia de Morcef, zaślubić winien conajmniej margrabinę.
— Ale dwa miljony! To ma swoją wagę.
— Dwa miljony?... Jest to kapitał spółkowy teatru na przedmieściach, albo drogi żelaznej w ogrodzie botanicznym.
— Pan Chateau Renaud, pan Maksymiljan Morrel — zaanonsował pokojowiec.
— A więc już jesteśmy wszyscy — zawołał Beauchamp — siadajmy zatem do stołu, bo, jeżeli się nie mylę, tylko na dwie osoby oczekiwałeś, Albercie?
Morrel... szepnął Morcef zdziwiony, nie odpowiadając Beauchampowi — Morrel?... co to znaczy?
Lecz zanim zdołał zebrać myśli, Chateau Renaud, piękny mężczyzna, lat około trzydziestu, szlachcic od stóp do głowy, to jest wyglądem Guicha, a dowcipem Montemorta, ujął go za rękę i rzekł:
— Pozwól mój drogi, bym ci przedstawił kapitana spahisów, pana Maksymiliana Morrela, mojego przyjaciela, więcej nawet, bo mego wybawcę. Proszę cię więc, byś zechciał powitać go uprzejmie.
Czytelnicy nasi poznali już młodzieńca tego w Marsylji, w okolicznościach silnie dramatycznych i zapewne nie zapomnieli go jeszcze. Bogaty mundur nawpół francuski, nawpół wschodni, wybornie zrobiony, pięknie zarysowywał jego pierś szeroką, ozdobioną krzyżem legji honorowej.
Młody oficer skłonił się z ujmującą grzecznością.
— Panie — odezwał się Morcef — pan baron Chateau Renaud bez wątpienia wiedział, jak wielką mi sprawi przyjemność, dając możność poznania pana. Jesteś jego przyjacielem, zechciej być i moim.
— Doskonale — zawołał Chateau Renaud, życzę ci tylko, vice-hrabio, by na wypadek nieszczęścia mógł ci on pospieszyć z taką pomocą, jakiej ja doznałem.
— Cóż to było takiego?
— Drobnostka, o której mówić nie warto.
— Jakto, nie warto mówić? — zaoponował Chateau Renaud — czyż życie ludzkie nie jest warte tego, by je ocenić? Zaiste, zbyt filozoficznie pojmujesz to, mój drogi Morrelu!
— Z tego wszystkiego wnioskuję — wtrącił się do rozmowy Morcef — że pan kapitan Morrel ocalił ci życie?
— Tak jest — odpowiedział Chateau Renaud.
— I w jakich się to stało okolicznościach?
— Mój drogi Beauchamp, wiesz przecie, że umieram z głodu — zawołał Debray — pomówimy o tem przy stole.
— Panowie — przemówił z prośbą w głosie Morcef — mamy dopiero trzy kwadranse na jedenastą, przypomnijcie zaś sobie, że czekamy jeszcze na jednego gościa.
— A prawda! Na dyplomatę! — rzekł Debray.
— Ha!... w takim razie, jeżeli nie siadamy jeszcze do stołu, nalej sobie, baronie, szklankę Xerensu i opowiadaj.
— Wiecie zapewne, że zachciało mi się pojechać do Afryki.
— Drogę tę utorowali ci przodkowie twoi, mój drogi Chateau Renaud, — przerwał uprzejmie Morcef.
— Niestety, ja się na wschód udałem nie dla zdobywania grobu Zbawiciela, jak to czynili moi przodkowie, lecz dla wystrzelenia pistoletów. Do pojedynków, jak wiecie, mam wstręt od czasu, gdy dwaj świadkowie, których prosiłem, ażeby załatwili bardzo drobne nieporozumienie, zniewolili mnie do tego, że musiałem strzaskać ramię memu najlepszemu przyjacielowi, Franciszkowi d‘Epinay, którego wszyscy znacie, szanujecie i kochacie. Otóż po tym fatalnym pojedynku zapragnąłem mój talent strzelecki, jak również nowe pistolety, które w podarunku otrzymałem, wypróbować na arabach. Udałem się więc do Oranu, z Oranu do Konstantyny, i trafiłem właśnie na chwilę, gdy odstępowano od oblężenia. Zostałem zmuszony do cofania się wraz z innymi. Przez czterdzieści osiem godzin znosiłem deszcz w dzień, a śnieg w nocy; trzeciego dnia nakoniec koń padł mi z zimna i wyczerpania. Uciekałem więc dalej pieszo, co dało ten rezultat, iż w pewnym momencie miałem aż sześciu Arabów za sobą, konno mnie ścigających i dybiących na mą biedną głowę. Dwóch powaliłem strzałami z karabinu, następnie jeszcze dwóch, a tu broń była już wystrzelona! Gdy się zbliżyli, jeden pochwycił mnie za włosy, zaś drugi przyłożył mi do szyi jatagan. Poleciłem już duszę Bogu, gdy ten pan, którego tu widzicie, natarł na nich i tego, który się na mnie zamierzył jataganem, zabił wystrzałem z pistoletu, zaś drugiego zarąbał pałaszem. Gdy mu dziękowałem — nie chciał przyjąć nawet moich podziękowań, mówiąc, że było to jedynie spełnienie ślubowań, przysiągł sobie bowiem, jak mówił, że rok rocznie, w tym dniu właśnie ocali życie człowiekowi, zaś wypadek zrządził, że mnie to spotkało.
— W istocie — rzekł z uśmiechem Morrel — wypadek ten zdarzył się dnia 5 września, t. j. w rocznicę dnia, w którym mój ojciec został w cudowny sposób uratowany; i dlatego o ile jest w mojej mocy, dzień ten staram się teraz uczcić jakimś dobrym czynem.
— Bohaterskim... nieprawdaż? — przerwał Chateau Renaud. — Ale to jeszcze nie wszystko. Po wyrwaniu mnie z rąk krwawych Arabów, pan ten po raz drugi uratował mi życie, oddając mi połowę swego płaszcza, bez którego zmarzłbym niechybnie. Oddał mi również połowę swych zapasów, bez których umarłbym z głodu.
— No, od głodowej śmierci nawet pan Morrel cię dziś nie wyratuje — zawołał Debray — ja bo straciłem już nadzieje, byśmy tutaj dostali śniadanie!
— Ależ, przyjaciele moi — zawołał Morcef — dopiero za piętnaście minut uderzy jedenasta. Za kwandrans więc dopiero będziemy mogli zasiąść do stołu. Pozwólcie mi na to, bo i ja także czekam na swego zbawcę.
— A to co znów za nowa historja?
— Czy myślicie, że tylko Arabowie potrafią ucinać głowy? I mnie ktoś uratował życie, aczkolwiek nigdy w Afryce nie byłem. Śniadanie nasze jest wyprawione na cześć wdzięczności właśnie, zaś teraz, zamiast jednego, mieć będziemy aż dwóch dobroczyńców ludzkości.
— Cóż poczniemy w takim razie — zauważył Debray — gdy mamy jednę tylko nagrodę Monthyona.
— O, poradzicie sobie! Dacie ją temu, poprostu, który nigdy nic dobrego dla ludzkości nie zrobił.
— Skąd ten dobroczyńca przybędzie? — zapytał Debray — przepraszam za niedyskrecję.
— Doprawdy, że nie wiem — odpowiedział Morcef — kiedy go zapraszałem na śniadanie, to jest przed trzema miesiącami, był w Rzymie. Ale skądże wiedzieć mogę, gdzie przebywał potem?
— A czy wierzysz przynajmniej w jego cnotę punktualności.
— Wierzę.
— Pamiętaj więc, że temu panu pozostaje już tylko dziesięć minut czasu.
— A więc pozwólcie — rzekł Morcef — bym wam opowiedział coś niecoś o nim.
— Przepraszam — przerwał Beauchamp — czy opowiadanie twe mogłoby dostarczyć tematu do feljetonu?
— Niewątpliwie, i to, do najciekawszego — odparł Morcef.
— A więc opowiadaj.
— W czasie ostatniego karnawału bawiłem w Rzymie...
— Wiemy, wiemy już o tem.
— Ale nie wiecie, że mnie tam porwali rozbójnicy.
— Słuchajno, drogi Albercie — rzekł Debray — ja coś miarkuję, że twój kucharz się upił, że ostrygi nie nadeszły, a lody się nie udały... Więc ty, na wzór pani Maintenon chcesz nam, zamiast śniadania, dać powiastkę. Przyznaj się mój drogi, jesteśmy ci wszyscy tak życzliwi, że ci dość łatwo wybaczymy i przez grzeczność posłuchamy historji będącej niewątpliwie fantazją.
— Tak, historja moja będzie fantastyczna i najzupełniej niprawdopodobna, lecz niemniej, będzie ona prawdziwa. Rzymscy rozbójnicy mnie tedy porwali i uwięzili w miejscu bardzo posępnem, w katakumbach Św. Sebastjana.
— Znam je — przerwał Chateau Renaud — omal nie dostałem tam febry.
— No to ja się lepiej popisałem, bo ją miałem rzeczywiście. Poinformowano mnie, po zamknięciu, że o ile do godziny szóstej zrana nie będzie do ich kasy wpłacony okup w sumie cztedziestu tysięcy piastrów, to o godzinie siódmej wpakują mi do głowy porcję ołowiu. Napisałem to wszystko Franciszkowi d‘Epinay, którego wszyscy znacie.
— No i Franciszek przybył z tą górą złota i dał ją bandytom. On więc jest owym zbawcą i bohaterem.
— Otóż nie. Nie mógł tego zrobić, gdyż ani on, ani ja nie mieliśmy pod ręką podobnie wysokiej sumy do dyspozycji. A o północy nie tak znów łatwo starać się o kredyt. Franciszek przybył wprawdzie, lecz bez pieniędzy i nie sam, lecz w towarzystwie tego pana, na przybycie którego oczekujemy właśnie.
— A więc ten pan, to jakiś Herkules, zabijający Gorgonę, Perseusz, wyzwalający Andromedę?...
— Nie, to człowiek mej budowy i wzrostu.
— Cały w zbroi?
— Nawet szpilki nie miał przy sobie.
— A więc zapłacił za ciebie okup?
— I to nie. Wystarczyło, że się tam zjawił, a już tem samem mnie uwolnił!
— Jeszcze go może przepraszano za to? — zawołał, śmiejąc się, Beauchamp.
— W samej rzeczy, tak było...
— Ależ to bajki prawdziwe. To może jaki Arjosto?
— Nazywa się hrabia Monte Christo.
— Niema takiego nazwiska herbowego, z hrabiowskim notabene tytułem — zawołał Debray.
— Może to jaki rycerz z Ziemi Świętej? — podjął Beauchamp — może który z jego przodków posiadał Kalwarję (Góra Chrystusa — Monte Christo) jak Montemartowie byli w posiadaniu Martwego morza?...
— Pozwólcie panowie — wmieszał się do rozmowy Morrel — dać sobie małe objaśnienie. Monte Christo jest małą wysepką, o jakiej często słyszałem od majtków mego ojca; jest to ziarenko piasku, rzucone na fale Śródziemnego morza nic nie znacząca drobina.
— Otóż tej drobiny panem i posiadaczem jest Monte Christo; dyplom na hrabstwo otrzymał w Toskanji.
— Czy bardzo bogaty?
— Tak się zdaje przynajmniej.
— Ależ bogactwo rzuca się w oczy, jest dla każdego widoczne!
— Właśnie, że nie, mój drogi Debray‘u.
— Nie rozumiem cię.
— Czytałeś Bajki z Tysiąca i Jednej Nocy?
— Cóż za pytanie!
— Otóż bohaterowie opowiadań tych bogaci są, czy też biedni? Ziarna żyta są tam rubinami, lub odwrotnie. Zdaje ci się, że to biedni rybacy, gdy wtem zapalają jakąś lampę — i już są panami pałaców i bogactw, za które kupićby można Indje całe!
— Cóż z tego?
— Otóż mój hrabia Monte Christo jest takim rybakiem. I ma nawet imię odpowiednie; nazywa się bowiem Sindbad żeglarz i posiada podziemia, złota pełne.
— Więc i te podziemia widziałeś, Morcefie?
— Ja nie, ale widział je Franciszek.
— Tylko panowie, proszę was bardzo o to, byście ani jednem słowem nie wspomnieli przy nim o tych jego podziemnych pałacach — powiedział tonem serjo Morcef — D‘Epinay tam był, lecz go wprowadzono z zawiązanemi oczami. W podziemiach tych widział tysiące służby, nawet niemych niewolników, marmury, posągi, bezcenne dywany, rzeźby i malowidła. Dużo najpiękniejszych kobiet... Te ostatnie zresztą są nieco wątpliwe, ponieważ d‘Epinay je widział wtedy dopiero, gdy zażył haszyszu.
Słuchacze spojrzeli na Morcefa wzrokiem, w którym malowały się wyrazy: „albo ci się w głowie pomieszało albo też kpisz sobie z nas niegodnie“.
— O tych podziemnych pałacach — rzekł w zamyśleniu Morrel — opowiadał mi już jeden z majtków mego ojca, Penelon.
— No, szczęśliwie, zaprawdę, że pan Morrel przybył mi z pomocą. Może teraz będziecie skłonniejsi dać wiarę mym słowom?
— Przebacz, mój drogi przyjacielu — powiedział Beauchamp — lecz opowiadanie twe było tak nieprawdopodobne...
— Nieprawdopodobne? A jednak mój hrabia Monte Christo istnieje niewątpliwie.
— Czemużby nie!... Na tym pięknym świecie każdy żyć może.
— Bez wątpienia, że każdy żyć może, tylko, że nie każdy ma czarnych niewolników, książęce pałace, konie po kilkadziesiąt tysięcy franków i kochankę Greczynkę.
— A Greczynkę tę widziałeś?
— Widziałem, lecz zdaleka.
— Lecz ten tajemniczy hrabia, poza swemi niezwykłościami, żyje, sypia i jada, bardzo mało... Hrabina G... która jak wiecie znała Bajrona, mówiła o nim, że musi być upiorem, że jest podobny do lorda Ruthwena.
— Doskonale — rzekł Beauchamp — dla dziennikarza byłby to dalszy ciąg słynnego węża morskiego z Constitutionela. Upiór — to przewyborna dla dziennikarza rzecz.
— Oko płowe, którego źrenica rozszerza się i zwęża dowolnie — zaczął przypominać Debray — kąt policzkowy roztwarty, wyniosłe czoło, cera sino blada, broda czarna, zęby białe i ostre...
— Wybornie, Lucjanie — zawołał Morcef — doskonałą dałeś charakterystykę. Istotnie, hrabia Monte Christo do sylwety przez ciebie nakreślonej jest bardzo podobny. Człowiek ten niejednokrotnie wywoływał we mnie drżenie.
— Czy on cię oprowadzał czasem po zwaliskach Kolizeum, aby ci trochę krwi wyssać, mój Morcefie? — zapytał Beauchamp.
— Albo może kazał ci, gdy cię wyswobodził z rąk bandytów, podpisać cyrograf na duszę?...
— Żartujcie, żartujcie sobie, ile wam się podoba — rzekł Morcef, nie obrażając się bynajmniej.
— No, drogi Albercie — zawołał Debray — dość tego! Słuchaj, jedenasta bije na zegarze.
— Musiały cię tej nocy jakieś mary napastować! Idziemy do stołu!
Jeszcze nie przebrzmiały echa bijącego dzwonka w zegarze, gdy drzwi się otworzyły i Żerman oznajmił:
— Pan hrabia Monte Christo!
Wszyscy zebrani bezwiednie się poruszyli i zwrócili głowy w stronę otwartych drzwi, do tego stopnia welkie wrażenie wywarło na nich opowiadanie Morcefa.
Hrabia stanął na progu, ubrany z niezmierną prostotą. Najbardziej wybredny elegant wszelako nie miałby nic toalecie tej do zarzucenia.
Po wejściu rozejrzał się po salonie, postąpił na jego środek i przywitał się z Morcefem, podając mu rękę.
— Punktualność — mówił przybyły — jest grzecznością królów. Podróżni jednak zasługują na pewne pobłażanie. To też mam nadzieję, drogi wice-hrabio, że wybaczyć mi zechcesz tych kilka sekund mego opóźnienia. Niepodobna przebyć pięciuset mil drogi, by nie natrafić na jakąś przeszkodę. Stąd me małe opóźnienie.
— Panie hrabio — odpowiedział Morcef — właśnie zapowiadałem twoje przybycie przyjaciołom, którzy dziś byli łaskawi dla mnie, i mam honor przedstawić ich panu. Oto hrabia Chateau Renaud, który między przodkami swymi liczy dwunastu parów i którego pradziadowie zajmowali najwyższe w kraju stanowiska. Pan Lucjan Debray, sekretarz przyboczny ministra spraw wewnętrznych. Pan Beauchamp groźny dziennikarz, postrach rządu dzisiejszego. Nakoniec pan Maksymilian Morrel, kapitan spahisów.
Na to ostatnie nazwisko, hrabia, który do tej chwili, z prawdziwie angielską flegmą, kłaniał się przedstawionym, mrożąc ich swą nieprzystępną postawą, uczynił krok naprzód i lekki rumieniec przemknął po jego twarzy.
— Pan nosisz mundur świeżych zwycięzców Francji — rzekł — piękny to mundur!
— Czy pan nigdy nie widziałeś naszych afrykańskich pułków? — zapytał Morcef.
— Nigdy — odpowiedział hrabia, który odzyskał już zupełną władzę nad sobą.
— Pod tym mundurem, hrabio, bije najwaleczniejsze najszlachetniejsze może serce z całej armji.
— O! panie wice-hrabio... zaprotestował Morrel.
— Pozwól mi skończyć, kapitanie. Przed chwilą — ciągnął dalej Morcef — dowiedzieliśmy się o jednym jego czynie, tak bohaterskim, że, aczkolwiek widzę kapitana Morrela dziś po raz pierwszy w życiu, gorąco go proszę, ażeby zechciał być moim przyjacielem.
— A... widzę, panie Morrel, że nietylko jesteś bohaterskim i szlachetnym, ale i skromnym jeszcze!
Ten pełen entuzjazmu wykrzyknik zastanowił wszystkich, a zwłaszcza Morrela, który spojrzał na hrabiego ze zdziwieniem.
W głosie hrabiego było tyle słodyczy i ciepła, iż — aczkolwiek dziwnym się wydawał — nie mógł obrażać.
— Należy przypuszczać — rzekł Chateau Renaud do Beauchampa, — że ten hrabia Monte Christo zdaje się być istotnie ciekawym i niezwykłym człowiekiem. A ty jakiego jesteś o nim zdania, Morrelu?
— Na honor, ma oko tak szczere i głos tak pociągający, że mimo dziwacznej uwagi, jaką o mnie zrobił, bardzo dobre uczynił na mnie wrażenie.
— Panowie — zaprosił Morcef — Żerman mi doniósł, że podano do stołu. Drogi hrabio, pozwól, bym cię poprowadził.
Wszyscy przeszli do sali jadalnej i w milczeniu zajęli miejsca.
— Panowie — rzekł hrabia, — pozwólcie, bym parę słów powiedział na swe usprawiedliwienie. Możliwe, iż popełnię tutaj parę jakich niewłaściwości, lecz zechciejcie mi to wybaczyć, albowiem po raz pierwszy jestem w Paryżu i nie znam najzupełniej jego obyczajów.
— Patrzajcie, jak on to powiedział! Cóż innego rzecby mógł jakiś indyjski książę? To być musi jakiś ogromny magnat! — zauważył Debray.
— Magnat-cudzoziemiec — uzupełnił Chateau Renaud.
— Magnat wszystkich krajów — dorzucił Beauchamp.
Hrabia i tutaj okazał wstrzemięźliwość w jedzeniu.
— Drogi hrabio — rzekł, widząc to, Morcef — jestem pełen obaw, by kuchnia przy ul. Helder, w Paryżu, nie smakowała ci tak właśnie, jak mnie i Franciszkowi — kuchnia pana Pastriniego, w Rzymie. Powinienem był zapytać uprzednio, jakie hrabia najchętniej jada potrawy i postarać się je przygotować według pańskiego smaku?
— Gdybyś pan mnie znał lepiej, — odpowiedział hrabia z uśmiechem — nie zadawałbyś sobie tyle trudów, upokarzających dla takiego jak ja podróżnika, którego pokarmem były kolejno: „maccaroni“ w Neapolu, „polenta“ w Medjolanie, „alla poerida“ w Walencji, „pilau“ w Konstantynopolu, „karrich“ w Indjach, jaskółcze gniazda w Chinach... Jem wszystko, tylko ,że jem bardzo mało. Za to jeść mogę w każdej chwili, bez względu na porę, tak dobrze w dzień, jak w nocy. Również jestem zdolny zasnąć w każdej chwili. Mam na to sposób niezawodny.
— O! przydałby się on i nam, w Afryce, gdzie rzadko jest co jeść, a jeszcze rzadziej pić. Dobrzeby było przespać takie chwile.
— Niestety, sposób ten — dobry dla mnie, zabójczym okazaćby się mógł dla wojska. Środek mój bowiem sprowadza czasami sen bardzo długotrwały.
— I cóż to jest za środek? Czy nie możnaby wiedzieć? — zapytał Debray.
— O, dlaczegóżby nie?... rzekł hrabia — ja z tego nie robię żadnej tajemnicy. Jest to mieszanina opium w najlepszym gatunku, po który to narkotyk jeździłem specjalnie do Kantonu, i oryginalnego haszyszu, jaki jest zbierany pomiędzy Eufratem, a Tygrem. Z mieszaniny tej robi się rodzaj ciasteczek, czy pigułek, które się gryzie i połyka, wrazie potrzeby. W dziesięć minut po przyjęciu tego środka następuje sen. Zapytać się zechciejcie pana barona Franciszka d‘Epinay, jaką wartość przedstawia mój sposób? Zdaje się, że on moich pigułek próbował.
— Tak jest — odpowiedział Morcef — mówił mi o tem i zachował bardzo przyjemne wspomnienia tej chwili.
— Pigułki te — wtrącił się do rozmowy Beauchamp, który jako dziennikarz, był bardzo niedowierzający — nosisz pan niewątpliwie zawsze przy sobie?
— Tak jest. Oto są — odpowiedział hrabia i dobył z kieszeni przepyszną puszkę, wyrobioną z jednej sztuki szmaragdu, a zamkniętą złotym koreczkiem, wewnątrz której znajdowały się pigułki ciemno-zielonej barwy, wielkości grochu. Miały one zapach ostry i przejmujący, lecz dosyć przyjemny.
Puszeczka obiegła stół dookoła, zebrani podawali ją sobie z rąk do rąk, więcej dla przypatrzenia się zachwycającemu szmaragdowi, aniżeli dla zobaczenia i powąchania pigułek.
— I to kucharz pański przyrządza ten przysmak? — zapytał Beauchamp.
— Nie, panie. Jestem chemikiem i to wcale niezłym, sam przeto robię sobie te pigułki.
— Jakiż to piękny szmaragd, największy ze wszystkich jakie kiedykolwiek w życiu widziałem — rzekł Chateau Renaud.
— Miałem trzy takie — odpowiedział Monte Christo — jeden dałem sułtanowi, który kazał go osadzić w pałaszu; drugi Ojcu Świętemu, który rozkazał umieścić go w tjarze obok szmaragdu jaki dostał od cesarza Napoleona jego poprzednik, Pius VII; wreszcie trzeci zostawiłem sobie i kazałem go wydrążyć, odjęło mu to połowę wartości, uczyniło go jednak dogodniejszym do użytku.
Wszyscy z podziwem spoglądali na Monte Christo. Opowiadał o tych olbrzymiej wartości kamieniach z taką prostotą, że tylko obłąkany lub posiadacz nieprzeliczonych bogactw mógł z podobną swobodą mówić o tem.
— Cóż ci władcy dali panu wzamian, za tak olbrzymiej wartości klejnoty?
— Sułtan darował wolność jednej kobiecie, zaś Ojciec Święty życie jednemu człowiekowi. Tym sposobem dwa razy w życiu byłem tak potężny, jakgdyby mi Bóg dozwolił się urodzić na stopniach swego tronu.
— Tym ocalonym od śmierci był Peppino, nieprawdaż? — zapytał Morcef.
— Być może — rzekł Monte Christo z uśmiechem.
— Nie dasz wiary, panie hrabio, jak wielkiej doznaję przyjemności, gdy cię słyszę podobnie mówiącego — rzekł Morcef. — Już dziś rankiem przedstawiłem pana przyjaciołom moim jako jakiegoś czarodzieja z „Tysiąca i Jednej nocy“, za potężnego cudotwórcę. Paryżanie wszelako mają dziwny umysł. Wszelkie nadzwyczajności, o ile w ich Paryżu się zdarzą — uważają za normalniejsze; jeżeli jednak zdarzą się gdzieindziej — kategorycznie twierdzą: niepodobieństwo, fantazja, bajki! I tak: Debray codzień czyta, a Beauchamp drukuje co dzień, że na bulwarach obrabowano tych, a tych, którzy zbyt późno wyszli z nocnych lokali, lub nawet z Jockey-Clubu, że na przedmieściach Saint-Denis zamordowano tyle a tyle osób, że schwytano tylu a tylu złodziei. To wszystko jest dla nich normalne i najzupełniej realne. Niech jednak ktoś odważy się powiedzieć im, o istnieniu bandytów w Marennes, lub w Kampanii rzymskiej — odrazu zakrzykną: nieprawda. Powiedzże im, panie hrabio, bardzo proszę, że ja byłem przez bandytów naprawdę uwięziony i że gdyby nie szlachetna interwencja twoja, to kto wie, czybym nie znajdował się w obecnej chwili w świecie cieniów, których zresztą, bardzo możliwe, że niema zupełnie!?
— Ależ przyrzekłeś mi pan, że już nigdy nie będzie między nami mowy o drobnostce tej...
— Uczucia wdzięczności nie pozwalają mi na spełnienie mego przyrzeczenia. Wierzę mocno, że uratowałeś mi życie, bo we wspólnej kasie, mej i Franciszka, nie było żądanych czterech tysięcy piastrów. To wiem. Nie wiem natomiast, jakim cudem zdołałeś, panie hrabio, nakazać dla siebie tak wielkie poszanowanie owym bandytom, którzy niczego nie szanują?
— Nic prostszego nad to — odpowiedział hrabia — znam owego Wampę coś od lat dziesięciu, był on wtedy prostym pasterzem, pewnego razu dałem mu sztukę złota za pokazanie mi drogi, zaś on wzamian dał mi sztylet.. Czy jednak zapomniał następnie o tej wymianie podarunków, czy może mnie nie poznał?... dość iż pewnego razu poważył się mnie zatrzymać. Wynik tej nieostrożności był taki, że nie on mnie, lecz ja jego ostatecznie pochwyciłem, wraz z dwunastoma jego podwładnymi. Już oddać go miałem w ręce sprawiedliwości rzymskiej, która prędko wyrokuje, lecz ostatecznie tego nie zrobiłem i puściłem go wolno.
— Pod warunkiem, że nie będzie więcej grzeszył — podpowiedział dziennikarz, śmiejąc się głośno, — z przyjemnością widzę, że dotrzymał obietnicy!
— Nie, panie — odpowiedział chłodno Monte Christo — takich przyrzeczeń nie wymagałem od niego bynajmniej, zażądałem tego jedynie, by zechciał oszczędzać mnie i przyjaciół moich. Może to, co wam powiem teraz, panowie, dziwnem się wyda, lecz ja bynajmniej nie roztaczam swych skrzydeł opiekuńczych nad społeczeństwem, choćby z tej przyczyny, że i ono się mną nie opiekuje, więcej nawet — tylko mi szkodzi.
— Wybornie! — zawołał Chateau Renaud — oto pierwszy człowiek, który jawnie się przyznaje do egoizmu! Brawo! panie hrabio!
— Jest w tem szczerość, a ta jest godna szacunku — rzekł Morrel — jestem pewien, że pan hrabia nie żałuje nigdy, gdy odstępuje od zasad przed chwilą wygłoszonych.
— Alboż ja, panie, odstępuję kiedy od swych zasad? — zapytał Monte Christo, który nie mógł się powstrzymać od spoglądania na Maksymiljana i to z taką siłą i uwagą, że to aż żenowało młodzieńca.
— Myślę, że tak właśnie było, gdyś pośpieszył na ratunek pana de Morcefa. Oddałeś wtedy przysługę bliźniemu swemu przecież, a więc i społeczeństwu.
— Którego jest on właśnie najpiękniejszą ozdobą — dorzucił z wielką powagą Beauchamp, wychylając kielich szampańskiego wina.
— Panie hrabio — zawołał Morcef — mimo twych wywodów pozwolę sobie twierdzić, że egoistą bynajmniej nie jesteś, raczej filantropem. Mienisz się być synem Wschodu, Lewantu, Malty — Indjaninem, Chińczykiem... Nosisz nazwisko hrabiego Monte Christo, to znów każesz się nazywać Sindbadem żeglarzem. Jesteś kosmopolitą, bogaczem bez ziemi, a jednak, gdy tylko stanąłeś w Paryżu, odrazu stałeś się paryżaninem, pod jednym przynajmniej względem. Chwalisz się wadami, których nie masz, a ukrywasz cnoty, które cię zdobią.
— Drogi vice-hrabio — odpowiedział Monte Christo — we wszystkiem co powiedziałem i zrobiłem nie widzę nic, coby mi mogło zjednać u ciebie i u tych panów uznanie, jakiem mnie pragniecie zaszczycić. Pan nie byłeś dla mnie obcym, ponieważ pana znałem, ustąpiłem mu mego powozu, zapraszałem na śniadania... razem z nim wreszcie się bawiłem w czasie karnawału. Przytem jest panu przecież wiadome, iż ocalając go działałem w tej egoistycznej myśli, że wprowadzisz mnie pan do salonów paryskich. Wtedy uważać to mogłeś za słowa bez znaczenia, dziś wszelako przekonać się możesz, że ja istotnie przybyłem, ażeby zrealizować swoją filantropję, by mi zapłacono za moje „dobre uczynki“.
— Możesz hrabio być pewien, że dotrzymam obietnic i będziesz przez moich przyjaciół dobrze przyjęty. Co prawda, to pan tego wszystkiego, mówiąc szczerze i serjo, nie potrzebujesz. Przy pańskiem nazwisku, majątku, dowcipie (tutaj Monte Christo skłonił się z uśmieszkiem nieco ironicznym) — będziesz wszędzie, bez mojej rekomendacji, napewno z radością przyjmowany.
W jednej tylko rzeczy, myślę, mogę być, przypuszczam panu użyteczny: jeśli znajomość życia paryskiego, doświadczenie, przydać się mogą na coś panu — to jestem na jego usługi. Potrzebny będzie panu przedewszystkiem apartament, postaram się go wynaleźć. Nie śmiem proponować swego mieszkania, gdyż jest zbyt ciasne i skromne, a zresztą, szczerze przyznam — jestem do tego stopnia egoistą, że w mem mieszkaniu, prócz mnie, cień nie pomieściłby się nawet... chyba cień kobiety.
— O!... to zakrawa na zapowiedź małżeństwa jakby. Prawda, mówiłeś mi pan w Rzymie, że małżeństwo twoje jest już ułożone. Czy mam już panu złożyć me powinszowania?
— Ta rzecz jest dopiero projektowana, panie hrabio.
— Kto mówi o projekcie — przerwał Debray — ten przypuszcza, że się coś zmienić może jeszcze.
— Nie, bynajmniej — odpowiedział Morcef — mój ojciec bardzo jest za tem i spodziewam się, że niezadługo już będzie mógł przedstawić panów mojej żonie, a już w każdym razie narzeczonej. Mówię o pannie Eugenji Danglars.
— Panna Eugenja Danglars?... zawołał Monte Christo — czy nie jest ona córką barona Danglarsa, bankiera?
— Tak jest — odpowiedział Debray — lecz to jest baron bardzo świeżej daty.
— O, cóż to znaczy! — bronić zaczął przyszłego swego teścia Morcef — ważne jest to, iż otrzymał tytuł ten za zasługi, jakie oddał krajowi.
— Zaś zasługi te były ogromne — wtrącił Beauchamp — wyobraźcie sobie, że dla króla Karola X wystarał się o pożyczkę aż sześciu miljonów franków! No, oczywiście, za czyn tak bardzo patrjotyczno-bohaterski zrobiono go odrazu baronem i dano gwiazdę Legji honorowej!...
— No, no — zawołał Morcef — zachowaj to dla Korsarza, lub dla Charivari... W mojej obecności wszelako zechciej być względniejszym dla mego teścia, co prawda — to przyszłego dopiero.
Zaś zwracając się do hrabiego Monte Christo dodał następnie:
— Wymówiłeś hrabio, jego nazwisko w ten sposób jakby znanym był on panu.
— Nie znam go — odpowiedział niedbale Monte Christo — lecz go w tych dniach poznać będę musiał zapewne, a to z tej racji, że mam u niego otwarty kredyt przez domy: Richard i Blount w Londynie, Arnstein i Eskeles w Wiedniu, nakoniec Thomson i French w Rzymie.
Gdy Monte Christo wymówił te ostatnie słowa, rzucił nieznacznie okiem na Maksymiljana Morrela.
Jeżeli hrabia spodziewał się, że zrobią one na młodzieńcu wrażenie, to się nie zawiódł. Maksymiljan zadrżał, jakby wstrząśnięty iskrą elektryczną.
— Thomson i French — zawołał — więc pan znasz tę firmę?
— To są moi bankierzy w stolicy chrześcijańskiego świata — spokojnie odpowiedział hrabia. — Może pan pragnie załatwić u nich jakiś interes przeze mnie?
— O! panie hrabio! Pan byłbyś w stanie dopomóc mi w pewnych poszukiwaniach. Dom ten wyświadczył nam wielką przysługę, przyczem niewiadomo, z jakich przyczyn, nigdy się do niej przyznać nie chciał.
— Jestem cały na pańskie rozkazy — rzekł Monte Christo z ukłonem.
— Wszystko to dobrze — zagaił świeżą rozmowę Morcef, gdy spostrzegł, że hrabia i Morrel zamilkli — oddaliliśmy się jednak trochę od poprzedniego, a niewyczerpanego jeszcze tematu; mówiliśmy mianowicie o konieczności wynalezienia hrabiemu mieszkania. No, panowie, zastanówmy się wszyscy, gdzieby można było najprzyzwoiciej ulokować go?
— Na przedmieściu Saint-Germain — rzekł Chateau Renaud — wiem nawet o jednym tam się znajdującym czarownym pałacyku, będącym do wynajęcia.
— Ale cóż znowu, mój Chateau Renaud, — rzekł Debray — czyż w Paryżu niema innych, weselszych dzielnic, jak to twoje ponure Saint Germain? Niech go hrabia nie słucha i zamieszka w okolicach Palais Royal, to jest prawdziwe serce Paryża.
— A najlepiej w pobliżu opery — powiedział Beauchamp... — Gdy hrabia każe sobie na balkon wynieść poduszki ze srebrzystej materji, i spocznie sobie na nich, paląc fajkę i połykając swoje pigułki, mieć będzie wtedy przed oczami cały Paryż.
— A tobie nie przychodzi co na myśl, Morrelu? — zapytał Morcef.
— Owszem, odpowiedział młodzieniec z uśmiechem, — mam pewną myśl, tylko waham się, czy ją wypowiedzieć. Otóż hrabio, cobyś powiedział, gdybym ci zaproponował skromny apartamencik w cichym pałacyku, przy ulicy Meslay, w którym zamieszkuje moja siostra?
— Pan masz siostrę, — zapytał hrabia.
— Mam, panie. I to bardzo dobrą siostrę.
— Zamężna?
— Od dziewięciu lat. Jest szczęśliwą, jak tylko człowiek szczęśliwym być może. Wyszła za mąż za człowieka, którego kochała od dzieciństwa, a który pozostawał domowi naszemu wierny nawet w najgorszych chwilach, za Emanuela Herbaud.
Przez usta Monte Christo przewinął się cichy, pełen tkliwości uśmiech.
— Zamieszkuję u nich zawsze w czasie urlopu — mówił dalej Maksymiljan — i bylibyśmy wszyscy bardzo szczęśliwi, gdyby hrabia zechciał przyjąć naszą propozycję.
— Ależ Morrelu! zastanów się, co proponujesz? Widzę, iż chciałbyś bajkowego Sindbada żeglarza, pana wód i skarbów, zamknąć w kole rodzinnem! Z człowieka, który z końca przyjechał świata, ażeby poznać i zobaczyć Paryż, zrobić patrjarchę! — zawołał Morcef, załamując ręce.
— O, bynajmniej — zaoponował Morrel — moja siostra ma dwadzieścia pięć lat, a szwagier trzydzieści, są więc pełni życia, radości i wesela. Wreszcie hrabia miałby pełną swobodę, zajmując zupełnie oddzielną część pałacyku.
— Dziękuję panu, bardzo dziękuję — rzekł Monte Christo — szczęście moje będzie ponad zasługi wielkie, jeżeli bym został przedstawiony przez ciebie, drogi panie Morrelu, twej siostrze i szwagrowi. Przyjąć twej ofiary nie mogę jednak, jak i propozycji wszystkich panów, ponieważ mam już mieszkanie, najzupełniej gotowe na me przyjęcie.
— Jakto?... może masz pan zamiar w hotelu na stałe się ulokować?... Byłoby to dla pana bardzo przykre.
— Czyż to znów było mi tak źle u pana Pastriniego, w Rzymie? — zapytał Monte Christo, zwracając się do Morcefa.
— Napewno nie. Ale w Rzymie straciłeś pan na samo umeblowanie conajmniej pięćdziesiąt tysięcy piastrów. Czyżbyś chciał w każdem mieście, do którego przybywasz, tracić tak olbrzymie sumy bezpowrotnie?
— Toby mnie nie wstrzymało, lecz w Paryżu, uznałem za właściwe posiadanie własnego pałacu. Wysłałem więc naprzód służącego, który już musiał kupić jakąś posiadłość i odpowiednio ją umeblować.
— Tak więc pan mów, że masz służącego, który zna Paryż — zawołał Beauchamp.
— Tak samo jak i ja, po raz pierwszy jest w Paryżu, we Francji nawet. Jestto murzyn, a przytem niemowa.
— To zapewne Ali? — zapytał Morcef, wśród ogólnego ździwienia.
— Tak, Ali, ten sam, którego, zdaje się widziałeś, vice-hrabio w Rzymie.
— Jakżeż pan mogłeś na murzyna, będącego niemową w dodatku, wkładać obowiązek kupowania pałacu w Paryżu, a następnie umeblowania go?
— A jednak jestem pewien, że zrobił wszystko jak najlepiej, — według mego gustu. Pozatem był powiadomiony, że dziś o godzinie dziesiątej stanę u rogatek Paryża, to też o tej godzinie oczekiwał na mnie u bramy Fontinebleau, gdzie mi doręczył dokumenty, dotyczące kupna, a także adres mej nowej posiadłości. Proszę przeczytać!
I mówiąc to, Monte Christo podał papiery Morcefowi.
— Pola Elizejskie Nr. 30 — przeczytał Albert.
— No, to po książęcemu — zawołał Chataeu Renaud.
— Więc pan jest posiadaczem mieszkania, ale go nie zna zupełnie? — zapytał zdumiony Beauchamp.
— A skądże mógłbym je znać?... Nie mogłem przecież się tutaj spóźnić, przebrałem się więc w karecie i po raz pierwszy stopa moja dotknęła paryskiego bruku przed domem vice-hrabiego.
Młodzi ludzie spojrzeli na siebie. Nie wiedzieli, co mają myśleć o tem wszystkiem?...
— Ha, jeżeli nie możemy już dopomóc przy wyszukaniu mieszkania, to jesteśmy gotowi do oddania drobniejszych chociaż usług — powiedział Beauchamp. — Ja, jako dziennikarz, otworzę dla pana wszystkie teatry w Paryżu.
— Dziękuję panu — rzekł z uśmiechem Monte Christo, mój rządca otrzymał już rozkaz zamówienia dla mnie loży w każdym teatrze i na cały sezon.
— Tym rządcą zaś jest zapewne niemy murzyn ów? — zapytał Debray.
— Nie, panie, jest to współziomek pański, jeśli korsykanin może być czyimś współziomkiem. Przypomina go pan sobie, panie Morcef?
— Czy to nie ten poczciwy Bertuccio, który tak dobrze potrafi wynajmować okna?
— Ten sam. Bardzo uczciwy i dobry człowiek, trochę żołnierz, trochę kontrabandzista... wszystkiem był potrochu, byle tylko żyć. Nie ręczę nawet, czy nie był już w rękach policji... za bagatelkę jakąś, zdaje się, że za pchnięcie nożem.
— I tak nieskazitelnego obywatela wziął pan sobie na zarządcę? — zapytał Debray — ile też ukradnie on panu rocznie?
— O, co do tego, ręczę, że nie więcej aniżeli inni. Doskonale prowadzi moje interesy i dlatego go trzymam.
— A więc — rzekł Chateau Renaud — jesteś pan już w Paryżu najzupełniej urządzony; masz pan pałac, rządcę, zaufanego murzyna... brakuje ci już jedynie kochanki.
Na słowa te Morcef się uśmiechnął; przyszła mu na myśl piękna Greczynka, którą widział w loży hrabiego, w Rzymie.
— Mam coś lepszego niż kochankę, bo mam niewolnicę. Wy najmujecie sobie kochanki w teatrze, salach gry, kawiarniach... ja kupiłem sobie w Konstantynopolu niewolnicę. Drożej mnie to kosztowało, choć i to wątpliwe, ale za to mam już spokój zupełny.
— Zapominasz pan — rzekł śmiejąc się Debray — że jesteś we Francji, nie na wschodzie. Gdy twoja niewolnica stanęła swą stopą na ziemi francuskiej, od tej chwili jest wolna.
— A któż jej o tem powie?
— Ah, mój Boże! Pierwszy lepszy, kto z nią mówić będzie!
— Ona tylko po grecku rozumie.
— I taki znaleźć się może...
— Tylko, że ona nie będzie chciała z nim rozmawiać — przybił Monte Christo.
— Ale oglądać i podziwiać się pozwoli, chyba? — zapytał Beauchamp.
— Mój drogi Morcefie — rzekł Debray wstając — już wpół do trzeciej. Uczta twoja pozostawi w nas najmilsze wspomnienia, bo goście twoi byli zachwycający, niema jednak towarzysza, któregoby nie trzeba było porzucić, gdy się ma do spełnienia obowiązki. Zaś mnie woła ma służba w ministerstwie.
Gdy zaś już był we drzwiach, dodał szeptem do odprowadzającego gospodarza:
— Musimy się dowiedzieć, kto jest ten hrabia.
— Daj pokój! Najzłośliwsi nie mogli w nim znaleźć nic złego.
— Ba!... mamy trzy miliony na tajne wydatki... Prawda, że wydajemy je o wiele zawcześnie, no ale na tę sprawę znajdzie się przecież jakieś pięćdziesiąt tysięcy!
Za przykładem Debraya poszli i inni goście, tak, że w końcu z gospodarzem pozostał jeden Monte Christo.



ROZDZIAŁ II.
PREZENTACJA.

Gdy Morcef pozostał sam na sam z hrabią, rzekł wtedy do niego:
— Możebyśmy wstali, hrabio i, przeszli na taras, jaki się znajduje poza moim sypialnym pokojem. Odetchniemy wtedy świeżem powietrzem.
Hrabia zgodził się chętnie, a gdy przechodzili przez pokój ten, uwagę hrabiego zwrócił przepyszny istotnie portret kobiecy, pendzla Leopolda Roberta, jaśniejący przedziwnym ciemno-ztotym kolorytem.
Gdy hrabia go ujrzał, zatrzymał się, a następnie zbliżył się do niego paroma krokami.
Portret przedstawiał młodą kobietę, lat około dwudziestu pięciu, o cerze śniadej i ognistem spojrzeniu, rzęsy długie i czarne — ocieniały oczy.
Ubrana była w strój rybaczek katalońskich, miała czerwony gorsecik w czarne paski i złote szpilki we włosach. Portret był robiony na otwartem powietrzu i kobieta portretowana spoglądała na morze, a jej profil odbijał się podwójnie, w przezroczu fal i nieba.
Tylko dzięki temu, iż w pokoju mrok panował, Albert nie dostrzegł oliwkowej bladości, jaka pokrywała twarz hrabiego, nie dostrzegł nerwowego drżenia, jakie wstrząsało całą jego postacią.
— Piękną masz kochankę, panie vice-hrabio!... rzekł Monte Christo po dłuższej chwili milczenia, głosem najzupełniej już spokojnym i opanowanym. — Jej ubiór, to zapewne strój maskaradowy? Bardzo jej w nim do twarzy.
— Ależ, panie, to portret mojej matki! Strój ten jest istotnie fantastyczny, lecz w nim właśnie spodobało się matce mej pozować do portretu, przed siedmioma coś laty, słynnemu Robertowi. Był robiony w czasie nieobecności mego ojca i miał być dla niego niespodzianką; z niezrozumiałych przyczyn nie znalazł jednak uznania w oczach mego ojca, mimo niezaprzeczonej wysokiej wartości artystycznej malowidła. Mówiąc między nami, kochany hrabio, ojciec mój, aczkolwiek najznakomitszy mąż stanu i słynny wódz, jest bardzo miernym znawcą sztuki. Przeciwnie matka; ta sama maluje wcale dobrze.
Gdy ojciec szorstko zganił portret, matka oddała go mnie, by jego widok nie psuł ojcu humoru.
Portret ten i na matkę dziwne wywiera wrażenie. Gdy przyjdzie do mnie, zawsze się w niego wpatruje, i zawsze płacze. Wraz z portretem tym weszła do naszego domu jakaś chmura, która coraz bardziej rozdziela moich rodziców.
A teraz, panie hrabio, gdyś odetchnął świeżem powietrzem i nasycił wzrok widokiem Paryża z tego tarasu, pozwól, bym cię zaprowadził do domu mego ojca. Rodzicom moim niejednokrotnie mówiłem o panu, jako o swym zbawcy.
Na zaproszenie to Monte Christo nie odpowiedział słowa, skłonił się tylko w milczeniu.
Albert zawołał Żermana i rozkazał mu uprzedzić hrabiostwo Morcefów o przybyciu hrabiego Monte Christo.
Gdy się tam udali następnie, hrabia zauważył nad drzwiami, wiodącemi do salonu, herb domu, bogato wyrzeźbiony. Herb ten dawał pojęcie, jak wielkie znaczenie pan domu przywiązuje do rzeczy podobnego rodzaju.
Monte Christo stanął przed tym herbem i zaczął mu się przyglądać z uwagą.
— Na błękitnem tle siedem złotych ptaków... To zapewne herb rodziny domu Morcefów? — zapytał hrabia — na
heraldyce znam się bardzo mało; hrabią jestem z przypadku, zatwierdzonym zresztą przez Toskanję. Nie przyjąłbym tego tytułu, gdyby nie to, że w podróżach jest on bardzo potrzebny, na komorach i w hotelach. Ale proszę mi darować pytanie, jakie uczyniłem.
— Nie widzę w niem nic niewłaściwego. Co do herbu, to zgadłeś pan. Jest to herb Morcefów, ród których jest bardzo znany na południu Francji, od szeregu wieków.
— Tak musi być w rzeczy samej — potwierdził Monte Christo — dowodzą tego ptaki w herbie. Wszyscy rycerze, którzy wychodzili na podbicie Ziemi Świętej, przyjmowali za godło albo krzyż, jako znak swego posłannictwa, albo też ptaki przelotne, jako symbol dalekiej podróży; głowę murzyna nareszcie, na znak, iż oddają się w niewolę idei. Protoplasta rodu Morcefów przeto musiał należeć do jednej z wypraw krzyżowych, a choćby to była wyprawa za Ludwika świętego, to już ród pański sięgałby XIII wieku.
— Zdaje mi się, że w gabinecie ojca mojego jest drzewo genealogiczne naszego rodu. Może zechcesz je przestudiować, jeżeliby cię to, hrabio, miało interesować.
Mówiąc to, pchnął drzwi, wiodące do salonu. Gdy do niego Monte Christo wszedł pierwszy, ujrzał każdemu odrazu rzucający się w oczy ogromny i na pierwszem miejscu wiszący portret mężczyzny lat 35-ciu, do 40-u, w mundurze generała, ze wstęgą Legji honorowej na szyi, z wielką gwiazdą orderu Zbawiciela, na prawej piersi, zaś na lewej — z wielkim krzyżem orderu Karola III. Stwierdzało to, iż mąż portretowany walczył w Grecji i w Hiszpanji, lub też, co na jedno wychodzi, że przeprowadzał na drodze dyplomatycznej sprawy w tych krajach.
Monte Christo przyglądał się temu portretowi z niemniejszą uwagą jak poprzedniemu, w mieszkaniu syna zawieszonemu, gdy wtem otworzyły się drzwi i stanął w nich pan domu, hrabia de Morcef.
Był to mężczyzna lat co najwyżej czterdziestu, lecz wyglądał na pięćdziesiąt. Zupełnie siwe miał na głowie włosy, które dziwnie odbijały od czarnych wąsów i brwi. Ubrany był w garnitur cywilny, na klapie miał dużą ilość różnokolorowych wstążeczek, oznaczających różne ordery.
Wszedł żywo, energicznie, przyczem postawę i ruchy miał dosyć szlachetne.
Monte Christo ani kroku nie postąpił ku niemu, rzekłbyś, że wrósł w ziemię, oczy jedynie w jego twarzy utopił.
— Ojcze — rzekł Albert — mam honor przedstawić ci pana hrabiego Monte Christo, który tyle dobrego zrobił dla mnie.
— Miło mi bardzo powitać pana — przemówił hrabia Morcef — wyświadczyłeś pan wielką domowi naszemu przysługę, zachowałeś nam bowiem przedstawiciela rodu. Dozgonną przeto winniśmy panu wdzięczność.
Rzekłszy to, hrabia Morcef wskazał krzesło hrabiemu Monte Christo, zapraszając go do zajęcia miejsca, a i sam zasiadł w fotelu, nawprost okna.
Monte Christo wziął krzesło i umieścił się tak na niem, że był na tle ciężkich portjer okiennych. Twarz miał więc w cieniu, gdy oblicze hrabiego Morcefa kąpało się całe w świetle. Mógł więc badać bez przeszkód rysy gospodarza domu, napiętnowane udręczeniem.
— Hrabina — rozpoczął Morcef rozmowę — ubierała się właśnie, gdy ją vice hrabia uprzedził, iż będzie miała szczęście przyjąć odwiedziny pańskie. Za małą chwilę wejdzie do salonu.
— Niemałem, jest to szczęściem dla mnie — rzekł w odpowiedzi Monte Christo — że zaraz po przybyciu do Paryża, mam możność zawiązania stosunków z człowiekiem, którego zasługi są równie wielkie, jak sława, otaczająca jego imię. Nie wątpię, że na równinach Mitidji i w górach Atlasu zachowano dla pana laskę marszałkowską?
— O! — odpowiedział Morcef, rumieniąc się lekko — ja już oddawna porzuciłem służbę. Służyłem pod rozkazami marszałka Bermonta, po pierwszej kampanji zostałem mianowany senatorem... i kto wie, jak dalekobym zaszedł, gdyby starsza linja utrzymała się na tronie?... Rewolucja lipcowa była jednak tak szczęśliwa i świetna, że bez najmniejszego niebezpieczeństwa może być niewdzięczną. Poprosiłem zatem o dymisję; porzuciłem broń i oddałem się polityce; staram się utrzymać pokój oraz popierać przemysł i handel.
— Historja pańskiego życia przynosi panu zaszczyt — rzekł Monte Christo. — Szlachcic, potomek znakomitego rodu, dziedzic wielkiej fortuny... postanowiłeś naprzód przelewać krew za ojczyznę. Następnie, zostawszy wreszcie już senatorem i komandorem Legji Narodowej, zapragnąłeś na innej drodze poświęcić się dla ojczyzny, oddając jej swą myśl i wiedzę. O, panie, to jest prawdziwie piękne, to jest wzniosłe!
Albert przysłuchiwał się wywodom hrabiego z podziwem, nie nawykł widzieć go unoszącego się takim zapałem.
— Niestety — mówił dalej cudzoziemiec, w celu zapewne rozproszenia lekkiej chmurki, która nad czołem hrabiego Morcefa zawisła, a którą słowa jego sprowadziły — my, ludzie Wschodu, inaczej żyjemy. My tam żyjemy dla przyjemności przedewszystkiem, dla zadowolenia swej ambicji conajwyżej. I tak przemijamy — bezużytecznie.
— Nie może się to pana dotyczyć. Nawet tutaj, do nas doszły echa jego filantropijnych czynów. To też Francja teraz do pana wyciąga ręce, odpowiedz na jej wezwanie. A Francja nie jest niewdzięczna. Źle się obchodzi czasami z własnymi synami, lecz cudzoziemców nagradza wspaniale.
— Mój ojcze — wmieszał się do rozmowy Albert — nie znasz hrabiego Monte Christo. On od Francji niczego nie pragnie, ani bogactw, ani zaszczytów. Pragnie od niej tego, co najwyżej, by bez większych trudności mógł uzyskać w każdej chwili: paszport. Oto wszystko, za co zresztą gotów po książęcemu zapłacić.
— Jest to najsłuszniejsze zdanie, jakie kiedykolwiek o sobie słyszałem — zawołał śmiejąc się hrabia.
— A oto i moja matka! — wykrzyknął vice hrabia.
Monte Christo spojrzał pełnemi lęku oczyma i ujrzał hrabinę, stojącą na progu drzwi przeciwległych tym, któremi wszedł hrabia. Uderzyła oczy jego niezwykła jej bladość. Gdy Monte Christo z pełnym szacunku ukłonem zwrócił się do niej, opuściła rękę i niewiadomo z jakich przyczyn wsparła się nią o drzwi złocone.
— Cóż to jest, Boże mój! hrabino — zapytał hrabia Morcef — co ci się stało?
— Czy jesteś cierpiącą, matko? — zawołał z niepokojem w głosie Albert, podchodząc do Mercedes.
— Bynajmniej — odpowiedziała, rzucając synowi spojrzenie gorącego uczucia, nie jestem słaba, tylko na widok tego, który ocalił mi syna, uczułam się mocno wzruszona. Panie — rzekła następnie, zbliżając się wspaniałym, jakby królewskim krokiem do hrabiego Monte Christo, — winnam ci życie mojego syna i błogosławię cię za ten czyn twój szlachetny. I dziękuję z głębi serca.
Monte Christo skłonił się raz jeszcze z wielkiem uszanowaniem, przyczem twarz miał zbielałą bardziej jeszcze, aniżeli hrabina.
— Pani... wynagradzacie mnie za mój czyn nader nikły.
Na te słowa, wymówione głosem słodkim i zlekka drżącym, hrabina Morcef odpowiedziała również tonem o cieplejszem zabarwieniu.
— Jestem bardzo szczęśliwa, wierzaj mi, hrabio, że syn mój znalazł w panu przyjaciela, za co gorące składam Bogu dzięki.
Po wygłoszeniu słów tych, Mercedes, z wyrazem nieskończonej wdzięczności podniosła ku niebu swe piękne oczy, w których jak djament szkliły się łzy.
Tę tkliwą scenę przerwał szorstko hrabia Morcef.
— Hrabino — rzekł do żony — przepraszałem już hrabiego, że go muszę opuścić, zechciej również i ty także przeprosić go za mnie raz jeszcze. Posiedzenie w Izbie oddawna jest jednak już otwarte, a ja jestem zapisany do głosu jako jeden z pierwszych.
— Idź, hrabio, starać się będę, by nasz gość nie znudził się u nas. Panie, — rzekła Mercedes następnie, zwracając się do Monte Christa — czy zechcesz łaskawie resztę dnia spędzić w naszym domu?
— Byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym mógł tu pozostać dłużej. Jednak wprost z podróżnej karety przybyłem do domu państwa. I nie wiem, nawet, gdzie mieszkam w tem mieście, w którem nigdy nie byłem?
— Zastrzegamy więc sobie dłuższe odwiedziny w przyszłości — powiedziała uprzejmie hrabina.
Monte Christo skłonił się tylko, nic nie odpowiadając, z jego twarzy jednak widać było, że zaprosiny przyjmuje.
— Panie hrabio — przemówił Albert — jeżeli pozwolisz, chciałbym choć drobnostkami ci się odwdzięczyć, za twe uprzejmości w Rzymie. To też zechciej przyjąć mój powóz, dopóki twe ekwipaże nie nadejdą.
— Dziękuję ci, vice-hrabio. Spodziewam się, że mój Bertuccio miał aż nadto czasu dosyć, od godziny dziesiątej zrana, by się postarać o powóz i konie.
W przedpokoju oczekiwał już na swego pana służący hrabiego, ten sam co w Rzymie, z zawiadomieniem, że konie czekają na dole.
— Panie vice-hrabio — rzekł przy pożegnaniu Monte Christo — nie proszę cię do siebie, bobyś znalazł mój dom naprędce tylko urządzony. Proszę jednak o wyznaczenie dnia, w którym zechcesz mnie odwiedzić, to wtedy będę już pewien, że nie uchybię przepisom grzeczności.
— Każesz mi dzień oznaczać, hrabio? O, jestem przekonany, że w pałacu swym mógłbyś choćby już dziś bal urządzić.
— Sądź jak chcesz — odpowiedział Monte Christo, — wchodząc po wyłożonych aksamitem stopniach do wspaniałego powozu...
Gdy hrabia wsiadł, konie ruszyły tak szybko, że Monte Christo nie miał możności zobaczenia, iż po za firankami salonu odjazdowi jego przyglądała się jakaś kobieca postać.
Gdy Albert wrócił do matki, zastał ją w buduarze, siedzącą w olbrzymim fotelu. Portjery były wszystkie opuszczone, to też prawie mrok panował w pokoju, dzięki któremu nie mógł dojrzeć, że miała ona twarz zmienioną. Ze drżenia głosu wywnioskował jedynie, że była słaba.
— Ty cierpisz, matko? — zawołał.
— Nic mi nie jest. To tylko chwilowe jakby pół omdlenie, wywołane silnym zapachem kwiatów w salonie. Czekaj, odpocznę trochę...
— Powiedz mi — zaczęła po chwili — co to za nazwisko Monte Christo?
— Jest to, jak mi się zdaje, tytuł, nie rodzinne hrabiego nazwisko. Hrabia kupił tę wyspę od rządu toskańskiego, co mu dało właśnie tytuł hrabiowski. Hrabia nie miał zresztą żadnych pretensyj do starożytnego rodu i sam siebie nazywa „hrabią wypadku“. Wszędzie jednak uchodzi za wielkiego magnata i posiada bardzo rozległe stosunki.
— Sposób obejścia ma naprawdę zachwycający — zauważyła hrabina — takie przynajmniej zrobił na mnie wrażenie.
— Jest to istotnie człowiek dużej wiedzy i doskonale wychowany.
Hrabina zastanowiła się chwilę, a po krótkim namyśle rzekła:
— Mój drogi Albercie, to, co ci mam powiedzieć teraz, jest zapytaniem matki, pełnej zawsze niepokojów o swe dziecko. Otóż, czy widziałeś tego hrabiego Monte-Christo w jego gronie rodzinnem?... czy jesteś bezwzględnie przekonany, że jest istotnie tym, za którego uchodzić pragnie?
— A za kogóż on uchodzić pragnie? Mówiłem ci już, matko droga, że świat ma go za magnata i tym jest on niewątpliwie.
— A ty, Albercie, jakiego jesteś o nim zdania?
— Przyznam ci się, matko, że nie zastanawiałem się poważniej. Urodził się na Malcie, jak mi mówiono.
— Ależ nie o jego pochodzenie mi chodzi bynajmniej. Chciałabym wiedzieć, czem on jest dzisiaj?
— To rzecz inna zupełnie, tyle rzeczy dziwnych zauważyłem w nim samym i dokoła niego, że gdybym chciał powiedzieć co o nim myślę, określiłbym go w ten sposób może, że jest podobny do jednego z bohaterów Bajrona, którego fatum swem złowrogiem naznaczyło piętnem. Jakiś Manfred, Lara, czy Werner... jakiś nieszczęśnik wyzuty z ojcowizny, któremu los odebrał rodzinę, szczęście... a który cudem jakimś wydobył się z otchłani.
— Tak myślisz?
— Wyspa Monte Christo leży wśród morza Śródziemnego, skalista, niezamieszkała, pustynna. Jest więc schronieniem dla kontrabandzistów, tajemną przystanią dla korsarzy. Kto wie, czy zacni przemysłowcy ci nie opłacają haraczu za przytułek na wyspie?
— Myślę, iż jest to przypuszczenie trochę nazbyt fantastyczne.
— Mniejsza o nie. Kimkolwiek jest on, wszelako, kontrabandzistą, korsarzem, Larą, czy lordem Ruthwenem... przyznać musisz, moja matko, gdy go już widziałaś, że nie jest on człowiekiem przeciętnym, więcej... że jest człowiekiem niezwykłym! To też w salonach paryskich, sadzę, mieć będzie ogromne powodzenie.
— Ileż on też lat mieć może? — zapytała Mercedes, przywiązując widocznie wielką wagę do tego pytania.
— Trzydzieści pięć, do trzydziestu sześciu, conajwyżej.
— Więc jest tak młody?...
— Niewątpliwie. Opowiadał mi niejednokrotnie różne szczegóły ze swego życia. Otóż mówił bez żadnego namysłu: w tej a tej epoce miałem lat pięć, w tamtej dwadzieścia, jeszcze w innej — lat trzydzieści dwa... Porównywałem niejednokrotnie daty te — i nigdy nie zauważyłem najmniejszej w nich sprzeczności. Na zasadzie tych danych przeto, jestem niezbicie przekonany, że ma lat trzydzieści pięć, trzydziesty szósty. Prócz tego, czy zauważyłaś, matko, jak pełne życia są jego oczy?
Hrabina zwiesiła głowę, jakby przygnieciona ciężarem gorzkich myśli.
— Czy ten człowiek, Albercie, jest twoim przyjacielem, czy też tylko okazuje ci dowody przyjaźni? — rzuciła pytanie, wstrząsając się nerwowo.
— A ty?... czy czujesz dla niego sympatję?
— Czy ja wiem?... matko!
— Lubię go, aczkolwiek Franciszek d‘Epinay powiada, że pochodzi on z innego świata.
Hrabina przestraszyła się widocznie.
— Albercie — zawołała głosem wzruszonym — tak bardzo cię prosiłam zawsze, byś był ostrożny przy zawieraniu nowych znajomości.
— Ależ matko droga! Hrabia nie gra nigdy w karty, pija tylko czystą wodę i jest bardzo bogaty; śmiesznością byłoby przypuszczać, iż czyha on na moje pieniądze. Z jakiej więc dobrej racji miałbym unikać jego towarzystwa?
— Masz słuszność. Nierozsądne są moje obawy i tembardziej są one w tym wypadku naganne, że ten człowiek przecież ocalił ci życie. Czy zauważyłeś, jak ojciec go przyjął? Winniśmy być bardzo dla niego uprzejmi. A ojciec jest tak zajęty, tak zapracowany, że czasem mimowoli...
— Ojciec przyjął hrabiego jak najlepiej. Powiem więcej nawet, zdawał się być wyjątkowo ujętym paroma grzecznościami, jakie hrabia Monte Christo potrafił wtrącić niezmiernie zręcznie i szczęśliwie do rozmowy.
Hrabina nie odpowiedziała ani słowa; była jakby pogrążona w głębokiem marzeniu, oczy miała przymknięte. Syn patrzył na nią z troskliwością i bezmiernem przywiązaniem. Gdy spostrzegł, że zamknęła oczy zupełnie, przysłuchiwać się zaczął jej oddechowi, a gdy wreszcie doszedł do przekonania, że zasnęła, oddalił się na palcach, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.
— To szatan nie człowiek — szepnął sam do siebie — byłem pewien, że zrobi na wszystkich wrażenie.
I wrócił do siebie z pewnym, jakby do hrabiego Monte Christo żalem. Bolało go i to również, że cudzoziemiec ten ledwo stanął w Paryżu — już ma w tej stolicy świata najpiękniejszy zaprzęg.

— Zapewne — mówił do siebie — że ludzie nie mogą być sobie równi, muszę jednak poprosić ojca, ażeby fakty podobne wziął pod uwagę, a następnie poruszył je w Izbie.
ROZDZIAŁ III.
BERTUCIO.

Po upływie sześciu zaledwie minut hrabia znalazł się już u siebie; przez ten czas widziało go zaledwie kilkunastu z młodzieży, znających dobrze cenę pięknej uprzęży. Obejrzeli oni dokładnie ekwipaż, wyciągniętym kłusem pędzący i osądzili, że każdy koń był wart conajmniej piętnaście tysięcy ranków.
Ali wybrał na mieszkanie dla hrabiego dom położony po prawej stronie pól Elizejskich. Był to zresztą pałac raczej, położony wśród obszernych ogrodów; przed pałacem znajdował się olbrzymi klomb, który okrążać musiały zajeżdżające powozy.
Pałac zupełnie odosobniony, miał dwa wjazdy, jeden od pól Elizejskich i drugi dla służby, od ulicy Ponthieu.
Zanim stangret zdołał krzyknąć na oddźwiernego, już żelazna ze złoceniami krata zaskrzypiała na zawiasach i hrabia znalazł się natychmiast otoczony liczną i baczną służbą, gotową na każde jego skinienie.
Przed bogatym przedsionkiem, po objechaniu klombu, powóz się zatrzymał i na czele dwóch lokajów przyjął pana domu Ali, który z niewypowiedzianą radością uśmiechał się do hrabiego, szczęśliwy, że jego długa rozłąka z panem już się skończyła.
Gdy hrabia wysiadł z powozu, stanął przed nim jeszcze jeden mężczyzna, czarno i poważnie ubrany, kłaniający się nisko na powitanie.
— Dzień dobry ci, panie Bertuccio — rzekł doń Monte Christo — notarjusz już jest?
— Oczekuje w małym salonie na pana hrabiego.
— A karty wizytowe, które kazałem zamówić, są już gotowe?
— Znajdzie je pan hrabia na swem biurku. W mojej obecności kazałem przygotować kamień, pierwszą gotową kartę zanieść poleciłem, w myśl pańskich rozkazów, do pana barona Danglarsa, deputowanego, na ulicę Chausse d‘Antin Nr. 7.
— Która godzina?
— Dochodzi czwarta.
Hrabia Monte Christo oddał rękawiczki, kapelusz i laskę świeżo przyjętemu służącemu, paryżaninowi, a następnie udał się do małego salonu, w towarzystwie Bertuccia, który wskazywał drogę.
— Cóż to za nędzne marmury w tym przedsionku? — zauważył — spodziewam się, panie Bertuccio, że je każesz usunąć.
Intendent skłonił się jedynie z uszanowaniem.
Notarjusz, zgodnie z zapowiedzią, oczekiwał w małym salonie.
Urzędnik był sobie nikłą, niepozorną poczciwiną z XVIII okręgu Paryża, wyniesioną najniespodziewaniej dla niego samego do godności rządowego notarjusza.
— Czy to pan jesteś tutejszym rejentem i czy masz prawo sprzedania letniego pałacyku, który pragnę kupić? — zapytał Monte Christo.
— Tak jest, panie hrabio — odparł zapytany.
— Akt sprzedaży jest już gotowy?
— Gotowy, panie hrabio, mam go przy sobie, oto jest.
— Gdzież to znajduje się ta posiadłość, którą zamierzam nabyć? — zapytał niedbale Monte Christo, zwracając się do intendenta i do notarjusza.
Bertuccio rozłożył ręce, na znak, że nie jest mu to wiadome, zaś notarjusz spojrzał z nieukrywanem zdziwieniem na pytającego.
— Jakżeż to — powiedział — to pan hrabia nie wie, gdzie ten pałacyk się znajduje?
— A skądże mam wiedzieć?... u djabła! Przed paroma godzinami zaledwie przybyłem z Kadyksu do Paryża, w którym nie byłem nigdy w życiu przedtem.
— Jeżeli tak... zauważył notarjusz — pałac, który pan hrabia nabyć zamierza, znajduje się w Auteuil.
Na te słowa Bertuccio zbladł widocznie.
— Przy ulicy?...
— Aleja Fontaine Nr. 28, w cudownym cienistym lasku. Bardzo blisko przytem Paryża. W lasku bulońskim przecież?...
— Więc to tak blisko miasta? Jak mogłeś w takim razie, panie Bertuccio, wybrać mi na rezydencję letnią miejscowość jakby na przedmieściu, tuż przy rogatkach Paryża?!
— Ja? — zawołał intendent — ja tego domu bynajmniej nie szukałem! Mnie pan hrabia nie dawał w tej mierze żadnego polecenia! Raczy pan hrabia przypomnieć sobie.
— Prawda! — przyznał Monte Christo — przypominam teraz sobie. Ja sam to załatwiłem. Wyczytałem w jakimś dzienniku, ogłoszenie, które mnie złudziło kłamliwym tytułem: „mieszkanie letnie do wynajęcia“.
— Niema nic straconego — zauważył Bertuccio — ten dom nie został przecież jeszcze kupiony.
— Mniejsza oto — powiedział z lekceważeniem hrabia — kiedy już jest ten, niechże będzie.
— Pan hrabia ma słuszność — wtrącił skwapliwie notariusz, któremu chodziło o honorarjum, rzecz prosta — Auteuil jest uroczym zakątkiem, a i sam pałacyk jest prześliczny, aczkolwiek w stanie nieco opuszczonym. Za to i meble są stare, a antyki teraz w ogromnej są cenie.
— Dom jest więc obszerny i wygodny, jak pan powiadasz?
— Tak jest, położony przytem we wspaniałym angielskim parku.
A więc nie traćmy drogiego czasu i kończmy tranzakcję. Proszę o kontrakt, panie rejencie.
Hrabia wziął do ręki podany sobie akt kupna i nie czytając go nawet podpisał, rzuciwszy zaledwie okiem na miejsce, na którem był zaznaczony adres posiadłości.
— Intendent wypłaci panu pięćdziesiąt tysięcy franków.
Bertuccio spełnił natychmiast wydane polecenie, kładąc przed notarjuszem paczkę banknotów.
Rejent przeliczył je uważnie.
— Więc wszystkie formalności zostały już załatwione?
— Wszystko, panie hrabio.
— Klucze pan masz przy sobie?
— Są one w rękach odźwiernego domu. A oto rozkaz do niego by wprowadził pana hrabiego w stan posiadania.
— Doskonale, a więc żegnam pana.
I Monte Christo dał ręką notarjuszowi znak, który mówił wyraźnie: już cię nie potrzebuję, możesz odejść.
— Przepraszam — rzekł notarjusz — pan hrabia omylił się zapewne, dostałem bowiem okrągłe pięćdziesiąt tysięcy, gdy prawnie należy mi się pięć tysięcy prowizji.
— A!... wybaczyć mi zechciej, lecz ja, jako cudzoziemiec, nie znam zwyczajów tutejszych, Bertuccio wypłać temu panu dodatkowo tysięcy piętnaście.
Pięć tylko ...
— Należy ci się coś przecież za fatygę — rzekł hrabia, życzliwym gestem żegnając poczciwca.
Notarjusz spojrzał zdumiony i odszedł, kłaniając się nisko. Pierwszy raz, od chwili jak objął urzędowanie, zdarzyło mu się trafić na klijenta tak hojnie płacącego.
Gdy tylko drzwi się zamknęły za notarjuszem, który wyszedł odprowadzony przez Bertuccia, hrabia wydobył z pugilaresu notesik, otworzył go małym złotym kluczykiem, wiszącym na szyi, na cieniutkim łańcuszku również złotym, i zaczął się zastanawiać nad jedną kartką tego notatnika, a następnie dane tam zawarte porównał z temi, jakie się znajdowały w kontrakcie tylko co podpisanym przez notarjusza.
— Auteuil, aleja Fontaine, Nr. 28... to samo. Czy mam wierzyć teraz wyznaniu, złożonemu pod wpływem religijnego strachu?... Za godzinę jednak wszystko będzie wiadome.
— Bertuccio — zawołał następnie, uderzając srebrnym młoteczkiem w metalowe naczyńko — Bertuccio!
Intendent wbiegł z pośpiechem.
— Mówiłeś mi kiedyś, panie Bertuccio, że ongi, w młodości swej, podróżowałeś po Francji?
— Tak jest, panie hrabio.
— A okolice Paryża czy są ci znane również?
— Tych, panie hrabio, nie znam zupełnie — odpowiedział intendent wstrząsany nerwowem drżeniem.
— To źle, to bardzo źle — wyraził swe niezadowolenie hrabia — żeś nigdy nie był w Paryżu i jego okolicach. Jedziemy bowiem obejrzeć naszą nową posiadłość, byłbyś więc mógł w drodze udzielić mi nieco informacyj dotyczących Passy, Auteuil, lasku Bulońskiego etc.
— Jechać do Auteuil! — zawołał Bertuccio, którego cera oliwkowa zżółkła nagle jak cytryna — ja mam jechać do Auteuil?
— A cóż w tem tak dziwnego? Mieszkać tam będziemy przecież niezadługo?
Bertuccio spuścił głowę, uderzony rozkazującym wzrokiem hrabiego i, nie odpowiadając, stał nieruchomy.
— Cóż to znów takiego, panie Bertuccio? Każesz mi raz drugi wołać o powóz?... zdumionym głosem zawołał Monte Christo, tonem Ludwika XIV, wymawiającego: „Ja muszę czekać?...“
Bertuccio wybiegł z pośpiechem z saloniku do przedpokoju i zawołał chrapliwym głosem:
— Konie dla pana hrabiego!
Monte Christo napisał tymczasem list.
— Powóz już czeka, panie hrabio.
— A więc bierz rękawiczki i kapelusz — rozkazał pan domu.
— Czy koniecznie pan hrabia rozkazuje mi jechać ze sobą?
— A to co znów za pytanie, panie Bertuccio?... Przecież musisz urządzić dom, w którym mam mieszkać?
I pojechali.


ROZDZIAŁ IV.
DOM W AUTEUIL.

Hrabia Monte Christo spostrzegł, siadając do powozu, że jego intendent, zajmując również miejsce, na przedniem tylko siedzeniu, przeżegnał się w sposób korsykański, to jest że skreślił znak krzyża na twarzy; w powozie zaś już będąc — odmawiał jakąś modlitwę ze złożonemi rękoma.
Kto inny uczułby może litość, widząc lęk podobny, hrabia pozostał jednak niewzruszony.
Nie więcej jak w pół godziny stanęli w Auteuil; w miarę zbliżania się do tej miejscowości, wzruszenie Bertuccia potęgowało się w sposób widoczny. A gdy nareszcie wjechali w aleję Fontaine, nieszczęśliwy wcisnął się w kąt powozu i w febrycznem drżeniu uważać zaczął pilnie na każdy dom, około którego przejeżdżali.
— Każ stanąć przed numerem 28 — rozkazał hrabia, przebijając wzrokiem intendenta.
Zimny pot oblał czoło Bertuccia, lecz mimo to powstał z siedzenia i powtórzył adres:
— Aleja Fontaine 28!
Gdy dojeżdżali do tej villi, ciemne chmury, przepojone elektrycznością, przysłaniać zaczęły niebo.
Powóz stanął wreszcie.
— Cóż to, panie Bertuccio, czy nie myślisz wysiadać? O czemże tak przez cały wieczór rozmyślasz?... u djabła!
Intendent wysiadł ciężko, podając rękę hrabiemu.
— Zadzwoń — rozkazał hrabia — zawiadom odźwiernego o mem przybyciu.
Bertuccio zadzwonił, po pewnej chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich odźwierny.
— Czego panowie żądacie? — zapytał.
— Oto twój nowy pan, który przyjechał, by wziąć swą nową własność w posiadanie.
I, mówiąc to, pokazał nakaz notarjusza.
— Więc dom został sprzedany?
— Tak, mój przyjacielu — odezwał się hrabia — postaram się, byś nie żałował dawnych swoich panów.
— Nie mam zbytnich powodów żałować mego poprzedniego pana — odrzekł odźwierny — ponieważ nieomal zupełnie go nie widywałem. Raz ostatni był przed pięcioma laty i mówiąc szczerze, dobrze zrobił, że dom sprzedał, bo mu żadnej nie dawał korzyści, przysparzając wydatków jedynie.
— Jakże się twój dawny pan nazywa?
— Pan markiz de Saint Meran.
— Markiz de Saint Meran? — powtórzył Monte Christo — zdaję mi się, że nie jest mi obce to nazwisko?... Markiz de Saint Meran.
Zdawał się przypominać sobie.
— Stary to ród — zrobił uwagę odźwierny — mój pan był zawsze wiernym sługą Burbonów; miał przytem córkę, jedynaczkę, która wyszła za mąż, za pana de Villeforta, prokuratora królewskiego, naprzód w Nimes, a następnie w Wersalu.
Monte Christo narzucił okiem na Bertuccia, którego twarz już nie do cytryny, lecz do ściany była z koloru podobna.
— Córka markiza umarła, o ile się zdaje? — zapytał Monte Christo.
— Tak, panie, umarła biedna panienka, lat dwadzieścia jeden temu.
— Dziękuję wam, dobry człowieku, za te wszystkie wiadomości — zakończył rozmowę Monte Christo, mając wzgląd na Bertuccia, który wprost słaniał się ze wzruszenia.
— Poproszę teraz o światło, bo chciałbym zwiedzić pałac.
— Czy i ja mam iść z panem? — zapytał odźwierny.
— Zbyteczne. Pan intendent mi poświeci — rzekł hrabia, dając odźwiernemu parę sztuk monet złotych, czem wywołał powódź błogosławieństw na swą głowę.
— Ach, panie, proszę mi darować — zawołał biedak, wracając ze swej izdebki — w całym moim domu niema kawałka śwecy!
— Odjąć latarnie od powozu i niech pan Bertuccio mi pokaże pokoje — zawołał hrabia.
Intendent, złamany zupełnie, już bez jednego słowa protestu, spełnił rozkaz, wszelako z drżenia rąk, które trzymały latarnię, wywnioskować było można, ile go to kosztowało.
Zwiedzający obejrzeli naprzód pokoje parterowe, które prezentowały się bardzo dobrze, aczkolwiek ogromną wiało z nich pustką. Na pierwszem piętrze znajdował się mały salonik, pokój kąpielowy, buduar i dwa pokoje sypialne. W drugiem, licząc kolejno, pokoju sypialnym, znajdowało się wyjście na schody, gdzieś w dół prowadzące.
— Przypatrz się, Bertuccio, co za wygodne schody — zauważył hrabia — idź no naprzód, zobaczymy, dokąd nas one zaprowadzą?
— Te schody, panie hrabio, prowadzą do ogrodu.
— A ty skąd o tem wiesz, mój drogi?
— Tak mi się zdaję przynajmniej.
— Lepiej się będzie przekonać, o ile twe przypuszczenia są trafne? — rzekł hrabia.
Bertuccio westchnął tylko i poszedł naprzód; schody istotnie wychodziły na ogród.
Gdy zostało to już stwierdzone, intendent chciał wracać z powrotem na górę.
— Ależ panie Bertuccio!... idziemy dalej, przecież i ogród zobaczyć należy.
Intendent stał jednak bez ruchu, jakby w ziemię wrośnięty. Rzucał tylko oczami dookoła, które jednak nic nie widziały, a tylko wspominały, śledziły...
— No, idziemy! — powiedział hrabia rozkazującym tonem, udając, że nic nie spostrzega.
— Nie, panie hrabio!... Nie mogę... zawołał Bertuccio, stawiając na murze latarnię — ani kroku nie pójdę dalej! Nie mogę!
— Dlaczego? — zapytał Monte Christo.
— Pan hrabia widzi... To jest zupełnie zbędne... Kto chce kupić dom na wsi, nie kupuje go w Auteuil... A i ulice są ładniejsze od alei Fontaine...
I tak dalej mówił Bertuccio bez związku. — Lecz w końcu oprzytomniał i głosem już pewniejszym zawołał, załamując ręce:
— O panie hrabio... Dlaczegóż ja wszystkiego panu przedtem nie powiedziałem?! Nie wymagałby pan wtedy ode mnie z pewnością, bym tutaj z panem przychodził! Lecz czyż ja mogłem przypuścić, że pan akurat ten właśnie dom kupi, w którym popełniono morderstwo!
— Co!... zawołał Monte Christo, zatrzymując się nagle — co za straszne wypowiedziałeś słowa! Co za imaginacja! Ale dosyć z tem, weź do ręki latarnię, to się przejdziemy po ogrodzie. Przy mnie możesz się nie lękać widziadeł.
Bertuccio, nie pytając się, skierował swe kroki na prawo.
— Mój Bertuccio, — zaoponował hrabia — z jakiej racji mamy chodzić alejami, gdy klomby są tak zaniedbane? Pójdziemy sobie murawą, ot prosto do tej grupy drzew.
Doszedłszy do nich, Monte Christo stanął i zobaczył wtedy, że intendent nie podążył za nim. Nietylko nie uczynił tego, lecz nawet, z oddali, zawołał:
— Oddal się stamtąd, panie hrabio, oddal się, błagam cię o to, bo już się zbliżasz do tego miejsca.
— Do jakiego znów miejsca, Bertuccio?
— Do miejsca, na którem... on zginął.
— Mój kochany Bertuccio — zawołał, śmiejąc się, Monte Christo — opamiętaj się i przyjdź do siebie.
— Panie, oddal się stamtąd, oddal się! Błagam cię o to i zaklinam.
— Kochany Bertuccio, tracisz najwyraźniej rozum — odpowiedział hrabia — jeżeli tak jest istotnie, powiedz mi, a umieszczę cię w domu zdrowia.
— Niestety!... panie hrabio — szepnął złamanym głosem Bertuccio, załamując ręce z miną tak bolesną, że gdyby nie poważne myśli, byłby się hrabia roześmiał serdecznie. — Niestety, panie hrabio, stało się nieszczęście.
— Panie Bertuccio — zawołał hrabia — gdybym cię nie znał, tobym przypuszczał, że cię szatan opętał. Cóż to za miny tragiczne! Cóż to za załamywanie rąk! Wiem, żeś korsykanin, wiem żeś mściwy i ponury, domyślam się nawet, że na sumieniu masz jakąś krwawą vendettę. We Włoszech na to nie zważałem, boć to są tam rzeczy zupełnie zwyczajne; we Francji, jednak, morderstwo jest bardzo źle widziane, to też sprawkami tego rodzaju zajmują się tutaj nader gorliwie i w rezultacie rusztowanie jest zazwyczaj ich finałem.
Gdy Monte Christo wygłaszał te słowa, wpatrywał się w Bertuccia wzrokiem, jakim przyglądał się egzekucji spełnionej na Andrzeju, a potem zaczął znów mówić głosem, który przejął drżeniem biednego intendenta.
— Widzę, iż ksiądz Bussoni oszukał mnie, gdy w 1829 r. po podróży swej po Francji przysłał cię do mnie z listem polecającym, z którego się dowiedziałem, jakobyś miał być człowiekiem wielkich przymiotów. Napiszę natychmiast do niego z zapytaniem, jakiego rodzaju było to morderstwo, o którem wspominasz? Przedewszystkiem jednak uprzedzam cię, że mam zwyczaj szanować zawsze prawa kraju, w którym zamieszkuję. To też nie mam chęci narażać się, dzięki tobie, na zatargi z władzami francuskiemi.
— O, panie hrabio! Byłem zawsze uczciwym. Nie gub mnie. Czyż ci nie służyłem wiernie?
— Nie przeczę — odparł hrabia — ale z jakich przyczyn jesteś dziś tak bardzo zmieszany? Zły to znak! Czyste sumienie nie sprowadza nigdy bladości na twarz, ani też nie wywołuje drżenia rąk.
— Ależ panie hrabio — rzekł po chwili wahania Bertuccio — czyliż nie powiedziałeś mi, że ksiądz Bussoni, który wysłuchał mej spowiedzi w więzieniu w Nimes, uprzedził cię, odsyłając mnie do ciebie, że wielka wina obciąża moje sumienie?
— Prawda, ale kiedy cię do mnie posyłał z tem, że mieć będę z ciebie wybornego intendenta, myślałem, żeś się zajmował przemycaniem towarów i nic ponadto!
— O, panie hrabio! jak mogłeś tak myśleć o mnie? — zawołał Bertuccio z nagłym rumieńcem na twarzy.
— Myślałem również, że będąc korsykaninem, zabiłeś kogoś, w myśl waszych tradycyj, przez zemstę.
— Otóż tak właśnie było, panie hrabio, tak właśnie było! — zawołał Bertuccio — tak, zabiłem, lecz mszcząc się, nie dla zysku, jak bandyta!
— Pojmuję tę różnicę, nie mogę zrozumieć wszelako, co to mieć może wspólnego z tym domem, który tak widocznie cię przeraża?
— Bo ja... w tym domu mą zemstę nasyciłem.
— Jakto, tutaj?!... tak daleko od twej ojczyzny?
— Tak, panie, ale ten dom jeszcze nie należał wtedy do ciebie — naiwnie powiedział Bertuccio.
— I któż stał się ofiarą tej zemsty? Czy Markiz de Saint Meran? Za cóż, u djabła, mścić się miałeś na markizie?
— O, bynajmniej nie na nim.
— Szczególny zbieg okoliczności! — zawołał Monte Christo — trzeba trafu, bym ja ten dom właśnie kupić musiał, w którym tak okropna stała się zbrodnia i to przez mojego właśnie popełniona intendenta!
— Panie hrabio, to fatalizm, jestem tego pewien, to jakieś widocznie przeznaczenie. Bo tylko pomyśleć: kupujesz naprzód, panie hrabio, ten dom, następnie, przez nic i nikogo nie zmuszony, schodzisz po tych samych schodach do ogrodu, nakoniec na tem samem akurat stajesz miejscu, na którem ja zadałem mu cios śmiertelny, o dwa kroki zaledwie od miejsca, w którem nikczemnik ten zakopał własne dziecko! To nie może być nazwane zbiegiem okoliczności, to jest mój zły los, fatum, przeznaczenie! Jeżeliby miał to być zbieg okoliczności, wypadek, to już niewątpliwie kierowaćby nim musiała ręka Opatrzności.
— A dlaczegóż nie miałaby to być Opatrzność właśnie, mój ty potomku korsykanów? Może jednak zechcesz mi opowiedzieć to krwawe intermezzo swego życia?
— Raz tylko w życiu opowiadałem to zdarzenie. A raczej — wyspowiadałem się przed księdzem Bussonim z tej ciężkiej winy mego życia. O rzeczach takich mówić można przy konfesjonale tylko.
— Rób jak chcesz, mój Bertuccio. Powiem ci jednak, że ogromnie tego nie lubię, gdy moi ludzie chodzą jak cienie, cieni się boją i przed cieniami uciekają, co w wyniku daje ten skutek, że się boją przejść po ogrodzie, uporządkowanie którego jest ich obowiązkiem. A zresztą, przyznać się muszę, że bardzobym sobie nie życzył, aby mnie tu odwiedził pewnego pięknego poranka pan komisarz policji. To też, odprawiam cię, panie Bertuccio.
— Na miłość boską, panie hrabio, — zawołał intendent — przerażony tą groźbą. — Jeżeli żądasz tego, panie, opowiem ci wszystko, opowiem co do słowa. Tylko nie wypędzaj mnie, gdyż bez twojej opieki — napewnobym poszedł na rusztowanie.
— Jak uważasz... Pamiętaj jednak, byś mówił tylko prawdę, gdyż inaczej — lepiej będzie byś zupełnie nie zaczynał.
— O, nie! panie hrabio! przysięgam ci na zbawienie duszy, że mówić będę szczerą tylko prawdę. Ksiądz Bussoni poznał tylko część mej tajemnicy, tobie, panie, powiem wszystko! Błagam cię byś się oddalił z tego okropnego miejsca. Patrz, oto księżyc posrebrza uciekające chmury, tak samo, jak to było wtedy. A i ty, panie hrabio, w tym płaszczu, jakżeś podobny jesteś do Villeforta!
— Co? — zawołał Monte Christo — więc to był Villefort?
— Czy pan hrabia go znał?
— Czy znałem?...
— Otóż miał on opinję człowieka najszlachetniejszego, człowieka bez skazy, zaś był... jednym z najpodlejszych ludzi, jakich ziemia widziała.
— O! — zawołał Monte Christo — to niepodobna!
— A przecież tak jest, jak mówię.
— Czyż tak? A jakież masz na to dowody?
— Miałem je!
— I straciłeś je? O nieszczęsny!
— Tak jest, straciłem je, ale poszukawszy dobrze, możeby je było można znaleźć.
— Czy tak? A więc opowiedz mi wszystko, mój panie Bertuccio, bo istotnie zaczyna mnie to zajmować.
Hrabia zanucił jakąś arię z Łucji, poszedł kilkanaście kroków w głąb ogrodu i usiadł na kamiennej ławce.
Bertuccio stanął przed nim, zbierając myśli.


ROZDZIAŁ V.
VENDETTA.

— Od jakiego miejsca mam zacząć opowiadanie? — zapytał Bertuccio.
— Jakżeż ja mam ci odpowiedzieć, gdy nie jest mi nic wiadome z tej historji.
— Myślałem, że ksiądz Bussoni...
— Ksiądz Bussoni istotnie coś mi tam wspominał, lecz bardzo ogólnikowo, a przy tem mówił mi o tem coś dziewięć lat temu... Jakżeż możesz wymagać, bym coś pamiętał...
— Mogę więc bez obawy znudzenia pana hrabiego rozpocząć opowiadanie od samego początku?
— Mów, panie Bertuccio, mów, zastąpisz mi dziennik wieczorny.
— Rzecz sięga 1815 roku.
— O!... — zawołał Monte Christo — rok 1815!
— A jednak wszystkie najdrobniejsze szczegóły tych wypadków, tak żywo stoją mi w pamięci, jakby to wczoraj było. Miałem jedynego brata, panie hrabio, brata starszego, który służył w wojsku za cesarstwa. Z biegiem czasu został on porucznikiem swego pułku, składającego się z samych korsykanów. Był on jedynym moim przyjacielem; gdyśmy osieroceni zostali zupełnie przez rodziców naszych, on miał lat dziewiętnaście, a ja pięć zaledwie, wychowywał mnie jak własnego syna. W 1814 roku, za Burbonów, ożenił się. Gdy cesarz powrócił z wyspy Elby — brat mój ponownie wstąpił do szeregów; raniony lekko pod Waterloo, przeszedł z armją za Loarę.
— Ależ to historja Stu Dni, panie Bertuccio!... — wykrzyknął hrabia — skończona i każdemu znana.
— Niech pan hrabia raczy darować, lecz szczegóły te są niezbędne dla jasności mego opowiadania, zechciej więc być cierpliwym.
— W takim razie mów co chcesz i jak chcesz.
— Pewnego dnia, po tych smutnych wypadkach, odebrałem list. A trzeba panu hrabiemu wiedzieć, żeśmy mieszkali w małej wiosce Regliano, na najbardziej wysuniętym w morze cyplu Korsyki. Pisał mój brat i donosił, że armja została rozpuszczona, więc wraca do kraju, przez Chateaurox, Clermont-Ferrand, Puy i Nimes. Jest jednak bez pieniędzy prosi przeto, aby mu ich przysłać do znajomego oberżysty, mającego swój zakład na drodze pod Nimes, a z którym oddawna byliśmy w stosunkach.
Kontrabandowych? — zapytał hrabia.
— Trudno! Trzeba przecież z czegoś żyć, panie hrabio.
— Zapewne. Cóż dalej?
— Szczerze i bardzo kochałem mego brata. Postanowiłem przeto nietylko posłać mu jak najwięcej gotówki, ale nawet sam mu ją zawieźć. Z 1,500 franków, jakie mieliśmy uciułane, wziąłem ze sobą tysiąc, resztę pozostawiając u Ansunty, bratowej, i z tem się do Nimes udałem. Nie było to trudną rzeczą, miałem własną barkę, a przytem znalazł się pewien ładunek do przewiezienia, wszystko więc sprzyjało memu zamiarowi. — Gdyśmy jednak wypłynęli na morze, zawiał wiatr przeciwny, tak, że po upływie pięciu dni dopiero dotarliśmy do brzegów Francji i wypłynęliśmy na wody Rodanu. Gdy się to stało, zostawiłem barkę w miejscu, dobrze osłoniętem drzewami, a znajdującem się pomiędzy Bellegarde a Beaucaire, i sam do Nimes się udałem.
— No i dotarłeś tam bez przeszkody?
— Tak jest, panie hrabio, aczkolwiek działy się tam wtedy rzeczy najokropniejsze. Grasowali tam wtedy trzej słynni bandyci: Trestaillon, Truphemy i Graffan, którzy w oczach władz, patrzących na to przez szpary, wyrzynali wprost ludzi, podejrzanych o bonapartyzm. Musiał pan przecież co słyszeć o tych mordercach?
— Byłem wtedy bardzo, bardzo, daleko!
— Nie przesadzę, jeżeli powiem, że ludność Nimes i okolic we krwi wtedy brodziła. Na każdym kroku widzieć się dawały trupy a całe bandy, zorganizowane jak milicja i doskonale uzbrojone, — zabijały, paliły i grabiły!
— Na widok podobnej rzezi przejął mnie paniczny strach; lękałem się nie o siebie; boć przecie byłem tylko ubogim rybakiem, lecz o brata, który z cesarskich wracał szeregów i musiał być wobec tego w mundurze i szlifach. Jemu więc groziło niebezpieczeństwo.
— Pobiegłem więc co tchu do owego oberżysty, by zasięgnąć języka i, o boleści!... przeczucia moje okazały się prawdziwe: brat mój, gdym wchodził do zajazdu, w oczach oberżysty został zamordowany.
Robiłem wszystko, co było w mej mocy, aby wykryć morderców, nikt jednak nie ośmielił się wymienić mi ich nazwisk. Przyszło mi więc do głowy odwołać się do sprawiedliwości francuskiej, o której mówiono, że jest nieskazitelna. Udałem się więc do prokuratora królewskiego.
— Zaś prokuratorem tym był właśnie de Villefort?... domyślił się Monte Christo.
— Tak, panie hrabio, przeniesiony z Marsylji, gdzie był podprokuratorem. Otrzymał to wyższe stanowisko, za okazaną gorliwość, mówiono mianowicie, że on pierwszy doniósł królowi o wylądowaniu cesarza na brzegach Francji, po ucieczce z wyspy Elby.
— I przed takim bohaterem stanąłeś, biedaku?
— Panie, rzekłem do niego, mój brat został zamordowany wczoraj na ulicy miasta w oczach nieomal władz. Nie wiem przez kogo, ale pan mógłbyś to wykryć. Jesteś głową sprawiedliwości, a do sprawiedliwości należy ujmować się za tymi, których władze obronić nie potrafiły.
— Czem był za życia twój brat? —
— Porucznikiem korsykańskiego bataljonu.
— Był to przeto żołnierz uzurpatora?
— W szeregach francuskiej służył armji.
— A więc jeżeli tak, — to nosił szpadę i od szpady zginął.
— Mylisz się pan, zginął od sztyletu.
— Cóż chcesz tedy, abym dla ciebie zrobił?
— Proszę, abyś pan pomścił śmierć brata mego.
— Na kim?
— Na jego mordercach!
— Ależ ja ich nie znam.
— Każ ich wyśledzić.
— A to z jakiej racji? Twój brat miał z kimś najwidoczniej jakąś sprzeczkę, rezultatem której był pojedynek, w którym zginął. Wszyscy ci dawni żołnierze uzurpatora bardzo są pochopni do awantur, zwłaszcza że im to uchodziło bezkarnie za cesarstwa. Dziś jednak zmieniły się już czasy, cisi mieszkańcy tutejsi nie chcą znosić dłużej awantur i nadużyć.
— Przyszedłem do pana prosić go, byś się zechciał ująć za mym bratem. Nie w swoim więc przyszedłem interesie. Ja może umrę z żalu, a może się zemszczę i na tem koniec. Ale brat mój zostawił żonę, ta kobieta umrze z głodu, bo praca brata mego dawała jej środki do życia. Wyjednaj jej pan jakąkolwiek pensję u rządu.
— Każda rewolucja pociąga za sobą ofiary — odpowiedział urzędnik ten, niczem niewzruszony — brat twój padł właśnie w rewolucyjnej walce, jest to niewątpliwie dla ciebie i dla żony twego brata nieszczęściem, za które jednak rząd zwycięski nie może płacić odszkodowania jego rodzinie. Gdybyśmy chcieli mścić się za wszystkie nadużycia, jakich dopuścili się stronnicy uzurpatora na stronnikach królewskich, brat twój zginąłby może na rusztowaniu. To, co się stało, jest zupełnie normalne.
— I to pan, prokurator królewski mówi do mnie w podobny sposób? Sankcjonujesz więc prawo vendetty korsykańskiej?
— Wszyscy korsykanie, na honor, to szaleńcy najwidoczniej — zawołał na te moje słowa Villefort — zdaje im się nieodmiennie, że ich ziomek ciągle jest jeszcze cesarzem. Otóż mylisz się co do tego, kochanku. Trzeba ci było wnosić skargi podobne przed dwoma miesiącami, dziś zapóźno już trochę na nie. Idź więc precz, bo każe cię wypędzić.
Patrzyłem przez chwilę na niego, pragnąc wywnioskować, czy prośba i błaganie nie zdołałyby go zmiękczyć. Ale był to człowiek bez serca, zbliżyłem się więc do niego i rzekłem cicho:
— Ponieważ pan znasz tak dobrze korsykanów, wiedzieć więc musisz, że potrafią oni dotrzymać słowa. Twojem zdaniem zrobiono dobrze, że zamordowano mego brata, ponieważ był bonapartystą, gdy ty rojalistą jesteś; a więc ja, który bonapartystą również jestem, powiem ci jedną rzecz, tę mianowicie, że cię zabiję. Od tej chwili wypowiadam ci vendettę, którą ty usankcjonowałeś swem prokuratora królewskiego słowem. Strzeż się, strzeż, bo za pierwszym razem, gdy się spotkamy oko w oko, będzie to twoja ostatnia godzina.
Po tych słowach, nie czekając aż wyjdzie z osłupienia, otworzyłem drzwi i uciekłem.
— Wiesz co, panie Bertuccio, — zawołał Monte Christo z udanem zdziwieniem — wyglądasz na bardzo poczciwego i cichego człowieka, a odważyć się śmiałeś na postępek podobny!... i to względem prokuratora królewskiego, w dodatku. Wiedziałże on przynajmniej, co znaczy słowo: „vendetta?“
— Wiedział. I od tej chwili nigdy bez towarzystwa na ulicę nie wychodził. Rozkazał mnie przytem szukać wszędzie. Schowałem się jednak dobrze, więc mnie nie znaleźli. Te złe wyniki poszukiwań musiały na nim najwidoczniej zrobić wrażenie; owiał go strach, poprosił więc o tranzlokację, a ponieważ miał wielkie wpływy u dworu, został mianowany prokuratorem w Wersalu. Pan hrabia wie wszelako, że dla korsykanina niema przeszkód, ni przestrzeni.
Chciałem i musiałem zabić Villeforta, lecz chodziło mi również i o to, bym nie został schwytany. Musiałem więc działać ostrożnie i zwolna. Na szczęście miałem owe tysiąc franków, które były przeznaczone dla brata.
Nie zabijałem więc Villeforta, aczkolwiek go widziałem na ulicach niejednokrotnie, lecz cierpliwie wyczekiwałem na dogodną sposobność. Przez trzy miesiące chodziłem śiad w śiad za Villefortem, aż nakoniec wyśledziłem, że jeździł on potajemnie do Auteuil. Tam przeto postanowiłem sobie załatwić me z nim porachunki.
— Śledząc go, już w Auteuil, stwierdziłem, że po przyjeździe powozem, podąża on pieszo, krążąc, do tego właśnie domu, w którym się teraz znajdujemy. Nigdy jednak nie wchodził frontowem wejściem, lecz temi oto małemi drzwiczkami, które pan widzisz w murze...
Monte Christo dał znak skinieniem głowy, że mimo ciemności furtkę tę widzi dokładnie.
— Pałac ten — ciągnął dalej opowiadanie swe Bertuccio — jak panu oświadczył to już odźwierny, należał do pana de Saint Meran, który mieszkał stale w Marsylji; letnia ta rezydencja, dobra dla mieszkańców Paryża, pozostawała niezamieszkałą i bezużyteczną. W pobliskich oberżach mówiono mi jednak, iż od jakiegoś czasu zamieszkiwała w pałacyku tym jakaś, nieznana nikomu, młoda wdowa, o której wiedziano to jedynie, że jest baronową.
W rzeczy samej, pewnego wieczoru, gdym przez mur zaglądał, spostrzegłem młodą i piękną kobietę, samotnie przechadzającą się po ogrodzie, bezustannie przytem spoglądająca w stronę tych małych drzwiczek, z czego wywnioskowałem, że oczekuje na Villeforta.
— Gdy się do mnie zbliżała, tak, że mimo ciemności byłem w stanie rozpoznać jej rysy, miałem możność przekonania się, że była młodą, piękną, wysmukłą blondynką, lat najwyżej osiemnastu. Dostrzegłem również iż była w odmiennym stanie, a nawet bardzo bliska słabości.
Gdy tak się jej przyglądałem, drzwiczki w murze otworzyły się i wszedł przez nie jakiś człowiek. Blondynka podbiegła ku niemu pospiesznie i padli sobie w objęcia, a następnie weszli razem do domu.
Był to Villefort. Pomyślałem wtedy, że godzina nadeszła, że wychodzić będzie z tego domu, gdy noc będzie zupełna. Ale Villefort opuścił swą kochankę, gdy dzień już biały był na niebie.
Należało czekać na inną sposobność. W trzy dni potem, czatując na ulicy, spostrzegłem, jak z domu tego wyjechał konno służący i pojechał galopem do Wersalu. Po Villeforta jedzie — pomyślałem sobie wtedy. — Domysł był trafny. W trzy godziny potem służący ów powrócił, okryty kurzawą, zaś w kilkanaście minut po nim do furtki zbliżył się jakiś człowiek pieszy, okryty czarnym płaszczem i w kapeluszu z ogromnemi skrzydłami, głęboko na oczy wciśniętym. Człowiek ten otworzył kluczem drzwiczki, a następnie znikł za niemi.
Aczkolwiek nie widziałem twarzy przybysza, po biciu mego serca poznałem, że to był Villefort.
Zdawało mi się, że ten dzień nie skończy się nigdy, lecz nakoniec mroki osłoniły ziemię, dobyłem wtedy nóż z kieszeni, obejrzałem jego ostrze i zręcznie przesadziłem mur.
Naprzód podążyłem do drzwiczek i stwierdziłem, że klucz był pozostawiony w zamku, zaś drzwi na dwa spusty zamknięte. Następnie rozejrzałem się po ogrodzie. Jak pan hrabia widzi, kto chce się dostać z domu do furtki, musi bezwarunkowo około tych drzew przechodzić, ukryłem się więc w ich cieniu, postanawiając sobie czekać cierpliwie.
Było to na schyłku września. Dął silny wiatr, strącający liście z drzew. Mały łuk księżyca przemykał się szybko od czasu do czasu pomiędzy chmurami. Zimno było i aczkolwiek była to dość wczesna jesień, pachniało już dniem zadusznym. Wiatr bezustannie szemrał w gałęziach drzew, które — ludzkiemi zdawało się głosy — jęczały i zawodziły, jak dusze potępione. Pan hrabia nie wiesz może o tem, być może, a jednak jest to pewnikiem, że tam, gdzie ma być spełnione morderstwo, w powietrzu o wiele wcześniej dają się słyszeć jęki i szlochania.
Gdy ostatni przenikliwy jęk serca, bijącego się w metalowej ciaśni, przebrzmiał w przestrzeni, spostrzegłem słabe światełko, błyskające po przez okna klatki schodowej. Po chwili drzwi się otworzyły i wyszedł przez nie człowiek, owinięty w płaszcz. Ręka moja nóż dzierżąca drżeć przestała momentalnie! Byłem gotów zupełnie, by uderzyć.
Człowiek płaszczem owinięty szedł prosto ku mnie. W miarę, jak się zbliżał, zdawać mi się zaczęło, że w prawej jego ręce dostrzegam jakąś broń. Zadrżałem, nie z obawy walki, lecz jedynie, by moja zemsta nie spełzła czasem na niczem. Gdy był już tylko o parę kroków oddalony, stwierdzić mogłem, że nie była to broń, lecz rydel.
Nie mogłem narazie odgadnąć, w jakim celu Villefort narzędzie to przyniósł ze sobą, gdy wtem, nie dochodząc do mnie, zatrzymał się, spojrzał dookoła, złożył jakiś przedmiot, do tej chwili pod płaszczem ukryty, na ziemi i zaczął kopać, gorączkowo wyrzucając ziemię.
Przyznam się, iż bez względu na straszną chwilę ogarnęła mnie ciekawość, co też człowiek ten zamierza ukryć w ziemi? Stałem więc bez ruchu, tłumiąc oddech, i czekałem. Zwolna zacząłem rozpoznawać że przedmiot złożony na ziemi był skrzynką, jakieś sześćdziesiąt centymetrów długą, ze dwadzieścia centymetrów szeroką i tyleż mniej więcej wysoką.
Czekałem, aż skrzynkę złoży w dół i ziemia ją przykryje. Szybko to zrobił, a potem nogami deptać zaczął grunt, dla zatarcia śladów swego czynu.
Wówczas rzuciłem się na niego i utopiłem nóż w jego piersi, te mówiąc słowa:
— Jestem bratem Bertuccia. Oto śmierć tobie, za mojego brata i za głód jego żony. Oto vendetta, którą mi zalecałeś!
Nie wiem, czy słyszał mnie. Zapewne nie, bo padł, nie krzyknąwszy nawet. Uczułem strumień gorącej krwi, która obryzgała moje ręce. Ta krew przywróciła mi przytomność. Oparłem się o drzewo, odpocząłem, a następnie zebrałem się do odkopania skrzynki, przyczem, po jej wydobyciu, dół z powrotem zasypałem, aby nikt nie mógł spostrzec, że coś ze sobą zabrałem. Gdy to wszystko zrobiłem, pobiegłem do drzwiczek, otworzyłem je i wybiegłem na ulicę, klucz unosząc ze sobą, po zamknięciu nim drzwi na dwa spusty.
— Ślicznie — zawołał Monte Christo — popełniłeś zatem morderstwo i kradzież.
— Nie, panie hrabio — odpowiedział Bertuccio z przekonaniem — to była vendetta i nagroda za nią.
— I jakież tam znalazłeś skarby?...
— Tam wcale nie było pieniędzy.
— A, prawda przypominam sobie! Wspominałeś przecież coś o dziecku?...
— Tak, panie. W cienką batystową pieluszkę owinięte dziecko tam było, tylko co narodzone; posiniała twarzyczka świadczyła, że umarło z uduszenia. Że jednak nie zupełnie jeszcze ostygło, wahałem się, czy je rzucić, lub nie, do wody u nóg mych płynącej?
Bóg nie pozwolił mi na popełnienie tej zbrodni; po chwili uczułem, że serduszko dzieciątka lekko bić zaczęło. A ponieważ byłem jakiś czas pomocnikiem lekarzy, w szpitalu w Bastja, robiłem wszystkie zabiegi, jakie się czyni w podobnych wypadkach. Po kwadransie mych usiłowań i nadludzkich starań, wyczułem, że dziecina zaczęła lekko oddychać.
Krzyknąłem wtedy z radości.
— Bóg widocznie nie opuścił mnie jeszcze — powiedziałem sobie — jeżeli mi dozwolił ocalić życie ludzkiej istocie w zamian za to, które zniszczyłem.
— Cóż zrobiłeś z dzieckiem? — zapytał Monte Christo — bo niemały jest to przecież kłopot dla człowieka, który musi uciekać.
— To też na moment nawet nie pomyślałem, by je zabrać ze sobą. Wiedziałem, że w Paryżu jest szpital, w którym przyjmują niemowlęta. Poszedłem więc tam i oświadczyłem, że znalazłem dziecko to na drodze, więc je przynoszę. Skrzynka stanowiła dowód, batystowe zaś pieluszki wskazywały, że noworodek jest dzieckiem bogatych rodziców.
W piętnaście dni potem byłem już z powrotem w Rogliana i rzekłem do Assunty:
— Pociesz się, siostro. Twój mąż został pomszczony. I opowiedziałem jej wszystko.
— Bracie — odpowiedziała Assunta — powinieneś był przynieść tutaj to dziecko; bylibyśmy zastąpili mu rodziców, Bóg byłby nas za ten czyn błogosławił.
W miejsce odpowiedzi, oddałem jej połowę pieluszki, którą zachowałem, aby w razie, gdybyśmy byli bogatsi, mieć możność odebrania dziecka.
— Jakież litery były na tej pieluszce! — zapytał Monte Christo.
— „H“ i „N“ pod baronowską koroną.
— Jak widzę, to jesteś i z heroldją obeznany, panie Bertuccio. — Ale mów dalej, ciekaw jestem dwóch mianowicie rzeczy...
— Jakich? panie hrabio.
— Co się stało z tym chłopczykiem? Bo to był chłopiec? Mówiłeś mi tak, jeżeli się nie mylę?
— Nie przypominam sobie, panie hrabio, bym to mówił.
— A więc mi się tak zdawało. Jak widzę, omyliłem się jednak.
— O, nie, panie hrabio, nie omyliłeś się, bynajmnej. Był to rzeczywiście chłopczyk. A jaka jest druga sprawa, o której pan hrabia pragnąłby wiedzieć?
— O jakiż to inny występek byłeś posądzony, kiedyś żądał spowiednika i ksiądz Bussoni odwiedził cię w więzieniu?
— O, jest to zupełnie inna sprawa — i bardzo długa, więc obawiam się, by pan hrabia się nie znudził, słuchając tak długo mych opowieści?..
— Nic nie szkodzi. Dochodzi dopiero dziesiąta, a wiesz przecież, iż znacznie później udaję się na spoczynek.
Bertuccio skłonił się i zaczął znów opowiadać:
— W części dla odegnania przykrych wspomnień, które mnie trapiły, a w części dla wyżywienia nieszczęśliwej wdowy, nad którą roztoczyłem opiekę, zostałem kontrabandzistą, z tej może także przyczyny, że przemycanie towarów było wtedy bardzo łatwe; władze, jak zazwyczaj po każdej rewolucji, drzemały raczej, aniżeli działały. Południowe brzegi zwłaszcza były bardzo słabo strzeżone.
Od czasu spełnienia na mym bracie morderstwa, przed bramą owej oberży pod Nimes, nie chciałem się tam ukazywać, co było zresztą zbędne, ponieważ ten sam, a będący z nami w stosunkach, oberżysta, sprzedał tam ten interes i założył inną trattorię, na drodze między Bellebarde a Beaucaire, pod godłem: „Pod mostem”. Mieliśmy wtedy, w różnych punktach, kilkanaście tajemnych składów, które podejmowały się przechowywać naszą kontrabandę i gdzieśmy znaleźć mogli zawsze przytułek przed pościgiem celników i żandarmów.
Ale nam zawsze jakoś szczęśliwie się udawało. Ludzie zresztą, którzy przekładają śmierć nad więzienie, są zdolni do cudów. Bo tylko zbytnia dbałość o życie staje na przeszkodzie do spełniania wielkich zamiarów. Gdy kto bowiem raz poświęci życie — już tem samem staje się wyższym od zwykłych ludzi; albo mówiąc inaczej — już ci zwykli ludzie nie są mu już równi. Ktokolwiek zdecydował się na śmierć i jest w każdej chwili na nią gotowy, ten w tejże chwili, gdy tak właśnie postanowił, uczuwa, jak przeogromnie spotęgowały się jego siły, jak ponad zwykłą miarę jest wyższy, jak bardzo rozszerzył się zakres jego światopoglądu i działania.
— Filozofja, panie Bertuccio! — rzekł hrabia — jak widzę jednak, to wszystkiego już próbowałeś w swem życiu?
— Niech pan hrabia zechce mi darować.
— Nic nie szkodzi. Chciałbym ci tylko powiedzieć, że filozofja o godzinie wpół do jedenastej wieczorem, to trochę zapóźno. Jedno tylko zrobię zresztą spostrzeżenie, że wywody twe są bardzo słuszne.
— Otóż dzięki temu może, iż byłem zdecydowany na wszystko, na śmierć nawet, — majątek mój wzrastał, a interesy moje z dnia na dzień stawały się korzystniejsze.
Pewnego dnia, gdy wybierałem się właśnie na dłuższą wyprawę, bratowa moja rzekła do mnie:
— Jedź, z powrotem znajdziesz w domu pewną niespodziankę.
Zapytywałem, coby to miało być takiego, lecz nie chciała mi dać odpowiedzi.
Wyprawa ta zajęła mi coś pięć tygodni czasu, byliśmy bowiem i w Lucca, po oliwę, i w Livorno, po bawełnę angielską, a że spieniężylimy wszystko to bardzo dobrze, wracaliśmy przeto do domów w humorach jak najlepszych.
Gdy wszedłem do domu, spostrzegłem w pokoju Assunty wspaniałą kolebkę, która nie licowała swą wspaniałością z innemi sprzętami naszego ubogiego mieszkania, w niej dziecię siedem, lub osiem miesięcy mieć mogące.
Krzyknąłem z radości. Od chwili zamordowania prokuratora królewskiego porzucenie jego dziecka było przyczyną bezustannie ogarniającej mnie melancholii. Ten stan duszy odczuła Assunta, a korzystając z mej nieobecności zabrała z sobą połowę pieluszki z cyfrą oraz notatkę, w której były oznaczone dzień i godzina oddania dziecka do szpitala. Gdy przedstawiła dowody te, dziecko bez najmniejszych trudności zostało jej wydane.
Przyznam się panu hrabiemu, że gdym zobaczył tę biedną istotkę śpiącą w kolebce, pierś moja się wzdęła i łzy popłynęły mi z oczu.
— Zaprawdę, moja Assunto, — zawołałem — jesteś kobietą wyjątkowo zacną. Niech Bóg Dobrotliwy nagrodzi ci twój dobry uczynek.
— To już nie filozofja, panie Bertuccio, to prawda i wiara sama — rzekł Monte Christo — zaprawdę Bóg zesłał ci to dziecię!
— O tak, panie hrabio, Bóg istotnie dał mi to dziecię by stało się ono karą za moją zbrodnię zabójstwa. Nigdy może jeszcze tak przewrotna na ziemi nie żyła istota, aczkolwiek dziecko to było najtkliwszą zawsze otoczone opieką i wychowywane jak najstaranniej!
Bratowa obchodziła się z chłopcem tym jakby z synem jakiegoś udzielnego księcia. Fizycznie przedstawiał się on najlepiej. Postać miał harmonijną i kształtną, oczy jasnobłękitne, jak zabarwienie najwytworniejszych chińskich waz, włosy miał bardzo jasne o złotawym odcieniu, które jednak z czasem przybierać zaczęły tony czerwonej miedzi. A przysłowie poucza, że rudy człowiek jest albo bardzo dobry, albo też zły zupełnie. Przysłowie to na Benedetto sprawdziło się w zupełności, dobroci nie było w nim na lekarstwo.
W pierwszych latach, Assunta, co prawda, trochę psuła chłopca. Niejednokrotnie biegła do miasta, o parę kilometrów oddalonego, byle tylko kupić chłopcu, a to ciasteczek, to znów najwyborniejszych czekoladek, lub owoców w cukrze. Ale cóż?... od słodyczy tych chłopiec wolał kasztany lub pomarańcze, — kradzione w ogrodzie sąsiada.
Ale to były dopiero początki. Razu pewnego, gdy Benedetto miał około sześciu lat życia, odwiedził nas sąsiad nasz, Bazyli, z tem, że zginął mu luidor z woreczka. A pan hrabia wie, że na Korsyce nie było złodziei, to też pieniędzy nikt tam nie zamyka.
Mówiliśmy mu, że może źle obliczył, on jednak był bardzo pewien swej rachuby.
Zaś tego dnia Benedetto, po całodziennej nieobecności w domu, wrócił wieczorem z małą małpką afrykańską na ręku. Na zapytanie skąd ją wziął — odpowiedział, że ją znalazł na drodze...
Od miesiąca niegodziwe to dziecko uroiło sobie, że musi mieć małpkę. No i znalazło sposób!
Powiedziałem mu, że nie wierzę, by mógł żywe stworzenie, z łańcuszkiem w dodatku, na drodze znaleźć, lecz Benedetto trwał w kłamstwie i popierał je takiemi dowodami, że przynosiły one istotnie wielki zaszczyt jego imaginacji, aczkolwiek w najmniejszej nawet mierze nie były podobne do prawdy.
Rozgniewałem się wreszcie, lecz on na to tylko się roześmiał; pogroziłem mu, — odskoczył natychmiast parę kroków, ze słowami:
— Ty bić mnie nie masz prawa. Nie jesteś, na szczęście, moim ojcem!
Nie mogliśmy się dowiedzieć, kto odkrył mu tę tajemnicę, którą staraliśmy się najusilniej przed nim zachować. W każdym jednak razie odpowiedź ta ujawniła dosadnie charakter tego dziecka, to też dotknęła mnie ona do żywego, jednak opuściłem wzniesioną już rękę, a dziecko odeszło dumne widocznie z odniesionego nade mną zwycięstwa. Od tej chwili stał się jeszcze bardziej zuchwały, terroryzując zwłaszcza Assuntę od której wyciągał pieniądze, tak, iż stale bywała bez grosza.
Mając zaledwie lat jedenaście obcował jedynie z młodzieżą dorastającą, przyczem wdawał się ze wszystkimi największymi łotrami w okolicy, co dało ten skutek, że parokrotnie mieliśmy u siebie odwiedziny policji, która szukała sprawców kilku brzydkich czynów.
To mnie przestraszyło. Zaczęło nam to grozić najgorszemi następstwami, zaś niepokój mój był tem większy, że musiałem się wydalić z domu na czas dłuższy.
Długo rozmyślałem, co mi wypada czynić, zwłaszcza, że mnie prześladowały jakieś złe przeczucia. W końcu postanowiłem wziąć ze sobą Benedetta; spodziewałem się, że czynne i surowe życie kontrabandzistów i ich niesłychana karność na pokładzie, zmienić zdołają charakter chłopca.
Wziąłem więc Benedetta na stronę i powiedziałem, że go zabieram ze sobą.
Pozwolił sobie powiedzieć wszystko do końca, a potem aż parsknął śmiechem, mówiąc:
— Czyś ty oszalał, mój wuju?... Tak mnie zazwyczaj nazywał gdy był w dobrym humorze — Głupibym być musiał chyba, gdybym zmieniał życie, które teraz prowadzę, na takie, jakie ty prowadzić musisz, to znaczy dobre i smaczne próżnowanie, na okropną pracę i trudy, w jakich ubiega twe życie. A mnie na co przepędzać noce na zimnie, lub prażyć się w upale dnia? Poco się kryć bezustannie i narażać na strzały i więzienie? By zyskać trochę pieniędzy? Ależ ja mam i bez tego! Czyż ich nie mam — ile ich tylko zapragnę? Assunta nie odważy się nigdy na to, by mi śmiała ich odmówić.
Osłupiałem na takie zuchwalstwo i na takie rozumowanie.
Pomyśleć tylko, że tak mówił chłopiec zaledwie dwunastoletni!
Benedetto powrócił więc do swoich towarzyszów, by się dalej bawić i widziałem zdaleka, jak mnie pokazywał palcem, a następnie kółka zakreślał na czole! Byłem dla niego skończonym głupcem.
— Wyborne dziecko!... rzekł z cicha do siebie Monte Chrtsto.
— Gdyby Benedetto był moim synem, być może, iż dałbym sobie z nim radę i naprowadził na uczciwą drogę, lecz ta myśl, iż mógłbym używać siły fizycznej względem dziecka, któremu zabiłem ojca — odbierała mi siły.
Prosiłem więc tylko bratowej, by ukrywała dobrze swe oszczędności, w interesie nieszczęśliwego chłopca przedewszystkiem, by ułatwieniem przewinień nie doprowadzać go na drogę zła.
Ja również ze swej strony obmyśliłem sobie plan, który powinien był uratować Benedetta.
Chłopiec był bardzo pojętny i zdolny. Jeżeli tylko chciał się uczyć, nauka z największą mu przychodziła łatwością. Postanowiłem przeto umieścić go, jako sekretarza na okręcie, u pewnego kapitana bardzo mi przyjaznego. Tym sposobem miałby pracę lekką i zostałby odcięty od złego towarzystwa.
Nagły wyjazd do Francji odroczył wykonanie projektu.
Wszystkie nasze operacje na ten raz miały mieć miejsce w Lyońskiej zatoce; jednak warunki pracy naszej z każdym dniem stawały się trudniejsze. Był to już rok 1829-y; kraj coraz bardziej do normalnych wracał stosunków, co za sobą pociągało i te smutne dla nas konsekwencje, iż straż celna coraz sprawniej działać zaczynała.
Wielki jarmark w Beaucaire czujność straży tej spotęgował jeszcze.
Mimo to, wyprawa nasza, początkowo, miała przebieg jak najpomyślniejszy. Bez najmniejszej przeszkody wpłynęliśmy na fale Rodanu, w naszej barce o podwójnym dnie, gdzie była ukryta kontrabanda, i dotarliśmy aż do Arles.
Gdyśmy tam stanęli, zaczęliśmy, korzystając z nocy, z pośpiechem wyładowywać nasze towary i przenosić je do miasta, przy pomocy ludzi, pozostających z nami w stosunkach, lub też oberżystów, u których mieliśmy nasze składy.
Czy dlatego, że ciągłe powodzenia znieczuliły nasz zmysł ostrożności, czy też z przyczyny, że zostaliśmy zdradzeni, dość że powinęła nam się noga. Pod wieczór dnia tego przybiegł do nas jeden z majtków, z zawiadomieniem, iż widział oddział celników, składający się z kilkunastu ludzi, który śpieszył w naszą stronę.
W jednej chwili byliśmy już wszyscy na nogach, ale niestety było już zapóźno. Statek nasz był widocznie pod obserwacją i nagle, jakby na komendę, został ze wszystkich stron otoczony.
W gronie celników, zalewających oba wybrzeża, dojrzałem kilku żandarmów. Do tchórzów nie należałem nigdy i odważnie zawsze potykałem się z każdym rodzajem wojsk, na widok żandarmów jednak ogarnął mnie strach i zacząłem się wycofywać z walki. Po chwili znalazłem się na spodzie okrętu, a następnie wymknąłem się przez okienko i rzuciłem się do wody; płynąłem rzeką dość długo, aż wreszcie wydostałem się na wody kanału, łączącego drogę wodną Beaucaire z Aiduesmortes.
Gdy się tam znalazłem, żadne niebezpieczeństwo już mi nie groziło. Płynąłem więc dalej cicho, z pełną wiarą, że będę uratowany, zwłaszcza że oberżysta utrzymujący tawernę na drodze pomiędzy Bellegarde a Beaucaire, jak już to panu hrabiemu wspominałem, był naszym przyjacielem.
Na nieszczęście moje oberża zmieniła właściciela. Nabył ją jakiś podstarzały człeczyna z Marsylii, który cały swój wielki majątek stracił tam na swem rzemiośle, a teraz próbował szczęścia na innej drodze. W tej to oberży i u tego człowieka miałem szukać schronienia.
— Jak się ten człowiek nazywał? — zapytał nagle Monte Christo, który od niejakiego czasu zaczął baczniejszą zwracać uwagę na opowiadanie Bertuccia.
— Nazywał się Kacper Kadrus, zaś za żonę miał kobietę ze wsi Carconte, którą wszyscy znali pod mianem Karkontki. Biedna ta kobieta była wiecznie chora, trapiła ją jakaś wewnętrzna gorączka.
— Było to tedy — zapytał raz jeszcze hrabia — około roku... jak powiadasz...
— W 1829 roku się to działo, panie hrabio, w miesiącu czerwcu. Dokładnie — dnia 3 czerwca.
— Aha! — odezwał się hrabia, głosem dziwnie zmartwionym, bezbarwnym — działo się to dnia 3 czerwca 1829 roku... Dobrze, mów dalej.
U Kadrusa tedy spodziewałem się znaleźć przytułek. Że jednak nigdy nie wchodziliśmy, my kontrabandziści, do żadnej z oberży zaprzyjaźnionych, przez główne drzwi, więc i w tym wypadku zakradłem się ostrożnie przez tylną furtkę, wiodącą do ogrodu, na tyłach domu się znajdującego. Liczyłem, że zawiadomię Kadrusa o wszystkiem, co się stało, przeczekam najgorsze chwile, przebiorę się i pożywię, a następnie bez względu na zapowiadającą się burzę, udam się w stronę Rodanu, by się dowiedzieć, co się stało z naszym statkiem?
Gdy wszedłem przez kuchnię do izby gościnnej, spostrzegłem z przerażeniem, że Kadrus ma gościa.
Wyglądał on na obcego, mieszkańca większych miast, na jeżdżącego po jarmarkach komisjonera; przypuszczenie to było tem prawdopodobniejsze, iż w Beaucaire odbywał się właśnie jarmark, na który zjeżdżali się zazwyczaj kupcy nawet z Paryża.
Gość ten przybył do zajazdu wraz z Kadrusem najwidoczniej i to jednocześnie prawie ze mną. Kadrus właściwie dopiero wchodził do pomieszczenia, prowadząc podróżnego.
— Hej, Karkontko! — zawołał, widząc izbę pustą zupełnie (ja byłem ukryty za okratowaniem) — ten zacny kapłan nie oszukał nas bynajmniej, nasz brylant jest prawdziwy!
Radosny okrzyk Karkontki, znajdującej się na górze, obił się po ścianach i wkrótce usłyszałem stąpania starej i chorej kobiety, po trzeszczących schodach.
— Czy aby jest to prawdą? zapytała.
— Czy prawda? — ależ ten pan oto, który tu przybył ze mną, a jest najznakomitszym jubilerem paryskim, chce go od nas kupić i daje pięćdziesiąt tysięcy franków za niego. Nie dowierza jednak opowiadaniu memu, w jaki sposób zostaliśmy panami klejnotu tego? Żąda przeto, dla pewności, abyś ty opowiedziała mu, w jaki to opatrznościowy zaiste sposób, brylant ten w nasze się dostał ręce?
W czasie tej małżeńskiej rozmowy jubiler rozglądał się uważnie po oberży, która całem swem urządzeniem świadczyła o ubóstwie jej właścicieli, będących niemniej posiadaczami klejnotu, który pochodzić mógł z książęcego jedynie skarbca.
— A więc zechciej mi pani opowiedzieć całe zdarzenie — rzekł jubiler, chcący skorzystać z nieobecności oberżysty, który zeszedł po wino do piwnicy, i sprawdzić, czy też opowiadanie obojga małżonków będzie zgodne we wszystkich szczegółach
— Boże! — rozpoczęła Karkontka — wypadek ten jest widocznem błogosławieństwem Nieba, na które przestaliśmy już liczyć w naszej niedoli. Wyobraź pan sobie, mój najdroższy panie, że mąż mój był w przyjacielskich stosunkach, przed piętnastoma mniej więcej laty, z niejakim Edmundem Dantesem. Ubogi ten majtek, o którym mąż mój zapomniał już zupełnie, jako o przyjacielu swej młodości, o małżonku moim nie zapomniał jednak, bynajmniej, i w więzieniu, na śmertelnem łożu już leżąc, zostawił mu ten brylant, który pan widziałeś.
— A jakim sposobem ów Dantes doszedł do posiadania tego brylantu? — zapytał jubiler — czyżby już przed wejściem do więzienia, był jego posiadaczem?
— O, nie, łaskawy panie! — odpowiedziała kobieta — w więzieniu dopiero stał się on jego własnością. W więzieniu mianowicie jakiś bogaty anglik, odsiadujący karę za jakieś przestępstwo polityczne, dał mu kamień ten za to, iż Dantes, w czasie choroby anglika, troskliwie go pielęgnował, opiekując się nim, jak synem. Anglik był szczęśliwszy, bo wyszedł na wolność, zaś biedny Dantes umarł w więzieniu nie ujrzawszy świata i nam zostawił ten brylant właśnie i zobowiązał zacnego kapłana, który go na śmierć przygotowywał, ażeby go nam doręczył. Kapłan ów zacny dopełnił tego zlecenia.
— Tak, zupełnie to samo i tamten gadał — zamruczał do siebie jubiler — jest więc bardzo możliwe, iż cała ta historja jest prawdziwą, aczkolwiek z pozoru bajką się wydaje. Chodzi więc teraz tylko o cenę, boć przecie nie mogę tym ubogim ludziom wypłacić całej istotnej wartości kamienia!
— Więc co chcecie państwo za ten kamień? — zapytał głośno.
— Jakto?... czyśmy się już nie zgodzili na cenę? — zawołał Kadrus, wychodzący właśnie z piwnicy, z butelką wina w ręku. — Przecież pan już przyobiecałeś mi dać 50.000 franków?
— Ależ to jakieś nieporozumienie! Ja dawałem 40.000 jedynie.
— Co, czterdzieści tysięcy? — zawołała Karkontka — upewniam pana, że na cenę tę nigdy się nie zgodzimy. Zacny ksiądz zapewniał nas, że brylant, bez oprawy, która też ma swą cenę, jest wart 50.000 franków.
— Jakże się ten ksiądz, rozdający po oberżach brylanty, nazywał?
— Ksiądz Bussoni.
— Więc to cudzoziemiec?
— Włoch z okolic Mantui, jak się zdaje.
— Proszę mi pokazać raz jeszcze ten klejnot. Muszę ściślej ocenić jego wartość, zanim zgodziłbym się wziąć go ostatecznie.
Wtedy Kadrus dobył z kieszeni maleńkie pudełeczko, otworzył je i podał pierścień jubilerowi.
— Kamień, panie hrabio, był wielkości laskowego orzecha i przypominam sobie doskonale, jak na jego widok chciwością rozbłysły oczy Karkontki.
— A ty, mój panie, pod drzwiami podsłuchujący, jakiego byłeś zdania o tych pięknych bajeczkach? — zapytał Monte Christo.
— Wierzyłem, bo znałem Kadrusa, jako uczciwego człowieka i wiedziałem, że nie był zdolny do kradzieży.
— Więcej to przynosi zaszczyt twemu sercu, aniżeli rozumowi — odpowiedział hrabia. — A czy znałeś kiedykolwiek tego Edmunda Dantesa, o którym mówili ci ludzie?
— Nigdy o nim jednego nie słyszałem słowa. Jeden ksiądz Bussoni coś wspominał, ale co? — już nie pamiętam.
— Dobrze, mów dalej.
— Otóż jubiler, gdy Kadrus mu dał do rąk pudełeczko, wydobył z kieszeni maleńkie stalowe szczypczyki i parę filigranowych ważek; następnie odjął oprawę złota i brylant ostrożnie umieścił na wadze.
— Dać mogę najwyżej 45.000 franków, ani centima więcej — rzekł jubiler, zwracając Kadrusowi pierścień i brylant wraz z pudełkiem — więcej nie jest on wart; a nawet żałuję, że dałem już tę cenę, ponieważ brylant, jak zobaczyłem w ostatniej chwili dopiero, ma skazę, co ogromnie obniża jego wartość. Trudno jednak, słowo się rzekło, więc go nie cofam. Daję 45.000 franków, czy bierzecie?
— Nie panie, bo brylant jest wart pięćdziesiąt tysięcy. Nie damy się oszukać — wybuchnęła Karkontka. — Umieść pan jednak kamień na swojem miejscu.
— A prawda, masz pani słuszność — powiedział jubiler i osadził z powrotem brylant w pierścieniu.
— Trudno — rzekł Kadrus, chowając pudełko do kieszeni — nie dasz pan, to da kto inny!
— Kto inny — odpowiedział handlarz — nie będzie prawdopodobnie tak łatwowierny, jak ja. Kto inny... bardzo wątpliwe, by uwierzył w te opowiadania, raczej pomyślałby, że jest rzeczą nader dziwną, że ubogi oberżysta jest posiadaczem klejnotu podobnej wartości. — Kto inny może nawet dać znać policji, a ta przedewszystkiem postarałaby się zabezpieczyć klejnot, a następnie rozpoczęłaby poszukiwać owego księdza Bussoni, zaś księża rozdający brylanty wartości trzech nieomal tysięcy luidorów, bardzo są rzadcy. Tem wszystkiem zainteresować się mogą wtedy sądy, osadzić pana w więzieniu, a jeżeli nawet uznają cię w końcu niewinnym i rozkażą wypuścić, po paromiesięcznym pobycie z więzienia, to brylant... napewno się gdzieś zawieruszy i już nigdy nie będziesz go oglądał.
Kadrus i Karkontka spojrzeli wtedy na siebie.
— Nie, panie, — powiedziała po chwili dłuższego milczenia Karkontka — my nie jesteśmy dość bogaci na to, byśmy mogli tracić pięć tysięcy franków.
— Jak pani chcesz, droga pani, — odpowiedział jubiler — ja przyniosłem ze sobą, jak widzisz, monetę brzęczącą!
To mówiąc, dobył z kieszeni worek złota.
Na ten widok Kadrus, oszołomiony widokiem złota i papierów, zwrócił się do żony i zapytał:
— Cóż ty na to?
— Ha!... cóż mamy robić!? Biednych skrzywdzą zawsze! Oddaj więc brylant, oddaj! — zawołała chrapliwym głosem Karkontka. — Bo jeszcze życzliwi, opowiedzieć mogą o brylancie tym... w policji choćby!
— A więc zgoda — rzekł Kadrus — przystajemy na czterdzieści pięć tysięcy franków, lecz dodasz do nich: dla żony złoty łańcuszek, zaś dla mnie srebrne spinki.
Jubiler bez jednego słowa dobył z kieszeni dość duże płaskie pudełko, wybrał żądane przedmioty, wartości około pięciu luidorów, a doręczając je małżonkom, powiedział:
— Spodziewam się, że teraz jesteście państwo już zupełnie zadowoleni z tranzakcji?
— E!... panie, — ksiądz Bussoni zapewniał nas, iż brylant jest wart 50,000 franków.
— Cóż to za nienasycony człowiek! — zawołał jubiler, wyrywając Kadrusowi pudełeczko z klejnotem z ręki — daję mu 45,000 franków gotówką, to znaczy przeszło dwa tysiące franków rocznego dochodu, faktycznie za nic, bo tylko za kamyk z odrobiną złota, a ten jeszcze narzeka!
— Lecz gdzie są owe 45.000 franków, gdzie one są? — zawołał Kadrus głosem zduszonym.
— Ależ je masz, przecież nie uciekam! — odpowiedział ze śmiechem jubiler i wyliczył na stół piętnaście tysięcy złotem, a trzydzieści asygnatami.
— Poczekaj pan, zapalę lampę — powiedziała Karkontka. — Licząc po ciemku, można się łatwo omylić.
Istotnie, w czasie tej rozmowy ciemności stawały się coraz większe, zwłaszcza że ciężkie, czarne chmury przysłoniły całe niebo. Burza, która groziła już od paru godzin, nadeszła nareszcie i pierwsze grzmoty huczeć zaczynały.
Przy świetle lampy Kadrus przeliczył złoto i papiery, a następnie oddał wszystko żonie, która raz jeszcze wzięła się do liczenia.
Blask złota i widok cennych biletów bankowych robił potężne wrażenie, tak że małżonkowie byli jak zahypontyzowani.
Jubiler również ze swej strony sycił się ogniami, jakie rzucał brylant w świetle lampy. Błyski klejnotu odwracały jego uwagę od widoku burzy, która także błyskawicami rzucała po niebie swe oślepiające światła.
— I cóż, czy wszystko w porządku? — zapytał jubiler.
— W porządku odpowiedział Kadrus — dajno pugilares, Karkontko, i worka poszukaj, — mówił dalej, zwracając się do żony.
Karkontka podeszła do szafy, wydostała jakiś skórzany worek i niemniej stary, zatłuszczony pugilares, do których schowała złoto i papiery.
— Aczkolwiek pan skrzywdziłeś nas — rzekł Kadrus — zechciej jednak zasiąść z nami do wieczerzy, którą panu proponujemy ze szczerego serca.
— Bardzo dziękuję — odpowiedział jubiler — jest jednak bardzo już późno, a ja muszę być dzisiaj jeszcze w Beaucaire. — To też dziewiąta dochodzi! Nie stanę w domu jak około jedenastej. Bądźcie więc zdrowi! A jeżeli wypadkiem ów ksiądz Bussoni kiedy znów was odwiedzi — nie zapominajcie o mnie. Adres mój w Paryżu: Palais Royal, sklep Nr. 42, przyjadę do was umyślnie, jeżeli będzie po co.
Silny grzmot przerwał mu mowę.
— Jakże pan pójdziesz w czas podobny? — zatroszczył się Kadrus.
— Nie boję się piorunów, drogi panie, a że trochę zmoknę — to także mi nie zaszkodzi.
— No, a chodzić po nocy, mając podobnie cenne rzeczy przy sobie, nie boisz się pan również?
— E, na złodziei to mam takie oto zabawki — odpowiedział handlarz, wyjmując z kieszeni parę nabitych krucic.
— Oto moje pieski, które nietylko szczekają, ale i ugryźć śmiertelnie potrafiłyby tych, którym zechciałoby się mego brylantu.
Małżonkowie spojrzeli na siebie ponuro. Widać jakaś jedna wspólna myśl narodziła się w ich głowach.
— Szczęśliwej podróży w takim razie — powiedział Kadrus.
— Dziękuję — odpowiedział jubiler.
Zabrał laskę, stojącą w kącie, na głowę włożył kapelusz i skierował się ku wyjściu.
Gdy otworzył drzwi — szalony wicher omal nie zwalił go z nóg.
— Piękny czas, do djabła! I pomyśleć, iż w taki czas przebyć mi przyjdzie parę kilometrów drogi!
— Zostań pan — zawołała Karkontka — prześpisz się u nas.
— Raz jeszcze dziękuję, muszę jednak bezwarunkowo być dziś jeszcze w Beaucaire.
— A więc dobranoc, w takim razie.
I Kadrus zbliżył się do drzwi, w chęci zamknięcia ich na noc za jubilerem.
— Nie widać, ni ziemi, ni nieba — rzekł już za drzwiami jubiler — powiedźcie, czy na lewo, czy też na prawo mam się zwrócić?
— Na prawo — odkrzyknął Kadrus — zbłądzić pan nie możesz, bo droga z obu stron wysadzona drzewami.
— Dziękuję, już się zorjentowałem — rozległ się głos, oddaleniem i wichurą przytłumiony.
— Zamykajże prędzej — rzekła Karkontka, nie lubię drzwi otwartych w czasie burzy.
— Zwłaszcza gdy są w domu pieniądze... nieprawdaż? — odpowiedział Kadrus, zamykając drzwi na dwa spusty i ryglując je starannie.
Gdy to uczynił, podszedł z pośpiechem do szafy, z której wyjął worek oraz pugilares i małżonkowie raz jeszcze wzięli się do liczenia pieniędzy.
Nigdy w życiu nie widziałem dwóch podobnych twarzy, tyle się w nich malowało chciwości! Ohydny był zwłaszcza wyraz twarzy Karkontki. Gorączkowe drżenie ożywiało tę napoły martwą twarz, zabarwioną w chwili tej kolorem ołowianym. Oczy gorzały straszliwie.
— Co też tobie przyszło do głowy — przytłumionym rzekła głosem — zapraszać go na noc?
— Cóż takiego?... Żal mi go było, ażeby w taki czas miał wracać do Beaucaire.
— Aha!... rzekła Karkontka z niepodobnym do opisania wyrazem twarzy, — a ja myślałam, że mu to proponowałeś z innych zupełnie przyczyn.
— Kobieto! kobieto! — zawołał Kadrus — co się z tobą stało? Jak mogła ci podobna myśl przyjść nawet do głowy?
— Myśl, myśl... gniewnym głosem zawołała Karkontka — gdybyś był mężczyzną, nie byłby on od nas wyszedł!
— Kobieto, jakżeż ty straszliwie obrażasz Boga! Zastanów się!... Posłuchaj!...
W tej chwili straszliwa, jasnobłękitna błyskawica oświeciła całą izbę i zahuczał grzmot ogłuszający, przewalając się długo w chmurach.
— Jezus, Marja!... krzyknęła Karkontka, żegnając się.
Wśród przerażającej ciszy, która zazwyczaj panuje po uderzeniu pioruna, rozległo się pukanie i ktoś poruszył klamką.
— Kto tam? — zawołał Kadrus, powstając z sofy i gorączkowo pakując do worka złoto i papiery — kto tam?
— To ja, jubiler!
— Widzisz — szepnęła Karkontka ze złowrogim uśmiechem — sam Bóg oddaje go w nasze ręce!
Kadrus, blady i drżący, padł z powrotem na sofę.
Karkontka przeciwnie, pewnym zupełnie krokiem podeszła do drzwi i otworzyła je.
Prosimy, panie, bardzo prosimy — rzekła.
— Doprawdy — zawołał jubiler, z którego strumieniami lała się woda, — widać, że sam djabeł nie chce, bym wracał do Beaucaire. Ofiarowałeś mi gościnę, panie Kadrus, a więc ją przyjmuję.
Kadrus, wybąkał parę słów bez związku, ocierając pot, spływający strumieniami z czoła.
Co do Karkontki, to ta najspokojniej zapraszała gościa w głąb izby.


ROZDZIAŁ VI.
KRWAWY DESZCZ.

Jubiler, wszedłszy, rzucił badawczym wzrokiem dokoła; nic jednak nie zauważył podejrzanego. Jeżeli miał nawet jakieś obawy, to zostały one stłumione.
Kadrus jedynie, który przytrzymywał rekami kupę złota i papierów, jakich nie zdążył jeszcze do worka wpakować, zwrócił jego uwagę.
— Jak widzę — rzekł jubiler głośno — nie byliście państwo dość pewni tego, czy wypłaciłem rzetelnie całą należność, aczkolwiek już przed mojem wyjściem dwukrotnie liczyliście wypłaconą wam gotowiznę.
— Nie o to nam bynajmniej chodziło — szczerze odpowiedział Kadrus — pieniądze te jednak spadły na nas tak bardzo niespodziewanie, iż nie możemy uwierzyć temu, ażby to była rzeczywistość.
Jubiler uśmiechnął się kącikami ust i zmienił temat rozmowy.
— Przybyłem do was, lecz obawiam się teraz, czy nie zrobię wam zbyt wielkiej subjekcji?...
— O, bynajmniej, jesteśmy panu bardzo radzi — rzekła wdzięcznie Karkontka — przysięgam panu, żeśmy bardzo radzi z pana powrotu.
— Gdzież mnie umieścicie?
— W pokoju na górze.
— Lecz jest to, być może, prywatne wasze pomieszczenie?
— O, to nic nie szkodzi, gdzieindziej się ulokujemy.
Kadrus ze zdumieniem spojrzał na żonę.
Jubiler zanucił jakąś aryjkę, grzejąc się przy kominku, na którym Karkontka przed chwilą rozpaliła ogień, rozniecony w tym celu, ażeby gość mógł się osuszyć.
Po pewnej chwili przyniosła i ustawiła na stole jakieś resztki nędznego obiadu, do którego dodała jedynie omlet, świeżo usmażony, ser, wino i owoce.
Kadrus tymczasem, już nie niepokojony przez nikogo, ułożył systematycznie bilety w pugilaresie, zaś złoto wsypał do worka i wszystko razem zamknął do szafy.
Z gościem nie rozmawiał i był widocznie przybity.
— Prosimy uprzejmie pana do posiłku, — czem chata bogata, tem rada...
— A państwo nie przekąsza?
— Nie jestem głodny — rzekł Kadrus.
— Bardzo późno jadłam obiad — odpowiedziała ciągle wdzięcząca się Karkontka.
— Więc ja sam mam zasiąść do stołu? — zapytał jubiler.
— My będziemy panu usługiwali — odpowiedziała Karkontka z takiem przymileniem, jakie może jeszcze nigdy nie gościło na jej twarzy.
Burza szalała bez przerwy.
— Czy słyszy pan? — zawołała Karkontka — na Boga!... dobrześ pan uczynił, że powróciłeś do nas.
— Może jednak burza przeminie; gdyby się tak uciszyło, wyruszyłbym natychmiast w drogę.
— Wiatr północno zachodni, — zawołał wstrząsając głową Kadrus — burza trwać będzie napewno do jutra.
I westchnął.
— Tem gorzej dla tych — odparł gość, odstawiając talerz po zjedzonym omlecie — którzy znajdują się teraz w drodze.
I zabrał się do sera.
Karkontka usługiwała mu z najbardziej staranną grzecznością, uśmiechając się bezustannie do gościa.
Za to Kadrus milczał, a gdy gość skończył wieczerzę, otworzył drzwi, a następnie powiedział:
— Burza o ile się zdaje, ucicha.
Lecz w tej chwili, jakby dla zaprzeczenia jego słowom, po oślepiającej błyskawicy, piorun uderzył tak blisko, że cały dom wstrząsł się w posadach, a silny powiew wichru, który się wdarł przez uchylone drzwi, zgasił lampę.
Nie było co więcej mówić. Kadrus więc zamknął drzwi a Karkontka od dogasających głowni zapaliła świecę, a podając ją gościowi, rzekła:
— Zechciej pan przejść do swego pokoju, musisz być bowiem bardzo znużony, i śpij spokojnie. Już powlekłam tam panu świeżą bieliznę.
Jubiler podniósł się i podszedł do okna, gdy się jednak przekonał, że deszcz i błyskawice potęgują się raczej, aniżeli uciszyćby się miały, powiedział swym gospodarzom dobranoc i poszedł na górę.
Przechodził nad moją głową i słyszałem każde stęknięcie, każde stąpnięcie jego kroków.
Karkontka odprowadziła go wzrokiem pełnym chciwości i żądzy. Kadrus uporczywie patrzył w ogień i nawet nie spojrzał w stronę odchodzącego gościa.
Ponieważ i ja byłem bardzo znużony i zmęczony, postanowiłem już nie wychodzić aż do jutra z tego domu; ze względu na gościa, nie chciałem znów opuszczać mej kryjówki, słusznie obawiając się, że rozmowa prowadzona o tak późnej porze, musiałaby zaniepokoić jubilera. Usadowiłem się w mem schowanku jak tylko było to możliwe najwygodniej, starając się zasnąć. Nie obawiałem się w tym domu niczego, nie miałem również żadnych podejrzeń, oczy me kleiły się więc coraz bardziej. Jak przez mgłę przeto widziałem już tylko to, co się działo w izbie.
Kadrus siedział przy stole; głowę miał pochyloną i obu rękoma zakrytą.
Karkontka w milczeniu czas bardzo długi spoglądała na niego; potem wzruszyła ramionami i usiadła naprzeciwko niego.
Dogorywający płomień ogarniał resztę dopalającego się drzewa, oświecając ponure wnętrze izby. Karkontka wpatrywała się w męża, a że ten siedział ciągle nieruchomo, w tej samej pozycji, trąciła go w ramię.
Kadrus wtedy najwidoczniej zadrżał. Potem zaczęła mówić, lecz czy to mówiła bardzo cicho, czy też sen morzył mnie coraz bardziej — dość, że nic nie słyszałem. Wystrzał z pistoletu i krzyk okropny obudziły mnie; następnie jakieś chwiejące się kroki odbiły się echem po izbie i jakieś ciężkie ciało upadło na schody, akurat nad moją głową.
Wszystko to słyszałem w pół śnie; słyszałem jakieś kroki, jakiś krzyk przytłumiony, jakąś walkę... lecz nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, czy dzieje się to w rzeczywistości, czy też tylko we śnie? Nareszcie jednak krzyk bardziej przejmujący przywrócił mi przytomność. Podniosłem się, oparłem na ręku, wreszcie otworzyłem oczy. Będąc jednak w grubych ciemnościach, nic dostrzec nie mogłem, podniosłem wreszcie rękę do czoła, na które, zdało mi się, że spada kroplami deszcz rzęsisty i obfity.
W domu tymczasem zapanowała absolutna cisza. Po dobrej chwili dopiero, usłyszałem chód mężczyzny po schodach; potem ktoś wszedł do gościnnej izby, przystąpił do kominka i od tlejących popiołów zapalił świecę.
Był to Kadrus, blady śmiertelnie, w pokrwawionej koszuli. Z zapaloną świecą poszedł ponownie na górę, a po chwili wrócił na dół, trzymając w ręku otwarte pudełeczko, w którem lśnił i połyskiwał brylant. Pudełeczko to po chwili rzucił, a następnie wyjął z pierścienia, który rzucił również, brylant, zawinął go w chustkę, którą okręcił następnie szyję. Gdy to zrobił, pobiegł pospiesznie do szafy, dobył z niej pugilares z papierami i worek ze złotem i schował to wszystko do kieszeni. Potem otworzył drzwi wejściowe i znikł w ciemnościach.
Wtenczas dopiero rozjaśniło mi się w oczach. Zrozumiałem wszystko i zacząłem gorzkie sobie czynić wyrzuty, że nie przeszkodziłem zbrodni. Pomyślałem przytem, że jubiler może żyje jeszcze, że może będzie można udzielić mu pomocy? Wyskoczyłem więc ze swej kryjówki, porwałem pozostawioną przez Kadrusa świecę i pobiegłem po schodach na górę.
U ich szczytu, napoprzek, leżało jakieś ciało; schyliłem się — był to trup Karkontki.
Wystrzał z pistoletu, który we śnie słyszałem, był rzeczywistością. Karkontkę ugodziła kula, szyję miała ona nawylot przebitą, a krew strumieniami płynęła z ran i z ust wpół otwartych.
Nie żyła ona bez najmniejszej wątpliwości; ciało już stygło. Poszedłem więc dalej. Pokój Kadrusów był w najokropniejszym nieładzie. Sprzęty na środku pokoju poprzewracane, na łóżku potargana pościel, wszystko to mówiło o zaciętej walce, jaka się tutaj toczyła. — Na ziemi, obok łóżka, leżał trup jubilera; trzy rany, jakie miał w piersiach, broczyły krwią; w czwartej ranie pozostawał nóż długi, kuchenny, utkwiony w ciele aż po trzonek.
Obejrzałem drugi pistolet; był nie wystrzelony, najwidoczniej proch w nim zamókł.
Podszedłem ponownie do jubilera, by się przekonać, czy istotnie już skonał? Gdy się doń zbliżyłem, spojrzał obłąkanym wzrokiem, poruszył ustami — i umarł.
Okropny ten widok do szaleństwa mnie omal doprowadził, uczułem potrzebę jaknajszybszej ucieczki stamtąd; rzuciłem się więc na schody i zsunąłem się z nich błyskawicą.
Gdy znalazłem się w izbie, — zdrętwiałem. Było w niej pięciu, czy sześciu celników oraz paru żandarmów.
Porwano mnie. Przerażony — nie stawiłem najmniejszego oporu. Chciałem powiedzieć parę słów w swej obronie, bełkotałem jednak tylko jakieś słowa bez związku.
Dostrzegłem, że celnicy i żandarmi mówili coś o mnie, wskazując na mą twarz i głowę, podniosłem rękę do czoła i spostrzegłem, że była cała czerwona od krwi. Ten deszcz ciepły, który spadał na mnie przez szpary w deskach schodowych, była to krew z ran Karkontki płynąca.
Wskazałem palcem miejsce, gdzie byłem ukryty.
— Co on chce tem wyrazić? — zapytał jeden z żandarmów — że chciał tamtędy, po dokonaniu morderstwa uciekać?
Wtedy zrozumiałem, że mnie biorą za mordercę! Odzyskałem momentalnie głos i siłę. Wyrwałem się z rąk dwóch ludzi, którzy mnie trzymali i krzyknąłem:
— To nie ja! To nie ja!
W odpowiedzi, wymierzono do mnie lufy karabinów.
— Jeżeli się poruszysz — zawołali — zginiesz natychmiast.
— Ależ to nie ja zabiłem? — krzyknąłem z rozpaczą.
— Opowiesz, jak to tam było, panu sędziemu w Nimes. Tymczasem ruszaj z nami. Jednę ci przytem damy radę: nie myśl o najmniejszym choćby oporze.
Nie miałem bynajmniej zamiaru, by opór stawiać, wyzuty z sił i przerażony. Włożono mi zresztą na ręce kajdany i tak doprowadzono do miasta.
O tem, bym się mógł uniewinnić — nie mogłem nawet marzyć. Zostałem schwytany przecież prawie na gorącym uczynku. Mógł mnie uratować jeden ksiądz Bussoni tylko, który dał Kadrusowi ów brylant, — o ile opowiadanie Kadrusów było notabene prawdziwe.
Minęły dwa miesiące i nic się w mem położeniu nie zmieniło. Sędziowie nie mogli nigdzie znaleźć owego księdza, a i Kadrus nie został schwytany.
Już miałem być sądzony, gdy dnia 8 września t. j. w trzy miesiące i pięć dni po wypadkach tych, ksiądz Bussoni zjawił się nagle u dozorcy więzienia, z żądaniem, aby go zaprowadzono do więźnia, który jak słyszał, chce się z nim widzieć. Dowiedział się o wszystkiem w Marsylji i pospieszył zadość uczynić memu żądaniu.
Pojmuje pan hrabia, z jakim przyjąłem go zapałem. Opowiedziałem mu wszystko, czego byłem świadkiem, pełen niepokoju, czy historja z brylantem była prawdziwa? Na szczęście, okazało się, iż było to wszystko prawda, większe nawet spotkało mnie szczęście, ksiądz Bussoni i memu opowiadaniu dał wiarę; uwierzył zapewnieniom mym, że nie ja byłem mordercą.
Wtenczas ujęty jego łagodnością i słodyczą, zobaczywszy przytem głęboką znajomość obyczajów naszego kraju, opowiedziałem mu, pod tajemnicą spowiedzi, wypadek w Auteuil, ze wszystkiemi szczegółami, jakie i panu z całą otwartością przedłożyłem. Przyznanie się do morderstwa, o które mnie nigdy nikt nie podejrzewał, utrwaliło w nim wiarę, iż w sprawie z jubilerem byłem ofiarą nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Po wysłuchaniu spowiedzi mej, ksiądz Bussoni pożegnał mnie, wlewając w serce me otuchę, dodając przytem, iż nie zaniedba uczynić wszystkiego, co będzie w jego mocy, byle tylko przekonać sędziów, że jestem niewinny.
Po jego bytności, zaczęto mnie traktować w więzieniu zupełnie inaczej.
W tym czasie i Kadrus został schwytany. Przyznał się do wszystkiego, zatajając jedynie, iż to żona go do spełnienia zbrodni namówiła.
Wtedy niewinność moja w jasnem stanęła świetle i zostałem bez sądu uwolniony.
Kadrus skazany został na galery do końca życia.
— I wtedy po opuszczeniu więzienia, zgłosiłeś się do mnie z polecającym listem księdza Bussoni?
— Tak jest, panie hrabio. Gdy opuszczałem więzienie, rzekł do mnie poczciwy ksiądz: pamiętaj, że rzemiosło kontrabandzisty zgubi cię wcześniej czy później, radzę ci przeto, abyś je porzucił.
— A z czegóż ja wyżyję, wielebny ojcze? — zapytałem — i nietylko ja, ale i bratowa moja?
— Jeden z moich penitentów ma wiele dla mnie szacunku i prosił mnie, bym mu wskazał człowieka godnego zaufania. Otóż mógłbym ciebie tam polecić...
— O, ojcze szanowny, jakże nieprzebranie jesteś dobry — zawołałem.
— Czy jednak mógłbyś mi przysiąc, że nigdy żałować nie będzie mej rekomendacji?
Podniosłem rękę, gotowy złożyć żadaną przysięgę.
— Nie trzeba, ufam ci i bez tego — odpowiedział — znam i cenię korsykanów, więc bez żadnych już trudności dam ci rekomendację.
I napisał ów list, jaki miałem zaszczyt podać panu hrabiemu, a dzięki któremu dostałem się do twego domu, panie hrabio. Jeżeli zaś tak się rozmowa nasza złożyła, to pozwolę sobie zapytać się pana hrabiego, czy ksiądz Bussoni miałby powody uskarżać się na mnie, że nie dotrzymałem danego słowa?
— Nie — odpowiedział hrabia — przyznaję z całą otwartością, że obowiązki swe spełniasz jak najlepiej i że jesteś nieposzlakowanie uczciwy, aczkolwiek nie we wszystkiem jestem z ciebie, panie Bertuccio, zadowolony.
— O, panie hrabio, proszę mi wskazać moje przewinienia?
— Tak jest, bo czyż się godziło nie wspomnieć mi nawet nigdy, że masz bratowę i przybranego syna?
— Niestety, panie hrabio, jeszcze ci nie opowiedziałem tej karty mego życia.
— Po wyjściu z więzienia, udałem się z największym pośpiechem na Korsykę, oczywiście, by uspokoić, pocieszyć i zobaczyć moją bratowę. Za przybyciem jednak do Rogliano zastałem cały dom w żałobie. Zdarzył mi się tam mianowicie wypadek, który pamiętny będzie na długo zapewne.
A oto co się stało. Bratowa moja, pamiętna moich uwag, zaprzestała dawać drobną monetę Benedyktowi. Pewnego dnia, po ostrzejszej z tego powodu sprzeczce, pogroził biednej mej Assunce pięścią i przez cały dzień nie pokazał się w domu.
Biedna kobieta, jak mi opowiadali sąsiedzi, cały dzień spędziła we łzach; nadszedł wieczór, potem noc, a ona się nie kładła, czekając na krnąbrnego chłopca.
O godzinie jedenastej przyszedł nakoniec; nie sam jednakże, lecz w towarzystwie dwóch przyjaciół. Assunta szczęśliwa, że chłopiec powrócił nakoniec, wyciągnęła do niego ręce, lecz ten odtrącił ją precz i zawołał:
— No, stara mów mi zaraz, gdzie masz pieniądze?
Sąsiad nasz najbliższy, Bartolomeo, był w dniu tym na nieszczęście w Bastja, jego żona jedynie była w domu, ona to widziała i słyszała wszystko.
Otóż gdy Benedykt w ten sposób się odezwał do swej przybranej matki, dwóch jego przyjaciół pochwyciło ją za ręce. Wtedy Benedykt pozamykał wszystkie okna i okiennice, a następnie wszyscy trzej oprawcy zatkali naprzód usta nieszczęśliwej kobiecie, a następnie zaczęli się nad nią znęcać w najstraszniejszy sposób; nakoniec postawili ją na rozżarzonych głowniach, ażeby tym sposobem wymusić na nieszczęśliwej ofierze zeznanie, gdzie przechowuje szczupłe swoje zasoby? Aż nakoniec suknie zapaliły się na biednej kobiecie; widok ten przestraszył morderców tak, że uciekli.
Assunta cała w ogniu pobiegła za nimi, lecz zastała drzwi już zamknięte, chciała ratować się oknem, lecz okazało się ono z tyłu podparte. Zaczęła krzyczeć o ratunek, ale wkrótce ucichł jej głos...
Gdy w jakieś kilkanaście minut przybyła pomoc, sprowadzona przez żonę Bartolomea, wszelki ratunek okazał się już spóźniony.
Benedykt znikł. Od tego czasu nie słyszałem o nim nic.
Wobec tego, czy pan hrabia rozumie teraz, dlaczego jednem słowem nie wspomniałem nigdy o mej rodzinie? O Benedykcie — bo przepadł bez wieści, o bratowej — bo umarła...
— A jakie jest twoje mniemanie, o ciosach, które spadły na ciebie? — zapytał Monte Christo.
— Że to była kara za mój grzech zabójstwa. Ale przecież, mój dobry panie, ten Villefort to był łotr.
— I ja tak myślę — szepnął posępnie hrabia.
— Teraz — pojmujesz, panie, mój przestrach, na widok tego domu, tych drzew i tej murawy? One widziały zbrodnię moją, za którą już mnie spotkała tak straszna kara. A być może przecież, że to jest dopiero początek mej pokuty. Wszystko jest możliwe.
— Istotnie, wszystko jest możliwe — rzekł Monte Christo, podnosząc się z ławki — to nawet — dodał zcicha — że prokurator królewski nie umarł dotąd. Ksiądz Bussoni dobrze zrobił, że cię do mnie przysłał, tyś również zrobił dobrze, żeś mi historję swego życia opowiedział, dzięki temu bowiem, nie będę cię nigdy odtąd nawet o cień zła podejrzewał. Co się zaś tyczy Benedykta, to czyż nigdy nie próbowałeś szukać jego śladów?... nie starałeś się nigdy dowiedzieć, co się też z nim stało?
— Nigdy. A gdybym nawet wypadkiem się dowiedział, gdzie się on znajduje, to, zamiast go szukać, uciekałbym od niego, jak od potwora. Na szczęście nigdy o nim nic nie słyszałem i pieszczę się myślą, że może już nie żyje.
— Nie ciesz się przedwcześnie, mój Bertuccio — rzekł hrabia — źli nie giną tak łatwo. Bóg bierze nawet ich czasem pod opiekę, aby się narzędziem Jego pomsty stali!
— Nie wiem, lecz i to możliwe — odpowiedział Bertuccio. — Ja o to jeszcze proszę Boga, bym go już nigdy w życiu nie zobaczył.
— A teraz — dodał intendent, nisko schylając głowę, wiesz już o mem życiu wszystko. Dziś, możesz być, tu na ziemi, mym sędzią, jak Bóg będzie nim kiedyś, gdy opuszczę już ten padół bólu i łez. A teraz, panie hrabio, czy nie znalazłbyś dla mnie jakiegoś słowa pociechy?
— Mogę ci powtórzyć to jedynie, co ci mógł, a więc zapewne i powiedział ksiądz Bussoni: Villefort zasługiwał niewątpliwie na karę za to, co zrobił, a i za wiele innych złych czynów, o których ty nie wiesz, bo wiedzieć nie możesz. Benedykt, jeżeli jeszcze żyje, posłuży właśnie i być może, za narzędzie zemsty Bożej, a potem, z kolei i sam karę poniesie. Na tobie jeden tylko ciąży zarzut, a raczej — ten jeden wyrzut robić sobie możesz: dlaczego, wyrwawszy dziecię z objęć śmierci, nie oddałeś go matce? W tem cała twoja wina, Bertuccio.
— Przyznaję, panie i już niejednokrotnie bolałem nad tem, tak jest, to moja bardzo wielka wina, to mój grzech śmiertelny, za który niema pokuty dość wielkiej, ten czyn rzucił cień hańby na moje całe uczciwe życie; lecz nie uczyniłem tego z pobudek istotnie niskich, nikczemnych może nawet. Poprostu lękałem się, że oddając dziecię, zostanę schwytany i ukarany śmiercią za zabójstwo. A ja tak chciałem żyć! O, nie jestem godzien mego brata, to był naprawdę człowiek mężny i bohaterski.
Bertuccio zakrył twarz rękoma. Monte Christo wlepił weń wtedy wzrok pełen siły i badawczy.
Po chwili rzekł Monte Christo głosem uroczystym:
— Zanotuj dobrze w swej pamięci, Bertuccio, słowa, które zawsze miał na ustach ksiądz Bussoni: „wzsystkie boleści, najkrwawsze, koją się wreszcie pod wpływem czasu, zanikają w mgle oddalenia“.
A teraz, panie Bertuccio, pozostaw mnie samego. Chciałbym się przejść po tym ogrodzie samotny. Od ciebie bowiem się dowiedziałem, że ten dom i ten ponury ogród są pełne mar i widziadeł. Umarli mieszkają tutaj. Stare zaś kroniki uczą, że zmarli, w przeciągu sześciu tysięcy lat nie wyrządzili tyle złego, ile w jednym dniu żywi wyrządzają!
Idź więc mój Bertuccio, i śpij spokojnie.
— Jeżeli spowiednik twój, ksiądz Bussoni, nie rozgrzeszy cię w twej uroczystej chwili, — mnie przywołaj, a wtedy, jeśli żyć będę, wynajdę dla ciebie słowa, które ukoją i ukołyszą twą duszę, odlecieć mającą w tę wielką, bez kresu podróż, która nazywa się wiecznością.
Bertuccio skłonił się hrabiemu i oddalił się — cichy, smutny, ale i pokrzepiony na duszy.
Monte Christo pozostał sam. Po dłuższej chwili bezruchu i milczenia, zaczął mówić do siebie cicho:
— Tu, pod tym klombem, miał być grób, tutaj drobne ciałko nowonarodzonego dziecięcia zostało złożone. Tam oto, znajdują się drzwiczki, przez które wpadł zbrodniarz, rzucający do grobu żywe dzieciny... Notatek robić nie potrzeba, któżby był zdolen zagubić je w pamięci?!...
I hrabia zmierzywszy jeszcze parokrotnie krokami ogród, wsiadł bez słowa do powozu. Bertuccio, nie chcąc przerywać zamyślenia hrabiego umieścił się na koźle.
Tegoż jeszcze wieczora, po powrocie do pałacu na Polach Elizejskich, hrabia zrobił przegląd całego apartamentu. W czasie przeglądania jego poszczególnych salonów, hrabiemu towarzyszyli jedynie Ali i Bertuccio. Ten ostatni otrzymał parę poleceń, dotyczących zmian poszczególnych: bądź mebli, bądź dzieł sztuki. Następnie wyjął zegarek i rzekł do nubijczyka:
— Dochodzi już dwunasta. Haide powinna była już przybyć. Czy uprzedzono o tem służebną francuzkę?
Ali wyciągnął rękę, wskazując na drzwi wiodące do apartamentów, zarezerwowanych dla greczynki. Były one tak odosobnione, że po zasłonięciu drzwi tych — przejść było można cały pałac i nie wpaść na myśl, że tam właśnie, po za drzwiami temi, znajdują się jeszcze: salon, pokój sypialny i buduar.
Ali, po wskazaniu drzwi, podniósł do góry trzy palce.
— Aha! — zawołał Monte Christo, obznajmiony już z gestykulacjami niemowy — więc są tam trzy pokoje dla Haide przeznaczone?... Doskonale!
Że jednak w tejże chwili rozległ się głos odźwiernego i zaskrzypiały zawiasy otwieranej bramy, hrabia nie miał już czasu na obejrzenie pokojów przeznaczonych dla greczynki, skinął więc tylko Alemu głową i wyszedł.
Gdy znalazł się w przedsionku, powóz podróżny już stał przed pałacem. Hrabia wtedy podał rękę wysiadającej kobiecie, spowitej w płaszcz jedwabny, jasno-zielonego koloru. Kobieta ta, młoda i piękna, gdy już stanęła na ziemi, zatrzymała w swej podaną sobie rękę i ucałowała ją z wyrazem szacunku i przywiązania.
Ali, ze srebrnym kandelabrem w ręku, przeprowadził następnie greczynkę do jej apartamentu, u drzwi wejściowych którego hrabia pożegnał paroma życzliwemi słowy piękną greczynkę i udał się do tej części pałacu, która dla niego została przeznaczona.
O godzinie pierwszej wszystkie światła w całym domu były pogaszone i wszystko pogrążyło się w sen.


ROZDZIAŁ VII.
NIEOGRANICZONY KREDYT.

Nazajutrz, około godziny drugiej po południu, przed pałac hrabiego zajechał powóz, zaprzężony w przepyszną parę ogierów pełnej krwi angielskiej.
Wysiadł z niego jakiś mężczyzna w surducie granatowym, z guzikami obszytemi jedwabną materią tego samego koloru, w białej kamizelce, na której się zwieszał bardzo gruby i ciężki łańcuch złoty od zegarka, i w pantalonach orzechowego koloru. Czarne włosy przybysza były zafryzowane i spadały nisko na czoło, co dawało wrażenie, iż była to peruka. Lat mógł mieć około pięćdziesięciu pięciu, lecz znać było wysiłki, iż chciałby uchodzić za czterdziestoletniego.
Gdy powóz już stanął, wtedy przybyły posłał gnoma do odźwiernego, z zapytaniem, czy hrabia Monte Christo przyjmuje?
Sam zaś ze szczególną uwagą przyglądać się zaczął pałacowi.
Oko żywe, chytry wyraz twarzy, usta wąskie i zaciśnięte, wystające kości policzkowe, czoło wklęsłe i wcale nie arystokratyczne uszy — nie robiły najlepszego wrażenia. Ogromna brylantowa szpilka w krawacie i czerwona wstęga przy klapie surduta — dopełniały portretu.
Gnom, spełniając rozkaz, zapytał przedewszystkiem, czy tutaj mieszka hrabia Monte Christo?
— Tak jest, — odpowiedział odźwierny. — Ale...
I spojrzał na Alego pytającym wzrokiem — ale... pan hrabia nie przyjmuje nikogo.
— W takim razie proszę oddać ten bilet panu hrabiemu i powiedzieć, że pan mój, baron Danglars, jadąc na posiedzenie Izby, pragnął złożyć hrabiemu swe uszanowanie.
— Ja nie jestem przy osobie pana hrabiego — odpowiedział odźwierny, — to należy do obowiązków kamerdynera.
Gnom wrócił z niczem do powozu.
— No cóż? — zapytał Danglars.
Gnom, zawstydzony przyjęciem, jakiego doznał, opowiedział całą rozmowę.
— A to jakiś książę, ten pan, którego tylko hrabią nazywają. Mniejsza o to jednak, ponieważ on do mnie ma interes, a nie ja do niego, więc niewątpliwie zobaczę go u siebie. I niezadługo, bo będzie ten pan, myślę, potrzebował pieniędzy.
I Danglars rzucił się w głąb powozu, dając rozkaz głosem tak doniosłym, że go na całej ulicy dosłyszano.
— Do izby deputowanych!
Hrabia Monte Christo całą tę scenę widział z okna, za firankami ukryty.
— A!... powiedział do siebie — niesmaczny to bardzo typ i szkaradnego charakteru człowiek! Cóż to za próżność, marna pycha i parwenjuszostwo!
— Hej tam! — zawołał, uderzając w srebrny dzwonek.
Ukazał się Ali.
— Poproś mi natychmiast Bertuccio — dał rozkaz.
Nie upłynęła minuta, a już intendent stawił się na rozkazy.
— Co pan hrabia sobie życzy? — zapytał.
— Czy widziałeś powóz i konie, które przed chwilą stały przed pałacem?
— Widziałem, panie hrabio, bardzo ładne konie.
— Co to znaczy, panie Bertuccio?! — zawołał hrabia zagniewanym głosem — powiedziałem ci przecież, że życzeniem jest mojem, by najpiękniejszy zaprzęg w Paryżu w mojej się znajdował stajni... Widzę zaś, że ktoś ma konie piękniejsze od moich. Co to ma znaczyć?... powtarzam!
Na widok zmarszczonych brwi i drgającego gniewem głosu, Ali schylił głowę i pobladł.
— Tyś nie winien temu, mój dobry Ali — powiedział hrabia, po arabsku, z taką słodyczą, że pozazdrościćby jej mogła najlepsza kobieta — ty się przecież nie możesz znać na pełnej krwi anglikach!
Uśmiech szczęścia rozjaśnił twarz nubijczyka.
— Panie hrabio! — ośmielił odezwać się Bertuccio — konie te, które pan widział przed chwilą, nie były na sprzedaż.
Monte Christo wzruszył ramionami.
— Trzeba ci wiedzieć, panie intendencie, że wszystko na świecie można kupić, trzeba tylko płacić!
— Pan Danglars zapłacił za tę parę 16.000 franków, panie hrabio.
— A więc należało mu zaproponować za nie trzydzieści dwa tysiące, jest to bankier, więc by ci za tę sumę sprzedał je na pewno. Bankier bowiem nie opuszcza nigdy sposobności podwojenia kapitału.
— Czy pan hrabia mówi to na serjo? — zapytał Bertuccio.
Monte Christo spojrzał na intendenta zdziwiony.
— Dziś przed wieczorem mam do złożenia pewną wizytę i życzę sobie, abym te właśnie konie miał u powozu i w nowych szorach.
Bertuccio skłonił się i odszedł bez słowa. U drzwi już będąc, zatrzymał się jednak:
— O której godzinie pan hrabia ma zamiar wyjechać?
— O piątej.
— Ośmielam się zwrócić uwagę pana hrabiego, że teraz, jest godzina dwunasta — odezwał się nieśmiało Bertuccio.
— Wiem o tem — spokojnie odpowiedział hrabia.
Zaś, zwracając się do Aliego, powiedział pogodnie:
— Każ wszystkie konie przeprowadzić przed panią, by sobie wybrała, które jej przypadną do gustu. Zapytaj pani również, czy zechce dziś zasiąść razem ze mną do stołu? Jeżeli tak, to dasz rozkaz, by nakryto w jej jadalnym pokoju. Możesz teraz odejść, przyślesz mi tylko lokaja.
Zaledwie Ali znikł, już lokaj był na rozkazy.
— Mój Baptysto!... zwrócił się do niego hrabia, — rok już jesteś w moim domu, jest to zwykły okres czasu, jaki pozostawiam sobie, ażeby poznać swą służbę. Spodobałeś mi się.
Baptysta skłonił się pokornie.
— Chodzi teraz o to, czy i ja znalazłem uznanie w twych oczach?
— O, panie hrabio! — zawołał pospiesznie Baptysta.
— Słuchajże do końca. Masz pensji 1,500 franków rocznie, to jest tyle, ile bierze dobry i mężny oficer, narażający codzień swe życie; masz stół taki, jakiego pragnąłby niejeden z szefów biura, mający pracy z pewnością więcej od ciebie. Jesteś sługą, a masz służbę na swe rozkazy, która myśli o twem pożywieniu, troszczy się o twą bieliznę i wszystkie wygody. Oprócz tych tysiąca pięciuset franków pensji, okradasz mnie, przy zakupach dla mnie ubrań, bielizny i obuwia, conajmniej na drugie 1,500 franków rocznie...
— O, panie hrabio!
— Nic nie szkodzi, ja się o to nie gniewam, bynajmniej, mój Baptysto, bardzo dobrze to bowiem pojmuję, pragnałbym jednak, żeby już na tem był koniec; lepszego miejsca jak to, które ci los nadarzył, nie znajdziesz nigdzie. Ja na moich ludzi nie gniewam się i nigdy nie mam dla nich przykrych wyrazów, przewinienie jednak przebaczam raz tylko jedynie. To sobie zapamiętaj. Przyjmij do wiadomości i to również, iż gdybym się dowiedział, że gdziekolwiek źle o mnie mówisz, krytykujesz moje postępowanie, lub mnie śledzisz — w jednej chwili będziesz wypędzony. Ja raz przytem ostrzegam moich służących, ciebie już ostrzegłem! A teraz możesz odejść.
Przemowa ta, wygłoszona przed Alim, który zresztą nie rozumiał ani słowa po francusku, wywarła na Baptyście ogromne wrażenie.
— Starać się będę usilnie, ażeby pan hrabia był ze mnie zadowolony — odpowiedział Baptysta, kłaniając się uniżenie — jako wzór wezmę sobie pana Aliego.
— Nie będzie to właściwe — odpowiedział hrabia z mrożącym chłodem — Ali ma wiele wad, obok wielkich przymiotów, nie trzeba więc, abyś brał z niego przykład. Zresztą Ali nie jest moim służącym, on jest moim niewolnikiem. Gdyby Ali popełnił jakiś błąd, nie oddaliłbym go, lecz bym go zabił.
Baptysta spojrzał zdumiony.
— Sądzisz może, że żartuję — i hrabia powtórzył Alemu po arabsku, co powiedział po francusku Baptyście.
Ali wysłuchał, uśmiechnął się, zbliżył się do swego pana i z niewolniczem poddaniem ucałował jego ręce.
Tak zakończyła się rozmowa cudzoziemskiego pana z francuskim sługą.
Pod wrażeniem usłyszanych słów Baptysta wyszedł w ukłonach. Hrabia zaś długo jeszcze pozostawał w gabinecie rozmawiając z Alim.
O godzinie piątej hrabia trzykrotnie uderzył w dzwonek.
Jedno uderzenie przywoływało Alego, dwa Baptystę, trzy — Bertuccia.
Intendent zjawił się natychmiast.
— Konie już są?
— Stoją przed pałacem, gotowe na rozkazy — odpowiedział Bertuccio. — Czy i ja pojadę z panem hrabią?
— Nie, jedynie Ali i Baptysta.
Monte Christo, po zejściu na dół, zanim wsiadł do powozu — obejrzał stojące w zaprzęgu konie, które mu się tak bardzo podobały rano, przy powozie Danglarsa.
— Konie te istotnie są wspaniałe, dobrze więc, że je kupiłeś; szkoda tylko, że tak późno.
— Panie hrabio — odparł Bertuccio — nie przyszło mi to kupno zbyt łatwo. Zapłaciłem za nie bardzo drogo.
— Czy dlatego są mniej piękne? — zapytał hrabia, wzruszając ramionami.
— Jeżeli pan hrabia jest z nich zadowolony, to już wszystko dobrze. Dokąd pan hrabia rozkaże jechać?
— Na ulicę Chausse d‘Antin, do barona Danglarsa.
— Ale, ale, zaczekaj no jeszcze, mój panie — rzekł Monte Christo, cofając się do przedsionka — chciałbym nabyć dobra w Normandji, koniecznie nad brzegiem morza, między Hawrem a Boulogne: warunek jeden, by w majątku tym był jakiś najmniejszy choćby port, jakaśkolwiek najmniejsza choćby przystań, gdzieby korweta moja znaleźć mogła schronienie. Statek wtedy musi być zawsze do wyjazdu gotowy. Korweta jest już w drodze do północnych brzegów Francji, wszak prawda?
— Tego samego dnia, gdyśmy wyjeżdżali z Marsylji, wypłynęła na morze.
— A jacht?
— Otrzymał rozkaz zatrzymania się w Kadyksie.
— No, a statek parowy?
— Znajduje się w Chalons.
— Gdy nabędziesz już dobra, pozakładasz pomiędzy Normandją a Paryżem, w odstępach dziesięciomilowych stacje na których dzień i noc czekać będą konie.
— Może być pan hrabia pewien, że stanie się zadość jego woli.
Hrabia wtedy wsiadł do powozu, który bardzo szybko stanął przed domem bankiera.
Danglars przewodniczył właśnie zebraniu akcjonarjuszy jednej z dróg żelaznych, gdy zawiadomiono go o przybyciu hrabiego Monte Christo. Sesja była już prawie na ukończeniu.
Gdy Danglars usłyszał nazwisko hrabiego, podniósł się natychmiast.
— Panowie darują — rzekł, zwracając się do zebranych, pomiędzy którymi było wielu członków Izby i Senatu — że muszę ich opuścić, lecz właśnie dom Thomson i French w Rzymie polecił mi hrabiego Monte Christo, otwierając mu na mój dom nieograniczony kredyt. Jest to polecenie tak niezwykłe, że aż śmiesznem się wydaje, to też muszę względem niego zachować pewną rezerwę, a przedewszystkiem poznać tego hrabiego. Możliwe bowiem, iż jest to tylko jakieś nieporozumienie.
Powiedziawszy to, skłonił się z miną nadętą i wyszedł, kierując swe kroki do najbogatszego salonu, białego ze złotem, swych apartamentów, do którego polecił wprowadzić hrabiego Monte Christo, na wypadek gdyby ten przybył.
I hrabia był istotnie zdumiony, gdy ujrzał porozwieszane w salonie nieudolne kopie Albana i Fottora, które, jak się zdaje, uchodzić chciały za oryginały. Zdziwiony był również obfitością złoceń, które aż kapały z mebli i sufitu.
Na bardzo głośny krok barona przy wejściu, hrabia Monte Christo się odwrócił.
Danglars wtedy lekkiem skinieniem głowy powitał przybyłego i dał znak, by ten usiadł na krześle złoconem, a obitem białym atłasem, również przetykanym złotem.
Hrabia w milczeniu zajął wskazane miejsce.
— Czy mam zaszczyt mówić z panem Monte Christo? — zapytał Danglars.
— A ja czy mam honor widzieć przed sobą pana barona Danglarsa, kawalera Legji honorowej i członka Izby deputowanych?
Monte Christo wypowiedział wszystkie tytuły, wypisane na karcie wizytowej Danglarsa.
Danglars uczuł przycinek i zagryzł wargi.
— Zechce mi pan darować — rzekł — iż nie wymieniłem tytułu: wiadome jest jednak panu niewątpliwie, iż żyjemy pod rządem gminowładnym, a także, iż ja jestem reprezentantem tego właśnie ludu.
— I dlatego właśnie — odpowiedział Monte Christo — utrzymujesz pan zwyczaj tytułowania się baronem, nic nie chcąc wiedzieć o tem, iż inni są hrabiami.
— O, ja bardzo mało dbam o swój tytuł — odpowiedział Danglars niedbale — mianowali mnie baronem i zrobili kawalerem Legji honorowej, za pewne wyświadczone przysługi, ale...
— Ale pan, panie baronie, zrzekasz się tytułów tych, jak ongi zrzekli się ich Montmorency i Lafayette?... Piękne jako wzór wziąłeś sobie przykłady...
— No, ja nie tak zupełnie się ich zrzekłem — odpowiedział z widocznem zakłopotaniem Danglars — pojmiesz pan... dla służby... jest to...
— Aha!... Tym sposobem tytułujesz się pan jaśnie wielmożnym dla swych służących, dla dziennikarzy jesteś wielmożnym, wreszcie dla urzędników w Izbie — obywatelem. Są to odcienie bardzo subtelne i bardzo właściwe przy rządach gminowładnych, jak się, baronie, wyraziłeś...
Danglars ponownie przygryzł sobie wargę, a widząc, iż na tem polu nie dorówna hrabiemu Monte Christo, przeszedł na teren lepiej mu znany.
— Panie hrabio — rzekł z ukłonem — odebrałem list z podpisem przedstawicieli domu Thomson i French.
— Jestem bardzo szczęśliwy z tego powodu, panie baronie. O, niech mi pan pozwoli tak się tytułować, jak go tytułują jego słudzy! Otóż nieskończenie rad jestem, powtarzam, z tego, iż list ten otrzymałeś.
— Otrzymałem go, lecz nie pojmuję dobrze jego treści.
— I cóż ja na to panu, panie baronie, poradzę!?
— Z tej właśnie przyczyny pozwoliłem sobie niepokoić pana hrabiego dziś rano.
— Bardzo mi przykro, iż nie mogłem go przyjąć, lecz teraz jestem cały do jego usług. O cóż więc chodzi?
— Otóż list ten otwiera panu, panie hrabio, kredyt nieograniczony na mój dom w Paryżu.
— I cóż w tem widzisz, panie baronie, niejasnego, czy niezrozumiałego?
— Nie pojmuję znaczenia określenia: „kredyt nieograniczony“.
— Cóż w tem nie jasnego? Czy to wyrazy nie francuskie może?
— Panie hrabio! nie chodzi tutaj o niejasności stylistyczne, lecz o nieścisłość określenia w pojęciu bankowem.
— Czyżby dom Thomson i French — zapytał Monte Christo najniewinniejszym z pozoru tonem, pod którym jednak taiło się szyderstwo — nie był dość pewnym wypłat ze strony pana barona? Do djabła!... zrobiłoby mi to pewną różnicę, mam tam bowiem nieco gotowizny...
— O, niechże się pan uspokoi! W kołach bankowych jestem uważany jako „dosyć“ pewny — odpowiedział Danglars z uśmiechem nieco żartobliwym — znaczenie słowa „nieograniczony“ jest jednak tak ogólnikowe...
— Bo jest niczem nieograniczone! Czy tak? Nie znaczy to nic innego, jak to, iż jeżeli dom Thomson i French jest na drodze popełnienia niedorzeczności, to dom barona Danglarsa niema zamiaru iść w jego ślady.
— Nie rozumiem pana, panie hrabio?!
— A jednak jest to jasne. Panowie Thomson i French podejmują się interesów, które nie dają się ująć w koło cyfr zamkniętych, pan baron Danglars natomiast dla swych interesów ma określone granice... Jest to małostkowe, kramarskie, ale za to bardziej pewne.
— Łaskawy panie — z pychą odpowiedział bankier — moich kas jeszcze nikt nigdy nie przeliczał.
— A więc ja... robię to pierwszy — zaznaczył zimno Monte Christo. — Trudności, jakie mi pan robisz zakrawają na wahanie się, na obawę, czy aby kasy banku pana byłyby zdolne zadość uczynić mym żądaniom...
Danglars po raz trzeci przygryźć musiał wargę. Przybyły cudzoziemiec już po raz drugi pokonał go i to, ostatnio, na jego własnym terenie!
Wytworna grzeczność hrabiego graniczyć się zdawała bardzo blisko z tem, cośmy zwykli nazywać impertynencją.
— Panie hrabio — odezwał się Danglars, po dłuższej chwili milczenia — możebyś zechciał objaśnić mnie w słowach bardziej konkretnych, jakie są twoje żądania, jakie sumy masz zamiar podnieść z kas mego banku?
— Szanowny panie — odpowiedział twardo Monte Christo — zażądałem kredytów nieograniczonych u bankierów moich właśnie dlatego, iż sam określić nie jestem zdolen, ile mi będzie potrzeba?
Gdy Danglars usłyszał te ostatnie słowa uczuł się pewniejszym; rozparł się więc w krześle i rzekł z uśmiechem zarozumiałości i pychy:
— No, mogę pana upewnić, że bez obawy żądać ci wolno sum nieograniczenie prawie wielkich. Choćbyś zażądał miljona — kasy moje w każdej chwili sumę tę ci wypłacą!
— Co pan mówi? — zapytał Monte Christo.
— Mówię — powtórzył Danglars tonem pewności, aż do głupoty posuniętej, — że możesz pan żądać miljona!
— A cóż jabym z miljonem począł? — odrzekł hrabia. — Boże... gdybym potrzebował marnego miljona jedynie, nie kazałbym sobie otwierać nieograniczonego kredytu u pana! Co to jest miljon? Dla mnie zwłaszcza!
Przy słowach tych Monte Christo wyjął z bocznej kieszeni surduta mały pugilaresik, w którym, pomiędzy wizytowemi kartami były umieszczone dwa czeki, na okaziciela, na sumę 500,000 franków każdy.
Człowieka tego rodzaju jak Danglars należy zgnieść, przytłoczyć, nie zaś drażnić jedynie. To też to pokazanie fortuny, tak niedbale noszonej, wywarło skutek pożądany; bankier zachwiał się w swej bucie i wytrzeszczył na Monte Christo obłąkane zdumieniem oczy.
Zaś Monte Christo przeszył go straszliwem spojrzeniem.
— Widzę teraz — rzekł — panie baronie, że pan nie ufasz domowi Thomson i French! Jest to, aż nazbyt wyraźne. Jest to dosyć rzadkie w bankowych stosunkach, ale ja ten wypadek przewidywałem i odpowiednio się zabezpieczyłem. Mianowicie mam podobne jak do pana listy: jeden domu Arsein i Eskeles w Wiedniu, na barona Rothszylda i drugi firmy Baring, w Londynie, na dom P. Laffite‘a. Powiedz więc pan wyraźnie, że ten interes jest zbyt wielki dla ciebie, a udam się do jednego z tych domów.
Danglars po raz trzeci został zwyciężony. Wziął do ręki listy bankierów powyżej wymienionych, sprawdził autentyczność podpisów, jak najbardziej skrupulatnie, co było już widoczną obrazą hrabiego, i z uczuciem przygnębienia oddał je ich właścicielowi.
— Te trzy podpisy, szanowny panie hrabio — wykrztusił — są warte — miljony! Trzy nieograniczone kredyty, na trzy nasze największe domy!
— Taki dom, jak pański, panie baronie, nie może dziwić się podobnym listom — rzekł Monte Christo z uprzejmością jak najbardziej wyszukaną. — Wracając jednak do sprawy. Czy zechcesz przyjąć ten interes?
— Jestem na rozkazy pana hrabiego.
— Cieszy mnie, żeśmy nakoniec doszli do porozumienia. Jeżeli jednak się to już stało, to poprosiłbym, jeżeli łaska, o sześć miljonów do końca roku.
— Sześć miljonów?... dobrze! — odpowiedział Danglars, zakrztusiwszy się nieco.
— Jeżeli potrzebować będę więcej — dodał Monte Christo niedbale — to uprzedzę o tem pana. Wprawdzie nie myślę bawić we Francji dłużej, jak rok jeden, lecz być może, iż więcej nie wydam tutaj. Na początek zechciej mi pan przysłać jutro rano 500.000 franków.
— Pieniądze będą panu przysłane jutro, o godz. 9-ej rano — odpowiedział Danglars — jak pan żąda: złotem, biletami bankowemi, czy też srebrem?
— Połowę złotem i połowę asygnatami, jeżeli łaska.
Hrabia podniósł się.
— Jednę rzecz panu wyznać muszę, panie hrabio — rzekł Danglars uniżenie — zdawało mi się, że znam wszystkie większe fortuny w Europie, a widzę, iż o pańskiej nic nie wiedziałem. — Majątek ten powstał w ostatnich czasach chyba?
— O!... bynajmniej, mój panie! — odpowiedział Monte Christo — przeciwnie, jest to fortuna bardzo stara. Był to jednak rodzaj familijnego skarbu, którego nie wolno było naruszać. Pojmuje pan, iż po upływie paru wieków, jego wartość wzrosła nadzwyczajnie. Termin przez testatora oznaczony upłynął przed kilkoma laty i od tej chwili ja właśnie stałem się jego posiadaczem. Niewiedza pańska jest więc najzupełniej zrozumiała.
Słowa te hrabia wymówił z tym sobie właściwym uśmiechem, który dreszczem przejmował zawsze Franciszka d‘Epinay.
— Przy pańskich nawyknieniach i usposobieniu — rzekł Danglars — zajaśniejesz pan tak wielkim zbytkiem w stolicy, że nas, biednych miljonerów tylko, zaćmisz w zupełności.
A propos jednak, czy pozwolisz hrabio, bym cię przedstawił mojej żonie, baronowej Danglars?
Monte Christo skłonił się, na znak przyzwolenia.
Bankier zadzwonił, po chwili wszedł lokaj przybrany w nadzwyczaj bogatą liberję.
— Czy pani baronowa znajduje się w swych apartamentach? — zapytał pan domu służącego.
— Jest. Pani baronowa ma gości u siebie.
— Któż tam jest u pani baronowej?... Czy pan Debray? — zapytał Danglars dobrodusznie, co rozbudziło w Monte Christo śmiech wewnętrzny.
— Właśnie pan Debray został przez panią baronową przyjęty — odpowiedział lokaj.
Danglars skinął głową, a następnie rzekł do hrabiego.
— Lucjan Debray jest dawnym naszego domu przyjacielem; jest on sekretarzem osobistym ministra spraw wewnętrznych. Arystokratyczne są to stosunki! Moja żona, dodać muszę, jest z domu panną de Servieres, wyszła za mnie jako wdowa po pułkowniku, margrabim de Narbonne.
— Pana Lucjana Debray już miałem zaszczyt poznać u hrabiego Morcefa — rzekł w odpowiedzi Monte Christo.
— To pan już znałeś dawniej młodego wicehrabiego? — zapytał Danglars.
— Poznaliśmy się w Rzymie, w czasie karnawału.
— Ach, prawda, przypominam sobie — powiedział Danglars — zdaje mi się, że słyszałem coś o jakimś wypadku z bandytami...
— Pani baronowa oczekuje jaśnie wielmożnych panów — rzekł lokaj wchodząc.
— Pozwolisz hrabio, że pójdę pierwszy, ażeby panu wskazać drogę — powiedział Danglars z etykietalnym ukłonem.
— Zastosuję się do twych, panie baronie, wskazówek — odpowiedział niemniej grzecznie hrabia.



ROZDZIAŁ VIII.
ZAPRZĘG SIWOJABŁKOWITY.

Danglars, prowadząc hrabiego, przeszedł długi szereg salonów, urządzonych wprawdzie bardzo bogato, lecz bez najmniejszego smaku, aż do niewielkiego rozmiarami ośmiokątnego saloniku pani domu, wybitego różowym atłasem; antyczne mebelki i rozwieszone na ścianach pastele pasterskie Buchera sprawiały jak najlepsze wrażenie; był to jedyny w całym pałacu salon, urządzony gustownie i ze smakiem. Znać było, że to nie pan domu go przyozdabiał. I istotnie urządziła go sobie pani domu sama, stosując się zresztą do rad pana Debraya.
Pani Danglars, mimo 35 roku życia, była skończoną pięknością jeszcze, pełna powabów i kobiecego szyku.
Jeszcze przed przybyciem hrabiego, Lucjan opowiedział swej przyjaciółce sporo szczegółów, dotyczących osoby tego cudzoziemca.
Czytelnicy pamiętają zapewne, jakie niezwykłe wrażenie, w czasie śniadania u Morcefa, sprawił hrabia Monte Christo na współbiesiadnikach, to też ciekawość baronowej była wielce podrażniona.
Gdy baron wraz z gościem ukazali się na progu salonu różowego, młoda gospodyni uprzejmym uśmiechem przyjęła męża, co nader rzadko spotykało zacnego bankiera, a gdy ten przedstawił jej hrabiego Monte Christo, powitała tego ostatniego ceremonjalnym ukłonem.
— Pani baronowo — rzekł Danglars, po pierwszych ukłonach — pozwól się powiadomić, iż pana hrabiego de Monte Christo korespondenci moi z Rzymu polecają mi jak najusilniej. Myślę przy tem, iż wszystkie nasze najpiękniejsze kobiety szaleć będą za nim niezadługo. Przybywa bowiem do Paryża z zamiarem zabawienia całego roku i wydania przez ten czas sześciu miljonów.
Aczkolwiek prezentacja w tej formie uczyniona była bardzo ciężka i nietaktowna, pani Danglarsowa przyjęła hrabiego nader uprzejmie, rzucając na niego płomienne spojrzenia.
— Kiedyż, hrabio, przybyłeś do naszego Paryża? — zapytała.
— Wczoraj, pani.
— I jak zazwyczaj, jak chce legenda, dookoła pańskiej postaci się tworząca, przybyłeś z końca świata?
— Ależ bynajmniej pani baronowo! Z Kadyksu tylko.
— Przybyłeś pan do Paryża w najgorszym czasie. Paryż w lecie jest nieznośny: nie mamy ani balów, ani towarzystw, ani żadnych uroczystości. Opera włoska wyjechała do Londynu, francuska rozpierzchła się na wszystkie strony... Co do teatru, to pan wiesz chyba, że jest on dziś żaden. Została nam na pociechę jedynie przejażdżki na pole Marsowe i do Sotorego. A pan co zamierza porabiać w Paryżu?
— Ja, pani, robić będę wszystko, co robią paryżanie.
W tej chwili do salonu weszła zaufana pokojówka i szepnęła swej pani do ucha parę słów, po usłyszeniu których pani Danglars zbladła.
— Czyż to możliwe? — zapytała zdumiona.
— Może pani baronowa sama się przekonać o tem — odpowiedziała powiernica.
Wtedy baronowa zwróciła się do męża.
— Czy to prawda, mój panie? — zapytała.
— Co takiego? — zapytał z kolei.
— Zaufana moja powiedziała mi właśnie, że w chwili, gdy stangret miał zakładać me konie do powozu, nie znalazł ich w stajni. Zapytuję więc, co to ma znaczyć?
— Zechciej mnie pani wysłuchać... rozpoczął Danglars.
— O, wysłucham bardzo chętnie, jestem bowiem bardzo ciekawa, co zechcesz mi powiedzieć. Ale naprzód rzecz całą opowiem tym panom!
— Panowie — rzekła do gości się zwracając — pan baron Danglars ma w swej stajni dziesięć koni; jedna para należała jednak do mnie. Były to konie prześliczne, najpiękniejsze w Paryżu. Znasz je przecież, panie Debray, siwojabłkowite. Otóż dziś mój zaprzęg pożyczyłam pani de Villefort, gdy jednak konie te zakładać miano do powozu, nie znaleziono ich w stajni! Jest rzeczą niewątpliwą, iż pan baron Danglars, a mój szanowny małżonek, dla zarobku paru tysięcy franków, sprzedał je komuś! Cóż to za nikczemna rasa ci spekulanci!
— Pani — odpowiedział Danglars — konie te były nazbyt gorące, czterolatki, obawiałem się zawsze, by nie stały się przyczyną jakiegoś wypadku...
— Co pan tam opowiadasz! — rzekła szorstko baronowa — mamy przecież najlepszego w Paryżu stangreta! Szczęście, żeś go wraz z końmi nie sprzedał.
— Droga przyjaciółko! Postaram się o konie niemniej piękne, piękniejsze nawet, lecz łagodniejsze.
Baronowa, w odpowiedzi, wzruszyła tylko ramionami z najwyższą pogardą.
Danglars udał, iż nie dostrzegł tego gestu i zwracając się do Monte Christo rzekł:
— Doprawdy, wielka szkoda, panie hrabio, że dopiero dziś miałem szczęście cię poznać, Wszak ty, hrabio, urządzasz dopiero swój dom, prawda?
— Tak jest — odpowiedział hrabia.
— Byłbym konie te więc tobie sprzedał, bo piękne były istotnie. A sprzedałem je za pół darmo prawie. Dla pana, jako człowieka młodego, te pełnej krwi, gorące tylko nieco, racery byłyby w sam raz.
— Dziękuję panu — odpowiedział hrabia — właśnie dziś rano kupiłem parę wcale niezłą i bardzo tanio. Może zechcesz, panie Debray, rzucić na nie okiem, bo wiem, iż jesteś znawcą.
Gdy Debray wraz z hrabią podeszli do okna, Danglars przystąpił do żony.
— Moja droga, wyobraź sobie — szepnął — że dziś właśnie przyszedł ktoś do mnie i zaofiarował mi za konie twe sumę niesłychaną. Szaleniec chyba jakiś. Zapłacił za nie 32,000 franków, to znaczy, że zarobiłem na czysto 16,000 franków. Nie gniewaj się, dostaniesz z sumy tej cztery tysiące, zaś dwa dam Eugenji.
Pani Danglars spojrzała na męża wzrokiem, pełnym nienawiści i pogardy.
— Co to jest! — zawołał nagle u okna Debray — niema najmniejszej wątpliwości! Przeciż to pani, pani baronowo, konie stoją w zaprzęgu tu obecnego hrabiego Monte Christo!
— Co?... moje cuda siwojabłkowite! — zakrzyknęła pani Danglars podbiegając do okna.
— Ależ tak! To one! te same...
Danglars osłupiał.
— Czyż podobna? — zawołał Monte Christo.
Baronowa rzuciła parę słów do ucha Debrayowi, który po usłyszeniu ich podszedł natychmiast do hrabiego.
— Czy nie byłoby to zbyt wielką niedyskrecją — zapytał — gdyby tak pan zechciał mnie objaśnić, za jaką sumę nabył te konie?
— Na honor, panie, sam nie wiem dobrze. To mój intendent zrobił mi taką niespodziankę.
Debray zaniósł odpowiedź tę baronowej, która, usłyszawszy ją, zmarszczyła tylko brwi i pełnym złości wzrokiem rzuciła na męża.
Widząc, iż zanosi się na burzę małżeńską, Debray wyniósł się pospiesznie, zostawiając na łup gniewu barona, bo i Monte Christo poszedł w ślady Debraya.
— Dzięki Bogu — pomyślał Monte Christo odchodząc, — W dobry czas przybyłem do domu tego, mam bowiem jego spokój w swem ręku i mogę jednym uczynkiem pozyskać teraz i serce męża i serce żony. Prawdziwe to szczęście, zaprawdę! Szkoda tylko, że nie miałem sposobności poznania obiecującej panny Eugenji.
Tak rozmyślając, wsiadł do powozu i odjechał do domu.
W dwie godziny potem, pani Danglars odebrała jak najgrzeczniejszy list od hrabiego Monte Christo, w którym ten oświadczył jej, iż błaga, ażeby zechciała przyjąć z powrotem swe konie. Były one w tych samych szorach, które zrana widziała, z tą tylko różnicą, że w środek każdej rozety nad uchem, hrabia poumieszczać kazał po jednym djamencie.
List otrzymał również i Danglars, w którym hrabia prosił go, ażeby zechciał puścić w niepamięć drobny kaprys pani baronowej, a jednocześnie i jemu darować raczył wschodni obyczaj zwracania koni.
Wieczorem udał się Monte Christo wraz z Alim do Auteuil.
Nazajutrz, o godzinie trzeciej po południu, Ali na wezwanie dzwonka wszedł do gabinetu hrabiego.
— Słuchaj, Ali — rzekł Monte Christo — mówiłeś mi wielokrotnie o swej zręczności w rzucaniu lasso.
Ali stanął w pozie, jakby szykując się do rzutu.
— Mógłbyś zatem takiem lasso bawołu zatrzymać?
Ali skinieniem dał znak potwierdzenia.
— A lwa?
Ali powtórzył ten sam gest, naśladując ryk duszonego zwierza.
— Rozumiem — rzekł Monte Christo — polowałeś widać na lwy!
Czarny sługa dumnie skinął głową.
— A czy byłbyś zdolny powstrzymać bieg rozszalałych koni?
Ali tylko się uśmiechnął lekceważąco.
— A więc słuchaj — rzekł hrabia — niezadługo przed pałacem mym przejeżdżać będzie powóz, zaprzężony w parę koni śiwojabłkowitej maści, tych samych, któremi ja wczoraj jeździłem. Otóż parę koni tych zatrzymasz przed bramą mego pałacu, choćby cię to życie kosztować miało.
Ali skłonił się i wyszedł bez jednego słowa. Gdy zaś znalazł się przed domem, rzucił wzrokiem bacznie dookoła, następnie odwrócił się i gestem dał znak hrabiemu, iż teren zbadał dokładnie.
Nubijczyk zapalił fajkę i usiadł przed bramą.
Nagle dał się słyszeć turkot, z szybkością piorunu zbliżający się i na zakręcie drogi ukazał się powóz, z szaloną pędzący szybkością; unosiła go para siwojabłkowatych koni o oczach wysadzonych, z rozwianemi grzywami, rozszalałych!...
W powozie siedziała młoda kobieta, z dziecięciem lat sześciu, siedmiu conajwyżej, które przyciskała do piersi w trwodze niewymownej.
Lada kamyk, a powóz w każdej chwili mógł się roztrzaskać w kawałki.
W tej groźnej chwili jakaś czarna postać wybiegła na środek ulicy, jakby z wężem w ręku, wijącym się dookoła głowy. Nagle wąż ten się wypręża, przez chwilę unosi się w powietrzu, wreszcie owija nogi jednego z pędzących koni.
To Ali rzucił lasso.
Spętany rumak siłą bezwładu jakiś czas jeszcze posuwa się naprzód, lecz, szybko pada na dyszel, łamie go, wstrzymując tem pęd drugiego, ponoszącego dalej w szale konia, który zresztą i tak już dalej iść nie może, ponieważ Ali swą żelazną ręką pochwycił go za nozdrza, tak, że i ten drugi koń za chwilę leżał na ziemi w konwulsyjnych drgawkach.
Wszystko to nie trwało dłużej, jak czas, którego potrzeba, aby kula z broni ognistej wypuszczona — dosięgła celu.
W tejże samej chwili, z domu, przed którym zdarzył się wypadek, wybiegł jakiś mężczyzna, a za nim kilkunastu służących.
Mężczyzna porwał z powozu damę, która jedną ręką kurczowo trzymała się krawędzi powozu, zaś drugą tuliła do łona omdlałego syna.
Monte Christo oboje wniósł do salonu i złożył na kanapie.
— Nie lękaj się już pani niczego — rzekł — jesteś ocalona.
Dama w miejsce odpowiedzi, wskazała wzrokiem swe omdlałe dziecię.
— Pojmuję — powiedział hrabia wtedy — niech się pani nie obawia; dziecinie nic się nie stało, omdlało jedynie ze strachu.
— O, panie!... zawołała strwożona matka — być może chcesz mnie pan pocieszyć tylko? Jaki on blady! Synu mój! dziecko moje! Edwardzie, czy nie słyszysz mego głosu?... O, panie!... zechciej posłać po lekarza, cały oddam swój majątek temu, który ocali mego syna!
Monte Christo bez jednego słowa otworzył pudełeczko, dobył z niego kryształowy flakonik, bogato złotem zdobiony, otworzył go i wpuścił zeń jedną kroplę w usta dziecięcia. Chłopczyk, aczkolwiek blady, otworzył oczy natychmiast.
Radość matki nie miała granic.
— Gdzież jestem? — zawołała — i komu mam do zawdzięczenia życie mej dzieciny?
— Jesteś pani — odpowiedział Monte Christo — u człowieka, szczęśliwego niewymownie, że ci oszczędził smutku.
— O, przeklęta ciekawość! — szepnęła nieznajoma — cały Paryż mówił o tych wspaniałych rumakach, należących do pani Danglars, więc i ja, szalona, zapragnęłam lepiej zapoznać się z ich wartością.
— Jakto? — zawołał hrabia z doskonale udanem zdziwieniem — koni nie widziałem, gdyż po wypadku myślałem jedynie o ratowaniu pani... Więc to były konie pani baronowej Danglars?
— Tak, panie. Czy pan może znasz baronową?
— Miałem zaszczyt być jej przedstawionym. Tembardziej się teraz cieszę, iż to mój służący uchronił panią od katastrofy. Bo ja byłem pośrednim sprawcą wypadku. Wczoraj właśnie konie te kupiłem, że jednak pani baronowa bardzo ich żałowała, więc je odesłałem z powrotem, z prośbą, by zechciała konie te przyjąć ode mnie w darze.
— Ach! Więc pan jesteś w takim razie hrabią de Monte Christo, o którym Herminja tak wiele mi wczoraj mówiła?!
— Tak jest, pani.
— Ja zaś jestem Elvirą de Villefort.
Hrabia skłonił się z takim wyrazem twarzy, jakby po raz pierwszy w życiu usłyszał to nazwisko.
— Mąż mój będzie hrabiemu wdzięczny niewymownie. Gdyby nie pan, to postradalibyśmy życie. Ocaliłeś mu żonę i syna, gdyby nie twoja szlachetna pomoc, ja i moje drogie dziecię zginęlibyśmy niewątpliwie.
— Jeszcze w tej chwili ogarnia mnie drżenie na myśl, w jak bardzo wielkiem znajdowałaś się, pani, niebezpieczeństwie.
— Pozwolisz, panie hrabio, bym mogła odpowiednio wynagrodzić twego sługę.
— Pani — odpowiedział Monte Christo — proszę mi nie psuć mego Alego ani datkami, ani pochwałami nawet. Ali nie jest zresztą sługą, lecz moim niewolnikiem.
— Jednak narażał on swe życie?
— I ja również wyrwałem go z objęć nieuchronnej śmierci — odpowiedział hrabia — należy on teraz do mnie bezspornie.
Pani de Villefort zamilkła. Z podziwem spoglądała i badała wzrokiem tego człowieka, który na wszystkich tak silne robił wrażenie.
W czasie tej chwilowej przerwy w rozmowie, hrabia miał sposobność lepiej się przyjrzeć dziecku, które matka nieprzerwanie okrywała pocałunkami.
Chłopczyk był nikły, blady i anemiczny. Oczy miał niebieskie, zaś włosy czarne, opadające lokami na wypukłe czoło i na ramiona. Był ładny, oczy jego wszelako rzucały spojrzenia złe i pełne przebiegłości. Odpychające wrażenie sprawiały również jego usta wąskie i zaciśnięte. Budowa jego wskazywać się zdawała, że ma lat siedem conajwyżej.
Zniecierpliwiony pieszczotami matki, wyrwał się z jej objęć i podbiegł do stolika, na którym hrabia postawił flakonik z eliksirem i, nie pytając nikogo o pozwolenie, jak dziecko, któremu zawsze pozwalają na wszystko — otwierać zaczął flaszeczkę.
— Ostrożnie, moje dziecię, niektóre z lekarstw, znajdujących się w tem pudełeczku, są niebezpieczne dla wąchających nawet.
Pani de Villefort pobladła i poskoczyła, ażeby odebrać dziecku groźne przedmioty. Rzuciła jednak przytem długie i ciekawe spojrzenie na pudełeczko.
Hrabia to spojrzenie pochwycił.
W tej samej chwili do salonu wszedł Ali.
Pani de Villefort ujrzawszy sługę, przyciągnęła do siebie syna i rzekła:
— Czy widzisz Edwardku tego sługę? Naraził on życie swoje, by tylko powstrzymać konie, które powóz nasz unosiły i omal go nie roztrzaskały o kamienie przydrożne. Podziękuj mu.
Dziecię wydęło z pogardą usteczka i z odrazą odwróciło głowę.
— Murzyn... i brzydki — odpowiedziało.
Hrabia uśmiechnął się z takim wyrazem, jakby był szczęśliwy z tej odpowiedzi dziecka.
— Posłuchaj — powiedział potem po arabsku do Aliego — ta dama prosiła swego syna, ażeby ten podziękował ci za uratowanie życia, dziecko to zaś odpowiedziało, że jesteś czarny i brzydki.
Ali spojrzał na chłopczyka bystro, z marmurową jednak twarzą. Z drżenia muskułów hrabia wywnioskował jedynie, że to boleśnie dotknęło araba.
— To jest pański paryski apartament? — zapytała pani Villefort, powstając, jakby z zamiarem odejścia.
— Nie, pani — odpowiedział hrabia — jest to jedynie moje mieszkanie letnie. Mieszkam faktycznie w pałacu, znajdującym się przy polach Elizejskich Nr. 30, widzę jednak, iż pragniesz się oddalić. Uprzedzając życzenie to, przywołałem właśnie przed chwilą Alego, aby twój powóz był gotowy do drogi. I nie obawiaj się pani, że temi samemi odjedziesz końmi.
— Panie! — zawołała pani de Villefort — ja temi samemi końmi jechać nigdy się nie odważę. Pójdę raczej pieszo!
— Upewniam panią, iż będą one teraz łagodne.
Ali w rzeczy samej, po wyjściu hrabiego, poszedł natychmiast do rumaków, które były sprawcami wypadku. Z trudnością przychodziły do siebie. Ali zaczął je nacierać gąbka nasyconą aromatycznym octem, następnie tym samym octem natarł im nozdrza, co sprawiło ten skutek, że zaczęły parskać i przytomniej spoglądać. Wreszcie wytarł je do sucha.
Następnie kazał zaprząc je do powozu, siadł na kozioł, ujął wodze i parokrotnie objechał dookoła klomb przed pałacem, co było przyjęte oklaskami tłumu, który się zebrał na wieść o wypadku.
Pełnej krwi czterolatki szły teraz jak baranki, najzupełniej spokojnie i posłusznie.
Pani de Villefort, widząc taką zmianę, bez wahania wsiadła do powozu i wkrótce stanęła przed swym pałacem, na przedmieściu Saint Honore.
Gdy się znalazła w swym buduarze, po krótkim odpoczynku napisała następujący list do swej przyjaciółki, baronowej Danglars:

„Kochana Herminjo! Przed chwilą, cudem tylko uratowana zostałam wraz z mym synem! I to przez tego samego hrabiego Monte Christo, o którym tak wiele mówiliśmy wczoraj wieczorem.
Nie spodziewałam się, bym go miała tak prędko zobaczyć!
Wczoraj z takim zapałem o nim mówiłaś, że ledwo mogłam stłumić w sobie śmiech, teraz widzę jednak, że ten twój entuzjazm był niczem, w porównaniu z wrażeniem, jakie człowiek ten wywiera na tych, którzy mieli sposobność zobaczenia go.
Konie Twoje poniosły i powóz byłby został potrzaskany w drobne kawałki, gdy wtem, jakiś arab, czy negr, czy nubijczyk, jednem słowem czarne jakieś stworzenie, w służbie hrabiego się znajdujące, na jego rozkaz, o ile mi się zdaje, zatrzymuje rozszalałe konie, sam się na śmierć narażając.
W tym samym momencie sam hrabia wybiega ze swego domu, porywa mnie wraz z Edwardkiem na ręce i unosi w głąb swego pałacu, a następnie jakimś cudownym eliksirem przywraca synowi memu przytomność, a może życie nawet.
Po wypadku tym konie twe są znacznie osłabione i robią wrażenie, jakby były zawstydzone tem, iż jeden człowiek zdołał je poskromić...
Hrabia jednak polecił mi zakomunikować Ci, że racery twe po dwudniowym odpoczynku wrócą do dawniejszego swego kwitnącego stanu, nie będą tylko już nigdy tak straszne, jak to dzisiaj miało miejsce.
Bywaj zdrowa! Nie dziękuję Ci wcale za mój spacer dzisiejszy, gdy jednak pomyślę, że dzięki szaleństwu koni Twych miałam możność poznania hrabiego Monte Christo, wprost zbrodnią mi się zdaje nie być Ci za to wdzięczną bez granic. Cudzoziemiec ten, przy swoich nieprzebranych miljonach, zdaje się być jeszcze jakąś żywą zagadką, jakąś tajemnicą, którą zbadać pragnęłabym bardzo.
Edwardek mój w czasie całego wypadku zachowywał się jak bohater. Zemdlał wprawdzie, nie wydał jednak jednego choćby okrzyku, jednej łzy nie uronił. Powiesz zapewne, że miłość macierzyńska mnie zaślepia! Być może!
Nasza droga Walentyna przesyła jak najbardziej uprzejme ukłony Twej Eugenji. Co do mnie, to Cię ściskam z całego serca.

Elvira de Villefort.


P.S. Postaraj się, proszę Cię bardzo, byś mi ułatwiła bliższe poznanie tego olśniewającego, a mrocznego jednocześnie, hrabiego Monte Christo. —— Muszę zapoznać się z nim lepiej. Poproszę zresztą męża, aby pojechał do niego z podziękowaniem za uratowanie mego życia“.

Tak się skończyło pierwsze spotkanie pani de Villefort z hrabią de Monte Christo.
Wieczorem tego samego dnia wypadek powyżej opisany był już na ustach całego Paryża.
Albert opowiadał go swej matce, Debray — w salonach ministerstwa!... Nawet Beauchamp rozpisał się w swym dzienniku o całem zdarzeniu, w którem przedstawił egzotycznego miljonera, jako zbawcę dam z arystokracji.
Bardzo wiele osób, korzystając z okazji, posłało listy kondolencyjne pani de Villefort, by mieć następnie sposobność złożenia jej wizyty i usłyszenia czegoś nowego o elektryzującym Paryż nieznajomym.
Pan de Villefort, zgodnie z zapowiedzią Elviry, ubrał się w czarny tużurek, włożył białe rękawiczki, dał rozkaz, ażeby służba włożyła na siebie galową liberję, wreszcie wsiadł do karety i pojechał na pola Elizejskie, do pałacu hrabiego.


CZĘŚĆ SIÓDMA.
WIELKOŚWIATOWE ROZRYWKI.
ROZDZIAŁ I.
IDEOLOGJA.

Gdyby hrabia de Monte Christo znał lepiej paryskie stosunki towarzyskie wyższych „dziesięciu tysięcy“, zdołałby dopiero wtedy ocenić całą olbrzymią wartość postępku pana de Villeforta.
Pan de Villefort bowiem należał do najwyższych dostojników państwa i utrzymywał na tej wysokości, jak jaki Human albo Mole.
Bez względu na to, kto panował?... a także bez różnicy: czy rząd byłby liberalny, czy też konserwatywny? — ten w każdym calu urzędnik cieszył się zawsze opinią człowieka zdolnego i bardzo na swem miejscu. Znienawidzony przez niewielu, był protegowany stale przez osoby wysoko postawione, aczkolwiek w nikim nie miał przyjaciela.
Pan de Villefort był nietylko urzędnikiem, ale i dyplomatą, stosunki jego z dawniejszym dworem, o czem wspominał zawsze z wielkim szacunkiem i czcią, czyniły go godnym poważania i u młodszej dynastji. Wiedział bardzo wiele, z tego względu chętnieby się go pozbyto, lecz byłoby to nazbyt ryzykowne, zajmował więc swe stanowisko nieprzerwanie, jak jaki pan feodalny, przeciwko monarsze swemu zbuntowany — w fortecy nieprzystępnej. Tą warownią był jego urząd prokuratora królewskiego, z którego umiał cudownym zaiste sposobem ciągnąć wielostronne korzyści.
Urzędu swego nie opuściłby nigdy, chyba dla krzesła senatora, aby ze stanowiska tego paraliżować zamachy opozycji.
Pan de Villefort przytem składał wogóle wizyt bardzo mało. Szanował się. Zaś pogląd taki na samego siebie jest zawsze doskonały. Udawaj że się szanujesz, — a będziesz szanowany! Jest to zasada użyteczniejsza o wiele, niż starogrecka „poznaj samego siebie“. Ludzie współcześni starają się poznać... jedynie drugich, by mieć możność następnie osądzenia ich; siebie — szanują zawsze.
Dla znajomych swych de Villefort był potężnym protektorem, dla przeciwników — wrogiem cichym, ale nieubłaganym. W obcowaniu był wyniosły, wyraz jego twarzy był zawsze zimny; spojrzenie miał również przyćmione, aczkolwiek nieodmiennie przenikliwe.
Rok rocznie wyprawiał bal, na którym gościł zawsze jedynie przez kwadrans, to zn. o trzy kwadranse mniej, aniżeli król na balach dworskich. Nikt go nigdy nie widział ani w teatrze, ani na koncercie, ani też w żadnem innem publicznem miejscu. Czasami, ale zdarzało się to bardzo rzadko, grywał w wista, lecz wtedy trudno było dobrać mu partnerów, zgadzał się na grę z ambasadorem.
Taki to człowiek zajechał teraz przed dom hrabiego Monte Christo celem oddania mu wizyty.
Służący zameldował pana de Villeforta w chwili, gdy hrabia, nad olbrzymim stołem pochylony, rozpatrywał się w karcie, szukając na niej dróg, wiodących z Moskwy do Pekinu.
Prokurator królewski wszedł do pokoju jakby na prokuratorskie wzniesienie, krokiem poważnym i wymierzonym. Był to ten sam człowiek, a raczej dalszy ciąg tego samego człowieka, którego poznaliśmy niegdyś na urzędzie podprokuratora w Marsylji, z tą jedynie różnicą, iż z człowieka szczupłego stał się chudym, z bladego — żółtym; oczy ongi wklęsłe tylko — obecnie zapadły; okulary w złotej oprawie zdawały się być cząstką jego sztywnej figury. Oprócz białego krawata na szyi, był cały czarno ubrany; cmentarniany ten ubiór ożywiała jedynie wąska wstążeczka czerwonej barwy, lekko przez dziurkę od guzika przeciągnięta, która wyglądała jakby była sznureczkiem krwi.
Jakkolwiek Monte Christo był zawsze panem siebie, teraz jednak, oddając ukłon za ukłon, z niedającą się ukryć ciekawością wpatrywać się zaczął w twarz przybyłego.
— Panie — rozpoczął rozmowę de Villefort, głosem piskliwym i wymuszonym — panie!... przysługa znakomita, jakąś żonie mojej i synowi wyświadczył w dniu wczorajszym, zniewala mnie do wyrażenia mych słów wdzięczności i szczerego podziękowania ci za czyn twój.
W ciągu całej tej oracji, twarz urzędnika ani na jeden moment nie rozjaśniła się uśmiechem, zachowując bez zmiany cały swój chłód odpychający.
— Panie! — odpowiedział hrabia głosem niemniej lodowatym — za szczęśliwego się uważam, że zdołałem ocalić syna matce; mówią, że uczucie macierzyńskie jest z uczuć najpotężniejszem, najbardziej wzniosłem, najświętszem ze wszystkich. A jeżeli tak jest, to szczęście całe — po mojej jest stronie. Uwalnia to więc pana od spełnienia prostej formalności, jaką jest w tych wypadkach podzięka ocalonych. Pojmuję, iż jest ona dla mnie zaszczytem, lecz rozumiem przytem, iż jest to formalność i nic ponadto.
Odpowiedź taka zdumiała Villeforta. To też zmarszczył tylko zlekka brwi i zmienił temat rozmowy, a spojrzawszy na kartę, którą Monte Christo przeglądał w chwili jego wejścia, rzekł:
— Jak widzę, studjujesz pan geografję? Obszerne ona daje dla badań pole! Jest ciekawa, zwłaszcza dla pana, który, jak mówią, zwiedzić miałeś wszystkie kraje?...
— Tak, panie — lubię się zastanawiać nad rodzajem ludzkim, wszędzie, gdziekolwiek się on znajduje... Ale proszę pana, zechciej usiąść, bardzo proszę.
I Monte Christo wskazał ręką prokuratorowi krzesło, które ten wysoki urzędnik był zmuszony przysunąć sobie, sam zaś usiadł na tem, na którem klęczał przed chwilą.
— Jak widzę, zajmujesz się pan i filozofją również, — odpowiedział de Villefort po chwili milczenia, zebrawszy przez ten czas zapas sił, jak atleta szykujący się do walki z niebezpiecznym przeciwnikiem — gdybym był panem swego czasu, daję słowo, że otworzyłbym sobie mniej przepastne, a więc i mniej posępne widnokręgi myślenia.
— Prawda — rzekł Monte Christo — że człowiek jest brzydką gąsiennicą, jeżeli się go badać będzie z oddalenia i przez powiększające szkła analizy. Ale raczyłeś pan powiedzieć, że ja mam dużo wolnego czasu. Teraz więc kolej na mnie zapytać, czy pan tak bardzo znów wiele masz czynności?... albo raczej, jaśniej mówiąc, czy jesteś zdania, iż twe czynności, panie, są warte trudu?
Zdziwienie de Villeforta wzrosło. Jeszcze nikt nigdy do niego w ten sposób nie mówił.
— Panie — odpowiedział — przebywałeś dotychczas w dalekich, egzotycznych krajach podobno; nie możesz więc wiedzieć jak wszechstronną i wielką jest sprawiedliwość u nas wymierzana.
— Jedyną sprawiedliwością — odbił cios Monte Christo — jest, zdaniem mojem, prawo odwetu.
— By samemu sobie sprawiedliwość wymierzać, trzebaby na to być istotą wyjątkową.
— A więc ja nią jestem — zawołał z płomieniami w oczach Monte Christo — bo nie zawaham się ją sam sobie wymierzyć! Tak, ja jestem istotą wyjątkową. I jestem przekonany, że żaden człowiek dotychczas nie stanął nigdy w położeniu, któreby memu było podobne. Królestwa królów mają swoje granice, moje jest bezkresne, jest tak wielkie, jak świat. Ja bowiem nie jestem ani włochem, ani francuzem, ani mieszkańcem Indji, lub Ameryki. Jestem człowiekiem bez ojczyzny, nowym „Janem bez ziemi“. Nie należąc do żadnego kraju, nie dbając o opiekę jakiegośkolwiek rządu, nie uznając w żadnym człowieku brata, nie będąc nikim, ani niczem skrępowany... działam szeroko, swobodnie i śmiało. Wrogami moimi są jedynie: odległość i czas, ale tych wytrwałością swoją potrafię ujarzmić zawsze. Trzecim moim wrogiem, najpotężniejszym, jest śmierć. Ona jedna może stanąć w poprzek mym zamiarom, wstrzymać mię może na mej drodze. Mówię to śmiało i otwarcie, nawet tobie, który królewskim prokuratorem jesteś przecież. A któż z ludzi powiedzieć sobie może: „jutro, — kto wie? czy nie będę we władzy prokuratora królewskiego?“
— Jakże pan możesz mówić podobne słowa? Nie jesteś francuzem?... Dobrze! Od chwili wszelako, gdy stanąłeś nogą na francuskiej ziemi, francuskim podlegasz już prawom.
— Wiem o tem doskonale, mój panie. Ja jednak, zanim się udam do jakiegoś kraju, staram się uprzednio poznać ludzi, z którymi żyć mi przyjdzie. Poznaję ich tak, iż znam ich lepiej, aniżeli oni siebie znają. Z tego wynika, że jeżeliby wypadkiem prokurator królewski miał do mnie interes, to z nas dwóch, on napewno byłby bardziej zakłopotany spotkaniem.
— To znaczy — rzekł wahając się Villefort — że natura ludzka jest omylna i że każdy człowiek jest zdolny jakiś błąd popełnić?...
— Błąd, albo nawet występek... niedbale odpowiedział Monte Christo.
— A pan, panie de Monte Christo, czyż miałbyś być wyjątkiem pomiędzy żyjącymi i nigdy żadnego nie popełnić błędu? Miałbyś być jeden bez zarzutu i skazy?... Zupełnie doskonały.
— O! nie jestem ja doskonałością bynajmniej. W każdym razie jednak mogę upewnić pana, że wasza sprawiedliwość napewno mi nie grozi. Zresztą i pan nie potrzebujesz się lękać mego jasnowidzenia.
— O!... odpowiedział de Villefort z uśmiechem — o tem nie pomyślałem nawet. Pozwól jednak, hrabio, że ci powiem otwarcie, „bracie mój, zaślepia cię duma. Nad innych się wznosisz, lecz pamiętaj, że nad tobą jest Bóg“.
— Nad wszystkimi jest Bóg, panie — rzekł Monte Christo głosem tak przenikliwym, że Villefort zadrżał mimowolnie. — Duma moja jest tylko dla ludzi, którzy, jak węże, są gotowi rzucić się zawsze na tego, kto jest od nich wyższy, a nie depcze nogą. Wobec Boga jednak ma duma w prochu się korzy, wobec tego Boga, który z nicości mnie wyprowadził, abym się stał tem, czem jestem.
— Teraz uchylam czoła przed tobą, panie hrabio. Jeżeli istotnie jesteś silnym, czystym, nieskalanym... masz prawo być dumnym. Lecz duma twa musi do czegoś zmierzać?
— Kiedyś istotnie zmierzała. I mnie kiedyś kusił szatan. I do mnie, jak ongi do Chrystusa, mówił: „synu człowieczy oddaj mi pokłon, a oddam ci królestwa całej ziemi“. Wahałem się czas długi, bo istotnie bezmierna duma oddawna rozpierała me serce, lecz wreszcie powiedziałem mu: „Posłuchaj, mówiono mi zawsze o Opatrzności, nigdym jej jednak nie widział! Sądzę więc, że nie masz Opatrzności. A jeżeli jest tak, ja pragnę zostać Opatrznością, bo według mego mniemania nic nie masz piękniejszego jak sprawiedliwie karać i nagradzać“. Szatan pochylił wtedy głowę i westchnął. „Mylisz się — rzekł — Opatrzność jest, istnieje, nie tak łatwo tylko zobaczyć ją można, ponieważ ona jest córką Boga, a więc jak Bóg jest niewidzalną, jej działanie nawet jest niewidzialne, działa ona tajemnemi ścieżkami. Opatrznością więc zrobić cię nie mogę, conajwyżej — uczynić cię posłannikiem tej Opatrzności“.
De Villefort z nieukrywanem już zdumieniem spojrzał na Monte Christo.
— Więc tylko śmierci się lękasz? — zapytał.
— Nie mówiłem, że lękam się jej, jedynie — że mogłaby ona zniweczyć me zamiary.
— A starość?
— Posłannictwo me spełni się, nim się zestarzeję.
— A szaleństwo?
— Już mi raz groziło...
— Oprócz śmierci — ciągnął dalej Villefort — starości i szaleństwa, jednej jeszcze rzeczy winieneś się obawiać, t. j. apopleksji, co jednym ciosem uderza i niszczy, żyjesz wprawdzie, a jednak już nie jesteś tem, czem byłeś. Przyjdź, panie, do mnie kiedy, a pokażę ci mego ojca, Noirtiera de Villefort, który dziś jest tylko nieruchomym starcem, podległym woli najsłabszej w domu istoty, swej wnuczki, Walentyny, a który ongi wstrząsał królestwami.
Dla oczu mych widok ten byłby nie do zniesienia, na szczęście Bóg litościwy na dom mój zesłał i światło, dwoje dzieci, które wstępują w życie dopiero. Tym dwojgiem dzieci są: Walentyna, córka moja z pierwszego małżeństwa mego, z panną Renatą de Saint-Meran, i Edward, syn obecnej mej małżonki, któremu ocaliłeś życie.
A teraz żegnam pana — zakończył swą przemowę de Villefort, który od dość dawna się podniósł i już stojący mówił dalej — żegnam pana, unosząc do domu ten szacunek dla niego, utrwali się on, nie wątpię, gdy pan zechce bliżej się z naszym domem zaznajomić; w żonie mej masz pan już dozgonną przyjaciółkę.
Hrabia skłonił się i już w milczeniu odprowadził gościa swego do drzwi salonu.
Gdy odjechał powóz de Villeforta, Monte Christo z ciężkiem westchnieniem uciśnionej piersi rzekł sam do siebie: dosyć, dosyć tego jadu, którym serce me aż po brzegi zostało wypełnione. Muszę nań jakiegoś poszukać lekarstwa.
I uderzył w dzwonek; wszedł Ali.

— Idę do pani. Za pół godziny wyjeżdżam jednak, niech powóz będzie gotowy.
ROZDZIAŁ II.
HAYDE.

Mieliśmy sposobność zaznaczenia już, iż młoda greczynka mieszkała wraz z hrabią wprawdzie, w apartamencie jednak oddzielnym najzupełniej. Jej mieszkanie urządzone było na sposób wschodni w całości. Posadzki wysłane były wszędzie miękkiemi tureckiemi dywanami, ściany powleczone bogatą materją jedwabną, nakoniec wszystkie pokoje były wprost zarzucone miękkiemi poduszkami przenośnemi.
Hayde miała do posług trzy służące greczynki i jednę francuzkę. Młoda greczynka całe dnie spędzała w ostatnim przeważnie pokoju, który nie miał okien, a tylko w suficie jednę wielką szybę lustrzaną, po przez którą wlewały się do pokoju promienie słoneczne i światło. Leżała zazwyczaj na atłasowych poduszkach koloru błękitnego, srebrem haftowanych, prawą ręką, powabnie zgięta, otaczała głowę, lewą zaś trzymała przy ustach długi cybuch.
Ubrana była w strój niewiast z okolic Epiru, t. j. w atłasowe spodeńki białej barwy, bogato zahaftowane, z których wychylały się dwie drobne, jakby dziecinne nóżki, przybrane w sandałki z zakrzywionemi noskami, złotem i perłami wyszywane; stanik w długie niebieskie i białe prążki, z szerokiemi rękawami, ujętemi u dołu w srebrne klamry; na staniczku tym spuszczonym, z wycięciem w formie serca, tak, iż szyja i górna część piersi pozostawały odkryte, błyszczały trzy guzy brylantowe znacznej wielkości.
Staniczek u dołu i spodeńki u góry łączył pas w żywe kolory tkany, z długiemi frendzlami. Na głowie miała czapeczkę złotą, perłami naszywaną, z pod czapeczki zwieszała się świeża róża purpurowa, która od czarnych włosów, odbijała prześlicznie.
Przepiękna twarz, typu czysto greckiego, z dużemi, czarnemi oczami, ocienionemi jedwabnemi rzęsami, wspaniałe łuki brwi, nos prosty, usta jak korale, nakoniec zęby jak perły.
Z tą czarowną całością łączył się kwiat młodzieńczy w całym swym blasku i woni; Hayde mieć mogła bowiem lat dziewiętnaście, do dwudziestu, najwyżej.
Monte Christo rozkazał przywołać do siebie służebną greczynkę i polecił jej zapytać się swej pani, — czy zechce go przyjąć?
W miejsce odpowiedzi Hayde skinęła na służącą, aby uniosła ku górze dywan nad drzwiami zawieszony.
Monte Christo wszedł.
Hayde podniosła się wtedy, wspierając się na ręku, w której trzymała nargilę, zaś podając hrabiemu rzekła z uśmiechem:
— Dlaczegoż każesz pytać się o pozwolenie wejścia? Czyż już panem mym być przestałeś, a ja czyż niewolnicą twoją już nie jestem?
Monte Christo uśmiechnął się lekko.
— Hayde — rzekł — zapewne wiadome jest pani...
— Dlaczego mi nie mówisz ty, jak zwykle? — przerwała greczynka — czy zawiniłam co może?
— Hayde — zaczął tłumaczyć hrabia — wiesz chyba, że znajdujemy się we Francji, jesteś więc wolną?
— Cóż to jest wolność? Co ona dać mi może?...
— To znaczy, że jesteś panią siebie i swej woli, że możesz w każdej chwili odejść.
— Ciebie porzucić?... Z jakiej że przyczyny zrobićbym to miała?
— Czyż ja mogę wiedzieć? Młoda jesteś... świat stoi przed tobą otworem...
— Ja nikogo znać, ani widzieć nie chcę.
— A gdybyś wśród młodzieży, którą poznać możesz, znalazła kogoś takiego, któryby ci się podobał, — możebyś zechciała wtedy pójść za nim?...
— Nie widziałam jeszcze nigdy mężczyzny równie jak ty pięknego i nie kochałam nikogo, prócz ciebie i ojca.
— Biedne dziecię!... ale też nie mówiłaś nigdy z nikim, tylko z ojcem i ze mną.
— A czyż ja pragnę rozmawiać z kimkolwiek? Mój ojciec nazywał mnie zawsze swojem szczęściem, ty mówiłeś niejednokrotnie, że jestem radością twego życia....
— To ojca swego pamiętasz jeszcze?
Uśmiechnęła się na to pytanie.
Jest on i tu, i tu — rzekła, kładąc rękę na sercu i na oczach.
— A ja, gdzie jestem?... zapytał z uśmiechem Monte Christo.
— Ty... jesteś wszędzie!
Monte Christo ujął dłoń Hayde, chcąc ją ucałować, lecz naiwne dziewczę cofnęło rękę, nadstawiając czoła.
— W każdym razie wiedz, Hayde — rzekł hrabia poważnym tonem — że jesteś wolna. Jeżeli zechcesz tu pozostać — pozostań, jeżeli odejść zapragniesz — uczynić to możesz w każdej chwili, a nawet udać się, dokąd tylko zechcesz, na rozkazy twoje jest powóz zawsze gotowy. Ali i Mirto towarzyszyć ci mogą wszędzie, jeżeli tylko taka będzie twoja wola. Jednę tylko mam do ciebie prośbę...
— Jaką?
— Zachowaj tajemnicę swego urodzenia, nie wspominaj nigdy jednem choćby słowem, o swej przeszłości, w żadnym wypadku nie wymów imienia swego dostojnego ojca, ani twej nieszczęsnej matki.
— Panie mój, już raz ci powiedziałam, że nikogo widzieć nie pragnę, a więc i nikogo nie będę widziała.
— Dziecię moje — odpowiedział Monte Christo — wiesz dobrze, że ja cię nigdy nie opuszczę, drzewo przecież nie opuszcza nigdy kwiatu, ale kwiat opuszcza drzewo.
— Ja ciebie, panie, nie opuszczę nigdy, bo jestem pewna, iż bez ciebie nie mogłabym żyć.
— Biedne dziecię, za lat dziesięć ja już będę stary, gdy ty — będziesz dopiero w pełni rozkwitu wtedy.
— Mój ojciec miał długą białą brodę, a przecież go kochałam! Mój ojciec miał lat sześćdziesiąt, a jednak był dla mnie piękniejszy, od młodzieńców, których widywałam.
Nie chcę widywać nikogo. Życie moje wypełniają po brzegi trzy uczucia: smutek, miłość i wdzięczność.
— Jesteś godną córką Epiru, wdzięczną i poetyczną. Widać to również, iż pochodzisz z królewskiego rodu bogiń, które twoja jedynie wydała kraina. Bądź więc spokojną, moje dziecię, córko moja, pamiętać będę o tem, aby młodość twoja nie była stracona. Jeżeli bowiem kochasz mnie jak ojca, to wierzaj, że i ja cię kocham jakby dziecko własne.
— Mylisz się, panie, ja ciebie nie tak kocham, jak ojca kochałam, moja miłość dla ciebie jest inna. Mój ojciec umarł, a ja żyję przecież, gdybyś ty umarł... i ja nie żyłabym.
Hrabia podał rękę greczynce z uśmiechem najwyższej tkliwości, ona zaś, przycisnęła usta do tej ręki.
Tak usposobiony do widzenia się z Morrelem i jego rodziną, hrabia odszedł, powtarzając zcicha tych kilka wierszy z Pindara.
„Młodość jest kwiatem, miłość owocem... Szczęśliwy, winne grona zrywający, po nasyceniu wzroku ich dojrzewaniem“.
Powóz stał gotowy przed pałacem. Hrabia wsiadł i konie ruszyły wichrem, jak zazwyczaj.


ROZDZIAŁ III.
RODZINA MORRELÓW.

W bardzo krótkim czasie hrabia znalazł się na ulicy Meslaw, gdzie rozkazał zatrzymać się przed pałacykiem oznaczonym numerem 7-m.
Ujrzał pałacyk jasno perłowej barwy, z pięknymi kwietnikami za ozdobną kratą.
W oddźwiernym, który mu otworzył bramę, hrabia poznał starego Koklesa, że jednak Kokles, jak czytelnicy sobie przypominają, miał jedno tylko oko, które w ostatnich latach bardzo osłabło, przeto hrabiego nie poznał.
Przy wjeździe, powozy musiały okrążać mały klomb, z wodotryskiem pośrodku. Luksus ten budził niemało zazdrości w całej dzielnicy, do tego nawet stopnia, że pałacyk Morrelów był tam nazywany „Małym Wersalem“.
Pałacyk miał dwa piętra i facjatkę, prócz suteryn, w których mieściły się piwnice, pralnia i kuchnia.
Sala jadalna była dębowa, salon błękitnym był obity aksamitem, pokój sypialny znów zielonym wyłożono adamaszkiem; był jeszcze gabinet dla Emanuela i mały salonik, oddany na wyłączny użytek Julji.
Całe drugie piętro było oddane Maksymiljanowi. Rozkład pokoi na tem piętrze był zupełnie ten sam, co na pierwszem, [...][5] dla przyjaciół.
Gdy powóz hrabiego zatrzymał się przed bramą, Maksymiljan znajdował się właśnie przed domem.
Gdy Kokles otworzył bramę, a Baptysta, zeskoczywszy z siedzenia, zapytał: czy państwo Herboldowie i pan Morrel zechcą przyjąć hrabiego Monte Christo? — Maksymiljan to usłyszał.
— Hrabiego Monte Christo?... zawołał wtedy, wybiegając naprzeciw gościa — ależ naturalnie, że hrabiego przyjmujemy! Dzięki ci, hrabio, żeś nie zapomniał o obietnicy.
Mówiąc to, młody oficer uścisnął rękę hrabiego.
— Pozwól, hrabio, że będę przewodnikiem twoim. Siostra jest w ogrodzie zajęta przy krzewach różanych, szwagier zaś rozczytuje się w dziennikach.
Na odgłos kroków, młoda kobieta, ubrana z niezwykłą starannością w ranny jedwabny szlafroczek, odwróciła się z niechęcią.
Młodziutka Julcia zmieniła się teraz w poważną i stateczną matronę, w panią Emanuelową Herbold, jak to jej przedstawiciel domu Thomson i French ongi przepowiedział.
Julja ujrzawszy nieznajomego, krzyknęła i chciała uciekać.
— Jak pan dostałeś się tutaj? — zawołała — to doprawdy nieładnie z pana strony, lecz zwłaszcza bardzo brzydko ze strony mego brata, który nigdy o siostrę się nie zatroszczy, nie pomyśli, by ta się możliwie prezentowała. Penelonie! Penelonie!
Starzec, który grządkę kwiatową rozkopywał, zatknął łopatę w ziemię i zbliżył się do wołającej z czapką w ręku. Białe włosy srebrzyły gdzieniegdzie gęstą jeszcze czuprynę; cera ogorzała, oko śmiałe i żywe, zdradzały starego marynarza.
— Co panienka rozkaże?
Penelon nie mógł się nauczyć nazywać córki swego dawnego pana — panią Herboldową. Dla niego — była ona ciągle jeszcze „panienką“.
— Penelonie — powiedziała Julja — proszę cię, idź i daj znać mężowi memu, że pan hrabia Monte Christo raczył przybyć do nas.
A potem, zwracając się do hrabiego, dodała:
— Pozwoli pan, że na chwilę pobiegnę do siebie, tymczasem Maksymiljan zaprowadzi pana do salonu.
I, nie czekając na pozwolenie, jak spłoszony ptak, pobiegła ku domowi.
— Przykro mi, panie Morrel — odezwał się Monte Christo — że narobiłem tyle zamieszania w waszym domu.
— Patrzaj pan — odpowiedział młody wojskowy — jak tam mąż zaaferowany, naciąga na domową marynarkę, kamizelkę, zamiast surduta!
— Zdaje mi się, że twoja rodzina pełnego zażywa szczęścia — powiedział hrabia.
— Myślę, że zdanie to jest bliskie prawdy. Niczegobo też nie brakuje im do szczęścia. Młodzi, weseli i kochają się. Mają 25.000 liwrów dochodu rocznie i wydaje im się, że posiadają skarby Rothszylda.
— Dwadzieścia pięć tysięcy liwrów? to przecież jest bardzo mało! — zauważył Monte Christo z taką łagodnością i niekłamaną prawdą, że serce Maksymiljana zabiło żywiej na ten głos. — Sądzę — ciągnął dalej hrabia — że to młode małżeństwo nie poprzestanie na tem i że z czasem dojdą do miljonów? Czy pański szwagier jest adwokatem, czy też może inżynierem?
— Jest kupcem, panie hrabio. Objął dom nasz po śmierci mego ojca. Pozostało po nim w majątku pięćkroć sto tysięcy franków, z których połowę otrzymałem ja i połowę siostra, bo tylko nas dwoje było. Gdy Emanuel ożenił się z siostrą, nie miał jednego grosza majątku; ambicją jego stało się jednak, iż musi posiadać tyle, ile ma jego żona; przez lat pięć pracował, wraz z żoną usilnie, aż nakoniec zdobył upragnioną sumę. Cała Marsylia z podziwem patrzyła na szlachetne wysiłki tych dwojga dzieci i oklaskiwała je.
— Juljo — rzekł Emanuel do swej żony w owym dniu szczęśliwym — oto Kokles oddał mi przed chwilą ostatnie sto franków, do uzupełnienia sumy dwóch kroć pięćdziesięciu tysięcy, którą postanowiliśmy zebrać sobie. Czy zgodzisz się, aby pół miljona było całym naszym majątkiem? Weź wszelako przytem pod uwagę, że dom nasz dawaćby nam mógł, jak dawał dotychczas, minimum 40,000 franków rocznego dochodu. Możemy jeszcze sprzedać w każdej chwili firmę, za sumę conajmniej 300,000 franków... Co więc zrobimy? Zastanów się i daj odpowiedź.
— Mój przyjacielu — odpowiedziała wtedy ma siostra — dom Morrela, jego córka prowadzić mogła jedynie.
— I ja tak myślałem — rzekł Emanuel — chciałem poznać jednakże twe zdanie.
— Jeżeli tak, to poznaj w całości mój pogląd na tę sprawę: bilans roku zamknęliśmy właśnie przed chwilą, to też swobodnie możemy zamknąć kantor.
I tak zrobiono. O godzinie 3 dnia tego firma Morrel i Syn istnieć przestała. O godzinie kwadrans na czwartą przybył jakiś kupiec zaasekurować swe dwa okręty, zysk był niewątpliwy piętnastu tysięcy gotowizną.
— Szanowny panie — oświadczył jednak Emanuel — zechciej się udać do naszego sąsiada, pana de Lonay, myśmy bowiem nasz dom już zlikwidowali.
— Od jak dawna? — zapytał zdziwiony kupiec.
— Od kwadransa.
— Otóż dlatego to, panie hrabio — zakończył swe opowiadanie Maksymiljan — siostra moja i szwagier mają tylko 25,000 franków rocznego dochodu.
W tej samej chwili, gdy Maksymilian kończył te słowa, zbliżył się Emanuel, ubrany w surdut. Skłonił się z wytworną grzecznością hrabiemu i poprosił, by zechciał odpocząć w ich domu.
Salon, do którego hrabia został wprowadzony, był przesycony cały czarowną wonią kwiatów, umieszczonych w ogromnej wazie japońskiej. Julja ubrana już poważnie, w strój pełen wytwornej prostoty, przyjęła hrabiego we drzwiach.
Hrabia, gdy wszedł w progi tego domu, odrazu odczuł jego atmosferę szczęścia. To też stanął niemy, zatopiony w marzeniach. Spostrzegł się wreszcie, że to milczenie było nie na miejscu.
— Zechce pani darować — przemówił — me wzruszenie, które może cię dziwić. Przyzwyczajona jesteś jednak do tej ciszy, spokoju i szczęścia domowego ogniska; dla mnie jednak są to rzeczy zupełnie nowe...
— Istotnie, hrabio, jesteśmy oboje bardzo szczęśliwi — odpowiedziała Julja — wycierpieliśmy jednak przedtem bardzo wiele.
W rysach twarzy hrabiego odbiła się wyraźna ciekawość.
— Jest to historja bardzo domowa i dla ciebie, hrabio, z pewnością będzie mało zajmująca, co nie przeszkadza niemniej, iż cierpienia nasze istotnie były bardzo wielkie.
— Bóg jednak, jak widzę, nagrodził wam za nie obficie?
— To prawda, panie hrabio — odpowiedziała Julja — przyznajemy to z całą szczerością. Dobry Bóg zrobił dla nas więcej, aniżeli to robi dla swych wybranych, zesłał nam bowiem swego anioła!
Silny rumieniec wystąpił na lica gościa, gdy usłyszał te słowa. Podniósł się i zaczął szybko przechadzać się po salonie.
— Czy nasze szczęście wydaje ci się tak bardzo dziwnem, hrabio? — zapytał Maksymiljan, ścigający, z pewnym niepokojem, wzrokiem od paru chwil hrabiego.
— O! bynajmniej... odparł tenże, blady i drżący, przytłumiając jedną ręką bicie serca, zaś drugą wskazując młodzieńcowi klosz kryształowy, pod którym był złożony jedwabny worek purpurowej barwy, na czarnej, aksamitnej poduszce — zastanawiam się jedynie nad tem, co za znaczenie mieć może ten worek oto, na jednym końcu którego widnieje pożółkły papier, zaś na drugim, — brylant wcale czystej wody?
W odpowiedzi Maksymiljan bardzo poważnym powiedział tonem:
— Panie hrabio!... Jest to najdroższy skarb rodziny naszej.
— Ależ tak!... Brylant, istotnie, jest dość piękny, aczkolwiek do największych nie może być bynajmniej zaliczany.
— Mój brat — odezwała się Julja — nie miał na myśli bynajmniej wartości tego klejnotu, aczkolwiek oszacowano go na sto tysięcy franków. Chciał natomiast wyrazić, że worek ten i brylant są darami anioła, o którym przed chwilą wspomniałam właśnie.
— Nie ośmieliłbym się zapytywać o bliższe szczegóły. Nie chciałbym bowiem być natrętnym...
— Pan natrętnym? Oh! Przeciwnie! Bylibyśmy właśnie bardzo szczęśliwi, gdybyś pozwolił powiedzieć sobie coś o tej sprawie. Źleby było z nami, gdybyśmy chcieli ukrywać piękny czyn, którego worek ten jest właśnie dowodem. My pragnęlibyśmy zdarzenie to rozgłosić, jak najszerzej po świecie.
— Czy tak? — zapytał Monte Christo głosem przytłumionym.
— Panie — powiedział Maksymilian, podnosząc klosz kryształowy i z religijnem uczuciem całując jedwabny worek.
— Tego skarbu naszego dotykała się ręka człowieka, który ojcu naszemu uratował życie, imię nasze od hańby, wreszcie nas wszystkich od nędzy! A oto list.
Mówiąc to, Maksymiljan odczepił list i podał go hrabiemu. — Oto list ręką tego człowieka pisany, a nam oddany w domu, gdy ojciec, nie mogąc przeżyć hańby, umrzeć postanowił. Ten sam człowiek wreszcie ten brylant nam przysłał, jako dar ślubny dla mej siostry.
Monte Christo, siląc się na spokój, otworzył list i przeczytał go, głosem coraz bardziej wzruszonym. List ten znają już nasi czytelnicy. Był adresowany do Julji, zaś nosił podpis Sindbada, marynarza.
— Nazywacie go nieznajomym? A więc człowiek ten, który wam tę przysługę wyświadczył, pozostał dla was nieznany?
— Tak, panie. Nigdy nie mieliśmy sposobności uściśnięcia jego ręki, aczkolwiek wielokrotnie prosiliśmy Boga o tę łaskę — odpowiedział Morrel — w całym tym wypadku była jakaś tajemnicza ręka, która wszystkiem kierowała, ręka niewidzialna, potężna, a nam życzliwa.
— Nie tracę jeszcze nadziei — dorzuciła Julja — ucałowania kiedyś tej ręki. Przed czterema laty Penelon był w Tryjeście. Penelon, panie hrabio, to ów tęgi marynarz, którego widziałeś przed chwilą w ogrodzie. Otóż w porcie miasta tego widział on pewnego anglika, i poznał w nim tego samego, który był u nas dn. 5 czerwca 1829 r., a do mnie napisał list ten w dn. 5 września. Według zapewnień Penelona był to ten sam człowiek.
— Więc to anglik — zapytał z udanem roztargnieniem Monte Christo, którego niepokoiło każde spojrzenie Julji — więc to był anglik, jak pani powiada?
— Tak jest — odpowiedział Morrel — u nas zjawił się w charakterze przedstawiciela firmy Thomson i French w Rzymie. Z tej to przyczyny zadrżałem cały, gdy pan hrabia powiedziałeś na owem śniadaniu u Morcefa, że bankierem twym, w Rzymie, jest ten dom handlowy właśnie. Więc ty hrabio może jednak mógłbyś nam coś powiedzieć o tym naszym nieznanym dobroczyńcy?
— Mówiłeś pan przecież, iż wzmiankowana firma wielokrotnie zapewniała was, że nic nie wie o całym tym wypadku.
— I tak jest istotnie. Panowie ci nie mogli, czy też nie chcieli nam dać wyjaśnienia.
— A więc anglik ten musiał być człowiekiem, który był winien waszemu ojcu wdzięczność... i zrewanżował się w tajemnicy. Jakże się ten anglik nazywał?
— Nie podał innego imienia — odpowiedziała Julia, wpatrując się w hrabiego z nadzwyczajną uwagą — jak tylko to, którem list ten podpisał.
— Ależ to nie jest nazwisko. To tylko pseudonim — zawołał hrabia.
Julja wpatrywała się w hrabiego coraz pilniej, natarczywiej, jakby szukała w rysach twarzy jakiegoś podobieństwa.
— Czy nie był to — odezwał się hrabia — mężczyzna tego samego mniej więcej co ja wzrostu, może tylko nieco szczuplejszy, w chustce wysoko na szyi zawiązanej, starannie zawsze pozapinany, sztywny, wiecznie z ołówkiem w ręku?
— Więc go pan znasz? — zapytała Julja z radosnem drżeniem głosu.
— Bynajmniej. Domyślam się jedynie, iż był to, być może, niejaki lord Wilmor, którego ze słyszenia i z widzenia, znam oddawna, dziwak i filantrop, który nie wierzy we wdzięczność ludzką.
— Boże! — zawołała Julia — w cóż więc wierzy ten nieszczęśliwy człowiek?
— Nie wierzył w uczucie to wtedy przynajmniej, gdy ja o nim słyszałem. Być może jednak że od czasu tego zmienił to swoje przekonanie, przekonał się może, że jednak wdzięczność może czasami gościć w sercach ludzkich?
— Drogi panie — zawołała Julja — jeżeli go poznasz, to go przyprowadź do nas, może się wtedy przekona, że jednak są na świecie ludzie wdzięczni, którzy uczucie to na wieki mieć będą w swych sercach.
Łzy zabłysły w oczach Monte Christo, co go zmusiło ponownie do powstania i przejścia się po salonie.
— Na Boga — powiedział Morrel — jeżeli go znasz, hrabio, to powiedz nam cośkolwiek o tym człowieku, ażebyśmy go mogli odnaleźć.
— Niestety... odparł Monte Christo — jeżeli ów lord Wilmor był istotnie waszym dobroczyńcą, to powątpiewam bardzo, byście kiedykolwiek mogli go poznać. Przed trzema bowiem coś laty widziałem go po raz ostatni. Wyjeżdżał do Indii, czy też do Australii, z zamiarem nie powrócenia już nigdy do Europy.
— Ach, mój Boże! — zawołała Julja i rozpłakała się serdecznie.
— Pani — powiedział Monte Christo bardzo poważnym tonem, pochłaniając jednocześnie wzrokiem sznury pereł spływające po twarzy Julji — gdyby lord Wilmor widział te łzy, jak ja je widzę, możeby pokochał rodzaj ludzki!
I ucałował rękę Julji, czego mu nie broniła, pociągnięta mimowolnie wzrokiem i głosem hrabiego.
— Przecież ten lord Wilmor — powiedziała — musi mieć jakąś rodziną, jakieś miasto, w którem stale zamieszkuje?
— O!... nie szukaj go pani. A przytem nie wyciągaj żadnych wniosków z mych słów. Lorda Wilmora jeden z mych przyjaciół znał kiedyś dobrze i byłby mu opowiedział z pewnością cały wypadek, o ileby on go dotyczył.
— Siostro moja, siostro! — zawołał Maksymiljan — pan hrabia dobrze mówi i możliwe, iż ów anglik nie miał nic wspólnego z naszym dobroczyńcą. Przypomnij sobie co niejednokrotnie nasz ojciec powtarzał:
— „Nie anglik ów, bynajmniej, był sprawcą naszego cudownego ocalenia“.
Monte Christo zadrżał.
— Cóż ojciec pański mówił? — zapytał.
— Ojciec nasz twierdził uporczywie, że był to cud. Mówił, iż dobroczyńcą naszym był człowiek, który z grobu powstał. Ileż razy wymawiał zcicha jego imię! W chwili śmierci przypuszczenie to zamieniło się w pewność niezłomną. Ostatniemi jego słowy było:
— „Dzieci moje! Umierający widzi jasno. To był Edmund Dantes!“
Od kilku chwil bladość twarzy hrabiego potęgowała się coraz bardziej. Gdy zaś usłyszał ostatnie słowa — stała się przerażająca. Cała jego krew, najwidoczniej, spłynęła mu do serca, tak, iż słowa nie mógł przemówić. Dobył, ruchem nieprzytomnym, zegarek, chwycił za kapelusz, niezręcznym komplementem pożegnał panią Herboldową, uścisnął ręce Maksymiljana i Emanuela i skierował się ku wyjściu.
Ochłonął jednak najwidoczniej, gdyż, będąc już na progu, odwrócił się i rzekł:
— Pozwólcie, państwo, bym mógł was odwiedzać. Błogosławiony jest dom wasz. Po wielu latach, w domu waszym zabiło mi serce tak silnie, że aż się zapomniałem...
Raz jeszcze się skłonił i wyszedł.
— Dziwny to jakiś człowiek, ten twój hrabia Monte Christo, — rzekł Herbold, do Maksymiljana.
— Prawda. Szlachetne to jednak serce i coś mi mówi, że jest nam życzliwy.


ROZDZIAŁ IV.
PIRAM I THIBE.

Na dalszych krańcach przedmieścia św. Honorjusza, pośród najwspanialszych pałaców tego najbogatszego okręgu Paryża, znajdował się rozległy ogród, wierzchołki kasztanów którego wystrzelały wysoko ponad mury.
Wspaniałe wejście do tego ogrodu było jednak stale zamknięte. Plac, zakupiony na spekulację, nie mógł jakoś znaleźć nabywcy, to też jego chwilowy właściciel odnajął go za umiarkowaną sumę 500 franków rocznie.
Z tej więc przyczyny bogato złocona krata była wiecznie zamknięta i jej zawiasy trawiła rdza. By zaś wzrok ciekawych nie plamił swem gminnem spojrzeniem wnętrza arystokratycznego przybytku, za bramą wspomnianą urządzono klomb z roślin bardzo wysokich.
Małe drzwiczki, obok głównej bramy umieszczone, prowadziły do tego pustynnego, przez nikogo nie odwiedzanego miejsca.
Inne małe drzwiczki, również z ozdobnej żelaznej kraty uczynione, a znajdujące się po stronie przeciwległej, prowadziły do innego ogrodu, pośrodku którego znajdował się duży i zamieszkały najwidoczniej pałac. — W tym drugim ogrodzie, w cieniu kasztanów stała kamienna ławka, ulubione, sądząc z licznych pozostawionych drobnostek, miejsce jednego z mieszkańców pałacu. Zaś ulubione z tej zapewne przyczyny, iż słońce nigdy tam nie dochodziło, do tego stopnia bowiem ocienione było splotami liści.
Pod wieczór jednego z upalnych dni wiosny, na ławce tej leżały: książka, parasolka, koszyczek, i biała chusteczka batystowa z rozpoczętym haftem. Właścicielki tych przedmiotów nie było przy ławce, lecz stała ona przy drzwiczkach do sąsiedniego, opisanego przez nas ogrodu pustynnego, prowadzących.
W tejże chwili małe drzwiczki podobne, lecz od ulicy idące, otworzyły się zcicha i ukazał się w nich młodzieniec rosły i silny, w płócienną bluzę robotnika przyodziany, mający na głowie czapeczkę aksamitną i takie same pantalony. Włosy starannie ułożone i białe ręce przybysza nie harmonizowały z tym gminnym strojem. Gdy wchodził, rzucił bystrym wzrokiem poza siebie, jakby dla przekonania się, czy go czasem kto nie śledzi, a następnie wszedł szybko, zamknął drzwi i chyżym krokiem pobiegł w głąb ogrodu, okrążając wysoki klomb.
Na widok oczekiwanego nie w tym może stroju młodzieńca, dziewica cofnęła się w tył parę kroków. Lecz przybyły, śmiały jak kochanek, podbiegł do niej i zawołał:
— Walentyno, nie lękaj się, to ja!
Dziewica ponownie wychyliła się zza muru.
— To pan?! I dlaczegóż to tak późno dziś pan przychodzi? Wiesz przecież, iż niezadługo będą u nas podawać obiad; a i to wiesz przecież, z jaką trudnością udaje mi się przychodzić tutaj. Muszę się opowiedzieć macosze, wyrwać z rąk brata, który mnie zamęcza, wreszcie unikać wzroku szpiegującej mnie pokojówki. Niedobry więc jesteś, tak się spóźniając. I cóż to znów za strój, dzięki któremu nie poznałem cię w pierwszej chwili?
— Walentyno ukochana! — odpowiedział młodzieniec — wiesz, jak cię kocham; zaś mówię ci to, bo gdy cię zobaczę, coś mnie zmusza, bym ci to mówił, mówił bezustannie. I dziękuję ci za twe drogie wymówki, bo są mi one dowodem, żeś mnie oczekiwała, żeś o mnie myślała. Chcesz poznać przyczynę mego opóźnienia?... Obrałem sobie zawód...
— Jaki zawód?... Co to znaczy, Maksymiljanie? Czyż już jesteśmy do tego stopnia szczęśliwi, że możemy sobie żartować?
— Niech mnie Bóg od tego zachowa, był miał żartować z tego, co całe życie me stanowi. Przestraszyłem się jednak myśli, jaką wyraziłaś mi wczoraj, iż kiedykolwiek ktoś posądzić mnie może, że jestem złodziejem! to mogłoby ubliżyć mundurowi, który noszę. Więc z tych przyczyn właśnie i jedynie — kapitan spahisów przeobraził się w zwyczajnego ogrodnika.
— Cóż za niedorzeczność!
— Przeciwnie, jest to postępek bardzo rozsądny. Jestem teraz bezpieczny. Odszukałem właściciela tego placu i wydzierżawiłem go od niego. Teraz on należy do mnie i nie potrzebuję zakradać się już do ogrodu, jak to dotychczas bywało. Obecnie codzień przychodzić tutaj będę, ażeby uprawiać moje jarzyny. A wiesz, ile zapłaciłem za to moje szczęście? Pięćset franków wszystkiego, w kwartalnych ratach, notabene!
Odtąd nikogo już obawiać się nie potrzebuję. Jestem bowiem u siebie, zaś w zysku mam to, iż w każdej chwili powiedzieć ci teraz mogę, jak bardzo cię kocham. Czy jednak dumy twej nie będzie obrażać, iż wyznanie podobne robi biedny robotnik w płóciennej bluzie?
Walentyna wydała lekki okrzyk zdziwienia.
— Ach, Maksymiljanie!... może to źle, może teraz zanadto będziemy wolni, może nasze szczęście nie będzie podobać się Bogu, może nadużyjemy naszej swobody i ta swoboda nas zgubi?
— Jak możesz tak mówić, przyjaciółko moja?! Od chwili, jak cię poznałem, cały oddałem się tobie, żadnej nie domagając się za to nagrody, prócz szczęścia, bym mógł ci służyć. Czy od chwili tej dałem ci możność żałowania, żeś słowu memu zaufała? Powiedziałaś mi, ukochana moja, że cię z panem d‘Epinay, wbrew woli twej, związano słowem, że ojciec twój związek ten postanowił i że życzy go sobie. Usunąłem się w jednej chwili i czekałem, że może Opatrzność zmieni tę decyzję twego ojca. Z oddali cię czciłem, wielbiłem i kochałem i odważałem się ci to mówić, bo wyczuwałem, że i ty kochasz mnie również.
— I to właśnie uczyniło cię zuchwalszym, Maksymiljanie. Rozkoszą dla mnie jest ta miłość, ale jednocześnie nieszczęściem mego życia.
— Nieszczęściem?... Jak mogła w głowie twej narodzić się podobna myśl!... jak mogłaś wyrzec słowo tak ciężkie i niesprawiedliwe? Czyż widziałaś kiedy niewolnika, któryby więcej był komu oddany? Gdym nakoniec wynalazł to miejsce, które dało nam możność widywania się, powiedz, czy kiedykolwiek pozwoliłem sobie na to choćby tylko, ażeby ucałować rąbek twej sukienki?
— Prawda — odpowiedziała Walentyna, wysuwając dwa paluszki na drugą stronę kraty, co dało możność Maksymiljanowi przyciśnięcia ust do tych dwóch śnieżnych kolumienek, — prawda, szlachetnym jesteś przyjacielem. Ale i to wiedzieć musiałeś, że gdyby niewolnik był zbyt wymagającym, utraciłby wtedy wszystko, niewątpliwie; więc mi przyobiecałeś miłość braterską, co przyjęłam wdzięcznie, bo jestem samotna nieomal na świecie, ojciec mnie nie kocha i nie cierpi macocha! Jedyną mą pociechą jest starzec nieruchomy, zlodowaciały nieomal, którego ręka mojej ręki uścisnąć nie jest zdolna, oko którego mówi jedynie! Oh, Maksymiljanie!... wierzaj mi, że jestem bardzo samotna i bardzo nieszczęśliwa na tym świecie!
— Walentyno — rzekł młodzieniec wzruszony głęboko, — skłamałbym, gdybym powiedział, że tylko jednę ciebie kocham na świecie, bo kocham również i mą siostrę. Jest to jednak uczucie najzupełniej inne. Mówią, nakoniec, że pan Franciszek d‘Epinay jeszcze rok bawić będzie zagranicą, w ciągu zaś tak długiego okresu czasu ileż to przyjaznych okoliczności zdarzyć się może, które zmienią na lepsze nasze beznadziejne położenie! Miejmy więc nadzieję.
— Ja jej nie mam jednak... Niestety, i mieć jej nie mogę! Woli ojca mego nikt i nic nie przełamie, co zaś do macochy, to ta, czuję to, nienawidzi mnie!
— Nienawidzi?... ciebie?... Ach, Walentyno!... czyż to możliwe, ażeby ktoś mógł nienawidzieć ciebie?
— A jednak tak jest. Macocha nienawidzi mnie wprost żywiołowo, kocha ona jedną jedyną istotę tylko na świecie.
— I z jakiej przyczyny, droga Walentyno, mogłaby cię nienawidzieć?
— Z jakich przyczyn?... Przykre, iż w rozmowie z tobą o sprawach pieniężnych wspominać muszę, wiedz jednak, przyjacielu mój, iż według mego mniemania nienawiść macochy mej w tych materjalnych powodach ma swe źródło. — Ja jestem, widzisz, bardzo bogatą po matce mej, a jeszcze bogatszą mam być, gdy Bóg powoła do chwały swej rodziców mej biednej matki, co wcześniej czy później nastąpić musi; ona zaś nie posiada żadnego osobistego majątku. Jest więc o ten mój majątek zazdrosna. Gdybym mogła oddać jej połowę mych kapitałów, byłabym szczęśliwa.
— Biedna Walentyno!
— O, tak! Jestem bardzo biedna, bardzo nieszczęśliwa, czując się obcą w swym rodzinnym domu. — I jestem bardzo słabą, niedość silną na to, by potargać więzy łączące mnie z tym domem. Zaś mój ojciec nie jest człowiekiem tego pokroju, by mu było można swą wolę narzucić. Jest on nieugięty, nietylko względem siebie i swej rodziny, ale nawet w stosunku do króla. Przysięgam ci, Maksymiljanie, że ja do walki nie jestem zdolna. Gdyby żyła biedna matka moja, nie lękałabym się niczego. Powiedziałabym poprostu, że cię kocham i wszystko byłoby szczęśliwie skończone. Pobłogosławiłaby nam ona z pewnością.
Powiedz mi przytem, Maksymiljanie — ciągnęła Walentyna dalej, po chwili lękliwego wahania się — powiedz mi, czy dawniej w Marsylji, nie istniały jakieś nieporozumienia pomiędzy ojcem twym, a moim?
— O ile wiem, to nie. Polityczne chyba tylko, ponieważ ojciec mój był oddany całą duszą sprawie cesarza, gdy twój — był zwolennikiem Burbonów. Dlaczego jednak zapytujesz się o to, droga Walentyno?
— Powiem ci więc wszystko, bo wszystko wiedzieć powinieneś. Gdy otrzymałeś nominację na kawalera Legji honorowej i gdy to ogłoszone zostało w gazecie urzędowej, byliśmy akurat zebrani wszyscy u mego dziadka Noirtiera.
Był tam również i pan Danglars, konie którego omal nie zabiły wczoraj mej macochy i brata.
Ja czytałam dziennik dziadkowi, zaś ojciec mój rozmawiał z bankierem o przyszłem małżeństwie wice-hrabiego de Morcef z panną Danglars. Gdy doszłam do ustępu, który dotyczył ciebie, zatamowało mi oddech, czułam się bardzo szczęśliwą i przeczytałam nazwisko twoje. Musiałam przeczytać je niewyraźnie, gdyż polecono mi przeczytać to samo raz jeszcze.
— Droga Walentyno!
— Otóż zaledwie nazwisko twe przeczytałam, mój ojciec natychmiast odwrócił głowę, byłam przekonana (patrz, jak szaloną jestem), że cały świat, na wzmiankę twego imienia, — jak piorunem rażony zostanie, to też niebardzo mnie zdziwiło, że ojciec mój, gdy nazwisko twe usłyszał — zadrżał widocznie, a nawet, — że zadrżał i pan Danglars.
— Morrel... zawołał ojciec mój — zaczekaj no! Czy to nie z tych Morrelów, zaciekłych Bonapartystów, co nas nabawili tak wielkiego nieszczęścia w 1815 roku?
— Z tych samych — odpowiedział Danglars — zdaje mi się nawet, że ten udekorowany jest synem owego kupca marsylskiego.
— W rzeczy samej, tak jest — powiedział Maksymiljan. — I cóż twój ojciec odpowiedział na to?
— Rzecz okropną, której nie śmiem ci powtórzyć.
— Powiedz... prosił z uśmiechem Maksymiljan.
— Cesarz — mówił więc ojciec mój dalej — wiedział dobrze do czego użyć można takich fanatyków. Powołał ich wszystkich do wojska, bo do tego tylko byli oni zdatni. I spostrzegam z radością, że król używa ich również do tego jedynie, aby zagarnęli Algier.
— Istotnie — zauważył Maksymiljan, gdy z ust Walentyny usłyszał te słowa — jest to dosyć zwierzęca polityka. Niech cię więc nie boli to, co ojciec twój powiedział. Pod tym względem i mój ojciec w niczem mu nie ustępował i on bowiem powtarzał nieustannie: „Nie pojmuję, z jakiej dobrej racji cesarz, który tyle zbawiennych zrobił rzeczy, nie utworzy pułku z sędziów i adwokatów i nie pośle ich gdzie na „Stracone pozycje“?
Widzisz tedy, droga przyjaciółko, iż obie strony są warte siebie. Ale jak się pan Danglars zachował wobec tego zdania pana prokuratora królewskiego?
— Roześmiał się tylko grubym i ordynarnym śmiechem, a po chwili obaj ci panowie wstali i wyszli z pokoju. Wówczas dopiero spostrzegłam, iż mój dobry dziadek był silnie wzruszony. Zwróciłam się więc do niego natychmiast, z zapytaniem, a wtedy wskazał mi on wzrokiem dziennik.
— Czego sobie życzysz, drogi dziadku?... zapytałam. — Jesteś widzę zadowolony? — Zamknął oko potwierdzająco.
— Czy z tego, co ojciec mój powiedział?
Jego wzrok pozostał nieruchomy.
— Więc z tego, że pan Morrel — nie śmiałam dodać: Maksymiljan — mianowany został kawalerem Legji honorowej?
Dopiero wtedy zamknął oko na znak potwierdzenia.
— Byłam wprost oszalała ze szczęścia, że dziaduś mój cieszył się wraz ze mną. Pokochałam go za to jeszcze bardziej.
— Zdumiewająca rzecz! — zawołał Maksymiljan — ojciec twój, nie znając mnie, uczuwa względem mnie nienawiść; dziadek zaś twój, który nie zna mnie również, cieszy się, iż otrzymałem order.
— Cicho — szepnęła Walentyna — uciekaj, bo nadchodzą!
Maksymiljan momentalnie pochwycił rydel do ręki i zaczął bez miłosierdzia znęcać się nad warzywami.
— Panienko!... panienko — rozległ się głos po ogrodzie — pani de Villefort prosi panienkę do salonu, gość bowiem przyjechał.
— Ktoż to taki?
— Wielki pan, jak powiadają, pan hrabia Monte Christo.
— Idę! — zawołała Walentyna.
— Rzecz szczególna — rzekł do siebie Maksymiljan, gdy Walentyna wraz z pokojówką znikła we drzwiach pałacu, — jakim cudem pan hrabia Monte Christo w tak krótkim czasie poznać się już zdołał z rodziną pana prokuratora królewskiego?


ROZDZIAŁ V.
NAUKA O TRUCIZNACH.

Zaledwie hrabia de Monte Christo wszedł w progi pałacu pana de Villeforta, już cały dom był w ruchu.
Po pierwszych powitaniach i zwykłych grzecznościach hrabia zapytał o pana de Villeforta.
— Mąż mój jest na obiedzie u prezesa ministrów — odpowiedziała pani de Villefort — wyjechał właśnie przed chwilą. Proszę wierzyć, iż będzie bardzo zmartwiony, że go ominął zaszczyt oglądania pana u siebie.
— Idź zobacz, Edwardku, co się dzieje z twą siostrą, Walentyną? — zwróciła się pani de Villefort do syna — trzeba jej dać znać o przybyciu tak miłego gościa.
— To pani ma jeszcze i córkę? — zapytał ten ostatni.
— Jest to córka mego męża, z pierwszego małżeństwa, dorosła już panienka, bardzo ładna przytem.
— Szkoda tylko, iż wiecznie zamyślona — przerwał matce uszczypliwie Edwardek.
— Edwardku, bądź cicho! — powiedziała wtedy do syna matka.
A zwracając się do hrabiego dodała następnie:
— Ten mały swawolnik ma może i słuszność. Panna de Villefort, aczkolwiek staramy się wszelkiemi siłami rozerwać ją, — jest ponurego charakteru. Milczy prawie zawsze, co sprawia nader ujemne wrażenie. Ale dlaczego ona nie przychodzi? Edwardku, zobacz no, proszę cię...
— Bo jej szukają u dziadka Noirtiera, a ona sobie przesiaduje w ogrodzie — odpowiedział Edwardek, podśpiewując sobie i chwytając muchy.
W tejże chwili Walentyna ukazała się na progu. Istotnie, jej twarz była powleczona jakby kirem smutku, a kto baczniejby spojrzał w jej oczy, ten dojrzałby i ślady łez.
Gdy weszła i ujrzała cudzoziemca, o którym tak wiele słyszała, skłoniła się lekko, bez zbytniej skromności, z dużym wdziękiem, który zwrócił uwagę hrabiego.
Monte Christo odpowiedział ukłonem, po powstaniu z siedzenia.
— Moja pasierbica, panna Walentyna de Villefort — przedstawiła macocha — pan hrabia de Monte Christo.
— Cesarz Chin i król Madagaskaru!... zakrzyczał piskliwie rozkoszny Edwardek.
Pani de Villefort zbladła.
Monte Christo jednak uśmiechnął się i jak najżyczliwiej spojrzał na dziecko, co wywołało uśmiech szczęścia na twarzy matki.
— Pani — powiedział, wznawiając rozmowę — czy ja nie miałem już zaszczytu widzenia gdzieś pani i panny Walentyny? Jakieś wspomnienia bowiem zrodziły się w mej głowie, gdym ujrzał pasierbicę pani.
— Walentyna nie lubi świata i bardzo rzadko wychodzi — odpowiedziała pani domu.
— To też ja panny Walentyny nie spotkałem w tak zwanym „świecie“. W Paryżu zresztą jestem parę dni zaledwie. Pozwól pani jednak... muszę przypomnieć sobie... zaraz... zaraz...
I Monte Christo przyłożył rękę do czoła, jakby pragnął skupić myśli.
— Być może, iż pan hrabia widział nas we Włoszech? — wmieszała się bojaźliwie do rozmowy Walentyna.
— Może i we Włoszech! — odpowiedział Monte Christo. — A w jakim czasie panie tam bawiły?
— Przed dwoma laty byłam tam z matką i z Edwardem — odpowiedziała Walentyna. — Lekarze znaleźli, iż moje płuca są zaatakowane... Byłyśmy w Bolonji, w Rzymie...
— A więc widzi pani! — zawołał Monte Christo, jakby ta prosta wskazówka była najzupełniej wystarczająca dla zebrania i wyjaśnienia jego wspomnień. — Właśnie w Porousse, w dzień Bożego Ciała, o!...!... teraz przypomniałem już sobie dobrze — miałem szczęście widzieć panie.
— I ja teraz już sobie przypomniałam jak najlepiej, ogród i ten dzień uroczysty — odezwała się pani de Villefort — nie mogę sobie jednak przypomnieć w żaden sposób, bym tam widzieć miała hrabiego? Doprawdy, wstyd mi za mą pamięć.
— I ja pana nie przypominam sobie — dorzuciła Walentyna podnosząc swe piękne oczy na Monte Christa.
— Zaraz pomogę pamięci pani. Dzień był bardzo gorący. Oczekiwałyście panie na konie, które z powodu święta nie mogły zdążyć na czas; panna Walentyna oddaliła się w głąb ogrodu, zaś synek pani zaginął gdzieś w pogoni za motylem.
— Pamięta teraz mama, — zawołał Edwardek — jak ja tego motyla w końcu złapałem? Natychmiast poobrywałem mu skrzydła!
— Pani zaś siedziała w cieniu winnych krzewów, na głębokim trzcinowym fotelu. I rozmawiałaś pani wtedy z kimś dość długo... Czy jeszcze pani nie pamięta?
— O, teraz to już przypominam sobie! — zawołała pani de Villefort z nagłym rumieńcem na twarzy. — Lecz ja wtedy rozmawiałam z jakimś lekarzem.
— Ja właśnie byłem tym lekarzem. Od dwóch tygodni siedziałem w tym hotelu, do którego wspaniały ogród należał, lecząc mego pokojowca, który zapadł na febrę. Rozmawiałem z panią długo o najrozmaitszych rzeczach, o Rafaelu, Van Dycku... o obyczajach, ubiorach... o sławnej „Aqua tofana“ wreszcie.
— Tak; tak — potwierdziła żywo pani de Villefort, z pewnym rodzajem zażenowania, czy zaniepokojenia — teraz przypominam sobie.
— Pamiętam i to jeszcze — ciągnął najspokojniej hrabia, że radziłaś mi się pani, co do stanu zdrowia panny Walentyny, aczkolwiek ja lekarzem nie byłem i nie jestem. Zajmowałem się i zajmuję teraz jeszcze chemją i naukami przyrodniczemi, lecz jako amator tylko.
W tej samej chwili wybiła godzina szósta.
— Już szósta — rzekła gospodyni domu, widocznie wzruszona, — może zechcesz, Walentyno, dowiedzieć się, czy dziadek obiadować będzie razem z nami, czy też osobno?
Walentyna podniosła się natychmiast i wyszła z pokoju, skłoniwszy się przedtem hrabiemu, bez jednego słowa odpowiedzi.
— Pan Noirtier jest podobno tknięty paraliżem? — zapytał Monte Christo — mówił mi coś o tem mąż szanownej pani.
— Niestety, tak jest, biedny starzec stracił władze we wszystkich członkach i tylko dusza żyje w tem jego martwem ciele, ale już nikła i drżąca, jak płomień lampy, który zgasnąć ma za chwilę. Proszę mi darować, że pana zajmuję opowiadaniem tych nieszczęść. Lecz zdaje mi się, że panu przerwałam. Mówi pan, że jesteś zdolnym chemikiem?...
— Nie mówiłem tego bynajmniej, — odpowiedział Monte Christo z uśmiechem — zaznaczyłem jedynie, iż tak chemją jak i naukami przyrodniczemi zajmuję się jako amator. Studjowałem chętnie, bo miałem wtedy zamiar osiedlić się na Wschodzie i pójść za przykładem Mitrydata, wszelako...
— Mitrydates rex ponticus — zawołał mały roztrzepaniec, wycinając ryciny z przepysznego albumu.
— Edwardzie... A, cóż to za dziecko! — zawołała pani de Villefort, wyrywając zniszczony album z rąk syna.
— Jesteś nieznośny! Idź za siostrą do dziadka.
— Album! — zawołał Edward.
— A na cóż ci on potrzebny? Byś go dalej niszczył!
— Chcę album!
— Idź do dziadka natychmiast.
— Nie pójdę bez albumu!...
— Masz i idź sobie — powiedziała matka, oddając album synowi i wyprowadzając go za drzwi.
Hrabia przeprowadził wzrokiem odchodzącą.
— Czy też zamknie drzwi za nim? — pomyślał.
Pani de Villefort drzwi starannie zamknęła. Hrabia udał, że tego nie widzi.
Pani de Villefort, rozejrzawszy się następnie dookoła, usiadła na dawnem miejscu.
— Zechce mi pani darować to, co powiem, lecz zdaje mi się, że jesteś trochę za surowa dla tego rozkosznego dziecka — odezwał się hrabia dobrodusznie.
— Surowość jest niezbędna — odpowiedziała pani de Villefort tonem nadzwyczajnej powagi.
— Wszakże Edwardek, wspominając o Mitrydacie, powtarzał tylko Korneljusza Neposa. Dowodzi to, że jego nauczyciel nie traci darmo czasu, a także, iż synek pani jest nad wiek rozwinięty.
— To prawda, panie hrabio, — odpowiedziała matka, uradowana pochlebstwem.
— Edwardek istotnie ogromne ma zdolności i nauka przychodzi mu z łatwością. Jego indywidualność tylko zbyt może wcześnie się przejawia. Co się zaś tyczy tego, co mówił, to czy istotnie jest prawdą, że Mitrydates...
— Prawda stwierdzona bezwzględnie. I ja również, aby nie być otrutym, gdy jestem na Wschodzie, używam zawsze tego środka.
— Spreparowanie tego środka udało się panu?
— Najzupełniej.
— Przypominam sobie, żeś mi pan coś wspominał o tem, w czasie naszej rozmowy w Perousse.
— Czyżby?... zapytał hrabia z wybornie udanem zdziwieniem — tego znów ja nie przypominam sobie najzupełniej.
— Zapytywałam wtedy pana, czy trucizny z jednakową działają siłą na mieszkańców północy, jak i na mieszkańców południa? A pan opowiadałeś mi wtedy, że temperamenty zimne ludów północnych są bardziej odporne na działanie trucizn.
— I jest to prawdą — przyznał Monte Christo — widziałem, jak mieszkańcy stref zimnych przyjmowali bez większej dla siebie szkody takie ilości trucizn, od których zginąłby napewno neapolitańczyk naprzykład, lub arab.
— Pojmuję to, lecz jakim sposobem pan się przeciwko działaniom trucizn uodporniłeś?
— Nic łatwiejszego!... Przypuśćmy, że pani wiesz zgóry, jakiej obawiać się masz trucizny, przypuśćmy naprzykład, że miała to być Brueca Aerruginea.
— Zdaje mi się, iż truciznę tę wydobywa się...
— A więc pani już wie z czego trucizna ta się wydobywa?... Podobne wiadomości są bardzo rzadkie u kobiet...
— Przyznam się, iż mam szczególne upodobanie do nauk ścisłych i do alchemji; przemawiają one do imaginacji jak poezja. Lecz mów pan dalej.
— Otóż przypuśćmy, że jest to właśnie owa upatrzona trucizna. Wtedy brać należy trucizny owej, pierwszego dnia jeden miligram, drugiego — dwa miligramy i t. d. tak, iż dnia dziesiątego dawka stanowić będzie już centigram; po miesiącu organizm będzie zdolny do przyjęcia trzech centigramów, która to doza, osobę nie udpornioną zabiłaby z pewnością. Po upływie przygotowań takich byłaby pani zdolna do picia wody z zatrutej karafki; osoba, która z panią pić będzie — umrze, pani zaś uczuje tylko lekkie osłabienie.
— Czytałam historję Mitrydata i zawsze ją uważałam za bajeczną — powiedziała w zamyśleniu pani Villefort. — Mojemi ulubionemi naukami były zawsze botanika i minerologja. Przy ich pomocy o wiele łatwiej wytłumaczyć sobie historję ludów Wschodu.
— Tembardziej rzecz jest godna zgłębienia, że mieszkańcy wspomnianych krajów egzotycznych używają trucizny nietylko jak Mitrydates, dla ochrony od ciosu, lecz i w charakterze sztyletu. Trucizna dla nich jest nietylko bronią odporną, ale i zaczepną. Przy pomocy opium, belladonny, haszyszu... zdobywają w marzeniach szczęście, inne trucizny dają im ulgę w cierpieniach, jeszcze inne służą do uśmiercania nieprzyjaciół.
— Czy tak jest w rzeczy samej? — zapytała pani de Villefort, z oczami dziwnie błyszczącemi.
— Tak, pani, takie jest znaczenie trucizn na Wschodzie.
— Drogi panie — zawołała wtedy młoda kobieta — więc człowiek na Wschodzie może tak bezkarnie ginąć?!
— Nie, pani. I na Wschodzie za takie rzeczy ścinają głowy i wbijają na pal z wielką przyjemnością. Tylko że tam ludzie umieją się urządzać i dlatego właśnie kara nie jest zdolna ich dosięgnąć. U nas inaczej. U nas głupiec, który ma nienawiść w sercu i czart nim owładnął, — udaje się do kupca i kupuje, pod pozorem, że mu szczury spać nie dają, pięć albo sześć gramów arszeniku. Gdy już dostał specyfik, przygotowuje go i daje nieprzyjacielowi dozę od której zginąłby mamut, słoń nawet, co daje ten skutek, iż oddaje nieszczęśliwego na pastwę mąk najstraszliwszych. Otruty krzyczy tak, iż zbiega się cały dom, ulica cała... przybywa natychmiast i policja oczywiście. Posyłają po doktora, nie dlatego, by ratował, lecz by dokonał sekcji. Ten oczywiście znajduje w żołądku arszennik.
Nazajutrz dzienniki rozpisują się o wypadku, a tego samego wieczora jest już wiadome policji, gdzie trucizna była kupiona i przez kogo? Truciciel zostaje momentalnie zaaresztowany, badany... nakoniec osądzony; zgilonytowany wreszcie.
Tym to sposobem wasi cywilizowani Paryżanie korzystają z chemji.
— Trudno — zauważyła z uśmiechem pani de Villefort — robimy co możemy, nie posiadając tajemnic Medyceuszów i Borgiów...
— A teraz, chcesz pani wiedzieć — zapytał hrabia wzruszając ramionami — co jest powodem tych naiwności? Oto, że w teatrach waszych, truciznę wypijają, albo z flaszeczki, albo też w „puharze wina“ najczęściej. W parę sekund potem otruty umiera i spada zasłona. Le comedia e finita!
Tym sposobem nikt nie widzi, jakie są dobre następstwa zabójstwa, co utwierdza bardzo wiele słabych głów w przekonaniu, że trucie jest zadaniem łatwem i najzupełniej bezpiecznem.
— Trochę inaczej wyglądają sprawy te na południu Europy i na Wschodzie. W takim Aleppo, Kairze, a choćby nawet w Rzymie, lub w Neapolu, o bardzo wielu ludziach z pozoru najzdrowszych, wtajemniczeni powiedzieć mogą: „ten oto jegomość, od trzech tygodni jest truty, a za miesiąc umrze niezawodnie“.
— Więc ludzie tamtejsi — rzekła pani de Villefort — odmykali tajemnicę owej słynnej „Aqua tofana“, która zginąć miała w powodzi wieków?
— Czy pani przypuszcza, iż cokolwiek ginie na tej ziemi?... Więc i trucizny nie zginęły żadne.
Każda trucizna uderza zwykle na ten lub na inny organ. Ta na żołądek, tamta na mózg... jeszcze inna na wnętrzności.
Trucizna objawia się czasami przez kaszel, dajmy na to. Kaszel zdradza zaflegmienie piersi, albo też inną chorobę, zawsze śmiertelną.
Gdyby nawet nią nie była, to dzięki lekom, jakie zapisują naiwni doktorzy, staje się napewno śmiertelną.
I ginie człowiek, zgodnie ze wszystkiemi zasadami wiedzy, a sprawiedliwość żadnych nie wszczyna kroków... boć pewni najzupełniej lekarze wydali świadectwo, iż ten a ten umarł jak najlepiej, t. j. jak najbardziej prawidłowo.
— Okropne to, a zarazem zachwycające — zawołała pani de Villefort. — A przyznam się panu, że uważałam wszystkie podobne historje za wymysł wieków średnich.
— No, te wymysły wieków średnich zostały teraz znacznie udoskonalone! Do czegóż służyć by miały medale, krzyże, tytuły, nagrody Montyona... jeżeli nie do prowadzenia ludzkości ku szczytom doskonałości? Zaś człowiek będzie dojrzałym wtedy dopiero gdy się nauczy, jak Bóg: niszczyć i tworzyć. Niszczyć już potrafi... jest więc w połowie już drogi...
— Tak więc — dodała pani Villefort, zmierzając stale do jednego celu — trucizny Borgiów, Medyceuszów, Rugierów... w czasach późniejszych — barona Truecka, o których tyle się już rozpisały nowsze dramaty i romanse...
— Były przedmiotem sztuki i nic więcej — odpowiedział hrabia — czy sądzisz, pani, że prawdziwy mędrzec trzyma się stale jednego wynalazku? Bynajmniej, nauka lubi postęp, zmianę... fantazjuje!... że tak się wyrażę. Jeden ze współczesnych chemików, a mój przyjaciel, opat Adelmonte, zadziwiające w tym kierunku porobił doświadczenia.
— Naprawdę?... Ach, drogi panie, niechże mi pan to opowie!
— Jedno z nich przytoczę pani. Ma on bardzo ładny ogród, pełen warzyw, kwiatów i owoców. Otóż wybrał on raz główkę kapusty: przez trzy dni polewał ją arszennikiem. Trzeciego dnia kapusta zżółkła, lecz to właśnie robiło wrażenie, iż stała się dojrzałą. Jeden Adelmonte wiedział, że jest zatrutą.
Przyniósł kapustę do siebie i dał parę liści tej kapusty do zjedzenia królikowi. Królik zdechł. Wtedy opat kazał go kucharce oczyścić, a wnętrzności wyrzucić na śmieci. Po śmieciach tych chodziła kura, która wnętrzności te podziobała trochę, co wywołało, ten skutek, że zachorowała i padła; w chwili, gdy w konwulsjach walczyła ze śmiercią nadlatuje sęp, spada na biedną kurę i unosi ją w powietrze a następnie do swego gniazda, gdzie ptaka pochłania.
Po paru dniach i sęp się uczuł niedobrze; gdy leciał w przestworzach, zakręciło mu się nagle w głowie i spadł do sadzawki. Szczupaki pożerają wszystko, jak pani wiadomo zapewne: otóż pożarły i sępa. Gdyby takiego szczupaka otrutego przez czwarte już stworzenie dać komu na półmisku, to ten ktoś umarłby, po upływie kilku, lub kilkunastu dni, na ból żołądka.
Gdyby zrobiono nawet sekcję, to nie znalezionoby najmniejszego śladu trucizny i doktorzyby orzekli, iż zmarły chorował na wodną puchlinę, albo na gorączkę tyfoidalną.
— Wszystkie te okoliczności — odrzekła pani de Villefort — jeden drobny wypadek wniwecz obrócić może; sęp mógł nie upaść naprz. do stawu, lecz o paręset kroków od niego.
— Otóż na tem polega cała sztuka, że na Wschodzie umieją kierować wypadkami!
Pani de Villefort, jakby w odurzeniu, słuchała nieprzerwanie.
— Arszenik jednak zawsze ślady pozostawia, bez względu na to w jakiej formie przyjęty zostanie, nieprawdaż, panie? — zapytała.
— Tak jest — odpowiedział Monte Christo — i ja właśnie ten sam zarzut zrobiłem opatowi, lecz ten uśmiechnął się tylko i odpowiedział mi przysłowiem sycylijskiem. „Moje dziecię, świat nie w jednym dniu, ale w siedmiu stworzony został. Przyjdź do mnie w niedzielę“.
W najbliższą niedzielę poszedłem oczywiście do uczonego opata. Zamiast polewania kapusty arszenikiem, polewał ją roztworem soli strychino-skorubrynowej; w tym ostatnim wypadku kapusta nie wydawała się być wcale chorą, to też królik zabrał się do niej z całą ufnością, co nie przeszkodziło, iż padł już po pięciu minutach; kura podziobała królika i zdechła nazajutrz.
Wzięliśmy wtedy i królika i kurę, otworzyliśmy oboje. Cóż się okazało? Okazało się, że w organizmach padłych nie było najmniejszego śladu trucizny. Natomiast sekcja wykazała: podrażnienie systemu nerwowego i jakiś lekki rodzaj zapalenia mózgu; nic ponadto. Kura nie była otruta, lecz zdechła na apopleksję!... Jest to bardzo rzadki wypadek u kur, ale u ludzi nadto pospolity.
Pani de Villefort w coraz mroczniejsze wpadała zamyślenie.
— Jak to dobrze, — powiedziała — że tego rodzaju rzeczy tylko chemicy umieją przyrządzać! Gdyby wiedza taka była dostępna dla wszystkich, jedna połowa świata otrułaby drugą.
— Chemicy, albo ludzie zajmujący się chemją — rzucił niedbale Monte Christo.
— Jednakże — powiedziała pani de Villefort, otrząsając się z zamyślenia, — choćby nie wiem z jakiemi ostrożnościami cała rzecz była przeprowadzona, występek zawsze będzie występkiem. Można uniknąć sprawiedliwości ludzkiej, Bóg jednak zobaczy wszystko. Mieszkańcy wschodu w rzeczach sumienia są mniej drażliwi, to też zrobili bardzo rozsądnie, kasując piekło w swoich wierzeniach.
— Jest to skrupuł, który, nie dziwię się, że powstał w szlachetnej duszy pani. Bardzo mało znalazłaby pani ludzi takich, którzyby śmiało uderzyli nożem w serce bliźniego. Jeżeli jednak, zamiast tego brutalnego zabójstwa, uprzątniesz poprostu zawadzającą ci na drodze istotę bez gwałtu, bez walki, bez cierpień, czyniących z ofiary — męczennika, a uprzątającego — zbrodniarza; słowem, jeżeli przy tej sprawie nie będzie ani rozlewu krwi, ani jęków, ani konwulsyj, a zwłaszcza — straszliwego i odrażającego nazwiska zbrodni, wówczas unikniesz prześladowań. Tym to sposobem postępują i działają skutecznie mieszkańcy wschodu, poważni i flegmatyczni.
— A gdzież sumienie? — zawołała pani de Villefort głosem wzruszonym i z przytłumionem westchnieniem.
— Jest zapewne jeszcze i sumienie — odparł Monte Christo — gdyby nie było sumienia, bylibyśmy zaprawdę bardzo nieszczęśliwi. Po spełnieniu każdego złego czynu, sumienie pospiesza nam z pomocą i ratunkiem, sumienie nas pociesza, dostarcza tysiąca wymówek i wybiegów, których sami tylko jesteśmy sędziami. Wymówki te pozwalają nam na zażywanie spokojnego snu, aczkolwiek byłyby one bardzo miernemi i słabemi, gdyby chodziło o zachowanie życia w obliczu trybunału.
Ryszard IV korzystał do przesytu z usług swego sumienia, po zabójstwie dwojga dzieci Edwarda III, sumienie to mówiło mu ponadto: „te dzieci okrutnego króla odziedziczyły niewątpliwie po ojcu wszystkie wady, występki i najgorsze instynkty; dzieci te zawadzały mi przytem na drodze, po której kroczę, ażeby uszczęśliwić Anglję“!
To samo sumienie sprowadziło ulgę i lady Makbeth, która dać chciała tron nie mężowi, lecz synowi; a któż przeczyć zechce, iż miłość macierzyńska jest z miłości — najwznioślejszą?! Po śmierci Dunkana lady Mackbeth byłaby, gdyby nie sumienie, najnieszczęśliwszą z kobiet.
Pani de Villefort pochłaniała z chciwością te straszliwe zasady i wprost potworne paradoksy, które hrabia wygłaszał głosem najzimniejszym.
Wreszcie, po chwili milczenia powiedziała:
— Wiesz, hrabio, że jesteś straszliwym człowiekiem, rozumowanie twoje jest okropne. Masz słuszność, jesteś wielkim chemikiem, dowodzi tego ten cudowny eliksir, który synowi memu przywrócił życie!
— To niczego jeszcze nie dowodzi! Kropla tego płynu potrafiła ożywić zamierający organizm, lecz trzy krople jużby spotęgowały bicie serca, sześć zaś sprowadziłoby zdrętwienie całego ciała, zaś kropli dziesięć — byłoby go zabiło.
— Więc to była trucizna?!
— Bynajmniej. Przedewszystkiem wyraz „trucizna“ jest określeniem najzupełniej błędnem, gdyż trucizny najpotężniejsze są najbardziej skutecznemi środkami leczniczemi.
— Z jakich składników przyrządza się ten cudowny eliksir?
— Mój przyjaciel, zacny opat Adelmonte, dał mi przepis.
— Musi to być przewyborny środek na mdłości i spazmy!...
— Niezawodny! Miała pani przecież sposobność sprawdzenia go na sobie. Ja go używam bardzo często, oczywiście z wielką ostrożnością i we właściwych dozach — dodał Monte Christo z uśmiechem.
— Ach, panie, ja mam bardzo potargane nerwy i ogromnieby mi się przydał taki opat Adelmonte, któryby mi przepisał podobny środek, powracający wolny oddech. Że jednak byłoby rzeczą bardzo trudną znaleźć coś podobnego we Francji, zaś przyjaciel pański, ksiądz Adelmonte mieszka bardzo daleko od Paryża, — używam przeto pigułek Planscha i kropli Hoffmana. Niech pan spojrzy, oto pigułki specjalnie dla mnie robione.
Monte Christo otworzył maleńkie pudełko, które mu pani de Villefort podała, i zaczął wąchać z prawdziwem amatorstwem i znawstwem urodzonego chemika.
— Zrobione są doskonale, mają jednak tę wadę, iż trzeba je połykać, co dla osoby omdlałej jest rzeczą niemożliwą. Wolę więc swój eliksir...
— I jabym go wolała. Nie mogę jednak być natrętną i nie ośmieliłabym się nigdy prosić...
— Ja zaś gotów jestem służyć pani.
— Ach, panie!... Dziękuję bardzo.
— O jednej tylko rzeczy zechciej pani pamiętać, mianowicie, iż w małej dozie — eliksir ten jest lekarstwem, w wielkiej — silnie działającą trucizną, jedna kropla — przywraca życie, dziesięć — zabija. Jest to trucizna tem niebezpieczniejsza, iż rozpuszczona w szklance wina lub lemoniady, nie zmienia smaku tych płynów.
Wybiła godzina wpół do siódmej. Lokaj zaanonsował przybycie jakiejś przyjaciółki, zaproszonej na obiad.
Hrabia powstał z wyrazami pożegnania.
— Dziękuję hrabiemu bardzo za wizytę i za tak zajmującą rozmowę. A proszę nie zapomnieć o recepcie!
— Musiałbym chyba zapomnieć o rozmowie z panią, a to jest niepodobieństwem.
Skłonił się i wyszedł.
Pani Villefort zamyśliła się.
— Szczęśliwy człowiek — powiedziała głośno do siebie — zdaje się, iż jego nazwiskiem jest również Adelmonte...
Co do hrabiego Monte Christo, to rozmowa ta przeszła wszelkie jego oczekiwania.
— Na doskonały grunt trafiłem! Żadne moje ziarno tam rzucone, — napewno nie zginie...

Na drugi dzień posłał żądaną receptę.
ROZDZIAŁ VI.
ROBERT DJABEŁ.

W dniu tym, w operze było dawane nadzwyczajne przedstawienie.
Słynny Lerasseur, po dłuższej chorobie, miał wystąpić w roli Bertramma. Tem więc zrozumialsze, iż wymienione w tytule rozdziału arcydzieło ściągało do sali opery całą śmietankę towarzyską Paryża.
Vice-hrabia Morcef, zgodnie ze zwyczajami złotej młodzieży paryskiej miał stałe krzesło przy orkiestrze. Chateau Renaud miał krzesło obok Morcefa. Co do Beauchampa, to tego, jako króla dziennikarzy, było pełno wszędzie, i wśród publiczności, i za kulisami.
Lucjan Debray miał na ten wieczór lożę ministra do swej dyspozycji i ofiarował ją hrabiemu Morcefowi, że jednak małżonka tego ostatniego nie miała zamiaru być na przedstawieniu, posłał bilety Danglarsowi, z oświadczeniem, że wieczorem ośmieli się złożyć swe uszanowanie pani baronowej i jej córce, o ile raczą przyjąć lożę.
Niewiele osób łakomi się na lożę gratisową, a tembardziej miljoner. Danglars odpowiedział więc, że jego polityczne przekonania nie pozwalają mu na zajmowanie lóż ministerjalnych. Z tych to przyczyn i pani baronowa odpisała ofiarodawcy, iż w teatrze być nie może. I nie mogła zrobić inaczej. Gdyby bowiem poszła do teatru z córką jedynie, bez męskiego towarzystwa, — byłoby to bardzo źle widziane; gdyby jednak panna Danglars udała się na operę z matką i z kochankiem matki, świat nie dopatrzyłby się w tem niczego złego.
Zasłona, w chwili rozpoczęcia pierwszego aktu uniosła się ku górze przy pustej jeszcze nieomal widowni. Taki to już jest zwyczaj wielkiego świata, przychodzić pod koniec aktu dopiero, by uniemożliwić innym słuchanie muzyki, hałasem otwieranych drzwi i echem głośnych rozmów.
— Patrz, — odezwał się Morcef, zabierając miejsce — oto wchodzi do loży urocza hrabina G.
— Cóż to znów za hrabina G.? — zapytał w odpowiedzi Chateau Renaud.
— Baronie, ja ci pytania tego nie daruję nigdy. Jak można nie znać tej piękności!
— Ach!... mówisz zapewne o tej cudownej wenecjance?
— Właśnie. Mógłbym nawet cię przedstawić, jak mnie przedstawił w Rzymie Franciszek d‘Epinay.
— Cyt! — syknęła publiczność.
Młode lewki nie zwróciły najmniejszej uwagi na to żądanie, prowadząc dalej najswobodniej rozmowę.
— Ta twoja złotowłosa była i na wyścigach.
— Wiesz, zdarzyła się tam ogromna niespodzianka; mianowicie, najważniejszą nagrodę dnia wygrał nieznany koń, do nieznanego należący właściciela i pod nieznanym żokiejem.
— Jakże się ten koń nazywa i do kogo należy? — zapytał Morcef.
— „Vendetta“, własność Luige‘go Wampy.
— No, to ja wiem więcej, aniżeli cały Paryż. Wiem istotnie, czyją ta klacz jest własnością.
— Cicho!... zawołała po raz drugi oburzona do żywego publiczność z parteru.
Na ten raz protest był tak silny, że złoci młodzieńcy uznali wreszcie za wskazane zamilknąć.
Wtem otworzyła się loża ministra i weszła do niej pani Danglars w towarzystwie córki i... Lucjana Debraya.
— Patrz, patrz! — już szeptem odezwał się Chateau Renaud — pani Danglars cię wzywa.
Morcef poszukał wzrokiem i istotnie uchwycił spojrzenie baronowej, która skinieniem wachlarza przesyłała mu lekkie pozdrowienie. Panna Danglars zaledwie raczyła opuścić oczy na fotele w orkiestrze.
— Nie wiem, istotnie, — zauważył cicho Chateau Renaud — co ty możesz mieć przeciwko pannie Danglars? Jest to skończenie ładna panna.
Była to niezaprzeczenie piękność, lecz bardzo surowa, ostra, zimna. Włosy miała czarne, to samo oczy, brwi i rzęsy. Brwi miały jednak wadę — marszczyły się zbyt często. Oczy miały błyski stalowe. Nos prosty, grecki, który rzeźbiarzowi mógłby służyć za wzór przy wykuwaniu posągu Junony. Usta zbyt duże może, poza któremi kryły się zęby ostre, silne, białe. Silny karmin ust, lekki meszek ponad górną wargą i mocno czarne znamię na prawym policzku dopełniało całości.
Ruchy miała męskie, bez cienia kobiecej miękkości.
Co do wychowania, to było ono bez zarzutu. Władała poprawnie kilkoma językami, wiedzę miała głębszą, niż przeciętna panna w jej wieku, wreszcie była utalentowana, nawet bardzo. Miała duże zdolności do rysunku i do muzyki. Nietylko śpiewała jak rutynowana primadonna, ale nawet komponowała sama. Do tej ostatniej dziedziny zdradzała zamiłowanie największe. Miała nawet przyjaciółkę, panienkę zupełnie ubogą, obdarzoną jednak do tego stopnia wspaniałym głosem, że się kształciła na śpiewaczkę.
Jeden ze znanych nauczycieli śpiewu zajął się nawet jej losem, bezinteresownie kształcąc ją w śpiewie i zapowiadając, że będzie śpiewaczką wszechświatowej sławy.
Ze względów, iż było więcej niż prawdopodobne, że panna Ludwika d‘Armilli (tak się nazywała przyszła gwiazda) wstąpi kiedyś do teatru, panna Danglars, aczkolwiek przyjmowała ją często u siebie, nigdy jednak nie pokazywała się w jej towarzystwie w świecie.
W parę minut po wejściu pani Danglars do loży, zasłona opadła i, dzięki długości antraktów, wszczął się ruch i wzajemne odwiedziny. Morcef i Chateau Renaud najpierwsi opuścili swe miejsca.
Pani Danglars przez chwilę myślała, że ten pośpiech Alberta był wywołany chęcią najrychlejszego złożenia jej uszanowania, nachyliła się przeto do ucha córki, zapowiadając wizytę. Eugenia złożyła wtedy lekko usta do uśmiechu. W tejże jednak chwili, Morcef... ukazał się po drugiej stronie amfiteatru, w loży hrabiny G.
— Jak się miewasz, panie podróżniku — zawołała ta ostatnia — wyciągając do vice-hrabiego rękę z uprzejmością starej znajomej — miło mi bardzo, żeś mnie poznał, jest mi to tem milsze, że jesteś pierwszym, który złożył mi wizytę.
— Zechcesz mi pani wierzyć — odpowiedział Morcef — że gdybym tylko wiedział o jej przybyciu do Paryża i o adresie jej mieszkania, jużbym oddawna złożył jej wyrazy uszanowania. A teraz pozwól sobie, pani, przedstawić barona Chateau Renaud, przyjaciela mego, od niego właśnie się dowiedziałem, że byłaś pani na dzisiejszych wyścigach.
Chateau Renaud skłonił się nisko.
— Więc i pan byłeś na wyścigach? — zapytała żywo hrabina.
— Tak jest, pani.
— Czy nie mógłbyś poinformować mnie, czyj to koń wygrał nagrodę „Jockey-Clubu“?
— Nie wiem, pani, właśnie o to samo zapytywałem Alberta.
— Bo wyobraźcie sobie, co mi się zdarzyło. Gdy wychodził na start ten nieznany nikomu koń, przyszły zwycięzca, podobał mi się ogromnie, to też gdy zwyciężył — zaczęłam bić brawo jak szalona. Tem się narazie skończyło. Gdy jednak wróciłam do domu, znalazłam w salonie... wiecie co?... oto złoty puhar, stanowiący nagrodę powyżej wspomnianej gonitwy, wypełniony najpiękniejszemi kwiatami po brzegi, w których znalazła się karteczka:
„Lord Ruthven hrabinie G.“.
— Otóż właśnie koń lorda Ruthvena wygrał dziś nagrodę „Jockey-Clubu” — rzekł spokojnie Morcef.
— Co?... upiór z Argentyny jest właścicielem koni wyścigowych?... Może go pan znasz w dodatku?
— Jest on nawet dobrym moim przyjacielem. Pan Chateau Renaud zna go również. W jakich barwach biegał zwycięzca?... W barwach Luige‘go Wampa?!... Nieprawdaż?... Otóż czy pani hrabina nie przypomina sobie nazwiska sławnego rzymskiego bandyty, — u którego byłem w niewoli? i jego protektora, hrabiego Monte-Christo?
— Luigi Wampa!... Hrabia Monte Christo! Prawda, prawda!... zawołała hrabina klaszcząc w drobne rączki — lecz dlaczegóż mnie właśnie przysłał on wygrany puhar?
— Dlatego, że mówiłem mu o hrabinie wiele, następnie, — że pani się tak zachwycała jego koniem.
— Spodziewam się, że pan nie wspominałeś mu przecież, jakie robiliśmy na jego temat przypuszczenia?
— Nie ręczę wcale... Ten sposób przesłania puharu, jako od lorda Ruthvena, wskazuje...
— To było okropne! Ależ ten człowiek może być teraz moim śmiertelnym wrogiem! Czy jest może w Paryżu?
— Jest.
— Jakież zrobił wrażenie?
— Ogromne! Paryż mówił o nim prawie że cały tydzień. Potem przyszła koronacja królowej angielskiej, a następnie kradzież brylantów panny Mars... więc o nim oczywiście zapomniano.
— Niech pani temu nie wierzy, co opowiada Albert — wtrącił się do rozmowy Chateau Renaud — hrabia Monte Christo do dziś jeszcze jest na ustach całego Paryża. Zadebiutował tem, że ofiarował pani Danglars konie, wartości 30.000 franków, przybrane notabene w brylanty doskonałej wody, następnie ocalił życie pani de Villefort, wreszcie wygrał na wyścigach zaszczytną nagrodę „Jockey Clubu“. Jeżeli hrabia Monte Christo nie poniecha wyskoków, które zdają się być jego zwyczajnym trybem życia, to Paryż mówić o nim będzie jeszcze długo.
— Jest to bardzo możliwe — odpowiedział Morcef — ale kto to zajął lożę austrjackiego ambasadora?
— Nie widziałam w niej nikogo — odpowiedziała hrabina. — Wracając jednak do naszej poprzedniej rozmowy: czy jesteś, hrabio Morcef, zupełnie pewien, że owa „Vendetta“, która wygrała najcenniejszą nagrodę dzisiejszego dnia, należy istotnie do hrabiego Monte Christo?
— Najpewniejszy.
— W takim razie mam wielką ochotę odesłać ten jego puhar. Przecież ja nie znam tego pana!
— Niech pani tego nie robi, bo ci przyśle drugi w szafirze wyrżnięty. To jest zwykły tryb jego postępowania. Trudno!... trzeba się z tem pogodzić.
Rozległ się dzwonek, zapowiadający, że akt drugi rozpocznie się za chwilę.
Albert z przyjacielem swym powstali.
— Czy się jeszcze zobaczymy? — zapytała hrabina.
— W antrakcie, jeżeli pani pozwoli, przyjdę dowiedzieć się, czy nie mógłbym być jej użyteczny w czemkolwiek w Paryżu?
— Mieszkam przy ulicy Rivoli Nr. 22, jestem w domu w każdą sobotę wieczorem i proszę uważać to za zaproszenie.
Morcef i Chateau Renaud skłonili się i wyszli.
Gdy wrócili na widownię, ujrzeli całą publiczność parterową z oczami zwróconemi na lożę ambasadora austrjackiego.
Przed chwilą właśnie do loży tej wszedł mężczyzna czarno ubrany, w sile męskiego wieku, w towarzystwie bardzo młodej kobiety, przybranej w strój wschodni, tak piękny i bogaty, iż zwróciło to uwagę całego teatru.
— To Monte Christo — zawołał Morcef — to on, ze swą greczynką!
W rzeczy samej był to hrabia i Hayde.
Młoda i zachwycająca piękność wschodnia stała się przedmiotem ogólnej uwagi, kobiety wychylały się z lóż, aby przypatrzeć się nietylko klasycznym rysom przybyłej, ale jeszcze i strumieniowi ognistemu, co z niej spadał jakby djamentowa kaskada.
Przez przeciąg całego aktu trwał na widowni szmer nieprzerwany, który wskazywał, iż stało się coś nadzwyczajnego, niecodziennego...
Gdy Morcef dostał się nakoniec do swego miejsca, pani Danglars dała mu znak, mówiący wyraźnie, iż pragnęłaby go widzieć w swej loży.
Morcef, jako człowiek dobrze wychowany, nie pozwolił czekać na siebie.
Gdy mu dano wyraźnie do zrozumienia, iż jest pożądany, pospieszył do loży natychmiast, gdy tylko drugi akt się skończył.
Skłoniwszy się paniom, podał rękę Debrayowi. Baronowa przyjęła go wdzięcznym uśmiechem, Eugenia — ze zwykłym chłodem.
— Na honor! — zawołał Debray — dobrze, że przybywasz mi na pomoc, jestem bowiem nawpół już tylko żywy. Pani baronowa wprost torturuje mnie zapytaniami o hrabiego Monte Christo, domaga się kategorycznie, bym się dowiedział, co on za jeden, skąd przybywa, czem się w Paryżu zajmuje i dokąd dąży? A przecież wiesz, że nie jestem Cagliostrem. Chcąc tedy wyjść z tak trudnego położenia, powiedziałem paniom: „Zapytajcie o to wszystko Morcefa, on zna hrabiego bardzo dobrze“.
— Rzecz wprost nie do wiary! — zawołała baronowa — mieć pół miljona do dyspozycji, i tak nic nie wiedzieć!
— Pani — odważył się na obronę ministerstwa Debray — chciej mi wierzyć, że gdybym miał do rozporządzenia pół miljona, tobym go użył na co innego, niż na zbieranie wiadomości o panu Monte Christo. Według mego zdania, cała jego zaleta i wada leży w tem, iż jest on conajmniej dwa razy bogatszy od Nababa.
— Nabab z pewnością nie przysłałby mi pary koni wartości 30,000 franków, z czterema djamentami w uszach wartości 5,000 franków każdy.
— O, to już jest jego słabością, to sianie brylantami — powiedział, śmiejąc się, Morcef.
— Chyba odkrył jakąś nieznaną nikomu kopalnię? Czy wiesz pan, że ma on otwarty nieograniczony kredyt na dom mego męża?
— O tem nie wiedziałem — odpowiedział Morcef — aczkolwiek jest to rzecz najzupełniej naturalna.
— Panie Lucjanie — odezwała się Eugenja — czy zauważyłeś tę kobietę, która z hrabią Monte Christo siedzi razem w loży? Jakaż ona piękna!
— Zaprawdę, ze znanych mi kobiet, pani jedna jesteś sprawiedliwą dla osób swej płci! — mówiąc to Debray przyłożył lornetkę do oczu.
— Istotnie jest czarująco, nieziemsko piękna.
— Panie Morcef, kto jest ta kobieta?
— Niestety, wiem bardzo mało, tyle zaledwie, że jest greczynką i że jest bardzo muzykalną. Jest ona, jako mi to sam hrabia mówił, jego niewolnicą.
— Przyznać należy jednak, że wygląda na królowę raczej — powiedziała baronowa.
— Z tysiąca i jednej nocy! Co za brylanty przytem...
— Ma ich za wiele trochę — zrobiła uwagę panna Danglars — gdyby nie ta powódź kamieni, mielibyśmy sposobność podziwiania jej szyi i gorsu, cudownego istotnie kształtu.
— Ah, ty artystko! — powiedziała pani Danglars — z jakąż namiętnością to powiedziałaś.
— No, a hrabia jak się pani podoba?
— Hrabia? — powiedziała panna Danglars, po chwili namysłu — hrabia jest nazbyt blady.
— Ma pani zupełną słuszność — przyznał Morcef — hrabina G. uważa go za upiora.
— To hrabina G. już powróciła? — zapytała baronowa.
— Jest w loży vis-a-vis nas — powiedziała Eugenja — niech mama spojrzy, ta z temi pysznemi włosami, jakby ze złota.
— Nie domyślasz się, panie Morcef, cobyś powinien zrobić teraz? — zmieniła temat rozmowy pani Danglars, zwracając się do vicehrabiego.
— Nie, lecz jestem cały na jej usługi.
— Powinienbyś pójść teraz z wizytą do hrabiego Monte Christo, a następnie przyprowadzić go do nas.
— O, — rzekł Morcef — zdaje mi się, że sam tu przyjdzie. Niech pani uważa, spostrzegł panią i składa jej ukłon.
Baronowa odkłoniła się hrabiemu z nieporównanym wdziękiem, lecz na tem się skończyło.
— Pójdę, spróbuję... oświadczył Morcef — może mi się uda pomówić z hrabią. Do loży jego iść jednak nie mogę, ponieważ nie byłem przedstawiony damie, która mu towarzyszy. Być może jednak, że gdy mnie zobaczy wychodzącego z loży, sam wyjdzie na me spotkanie?
Morcef skłonił się i wyszedł. Nadzieje jego spełniły się, gdy przechodził około loży hrabiego, drzwi się otworzyły. Monte Christo coś szepnął po arabsku do Alego.
Ali zamknął drzwi i stanął przed niemi, jakby na straży. Tłumy natychmiast gromadzić się zaczęły na korytarzu, ażeby się przypatrzeć nubijczykowi.
— Szczególna rzecz — powiedział Monte Christo — jak bardzo dziwny jest ten wasz Paryż i ci wasi paryżanie. Myślałby kto, że po raz pierwszy widzą nubijczyka. Zaręczam, że gdyby paryżanin przybył do Tunisu, niktby nie spojrzał na niego.
— Hrabio, nie sądź tak źle o paryżanach. Oni przyglądają się Alemu tylko dlatego, iż jest on twoim niewolnikiem. A ty jesteś w modzie...
— Czyżby?... Skądże taka łaska?
— Sam jesteś, hrabio, winien temu. Rozdajesz cugi po tysiąc luidorów, wyrywasz z objęć śmierci żony prokuratorów królewskich, wygrywasz na wyścigach najcenniejsze nagrody pod pseudonimami conajmniej oryginalnemi, wreszcie rozsyłasz złote puhary w darze nieznajomym kobietom.
— Któż ci to opowiadał te wszystkie dzieciństwa?
— Kto?... Pierwsza pani Danglars, która wprost umiera z pragnienia ujrzenia cię w swej loży, albo raczej z żądzy, ażeby ciebie w jej loży zobaczono!
— Powtarzam ci, vicehrabio, że są to wszystko dzieciństwa. Powiedz mi jednak, czy pan hrabia Morcef, twój ojciec, nigdy nie bywa w teatrze?
— Dziś będzie, o ile wiem, w loży baronowej.
— Czy to jej córka, ta piękna osoba, co siedzi z nią razem?
— Tak jest.
— W takim razie winszuję ci.
Morcef uśmiechnął się zadowolony.
Wtem dał się słyszeć głos dzwonka.
Gdy trzeci akt się skończył, hrabia Monte Christo wyszedł ze swej loży i po chwili ukazał się w loży baronowej Danglars, która na widok gościa zawołała:
— Ach! panie hrabio!... Dziękuję ci za odwiedziny, pragnęłam bowiem osobiście powtórzyć ci me podziękowania, które dotychczas na piśmie jedynie wyraziłam.
— Pani — odpowiedział hrabia — czyż jeszcze pamiętać raczysz o tej drobnostce? Ja już o niej zapomniałem.
— Tobie wolno, hrabio, ale ja nigdy nie zapomnę, żeś ocalił życie mojej przyjaciółce, pani de Villefort.
— I za to, wierzyć proszę, nie mnie należą się podziękowania. To Ali, mój nubijczyk, był tak szczęśliwy, że wyświadczył usługę panu de Villefort.
— Czy to Ali również — wtrącił się do rozmowy hrabia Morcef — wyzwolił syna mego z rąk bandytów rzymskich?
— Nie, panie hrabio — odpowiedział Monte Christo, podając rękę jenerałowi — w tym wypadku przyjmuję podziękowania, jednak, hrabio, już raz mi dziękowałeś.
— Zechce mi pani baronowa uczynić ten zaszczyt i przedstawić swej córce.
— Zna już ona pana z opowiadań doskonale... Eugenjo — rzekła baronowa następnie, zwracając się do córki — pan hrabia Monte Christo.
Hrabia skłonił się, panna Danglars lekko pochyliła głowę.
— Cóż to za piękna kobieta znajduje się w twej loży, hrabio? — zapytała Eugenja — to córka być może?
— Nie, pani — odpowiedział Monte Christo, zdziwiony tak wielką naiwnością, albo raczej obłudą — to jest bezdomna greczynka, pod moją pozostająca opieką.
— Jakże się nazywa?
— Hayde.
— Greczynka!... szepnął hrabia de Morcef.
— Tak jest, hrabio — powiedziała pani Danglars — czy też na dworze Ali Talebena widziałeś kiedy coś równie wspaniałego, jak strój tej greczynki?
— Pan hrabia służyłeś przy Janinie? — zapytał Monte Christo.
— Byłem instruktorem w wojsku paszy, w randze jenerała — odpowiedział Morcef — wszystko, co posiadam, jest z łaski tego mężnego wodza Albańczyków.
— Uważaj, hrabio — zawołał nagle Monte Christo, chwytając Morcefa za rękę i wychylając się wraz z nim z loży.
Widok bladej twarzy hrabiego, obok twarzy Morcefa, wywarł na Hayde wrażenie wstrząsające. Rzuciła się nagłym ruchem naprzód, potem cofnęła się nagle i krzyknęła słabo, tak przenikliwie jednak, że kilka osób bliżej się znajdujących krzyk ten dosłyszało.
— Co się stało twej wychowanicy panie hrabio? — zapytała Eugenja — czy nie zasłabła czasem?...
— Być może — odpowiedział hrabia — jest bardzo nerwowa i wrażliwa. Niech panie będą jednak spokojne! Mam ja na to lekarstwo! — dokończył, dobywając flakonik z kieszeni.
I hrabia po ukłonach, wyszedł szybko z loży.
Gdy znalazł się przy Hayde, była ona jeszcze straszliwie blada. Gwałtownie pochwyciła go za rękę, mówiąc:
— Z kim to przebywałeś, panie?
— Z hrabią Morcefem — odpowiedział Monte Christo — tym samym, który był na służbie u twego zacnego ojca. Hrabia przyznaje, że twemu ojcu zawdzięcza cały swój majątek.
— Nędznik! Przecież to on zaprzedał ojca mego turkom. Ten jego majątek — to zapłata za zdradę! Czyż o tem nie wiedziałeś?... panie mój!
— Słyszałem o tem wielokrotnie w Epirze, zawsze jednak bardzo niedokładnie. Byłbym ci wdzięczny, gdybyś zechciała mi to opowiedzieć kiedy...
Widząc wzruszenie Hayde, hrabia opuścił lożę, uprowadzając piękną greczynkę.


ROZDZIAŁ VII.
GRA GIEŁDOWA.

W kilka dni potem, Albert de Morcef złożył wizytę hrabiemu de Monte Christo, w jego domu na polach Elizejskich.
Morcef przybył do niego z podziękowaniem od pani Danglars, które baronowa wyraziła już listownie zresztą, podpisując się jako baronowa Herminja Danglars.
Albertowi towarzyszył Lucjan Debray. Do słów swego przyjaciela dodał kilka słów uprzejmych, aczkolwiek nie urzędowych, z taką jednak wypowiedzianych zręcznością, że hrabia nie mógł wyrozumieć ich istotnej treści.
Zdawało mu się nawet, że Debray przybył dla zobaczenia i jego, i jego domu. W rzeczy samej przypuszczać było można, że pani Danglars, nie mogąc własnemi oczyma poznać domu człowieka, który rozdawał w prezencie konie wartości 30,000 franków i bywał w operze z niewolnicą grecką, ubraną w brylanty wartości conajmniej miljona, — zleciła ten obowiązek oczom, przez które zwykle patrzyła.
Hrabia jednak nie dał poznać po sobie, że się domyśla, iż wizyta Debray‘a mieć może jakikolwiek związek z ciekawością baronowej.
— Czy pan pozostajesz w ciągłych stosunkach z baronem Danglars? — zapytał Monte Christo Morcefa.
— Ależ oczywiście. Wszak hrabia wiesz o stosunkach, jakie mnie łączą z tym domem!...
— Więc te stosunki trwają nieprzerwanie?
— Bardziej niż kiedykolwiek — dorzucił Debray — jest to rzecz już ułożona.
I Lucjan, sądząc, że tych kilka słów, wtrąconych do rozmowy, pozwala mu następnie zostać obcym dalszemu jej ciągowi, przyłożył lornetkę do okna i, przygryzając złotą gałkę laseczki, zaczął obchodzić pokój, przypatrując się broni i obrazom.
— Cóż tam pan porabiasz, czy szkic podług Pusena? — zapytał po jakimś czasie Albert Debraya, widząc go siedzącego w wielkim fotelu, z ołówkiem w ręku.
— Co ja robię? — odparł tenże spokojnie — ot, robię taki sobie szkic... Nie rysuję jednak, lecz liczby kreślę! Tak, tak: rachuję, liczę. Zaś rachunki moje dotyczą... wiesz kogo?... oto ciebie, mój vice-hrabio! Liczę mianowicie, ile dom Danglarsa mógł zyskać na ostatniej zwyżce akcji Haiti, które z 206-u skoczyły do 409-u i to w ciągu trzech dni wszystkiego. Przezorny bankier zakupił akcji tych bardzo dużą ilość podobno. I myślę, iż zarobił na operacji tej 300,000 franków conajmniej.
— No, nie jest to jeszcze jego najszczęśliwsza operacja — powiedział Albert — czyż niedawno nie zyskał miljona na bonach hiszpańskich?
— Mój drogi, nie rozumiesz się na grze giełdowej najzupełniej. Gdyby pan Danglars nie był sprzedał wczoraj akcji pokursie 409, to byłby na papierach tych nie zyskał, lecz stracił bardzo znacznie.
— A z jakiej przyczyny akcje te tak bardzo skoczyły w górę, a następnie spadły jeszcze bardziej? — zapytał Monte Christo — przepraszam bardzo, ale jestem bardzo nieświadomy w dziedzinie gry giełdowej.
— Wszystko zależy od napływających z różnych stron wiadomości, które nierzadko bardzo są niepodobne do siebie — odpowiedział Morcef z uśmiechem.
— Tam, do djabła! — zatroszczył się hrabia — to pan Danglars gra tak bardzo na giełdzie że może zyskać lub stracić w jednym dniu do trzechkroć stu tysięcy franków. Musi być bardzo bogatym chyba?
— Alboż to on gra na giełdzie? — zawołał żywo Debray — to pani Danglars jest takim nieustraszonym graczem.
— W takim razie ty, Lucjanie, który masz świadomość kruchości informacyj podobnego rodzaju, będąc u ich źródła, powinienbyś jej przeszkodzić — zauważył Morcef z uśmiechem.
— Eh! czyż ja bym mógł coś zdziałać w tym kierunku, jeżeli mąż nic zrobić nie mógł? — odpowiedział Debray. — znasz przecież charakter baronowej! Nikt, absolutnie, niema najmniejszego na nią wpływu; robi to tylko, co się jej podoba.
— Gdybym ja był na twojem miejscu — rzekł Albert — starałbym się chociaż o to, ażeby ją wyleczyć. Byłaby to wielka przysługa dla jej przyszłego zięcia.
— Jakim mógłbym to zrobić sposobem?
— Cóż łatwiejszego?!... Dałbym jej jednę, ale dobrą lekcję. Stanowisko twoje, jako sekretarza ministra spraw wewnętrznych, daje ci możność nietylko posiadania, ale i tworzenia wiadomości. Zaledwie usta otworzysz, ajenci giełdowi w lot stenografują twoje wyrazy. Otóż zrób tak, by pani Danglars poniosła kiedy stratę jakich stu tysięcy.
— Nic nie rozumiem — bąknął Debray.
— A przecież jest to rzecz bardzo prosta — odpowiedział Morcef — daj jej któregośkolwiek dnia jakąś informację bardzo sensacyjną, naprzykład, że Henryk IV był wczoraj u Gabrjela; wiadomość ta musiałaby podnieść kurs takich a takich papierów, zaś obniżyć wartość innych. Na podstawie tych pewnych, bo od ciebie wiadomości, pani Danglars ulokowałaby odpowiednio swe kapitały, no i poniosłaby straty, ponieważ nazajutrz Beauchamps napisałby w swym dzienniku „osoby bliskie ministerstwa spraw wewnętrznych rozsiewały wczoraj pogłoski z gruntu fałszywe, jakoby król Henryk IV miał być widziany onegdaj u Gabrjela: otóż jesteśmy upoważnieni do zawiadomienia czytelników naszych, że król Henryk IV od dwóch dni nie opuszczał, urzędowo przynajmniej, swych apartamentów, zaś jeżeli je opuszczał nawet (prywatnie) to tylko, by odwiedzić swą Ninon“.
Debray roześmiał się na całe gardło.
Monte Christo przysłuchiwał się całej tej rozmowie obojętnie napozór, nie stracił z niej jednak ani jednego słowa. Jego przenikliwe oko zdawało się w zakłopotaniu tajnego sekretarza wyczytywać jakąś tajemnicę nawet.
Zakłopotanie to sprawiło, że Debray zabawił krócej, niż zamierzał.
Hrabia, odprowadzając go, szepnął mu kilka słów do ucha, na które ten z ugrzecznieniem odpowiedział.
— Najchętniej, panie hrabio, z całą przyjemnością służyć mu będę.
Hrabia wrócił do Morcefa.
— Wiesz co, panie vice-hrabio?... być może, iż postąpiłeś sobie trochę niezręcznie, mówiąc w ten sposób do pana Debraya o swej przyszłej teściowej...
— O, hrabio — odpowiedział Morcef — proszę cię, nie uprzedzaj wypadków.
— Czy istotnie hrabina, twoja matka, przeciwną jest temu małżeństwu?
— Tak dalece, że baronowa bardzo rzadko bywa u nas, a moja matka, o ile mnie pamięć nie myli, coś dwa razy tylko w życiu odwiedziła panią Danglars.
— A więc — rzekł Monte Christo — mam ci coś, vice-hrabio, do zakomunikowania. Pan Danglars jest moim bankierem, pan de Villefort obsypał mnie tysiącem grzeczności za przysługę, którą mu, dzięki wypadkowi, wyświadczyłem. Z racji tej przewiduję, iż na moją cześć wyprawione będą obiady i uczty. By to uprzedzić, postanowiłem pierwszy zaprosić do siebie, do mego letniego mieszkania w Auteuil, państwa Danglarsów i państwa de Villefort. Jeżeli prócz domów tych zaprosiłbym również i rodziców twoich wraz z tobą, vice-hrabio, oczywiście, to... czy nie miałoby to pozoru jakiegoś rodzicielsko-małżeńskiego zebrania, zwłaszcza gdyby pan baron Danglars uczynił mi ten zaszczyt i raczył przybyć do mnie wraz z córką?
— Panie hrabio — odpowiedział Morcef — dziękuję ci z całego serca za tę otwartość i jestem ci szczerze wdzięczny za to tak delikatne wyłączenie nas z tej uczty. I bądź pewien, że również i moja matka będzie ci za to nadwyraz obowiązana. Matka moja zresztą i bez tego jest dla ciebie, hrabio, nadzwyczaj dobrze usposobiona.
— Sądzisz pan?
— Jestem tego najpewniejszy. Gdyś nas pan opuścił, przez całą godzinę tylko o tobie rozmyślaliśmy. Wracam jednak do sprawy. Otóż jest jedna rzecz, która mnie niepokoi. Wszyscy znajomi moi wiedzą, że niejakie stosunki zażyłości łączą nas ze sobą, cóż powiedzą więc, jeżeli nie zobaczą nas u ciebie?...
— O!... — odpowiedział Monte Christo — wytłumaczenie faktu tego nie będzie tak trudne. Trzeba, przypuśćmy, byś pan na ten dzień wynalazł jakieś inne zaproszenie. Wtedy na wypadek niedyskretnych zapytań będę miał czem fakt ten tłumaczyć. Przyślesz mi przytem list z odmowną odpowiedzią; jak wiesz bowiem, tylko pismo ma u bankierów wartość.
— Ja jeszcze lepiej zrobię — zawołał Albert — matka moja mówiła mi właśnie, iż pragnęłaby bardzo odetchnąć świeżem powietrzem. Jaki dzień wyznaczyłeś pan na ten obiad proszony?
— Sobotę.
— A więc my wyjedziemy we wtorek, to jest pojutrze, tak, że już w środę będziemy w Treport. Wiesz co, hrabio, jesteś nieocenionym człowiekiem! Tak umiesz każdemu i zawsze dogodzić. Kiedy pan rozesłałeś zaproszenia?
— Dziś rano.
— Doskonale. Idę natychmiast do Danglarsa i powiadomię go, że jutro ja i moja matka wyjeżdżamy na parę dni nad morze. Z tobą zaś, hrabio, jakbym się nie widział i jakbym nic o twoim obiedzie nie wiedział jeszcze.
— Niepodobna, vice-hrabio! Wszak Debray tylko co widział cię u mnie!
— Prawda!
— Trzeba inaczej zrobić. Widziałem się z tobą i zapraszałem cię na obiad, aleś mi odmówił poprostu, mówiąc, że wyjeżdżasz do Treport.
— Dobrze, niech i tak będzie. Bądź jednak łaskaw, hrabio, być jeszcze u mej matki przed naszym wyjazdem.
— Toby mi przyszło z dużą trudnością.
— Jeżeli tak, to zrób mi, hrabio, łaskę i przyjmij dziś zaproszenie na obiad. Zjedlibyśmy go we troje: matka moja, ty i ja. Widziałeś matkę moją przez czas bardzo krótki tylko, w czasie obiadu poznałbyś ją lepiej. Przekonałbyś się, jak bardzo zacna i niezwykła jest ta kobieta. Żałuję, iż takiej niema drugiej na świecie, o lat dwadzieścia młodszej, niewątpliwie byłaby oprócz hrabiny i vice-hrabina de Morcef na świecie. Ojca mego nie będzie, obiaduje bowiem dziś u marszałka. Tembardziej przyjedź do nas dziś, hrabio! Pomówimy o podróżach: ty, coś cały prawie świat zwiedził, opowiesz dzieje tej pięknej greczynki, co to była z tobą na operze, którą ty swą niewolnicą nazywasz, a obchodzisz się z nią jak z księżniczką królewskiego rodu. Rozmawiać będziemy po włosku i po hiszpańsku. I zobaczysz, hrabio, że mile czas spędzimy, zechciej tylko przyjąć zaproszenie.
— Jestem ci, vice-hrabio, za tak uprzejme zaproszenie wdzięczny. I jestem nieco zasmucony, że go przyjąć nie mogę. Nie jestem ja znów tak zupełnie panem swego czasu, jak to się niektórym wydawać może. Dziś właśnie mam bardzo ważne spotkanie.
— Zechciej wziąć pod uwagę, hrabio, iż przed chwilą sam mnie nauczyłeś, jakim sposobem uwolnić się można od zaprosin z tych lub innych względów niepożądanych.
— Ależ ja ci, vice-hrabio, udowodnię, że istotnie u ciebie być dziś nie mogę! — powiedział hrabia i zadzwonił.
— Hm! — odezwał się Morcef — to już po raz drugi odmawiasz mi, hrabio, obiadowania u matki mej.
Monte Christo zadrżał.
— Nie wierzysz mi więc? Przedstawię ci dowód, że istotnie być u was nie mogę.
Wszedł Baptysta i stanął przy drzwiach, oczekując na rozkazy:
— Wszak nie byłem uprzedzony, że pan, vice-hrabio, będziesz dziś u mnie ?
— Jesteś człowiekiem tak wyjątkowym, iż odpowiedzieć muszę: czy ja wiem?
— Lecz tego, że mnie zaprosić zechcesz na obiad, przewidzieć już nie mogłem w każdym razie?
— Zapewne.
— Słuchaj pan tedy: Baptysto! — zwrócił się Monte Christo do lokaja — co ci mówiłem dziś rano, gdym cię przywołał do swego gabinetu?
— Bym zamknął drzwi bezwzględnie dla wszystkich, od godziny piątej poczynając, za wyjątkiem panów: majora Cavalcanti oraz jego syna.
— Widzisz więc, Albercie, że ja istotnie oczekuję dziś gości, którzy aż z Włoch do mnie przybywają. Major Bartłomiej Cavalcanti jest potomkiem rodu, jednego z najbardziej starożytnych we Włoszech, o którym nawet Dante wspomina, jeżeli sobie przypomnieć zechcesz, w dziesiątej pieśni „Piekła“. Lecz to jeszcze nie wszystko. Ma on syna, młodzieńca bardzo pięknego, w twoim prawie wieku, no i ojciec pragnie go teraz wprowadzić w świat, rozpoczynając od Paryża. Major jest hrabią, więc jego syn cieszy się tytułem tym samym co i ty, vice-hrabio. Ma przytem miljony podobno. Otóż major ten dziś właśnie ma mi zaprezentować swego syna, Andrzeja, i chce mnie prosić, bym się nim zaopiekował. Ha! cóż robić? — trzeba będzie wziąć ten ciężar, o ile ty, vice-hrabio, w dźwiganiu go dopomóc mi zechcesz?
— O, z całą przyjemnością! Major Cavalcanti musi być dawnym twym przyjacielem, hrabio?
— Bynajmniej. Jest to bardzo zacny magnat, bardzo grzeczny i nad wyraz skromny. Tak jakoś zapoznaliśmy się w podróżach. Widziałem go parokrotnie we Florencji, w Bolonji, w Rzymie, lecz w bliższych stosunkach nie byłem z nim nigdy. Tacy przygodni znajomi z podróży bywają jednak czasami wymagający, że nie powiem: natarczywi. Tak się ma i z tym majorem, chce zobaczyć Paryż, zostawić tu syna... i zaraz do mnie, jak w dym. Dam mu jeden dobry obiad, przyrzeknę mu, iż nad jego synem będę czuwał, to znaczy: pozwolę robić synowi owemu wszystkie szaleństwa, jakie mu tylko do głowy przyjdą.
— Wybornie! — zawołał Morcef — jak widzę, hrabio, to byłbyś wymarzonym mentorem. A teraz widząc, że z mego obiadu istotnie nic nie będzie, żegnam cię! Zobaczymy się w niedzielę.
— Ale, ale!... Odebrałem wiadomość od Franciszka. Przesyła ci jak najbardziej uprzejme pozdrowienia. Pisze, że bez ciebie smutno jest w Rzymie, smutno i ciemno!
— Oho!... Widzę, że ten twój przyjaciel, vice-hrabio, zaczyna być moim wyznawcą?... Wyborny jest ten młodzieniec. Odrazu zrobił on na mnie jak najlepsze wrażenie, gdym to go poznał na bezludnej wyspie, wieczerzy poszukującego. Wszak jest on synem generała d‘Epinay, zamordowanego w 1815 roku przez bonapartystów... Wszak prawda?
— Tak jest. Jest on moim szczerym przyjacielem i bardzo go lubię, zwłaszcza, że i jego oczekuje niezadługo małżeńska niedola. A ma on do niej tak samo dużo chęci, jak i ja. Ale dosyć już tej pogawędki. Żegnam cię. Zechciej przedłożyć panu majorowi Cavalcanti me wyrazy radości, że zechciał zawitać do Paryża ze swymi miljonami i ze swym synem. A jeżeliby miał on zamiar pozostawienia swego potomka na stałe u nas, to powiedz mu, że wynaleźliśmy tutaj nawet dla niego synowę, damę doskonale ułożoną, wyniosłą, szlachetną i bogatą, a przytem godną jego rodu... z matki przynajmniej; z ojca mogłaby być... no! — baronówną! Jabym ci, hrabio, dopomógł w tem nawet.
— Jesteś niezrównany czasami, vice-hrabio, w swych powiedzeniach. Czy jednak na serjo chciałbyś się pozbyć swej baronówny?
— O, bardzo nawet!
— Pragnienie jest zapowiedzią myśli, ta — czynów. Kto wie, przeto?
— Hrabio!... Kochałbym cię jeszcze bardziej, gdyby tak przy twej pomocy, udało mi się przeżyć choćby tylko lat dziesięć jeszcze w kawalerskim stanie!
— Wszystko być może.
Na tem rozmowa została zakończona. Gdy Morcef, po pożegnaniach, wyszedł nareszcie, Monte Christo trzykrotnie uderzył w dzwonek.
Na dźwięk ten na progu zjawił się intendent.
— Panie Bertuccio, zawiadomić cię muszę, iż w sobotę mieć będę gości, w moim domu, w Auteuil.
Lekkie drżenie przebiegło po członkach słuchającego.
— Dobrze, panie — odpowiedział jednak.
— Dom cały musi być na dzień ten w zupełności odnowiony. Trzeba dać wszędzie nowe obicia, wstawić nowe meble, zakupić obrazy, rzeźby i inne dzieła sztuki. Zmienisz gruntownie wygląd wszystkich salonów, nie ruszaj tylko sypialnego pokoju, w tym — niech pozostanie wszystko tak, jak dotychczas było. A i w ogrodzie nie wolno ci nic zmieniać. Na dziedzińcu przed pałacem robić możesz natomiast co ci się tylko podoba. Byłbym nawet bardzo rad, ażeby tam zmieniło się wszystko nie do poznania.
— Postaram się zrobić wszystko jak najlepiej, by pan hrabia był ze mnie zadowolony. Prosiłbym jedynie o bliższe instrukcje, co do samego obiadu.
— Lukullus, obiadować będzie u Lukullusa! czy ci to wystarcza?
Bertuccio skłonił się i odszedł.


KONIEC TOMU DRUGIEGO.


CZĘŚĆ ÓSMA.
WIELKOŚWIATOWE ROZRYWKI.
ROZDZIAŁ I.
MAJOR CAVALCANTI.

Po otrzymaniu powyższych rozkazów, Bertuccio udał się do Auteuil, biorąc ze sobą całą armję służących.
W pół godziny zaś po jego wyjeździe, przed bramą pałacu hrabiego w Paryżu, stanął skromny fiakr jednokonny, z którego wysiadł mężczyzna lat około pięćdziesięciu, w bronzowym ongi, a dziś pozieleniałym surducie brandenburskim. Szerokie, granatowe pantalony, buty dość jeszcze całe, o grubej podeszwie, lecz połysku dość wątpliwym, jelonkowe rękawiczki, nakoniec kapelusz, z kształtu nawet do żandarmskiego kaszkietu podobny — dopełniały stroju. Osobnik ten bojaźliwie uderzył w dzwonek, pytając się następnie, czy jest to pałac należący do hrabiego Monte Christo.
Otrzymawszy odpowiedź potakującą, wszedł, zamknął sam drzwi za sobą i udał się dziedzińcem do pałacu.
Główka mała, na krótkiej szyi, włosy ubielone, wąs gęstym szronem przypruszony, były wystarczającymi dla Baptysty wskazówkami, iż jest to gość przez hrabiego oczekiwany. Bez najmniejszych więc trudności przybyły został wprowadzony w głąb apartamentów, do gabinetu, w którym byli przyjmowani interesanci i dostawcy. Po chwili wszedł Monte Christo, uśmiechem witając niezwykłego gościa.
— Jakże się kochany pan miewa? — powiedział — właśnie oczekiwałem na niego.
— Pan hrabia był tak łaskaw oczekiwać na mnie? — zdziwił się luceńczyk.
— Ależ tak, czekałem. Zawiadomiono mnie przecież, że pan będziesz dziś u mnie, o godzinie siódmej.
Luceńczyk zdawał się być trochę niespokojnym.
— Wszak pan jesteś — rzekł Monte Christo — margrabią Bartłomiejem Cavalcanti?
— Tak jest, jestem Bartłomiejem Cavalcanti — przyznał luceńczyk wesoło.
— Major wojsk austrjackich?
— Czyż ja miałbym być majorem? Tak, tak... jestem nim. I bardzo jestem z tego kontent.
— Przybywasz pan od mnie z polecenia?
— Księdza Bussoni. A oto jego list.
— Niezmiernie rad jestem. Proszę mi go podać.
Monte Christo wziął list i przeczytał go uważnie.
Major tymczasem wielkiemi z podziwu oczyma rozglądał się po pokoju, najbardziej jednak przyglądał się właścicielowi pałacu.
— To samo, co już wiedziałem poprzednio. Zacny ksiądz pisze: „Major Cavalcanti, znakomity patrycjusz Lukki, potomek Cavalcantich z Florencji, posiadający pół miljona rocznego dochodu“...
Monte Christo przerwał czytanie i skłonił się gościowi.
— Pół miljona dochodu! Niech djabli wezmą! To nie żarty... zawołał.
— Więc ksiądz Bussoni napisał pół miljona?... niechże i tyle będzie! Choć ja, słowo honoru daję, nigdy nie przypuszczałem, ażeby tego aż tak dużo było!
— Bo pan masz intendenta, który cię okrada! Ha! cóż robić, kochany panie Cavalcanti? Każdy z nas w tem samem jest położeniu.
— Czego to ja się dowiaduję! — odpowiedział luceńczyk — natychmiast wypędzę złodzieja!
Monte Christo wziął się znów do czytania listu:
...„Jednej tylko mu brakuje do szczęścia rzeczy“...
— O tak!... jednej tylko!... powiedział z wesołem westchnieniem przybyły.
...„Chciałby odnaleźć swego syna najukochańszego, którego porwał mu przed laty jakiś nikczemnik!“...
— Syn mój miał wtedy pięć lat zaledwie — rzekł luceńczyk z ponownem westchnieniem, wznosząc oczy do nieba.
— Biedny, nieszczęśliwy ojcze! — powiedział Monte Christo, a nie otrzymując odpowiedzi, czytał dalej:
...„Otóż ja w jego zbolałe serce przelałem nadzieję, że ty, hrabio, będziesz w możności tego syna mu zwrócić“...
Z wyrazem największego niepokoju spojrzał luceńczyk na Monte Christo.
— Tak jest, mogę, — powiedział hrabia.
Twarz majora rozjaśniła się.
— Więc list ten w całości jest prawdziwy? — zapytał.
— Ależ tak! — z jakiej racji wątpić w to mogłeś?
— Bynajmniej, nie wątpiłem o tem nigdy. Jakżeż bowiem człowiek tak poważny, jak ksiądz Bussoni, mógłby sobie pozwalać na żarty tego rodzaju? Tylko, szanowny panie hrabio, tam, zdaje się, jest jeszcze dopisek...
— A tak, prawda — przyznał Monte Christo — jest jeszcze i dopisek.
...„Aby uchronić — czytał dalej Monte Christo — majora Cavalcanti od kłopotu przenoszenia swych funduszów, przesyłam dla niego czek na sumę 2,000 franków, na koszta podróży, oraz rewers na 48,000 franków, które mi jesteś, hrabio, winien“.
Major rzucił na hrabiego wzrokiem pełnym niepokoju.
— Dobrze — powiedział spokojnie Monte Christo — z księdzem Bussonim mamy stale rachunki. Nie wiem, oczywiście, czy akurat 48,000 franków zostałem mu winien, ale to nie zmienia stanu rzeczy. Sumę tę wypłacić panu mogę natychmiast. Czy tak bardzo ci jednak, majorze, na tem zależy?
— Już to, prawdę powiedziawszy, tak bardzo na księdza Bussoniego liczyłem, że nie zaopatrzyłem się w inne kapitały. To też, gdybym tak sumy tej nie otrzymał, tobym się znalazł tutaj w mieście, którego nie znam zupełnie, w dość przykrem położeniu.
— Czyż taki bogacz, jak pan, znaleźć się może gdziekolwiek w pieniężnych kłopotach? — zapytał Monte Christo.
— Ależ u djabła, ja tutaj nie znam absolutnie nikogo! — zawołał, podnosząc głos, luceńczyk.
— Ale pana znają wszyscy. A już bankierzy — z pewnością.
— Tak, zapewne... Wolałbym wszelako, gdyby pan hrabia sumę tę zechciał mi wypłacić.
— Ależ z największą przyjemnością! — odpowiedział hrabia.
Major oniemiał i osłupiałym wzrokiem spojrzał na hrabiego.
— Ależ proszę, siadaj pan — zawołał hrabia — jakiż ja jestem nieuważny! Od kwadransa rozmawiamy, a ja pana nie poprosiłem siedzieć!
— O, nic nie szkodzi! — powiedział major, lecz wziął natychmiast krzesło i usiadł.
— Możebyś się pan czem posilił teraz?... Tak szklaneczkę porto, albo alikante?
— Jeżeli łaska, to proszę o alikante, jest to moje ulubione wino.
— Mam właśnie wcale niezłe. Może z biszkoptem w dodatku?
— Niech będzie i z biszkoptem!... jeżeli pan hrabia tak chcesz koniecznie.
Monte Christo zadzwonił. A gdy wszedł Baptysta, podszedł do niego i zapytał zcicha:
— I cóż?
— Młodzieniec ten już przybył oddawna i oczekuje w mniejszym salonie — odpowiedział równie cicho lokaj.
— Dobrze. Przynieś wina alikante i biszkoptów.
Baptysta wyszedł, lecz prawie natychmiast powrócił z żądanymi przedmiotami.
Hrabia nalał z omszałej butelki i major wziął się natychmiast do pełnego kieliszka i do biszkoptów.
— Otóż — odezwał się Monte Christo — jesteś oddawna mieszkańcem Lukki, jesteś bogaty, ze znakomitej pochodzisz rodziny, jesteś ogólnie szanowany... słowem masz wszystko, co tylko człowieka jest zdolne uczynić szczęśliwym.
— Wszystko, panie hrabio — odpowiedział major, połykając biszkopt w winie umoczony — mam wszystko!
— Jednej tylko rzeczy brakuje ci do szczęścia?...
— O, tak!... jednej tylko!
— Pragnąłbyś odnaleźć swego syna?...
— A tak! — rzekł major, biorąc czwarty biszkopt i nalewając sobie, po raz niewiadomo już który, wina.
Zacny luceńczyk wzniósł, mówiąc słowa te, oczy do nieba i chciał westchnąć, ale się tylko zachłysnął winem.
— Chciałbym jednak wiedzieć, drogi panie Cavalcanti, jak to było z tym synem? — Mówiono mi bowiem, że jesteś kawalerem?...
— Takie było ogólne mniemanie... Ja sam nawet...
Przy słowach tych luceńczyk wyprostował się, przybierając minę pełną godności, lecz spuszczając jednocześnie oczy z wyrazem zawstydzonej skromności.
— I chciałeś następnie naprawić popełniony błąd — mówił Monte Christo — przez wzgląd na matkę dziecięcia?
— A tak. Chciałem naprawić błąd, przez wzgląd na nieszczęśliwą, a najzupełniej niewinną matkę!...
— Pochodziła ona podobno z najlepszej rodziny?
— Tak! tak! To była patrycjuszka z Fiesole, panie hrabio, patrycjuszka!
— Jakże się nazywała? Czy nie Olivia Corsinari?
— Tak właśnie się nazywała. Olivia Corsinari.
— Margrabianka?
— Ależ tak, margrabianka.
— I wkońcu ożeniłeś się pan z nią, pomimo oporu ze strony rodziców?
— Rodzice moi ogromnie się opierali.
— Papiery, dotyczące związku tego, masz pan, oczywiście, wszystkie w porządku?
— Jakie papiery? — z przestrachem zapytał luceńczvk, odpychając gwałtownie tylko co napełniony kieliszek wina.
— Akt ślubny z Olivią Corsinari i metrykę urodzenia dziecka. Miał na imię Andrzej, jeżeli mnie pamięć nie myli.
— Tak mi się zdaje... wyjąkał luceńczyk.
— Jakto: tak ci się zdaje?... Czyżbyś nie był pewien tego, jakie ma imię twój najukochańszy syn?
— Ach! panie hrabio! Tyle lat już upłynęło od chwili, gdy mi go porwano... Czyż więc dziwić się można, że coś niecoś zapomniałem?
— Prawda, że bardzo wiele od tego czasu upłynęło wody w rzekach, wiele rzeczy w pamięci ludzkiej się zatarło! — w zamyśleniu powiedział Monte Christo — papiery jednak masz w porządku?
Z żalem wyznać panu hrabiemu muszę, że nie zabrałem ich z sobą, nie będąc pewien, czy będą mi one potrzebne?
— Tam do djabła! — zawołał Monte Christo, trzaskając w palce — papiery te są nieodzowne!
Luceńczyk potarł potem zroszone czoło.
— Są konieczne — powiedział — co tu teraz zrobić? Cóż to za nieszczęście, że ja ich nie wziąłem!
— Na szczęście, ja je mam już u siebie; ksiądz Bussoni już mi je nadesłał.
— Nieoceniony, zaprawdę, z tego księdza człowiek — zawołał wtedy uradowany luceńczyk, który przed chwilą już się był pożegnał ze swemi 48.000 franków. — Prawdziwe to szczęście; nie spodziewałem się tego po nim! Więc ksiądz Bussoni sam przysłał te papiery panu?
— Oto są!... Zaślubiłeś pan, jak się z nich dowiadujemy, Olivię Corsisari w kościele św. Pawła, na Monte Cattini.
— Prawda, zupełna prawda, na honor, — zawołał major, z podziwem spoglądając na świadectwo.
— Zaś tutaj oto jest metryka Andrzeja Cavalcanti, wydana przez proboszcza w Saravazza.
— Zawsze utrzymywałem papiery te w najwyższym porządku. Zacny ksiądz, że je zabrał i przesłał tutaj!
— Weź więc te papiery, majorze, są one twoją własnością przecież, a następnie oddaj je synowi, bo bez nich trudneby miał życie.
— A teraz — podjął Monte Christo — co się tyczy matki tego młodzieńca...
— Margrabianki Corsinari...
— To ta, o ile wiem, już umarła?
— Do dziś jej śmierć opłakuję! Ach, jak ja ją kochałem i do dziś kocham jeszcze!
— Cóż robić?... pocieszać zaczął Monte Christo — wszyscy jesteśmy śmiertelni. Teraz winieneś, panie Cavalcanti, wiedzieć, iż we Francji nic nikomu do tego, że pan od piętnastu lat byłeś z synem rozłączony. Wszystkie te historje o porywaniu dzieci są we Francji bardzo źle uważane, możesz więc mówić, że z synem nie widywałeś się od lat, lecz tylko dlatego, iż przebywał on w collegium, ty zaś po śmierci żony odsunąłeś się od towarzystwa i żyłeś w samotni, zdala od świata i ludzi.
Ale my tutaj rozprawiamy w najlepsze, a tam przecież, w dalszych salonach, czeka na ciebie twój syn, dziecię twoje jedyne, twój Andrzej.
— Doprawdy? — powiedział z angielską prawdziwie flegmą luceńczyk — ach, jak bardzo pragnę go zobaczyć!
— Drogi panie — powiedział Monte Christo — pojmuję twe wzruszenie, ucisz jednak na chwilę twe ojcowskie serce. Muszę przecież odpowiednio przygotować i młodzieńca, ażeby zbyt silne wzruszenie nie zabiło go czasem. Zabawiaj się tymczasem butelką, która jak widzę nie została wypróżniona do dna jeszcze, a za kwadrans zobaczysz swego syna.
— Przyprowadzisz go więc tutaj, panie hrabio?
— Bynajmniej. Nie chcę stawać pomiędzy ojcem a synem, będziesz z nim sam na sam tylko, panie majorze. Gdyby cię miał zawieść głos krwi, co zresztą jest niemożliwe, to powiadam ci, iż syn twój wejdzie temi oto drzwiami. Jest to słusznego wzrostu młodzieniec, o jasnych, trochę nazbyt złotawych może włosach, ujmujący i zgrabny. Zobaczysz!
— Wszystko to doskonałe — zagadnął major — pan hrabia przypomina sobie jednak, że ja na drogę miałem zaledwie 2.000 franków. Wydałem prawie wszystko.
— Potrzebujesz więc pieniędzy! Nic nadto naturalniejszego! Dla okrągłego rachunku weź teraz te 8.000 franków.
Oczy luceńczyka rozbłysły jak djamenty.
— Jestem panu winien jeszcze 40,000 franków.
— Czy mam panu hrabiemu wydać kwit? — zapytał major, chowając starannie pieniądze.
— A to na co?
— Będzie to panu potrzebne niewątpliwie przy obrachunkach z księdzem Bussoni?
— To mi pan dasz później kwit ogólny na całą sumę, gdy ci wyliczę pozostałe 40,000 franków. Pomiędzy uczciwymi ludźmi podobne ostrożności są zbyteczne. Słówko jednak, majorze, już ostatnie.
— Bardzo proszę.
— Otóż nieźle by było, ażebyś ten swój surdut brandenburski zmienił tutaj na strój bardziej paryski.
— Doprawdy? — zapytał major, spoglądając z pewnem upodobaniem na swój ubiór.
— Można to było nosić doskonale w Valeggio, lecz nigdy w Paryżu. Jeżeli tak wielką do ubioru tego przywiązujesz wagę, to będzie mógł przyodziać się weń ponownie w chwili wyjazdu z Paryża.
— Lecz cóż ja teraz na siebie włożę?...
— No, przecież tam znajdziesz coś nie coś jeszcze w swych kufrach, które wraz z tobą przybyły do Paryża?
— W jakich kufrach?... mały tłómoczek.
— Jak to znać starego żołnierza. Oczywiście, że ze sobą masz tylko walizę podręczną. Ale przecież wczoraj jeszcze przyszedł twój bagaż, z paru kufrów się składający, do Paryża i został odesłany do hotelu „Royal“, przy ulicy Richelieu. Przecież ksiądz Bussoni mi pisał, że tam właśnie zamówiłeś sobie mieszkanie.
— Więc w tych kufrach...
— Znajdziesz zapewne wszystko, co ci będzie w Paryżu potrzebne. Nie wątpię, iż przed wyjazdem kazałeś lokajowi zapakować: toalety na miasto, galowy mundur, wszystkie ordery, jakie otrzymałeś... Nie zapominaj nigdy o przypinaniu do munduru tych orderów. W Paryżu ogólnie się z krzyżów śmieją, ale je noszą zawsze!

— Teraz tedy — zakończył Monte Christo — gdy serce pańskie jest już wzmocnione i przygotowane na wzruszenia, oczekuj na syna, w największym, jak tylko to jest możliwe, spokoju.


ROZDZIAŁ II.
ANDRZEJ CAVALCANTI.

Po rozmowie tej, hrabia Monte Christo poszedł do salonu, który Baptysta miał zwyczaj nazywać błękitnym, a do którego przed jakąś pół godziną został wprowadzony młodzieniec o postaci zręcznej, ubrany elegancko.
Gdy hrabia wszedł do salonu, młodzieniec spoczywał na sofie, niedbale rozciągnięty i zabawiał się uderzaniem trzciną ze złotą gałką, po obuwiu.
Spostrzegłszy hrabiego podniósł się żywo.
— Czy pan jesteś hrabią de Monte Christo? — zapytał.
— Tak jest, panie. A ja czy mam zaszczyt powitać w domu mym pana vicehrabiego Andrzeja Cavalcanti?
— Jestem właśnie Andrzejem hrabią Cavalcantim, do usług — odpowiedział wytworny młodzieniec, składając wyszukany ukłon.
— Musisz pan mieć zapewne jakiś list polecający?
— Nic o nim nie mówiłem, z racji podpisu, który wydaje mi się dosyć oryginalny.
— Czy nie Sindbad marynarz?... O, jest to pseudonim pewnego anglika, wielkiego oryginała, którego prawdziwe nazwisko jest mi znane doskonale. Jest to lord Wilmor.
— Teraz rozumiem już wszystko — odpowiedział Andrzej — już się wszystko wyjaśniło. Właśnie tego anglika znałem bardzo dobrze... Tak... bardzo dobrze!
— W takim ranie — powiedział hrabia z uśmiechem dużego zadowolenia — może zechcesz mi opowiedzieć cośkolwiek o sobie i o swojej rodzinie?
— Najchętniej, panie hrabio. Jestem, jak to już panu powiedziałem, hrabią Andrzejem Cavalcantim, synem majora, margrabiego Bartłomieja Cavalcanti; przodkowie moi od wieków są do złotej księgi Florencji zapisani...
Rodzina nasza, aczkolwiek dosyć dotychczas bogata, przeszła przez wiele nieszczęść w ostatnich czasach. Ja sam, w piątym, czy szóstym roku życia porwany zostałem przez nikczemnego guwernera, tak iż od lat piętnastu nie widziałem ojca.
— W rzeczy samej, drogi panie, wszystko to, co mi pan opowiadasz, jest zgodne z tem, co mi ów Sindbad marynarz pisał już uprzednio — przemówił w odpowiedzi hrabia, wpatrując się z ponurem zadowoleniem w tę twarz swobodną, o pięknych rysach, a przypominającą twarz złego anioła — i dobrześ pan uczynił, iż zastosowałeś się we wszystkiem do wskazówek owego Sindbada, ojciec pański bowiem jest tu rzeczywiście właśnie, w poszukiwaniu swego straconego syna.
Hrabia od wejścia do salonu nie spuszczał oczu z młodzieńca, podziwiając pewność jego głosu i wzroku. Na te kilka tak naturalnych wyrazów: „ojciec pański jest tu rzeczywiście“, Andrzej jednak podskoczył i krzyknął przerażony:
— Ojciec mój jest tutaj?!
— Ależ tak!... pan major Bartłomiej Cavalcanti.
Wyraz przestrachu znikł z twarzy Andrzeja momentalnie.
— Ach, tak, prawda, major Cavalcanti — przemówił spokojnym już prawie głosem — więc mówisz, hrabio, że ten drogi ojciec się tutaj znajduje?
— Tak, panie. Winienem ponadto dodać, że tylko co się z nim rozstałem, a historja, jaką mi o swym zaginionym synu opowiadał, wzruszyła mnie do łez. Nie wiesz może jeszcze tego, iż pewnego razu otrzymał on wiadomość, iż ci, którzy jego syna porwali, są gotowi powrócić mu go, za okupem jednak bardzo znacznym. Nie zraziło to zacnego ojca, sumę żądaną przesłał natychmiast na granicę Piemontu, wraz z paszportem, do Włoch zaawizowanym. Wszak pan byłeś w południowej Francji ostatnio, o ile mi wiadomo?.
— Tak jest, panie — odpowiedział Andrzej z dość niepewną miną — w południowej Francji bawiłem właśnie.
— Powóz oczekiwać miał w Nicei?
— Informacje twoje są doskonałe, panie hrabio. Otóż z Nicei udałem się do Genui, z Genui do Turynu, z Turynu do Chambery, a stamtąd do Paryża.
— Ojciec pański spodziewał się spotkać pana w drodze, bo właśnie tym samym traktem i on również jechał.
— Wątpię tylko, czy mój drogi ojciec potrafił mnie poznać. Od czasu bowiem, gdy mnie ostatni raz widział, zmienić się musiałem trochę!
— To jest rzecz bez znaczenia! Czyż sam głos krwi nie byłby wystarczająco silnym wskaźnikiem?
— Zapewne... Nie pomyślałem o tem.
— Jedna tylko rzecz niepokoi teraz margrabiego Cavalcanti — ciągnął dalej Monte Christo — co pan przez cały ten czas rozłąki porabiałeś? Przyjaciel mój, lord Wilmor, wspominał mi, że zastał cię w bardzo przykrem położeniu. Pod jakim względem? — nie zapytywałem, bo nie jestem ciekawy. Mówił mi, iż chce przywrócić panu stanowisko, jakie utraciłeś w świecie, że poszukuje pańskiego ojca i że go znajdzie; szukał go i odnalazł, jak się okazuje. Wczoraj nakoniec zawiadomił mnie o pańskiem przybyciu i udzielił mi nieco wiadomości, dotyczących pańskiego majątku. A teraz... tylko niech to pana nie obraża, że pozwalam sobie zapytać go o to, czy nieszczęścia, których zaznałeś, nie narażą pana na drażliwe stanowisko względem świata?
— Panie hrabio — odpowiedział młodzieniec, który w miarę przemówienia hrabiego coraz większej nabierał pewności siebie — prześladowcy moi, którzy mnie porwali, w tym celu niewątpliwie, ażeby potem dobrze mnie odprzedać, rozumieli dobrze, że dla wykorzystania swych czynów, należy się starać o mą osobistą wartość; w tej myśli otrzymałem dość staranne wychowanie. Łotry traktowali mnie jak w Azji traktują niewolników, których ich panowie kształcą na muzyków, tancerzy, doktorów, filozofów... aby następnie tem drożej ich sprzedać na rzymskiem targowisku.
Monte Christo uśmiechnął się z zadowoleniem. Nie spodziewał się aż tyle po panu Andrzeju Cavalcantim.
— Gdyby zresztą — dodał młodzieniec — w wychowaniu mem uderzały pewne braki, sądzę, że przez wzgląd na nieszczęście, które stało się udziałem mojem, powinienbym znaleźć pewne pobłażanie...
— Czyń pan tedy, mój hrabio, jak uważasz — odrzekł niedbale Monte Christo — jesteś panem siebie i swej woli, od ciebie więc zależy decyzja w tym względzie. Ja tylko upewnić cię mogę, że nikomu nie wspomnę o tych wypadkach. Historja twego życia to czysty romans, świat jednak, który uwielbia romanse, o ile są one w kolorowe okładki przybrane, rzecz dziwna! — nie wierzy tym wszystkim, w których żywa krew płynie.
Andrzej stracił nad sobą wszelką moc i przytomność. Był rozbity.
— Ja jednak — ciągnął dalej Monte Christo — jestem gotów służyć panu we wszystkiem.
— Przez wzgląd jednak na lorda Wilmora, który mnie polecił panu hrabiemu tak gorąco, — zaryzykował Andrzej odważnie — racz mnie pan wspierać.
— Zapewne — odpowiedział Monte Christo — tylko że lord Wilmor nie poinformował mnie najzupełniej, że młodość twoja, drogi panie Andrzeju, do tego stopnia była burzliwa. Nie żądam jednak od pana spowiedzi. Zresztą, jest tutaj ojciec pański, który przybył aż z Lukki, ażeby cię zobaczyć i w świat cię wprowadzić. Ujrzysz go pan za chwilę, może jest on cokolwiek szorstki i zaniedbany, jest to jednak rzecz bez znaczenia, zwłaszcza gdy się weźmie pod uwagę, iż człowiek ten przez lat dwadzieścia przebywał w austrjackiem wojsku. No, od austrjaków, jako od niemców, trudno przecież wymagać grzeczności! Zresztą, jak na ojca, jest on dość znośny. W dodatku wielki majątek przysłania dobrze jego pewne braki.
— Czy mój ojciec jest istotnie tak bardzo bogaty?
— Miljoner!... ma pięćkroć sto tysięcy lirów rocznego dochodu. Panu wyznaczył pensję sześćdziesiąt tysięcy lirów rocznie, dopóki będziesz przebywał w Paryżu.
— Ależ ja w takim razie nigdy z Paryża nie wyjadę!
— Kto wie?.. drogi panie. Człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi!
Andrzej westchnął.
— Jeżeli jednak przez cały czas mego pobytu nie zdarzy się żaden wypadek, to ja mogę być pewny swej pensji?
— Najzupełniej.
— Od mego ojca? — zapytał Andrzej z niepokojem.
— Tak jest, jednak sumę tę zabezpiecza lord Wilmor, który, na prośbę ojca pańskiego, otworzył ci kredyt pięciu tysięcy franków miesięcznie, u pana Danglarsa, bankiera bardzo poważnego.
— Czy ojciec mój długo ma zamiar bawić w Paryżu? — zapytał Andrzej z tym samym, widocznym niepokojem.
— Parę dni zaledwie. Obowiązki służby nie pozwalają mu na dłuższy tutaj pobyt.
— Zacny, poczciwy ojciec — zawołał Andrzej, uradowany najwidoczniej tem, iż ojciec tak prędko wyjeżdża.
— Czy jesteś pan gotów powitać tego swego zacnego ojca? — zapytał nie bez ironji w głosie Monte Christo.
— Pragnąłbym jak najprędzej go zobaczyć.
— A więc zechciej przejść do tego tam salonu, a zastaniesz w nim oczekującego na cię ojca.
Andrzej złożył wtedy hrabiemu ukłon pełen wytworności i udał się we wskazanym kierunku.
Hrabia odprowadził go wzrokiem aż do drzwi, a gdy te się zamknęły, dotknął ukrytej za obrazem sprężyny; ukazał się wtedy mały otwór w ścianie, przez który można było widzieć i słyszeć wszystko, co się działo w salonie.
Andrzej, po zamknięciu drzwi, postąpił parę kroków w stronę siedzącego nad butelką majora, który w tej samej chwili zerwał się z siedzenia.
— Ojcze mój drogi! zawołał Andrzej tak, by go hrabia usłyszeć mógł przez drzwi — nakoniec cię widzę!
— Jak się masz, synu? — poważnie odpowiedział luceńczyk.
— Po tylu latach rozłączenia! — wołał Andrzej, wciąż spoglądając na drzwi — cóż to za szczęście, że się znów widzimy! Czyż się nie uściskamy?
I rzucili się sobie w ramiona, według metody aktorów teatru francuskiego, to znaczy kładąc głowy na ramionach.
— Tak, jesteśmy znów razem — przemówił po uściskach pierwszy major — spodziewam się, mój synu, że odtąd uważać będziesz Francję, za drugą swą ojczyznę!
— Nie mógłbym bez rozpaczy opuścić Paryża.
— Ja znów nie mógłbym żyć gdzieindziej, jak we Włoszech. To też tam coprędzej powracam.
— Jednak, kochany ojcze, oddasz mi papiery, bez których byłby niemożliwy mój pobyt w Paryżu.
— Ależ naturalnie. Właśnie po to przybyłem do Paryża. Masz je, bierz.
Andrzej skwapliwie porwał akt ślubny ojca, następnie metrykę swego chrztu. Z ciekawością przebiegł wprawnem okiem po obydwóch dokumentach.
Wyraz radości błysnął mu na czole, potem spojrzał na majora i z uśmiechem urodzonego kryminalisty odezwał się do niego w najczystszym djalekcie toskańskim:
— Cóż to? Czy we Włoszech niema już galer?...
Major cofnął się.
— A to co za pytanie?
— No, bo podobne akty tak bezkarnie fabrykują. Za połowę podobnej roboty, mój stary, posłanoby cię, we Francji, na lat pięć na świeże powieterko do Tulonu.
— Co to wszystko ma znaczyć? — obruszył się luceńczyk.
— Kochany panie Cavalcanti, ile ci też ofiarowano za to, abyś został moim ojcem?
Major, przybierając minę pełną godności, nie dał żadnej odpowiedzi.
— Czekaj — rzekł Andrzej, głos zniżając — ja pierwszy dam ci dowód zaufania. Mnie ofiarowano sześćdziesiąt tysięcy lirów rocznie, abym został twoim synem.
Major z wyrazem niepokoju rozejrzał się dookoła.
— Bądź pan spokojny, jesteśmy sami. Mówimy zresztą narzeczem, którego tutaj nikt napewno nie rozumie.
— Mnie, — rzekł z westchnieniem luceńczyk — dadzą pięćdziesiąt tysięcy zaledwie i to jednorazowo!
— Panie Cavalcanti — zagadnął Andrzej — czyś pan wierzył kiedykolwiek w opowieści arabskie?
— Dotychczas nie, ale teraz kto wie... czy nie zacznę w nie wierzyć. Mam dane po temu!
I major wyjął z kieszeni garść złota.
— Więc pan sądzisz, że można wierzyć tym wszystkim obietnicom? — zapytał Andrzej.
— Zdaje mi się, że tak. Trzeba tylko, byśmy dobrze swe role odgrywali, ja — ojca, zaś ty — syna.
— I któż u djabła chcieć może tego wszystkiego? Jaki może mieć w tem interes? Odebrałeś zapewne pewien list. Od kogo on był, wiedzieć bym pragnął?
— Od księdza Bussoni, którego co najdziwniejsze, nigdy w życiu nie widziałem i nigdy nic o nim nie słyszałem.
— Cóż ten list zawierał?
— Masz go, możesz przeczytać.
Andrzej zaczął czytać. „Jesteś ubogi. Smutna oczekuje cię starość. Dam ci sposobność zdobycia nieco grosza. Jedź natychmiast do Paryża, a gdy tam już będziesz, udaj się do hrabiego Monte Christo, zamieszkałego na polach Elizejskich i zażądaj od niego zwrotu syna, którego miałeś z margrabianką Corsinari, a którego ci porwano w piątym roku życia. Syn ten ma na imię Andrzej. Abyś nie miał wątpliwości co do dobrych chęci niżej podpisanego, załączam: a) przekaz na 2,400 lirów toskańskich, na dom pana Gorri we Florencji, b) list polecający dla hrabiego Monte Christo, który wręczy ci w mojem imieniu 48,000 lirów.
Bądź u hrabiego dnia 26 maja, o godzinie siódmej wieczorem. Ksiądz Bussoni“.
— Otóż to właśnie — zawołał Andrzej — list podobny i ja otrzymałem, tylko, że mój był podpisany przez lorda Wilmora, używającego pseudonimu Sindbada marynarza.
— Którego pan nie znasz prawdopodobnie tak samo, jak ja księdza Bussoni?
— Widziałem go raz jeden. Oto jego list:
I Andrzej podał luceńczykowi list tej treści:
„Jesteś ubogi. Przyszłość twa zdaje się być beznadziejna. Jeżeli chcesz mieć imię, być wolnym i bogatym, — siadaj do powozu, który czekać na ciebie będzie na drodze pomiędzy Nizzą, a Villefranche i jedź przez Turyn, Chambery i Pont de Beauvoisin do Paryża; tam zamelduj się hrabiemu Monte Christo, w domu Nr. 30, przy Polach Elizejskich, dnia 26 maja, o godzinie 7-ej wieczorem i zapytaj się go o swego ojca. Jesteś synem Bartłomieja, margrabiego Cavalcanti i margrabianki Olivji Corsinari, jak o tem będziesz miał możność przekonania się z papierów, które ci doręczy margrabia, twój ojciec. Żyć będziesz w świecie paryskim, mając zapewniony dochód 60.000 liwrów rocznie. Na koszta podróży załączam przekaz na 5,000 liwrów, na dom bankowy Ferrea w Nizzy, prócz tego przesyłam list polecający do hrabiego Monte Christo. Sindbad marynarz“.
— Wszystko to jest bardzo piękne — powiedział luceńczyk, po przeczytaniu listu — jednej rzeczy pojąć nie mogę! Kto tutaj jest oszukiwany?
— W każdym razie żaden z nas — cynicznie wyjaśnił kwestję Andrzej — lecz w takim razie musimy razem i zgodnie odgrywać nasze role.
— Doskonale! Przekonasz się, że godnym jestem wspólnikiem twoim! A więc:
— Drogi ojczeć Jakżeż ja za tobą tęskniłem!
— Synu! Chodź jeszcze raz w moje objęcia!
W tej chwili do salonu wszedł hrabia i zastał ich w uścisku.
— Cóż, panie margrabio? — zagadnął na ten widok Monte Christo — zdaje się, iż syn przypadł ci do serca?
— O, panie hrabio! Omdlewam ze szczęścia.
— Nie dowierzam wprost myśli, że odnalazłem nakoniec mego drogiego ojca.
— Szczęśliwy ojcze!... — Szczęśliwy synu!... zawołał hrabia.
— Jedna tylko rzecz mnie zasmuca, — rzekł luceńczyk — ta mianowicie, że tak prędko będę musiał opuścić Paryż!
— Ach, drogi panie Cavalcanti! — odpowiedział Monte Christo — zanim odjedziesz, pozwolisz, bym ci przedstawił paru moich przyjaciół?
— Jestem na rozkazy pana hrabiego.
— Ale jeszcze inną mam do ciebie sprawę. Syn twój zwierzył mi się, że jego kasa w nienajlepszym jest stanie.
— A cóż ja na to mu poradzę?
— Powinieneś dać mu, jak możesz najwięcej.
— Ja?...
— Tak, Pan!... powiedział Monte Christo, stając pomiędzy luceńczykiem, a Andrzejem.
— Weź to, — rzekł następnie do Andrzeja, podając temu ostatniemu całą pakę biletów bankowych — oto jest odpowiedź twego ojca, na twoją prośbę o pieniądze.
— Czy to na rachunek mych dochodów? — zapytał skrupulatny Andrzej.
— Nie. Na koszta instalacji jedynie.
— O najdroższy ojcze!
— Bądź że pan cicho! — stłumił wybuch nie w porę Monte Christo — widzisz przecie, że ojciec twój nie życzy sobie, byś mu składał podziękowania.
— Pojmuję jego delikatność i umiem ją ocenić — rzekł Andrzej, chowając asygnaty do pugilaresu.
— No, a teraz — powiedział Monte Christo, zmieniając ton nieco — możecie już odejść.
— Kiedy będzie mi dana sposobność ujrzenia znów pana hrabiego? — układnie zapytał Andrzej.
— W sobotę. Tak, w sobotę proszę obydwóch panów do siebie. Będę miał w dniu tym, w pałacu, przy ulicy Fontaine Nr. 28, w Auteuil, parę osób na obiedzie, pomiędzy innymi — i pańskiego bankiera, barona Danglarsa.
— Jak mam się ubrać? — zapytał pokornie luceńczyk.
— Strój galowy: mundur, pantalony białe, krótkie, wszystkie ordery i krzyże na piersi.
— A ja? — zapytał z kolei Andrzej.
— Ubiór jak najskromniejszy. Spodnie czarne, lakierowane pantofle, kamizelka biała, frak czarny, lub też ciemno granatowy. Chustka na szyi śnieżno biała, z długimi końcami. Im mniej pan okażesz pretensji w ubiorze, tem korzystniejsze sprawisz wrażenie. Jeżeli będzisz kupował konie, poradź się jakiego anglika, jeżeli faeton, zasięgnij rady mego Baptysty.
— O której godzinie mamy się stawić?
— O wpół do siódmej.
— Dobrze, będziemy służyli — odrzekł luceńczyk, sięgając ręką po kapelusz.
Obaj panowie Cavalcanti pożegnali hrabiego i wyszli.
Hrabia zbliżył się do okna i widział, jak szli przez ulicę, prowadząc się pod rękę.
— O!... nędznicy! Jaka szkoda, że istotnie nie jest to ojciec z synem...
A po krótkiej chwili ponurego zamyślenia powiedział sam do siebie.
— Pójdę do Morrelów. W ożywczym zdroju ich pogodnego życia obmyć się z tej ohydy!


ROZDZIAŁ III.
PLAC PRZY OGRODZIE.

Zechcą nam czytelnicy darować, że ich powiedziemy raz jeszcze na plac, przylegający do ogrodów pałacu pana de Villeforta, gdzie spotkamy się ponownie z osobami już nam dawniej znajomemi.
W dniu tym Maksymiljan pierwszy stawił się na umówionem miejscu.
Poprzez kraty żelazne wpatrywał się w głąb ogrodu, w oczekiwaniu, czy nie usłyszy szelestu jedwabnej sukni, czy nie ujrzy ukochanej?
Pożądany i oczekiwany szmer dał się słyszeć, lecz zamiast Walentyny, ujrzał dwie osoby z cienia się wyłaniające.
Odwiedziny pani Danglars i Eugenji były przyczyną tego opóźnienia. Młoda dziewica przeto, by nie zrobić zawodu ukochanemu, zaprosiła pannę Danglars do ogrodu, chcąc tym sposobem dać znać Maksymiljanowi, że opóźnienie zdarzyło się nie z jej winy.
Młodzieniec to zrozumiał i doznał ulgi w sercu.
Walentyna przechadzała się nieprzerwanie na odległość głosu, tak iż Maksymiljan mógł ją nietylko słyszeć ale i widzieć, zaś za każdym razem, gdy mijała kratę, rzucała spojrzenie, którego jej towarzyszka dostrzec nie mogła, mające mówić młodzieńcowi: „Przyjacielu, bądź cierpliwy, widzisz przecież, że nie moja w tem wina!“
Maksymiljan uspokoił się też zupełnie i z zachwytem przyglądał się Walentynie, dopatrując się różnic pomiędzy blondynką, o melancholijnem oku i postaci smukłej jak topola, a brunetką o oku dumnem i postaci wyniosłej Junony.
Po półgodzinnej przechadzce, panienki oddaliły się. Maksymiljan domyślił się, iż jest to zapowiedź końca wizyty pani Danglars. W rzeczy samej, Walentyna wkrótce przyszła sama.
Postępowała zwolna, z obawy, aby jakieś ciekawe spojrzenie nie zechciało śledzić jej powtórnego wyjścia do ogrodu. Zamiast zbliżyć się do kraty, usiadła naprzód na ławce i bez przesady, smutnemi oczyma spoglądać zaczęła na drzewa, klomby i kwiaty.
Po dłuższej chwili dopiero podbiegła ku kracie.
— Witam cię, Walentyno! — odezwał się głos tęskny zza kraty.
— I ja cię witam, Maksymiljanie, pozwoliłam na siebie czekać, widziałeś jednak przyczynę.
— Tak, poznałem pannę Danglars; nie myślałem, abyś była w tak bliskich stosunkach z tą młodą osobą?
— A któż ci powiedział, że ja z panną Danglars w bliskich jestem stosunkach?
— Nikt. Tak mi się jednak zdawało. Wyglądałyście jak dwie rozmiłowane w sobie przyjaciółki, opowiadające sobie swe pensjonarskie tajemnice.
— Zgadłeś nawet. Bo istotnie były to zwierzenia. Panna Danglars użalała się, iż rodzice zmuszają ją do wyjścia za mąż, za pana de Morcefa; ja znów mówiłam jej, iż związek z panem d‘Epinay uważam za nieszczęście.
— Droga Walentyno!
— Otóż widzisz, mój przyjacielu, gdy mówiłam o człowieku, którego kochać nie mogę, myślałam o tym, którego miłuję!
— Jesteś nieskończenie dobrą. Masz przytem w sobie to, czego panna Danglars nigdy mieć nie będzie, to jest niewypowiedzialny wdzięk niewieści, który jest tem dla kobiety, czem jest woń dla kwiatu, a słodycz dla owocu.
— Maksymiljanie!... patrzysz na mnie okiem miłości.
— O, nie! przysięgam ci, Walentyno. Porównywałem was przed chwilą! I, na honor, oddając całą sprawiedliwość piękności panny Danglars — czułem jednocześnie, iż jest niemożliwością, aby się znalazł mężczyzna, któryby ją pokochał.
— A wiesz dlaczego, Maksymiljanie, tak ci się wydało? Bo ja wraz z nią byłam i moja obecność uczyniła cię niesprawiedliwym.
— Powiedz mi jedno, Walentyno. Czy panna Danglars dlatego ma wstręt do małżeństwa z vice-hrabią de Morcef, że kocha innego?
— Nikogo nie kocha. Zwierzyła mi się, że wogóle ma nieprzezwyciężony wstręt do małżeństwa, że pragnęłaby zdobyć dla siebie byt niezależny. Marzy o tem jedynie, ażeby zostać artystką, jak jej przyjaciółka, panna Luiza d‘Armilly.
— Widzisz, Walentyno, nie dla ciebie to przyjaciółka! Ale dlaczego się oglądasz? Czy chcesz się już oddalić?
— Tak jest, niestety, Maksymiljanie — odpowiedziała smutnie panienka, — uciekać muszę, jestem w tym domu, jak w więzieniu. W dodatku macocha moja zawiadomiła mnie, iż ma udzielić mi pewnej wiadomości i prosiła, bym jak najprędzej przyszła do niej. Mówiła, iż od wieści tej zależeć ma część mego majątku. Boże mój!... niechby zabrali cały, bo dzięki spadkowi po matce i bez tego jestem dość bogata, byleby tylko zechcieli zostawić mnie w spokoju. Wszakże ty, Morrelu, kochać mnie będziesz choćbym była prawie ubogą.
— Walentyno! A cóż mnie to obchodzić może, czy jesteś bogatą, czy biedną? Bylebyś tylko była moją! Bylebyśmy tylko razem przejść mogli przez życie! Cóż to jednak być może za wiadomość? Czy nie będzie dotyczyć ona czasem twego projektowanego zamążpójścia?
— Nie przypuszczam.
— Posłuchaj mnie, Walentyno! i pamiętaj, że dopóki żyję, stać będę zawsze przy tobie. Zaś małżeństwo twe przyszło mi na myśl z tej przyczyny, iż pan Morcef powiadomił mnie, iż wkrótce spodziewany jest powrót do kraju pana Franciszka D‘Epinay.
Walentyna zbladła.
— Boże broń, by pani de Villefort tę właśnie wiadomość zakomunikować mi miała! Nie sadzę jednak. Macocha bowiem, aczkolwiek otwarcie nie sprzeciwia się związkowi temu, nie widzi go chętnie.
— Walentyno, gdyby tak być miało, zdaje mi się, iż byłbym zdolny panią Villefort pokochać!
— Nie bądź tak łatwym w swych sympatjach, Maksymiljanie — ze smutkiem powiedziała Walentyna.
— Jeżeli jednak jest przeciwną projektowanemu związkowi, to może łatwiej zgodziłaby się na inny?
— Nie łudź się tem, Maksymiljanie. Pani de Villefort nie ma nic przeciwko panu d‘Epinay, ona jest przeciwna wogóle małżeństwu.
— Jakto jest przeciwna małżeństwu. Jeżeliby tak było, dlaczegóż sama wyszła za mąż?
— Gdy przed rokiem powiadomiłam ją o mej chęci wstąpienia do klasztoru — projekt ten przyjęła z radością. Dla ojca mego wszystko, co mnie dotyczy, jest zawsze obojętne. Jeden dziadek powstrzymał mnie od wykonania tego zamiaru.
Gdybyś widział, jakiem on okiem spojrzał na mnie, gdym go powiadomiła o swym zamiarze! ile w tym wzroku było wyrzutu, ile rozpaczy w tych łzach, które po twarzy płynąć zaczęły! Widok ten targał boleśnie mem sercem. Z krzykiem rzuciłam mu się do nóg, wołając: „przebacz, przebacz mi, dziadku! Niech się stanie co chce ze mną, lecz ja ciebie nigdy nie opuszczę!“
Na ten mój głos, starzec wzniół oczy ku niebu, widocznie Bogu dziękując. Maksymiljanie! ja bardzo wiele znieść jestem zdolna, bo ten wzrok ukochanego dziadka zapłacił mi zgóry za wszystko, co w przyszłości spotkać mnie może.
— Droga Walentyno! jesteś aniołem żyjącym na ziemi! Powiedz mi jednak, co pani de Villefort miećby w tem mogła, byś ty wogóle za mąż nie poszła?
— Czyż nie słyszałeś, Maksymiljanie, co przed chwilą mówiłam, że po matce jestem bardzo bogata, gdyż odziedziczyłam po niej 50,000 liwrów rocznego dochodu. Dziadek mój i babka, margrabiostwo de Saint Meran, pozostawią mi drugie tyle, a i dziadek mój, Noirtier, ma ochotę uczynienia mnie swą spadkobierczynią. Wszystko to sprawia, że Edwardek, aczkolwiek jest moim bratem, będzie ubogim w przyszłości, ponieważ pani de Villefort żadnego osobistego majątku nigdy nie posiadała. Zaś pani de Villefort do szaleństwa ubóstwia to swoje jedyne dziecię. Otóż gdybym ja wstąpiła do klasztoru, cały mój majątek spadłby z konieczności na jej syna.
— Jakież to szkaradne! Cóż to za chciwość okropna!
— Weź jednak, Maksymiljanie, to pod uwagę, że jej chciwość jest bezinteresowna, że majątku tego pragnie nie dla siebie, lecz dla syna. To, co ty za grzech uważasz, jest raczej przejawem krańcowej miłości macierzyńskiej — nieomal cnotą.
— Czy ty, Walentyno, nie mogłabyś w takim razie ofiarować bratu części swego majątku?
— Nie wiem, czy prawnie jest to możliwe? Nie jestem przecież jeszcze pełnoletnia. Nie wiem przytem, jakby to przyjęła pani de Villefort, która wiecznie swą bezinteresowność ma na ustach...
— Walentyno!... miłość ma dla ciebie jest mą świętością, ukrywam ją zazdrośnie przed całym światem na dnie serca mego. Nikt na świecie, nawet siostra moja, nie domyśla się jak wielkie uczucie gości w mojem sercu. Jesteśmy jednak niezaradni, życia nieświadomi... Czybyś nie pozwoliła, abym ja, rady poszukując, zwierzył się ze wszystkiem jednemu z przyjaciół moich?
Walentyna zadrżała.
— Mówić komuś o naszej miłości? O Maksymiljanie, co ty powiedziałeś!? I któż jest tym przyjacielem?
— Człowiek niezwykły! Człowiek, który zdaje się mieć w ręku przyszłość! Człowiek, który swe olbrzymie bogactwa zdaje się mieć na to jedynie, by siać dobro.
— Maksymiljanie, w takim razie niech ja poznam tego człowieka, by mi powiedział, czy za wszystkie me cierpienia będę kiedyś nagrodzoną trwałą i wielką miłością, czy stanie się ona moim udziałem?
— Droga przyjaciółko, człowiek ten jest ci już znany. Ten sam, który ocalił życie twojej macosze i jej synowi.
— Hrabia de Monte Christo?
— Tak jest.
— W takim razie nie może być on nigdy moim przyjacielem! Za bardzo jest on na to uprzejmy dla mej macochy.
— Co mówisz, Walentyno? Hrabia miałby być przyjacielem twej macochy? Moje serce aż tak bardzo omylićby się miało? Jestem przekonany, Walentyno, żeś w błędzie!
— Ach, Maksymiljanie! Nie wiesz, chyba, że w domu naszym rządzi teraz już nie Edwardek, ale hrabia. Pani de Villefort jest całkowicie pod jego urokiem, zachwyca się nim, podziwia go; uwielbia w nim zbiór wszystkich wiadomości ludzkich. A i ojciec mój go podziwia, mówiąc, że jeszcze nigdy w życiu nie widział, aby jeden człowiek łączył w sobie obok najwznioślejszych myśli, tyle daru wymowy. Nawet Edward, który ze wszystkich szydzi i wyśmiewa wszystkich, przepada za nim, aczkolwiek go się boi.
— Jeżeli tak jest, droga Walentyno, jak mówisz, to wkrótce odczujesz skutki jego obecności. We Włoszech spotkał Alberta de Morcef, jakby tylko po to, aby go wkrótce wyzwolić z rąk bandytów. Poznał panią Danglars — i natychmiast ofiarował jej królewski podarunek. Macocha twoja i twój brat przejeżdżają około jego pałacu, no i jego niewolnik wyrywa ich z rąk nieuniknionej śmierci!
Człowiek ten najwidoczniej posiada nad wypadkami władzę, jest zdolny kierować nimi.
Jego uśmiech — czaruje. Zobaczysz, Walentyno... jeżeli kiedykolwiek uśmiechnie się on do ciebie.
— Ja, mój Maksymiljanie, nie zwróciłam na siebie nawet jego uwagi. Więcej powiem nawet: gdy mnie ujrzy — odwraca oczy. Nie ma więc on tego jasnowidzącego wzroku, jaki mu przypisujesz. Gdyby go bowiem miał, gdyby był przytem tak niewypowiedzianie, jak go przedstawiasz, szlachetnym, poznałby jak jestem nieszczęśliwą, a wtedy możeby wsparł mnie swym wpływem.
Mówisz, Maksymiljanie, że on cię kocha?... Skądże wiesz o tem? Mężczyźni wdzięcznie zazwyczaj do oficerów się uśmiechają, pomiatają zazwyczaj kobietami, które płaczą.
Kto przeto może wiedzieć, czy — zauważywszy, iż stara się on widocznie o względy pani de Villefort, a zapewne i mego ojca — nie zechce mnie prześladować?
— Przebacz mi jednak — zakończyła przemowę Walentyna, widząc jak wielkie wrażenie sprawiły słowa jej na Morrelu — że wyrażam się źle o człowieku, którego ty poważasz.
— Nie mówmy o tem więcej — odpowiedział Morrel z westchnieniem.
— Niestety, mój przyjacielu, widzę, iż wyrządziłam ci wielką przykrość. Bardzobym pragnęła, ażeby zdanie me o tym przyjacielu twym okazało się mylne. Powiedz mi jednak, co ten hrabia Monte Christo uczynił dla ciebie?
— Przyznam ci się, Walentyno, że pytanie to w kłopot mnie wprowadza. Uczucie moje dla niego jest bezwiedne i nieświadome, instynktowne. Cóż dla mnie uczyniło słońce? Nic! Ogrzewa mnie. Czy róża uczyniła co dla mnie? Nic! A jednak napawam się jej wonią...
Przyjaźń dla hrabiego jest niezrozumiała, na niczem nie oparta. Jak również jego przyjaźń dla mnie. — Śmiać się będziesz ze mnie, Walentyno, ale od czasu, jak poznałem tego człowieka, zdaje mi się, i wierzę w to głęboko, że wszystko dobre, które mnie teraz spotyka, w nim ma swoje źródło. — Posłuchaj, w sobotę naprzykład zaprosił mnie do siebie na obiad. Niema w tem nic nadzwyczajnego, biorąc pod uwagę stosunki, jakie nas łączą, wkrótce jednak dowiaduję się, że twój ojciec wraz z macochą są również zaproszeni. Dzięki hrabiemu Monte Christo poznam ich. „Jest to przypadkowy zbieg okoliczności tylko“, powiesz może... ja jednak widzę w tem coś jakby nadprzyrodzonego, co wielką we mnie budzi ufność i zdaje mi się, że hrabia ułożył to spotkanie z całą świadomością, iż mieć to może dla mnie następstwa korzystne. Czasami wydaje mi się, iż odgadł moją miłość, i że się nią cieszy.
— Mój najlepszy przyjacielu — odpowiedziała Walentyna — wierzaj mi, iż zaproszenia te — to prosty przypadek jedynie. Mój ojciec, zresztą, który nigdzie nie bywa, już był postanowił nie przyjąć zaproszenia, lecz decyzję tę zmieniła pani de Villefort, która wprost pała chęcią bliższego zapoznania się z tym nababem. To też po raz pierwszy, jak się znamy, głos twój nie znalazł w mojem sercu echa, zdanie twoje — nie jest mojem zdaniem. I jeżeli nie masz żadnych innych argumentów na poparcie twierdzenia twego...
— Mam jeszcze jeden — odezwał się Maksymiljan, po chwili wahania. — Lecz przyznać muszę i zgóry cię uprzedzić, że wydać ci się on może bardzo nieuzasadnionym, bardzo niedorzecznym.
— Tem gorzej — rzekła z uśmiechem Walentyna — lecz wyjaw-że mi nakoniec ten swój argument.
— Spojrzyj pomiędzy te zarośla. Czy widzisz tego rumaka, na którym przyjechałem?
— Wspaniałe zwierzę!
— Jest to koń, wierzaj mi, bardzo wielkiej wartości, a co za tem idzie — i jego cena jest odpowiednio wielka. Mój zaś majątek jest bardzo skromny, przytem ja sam mam być dosyć rozsądnym, jak powiadają, człowiekiem, nie mógłbym więc nigdy pozwolić sobie na podobny zbytek, jak posiadanie takiej wartości konia. A jednak on jest moim. Zaś jakim się to stało sposobem? — zaraz ci opowiem. Otóż pewnego dnia, w Tattersalu ujrzałem raz przepysznego konia, tego właśnie. Nazywał się Medeach. Pytam o cenę, odpowiadają mi, że 45,000 franków. Domyślasz się, że suma ta w oczach mych wszystkie zalety tego konia przyćmiła w zupełności.
Odszedłem, z rozżalonem sercem, zwłaszcza że koń tak na mnie spoglądał, takie stroił karesy, tak harcował, że mi ciężko przyszło się z nim rozstać.
Tego samego wieczoru przyszło do mnie paru przyjaciół moich z Chateau Renaud i Debrayem na czele. Po chwili rozmowy, zasiedli do pokera; ja sam nie grywam nigdy, bo nie jestem natyle bogaty, ażebym mógł tracić, ani też do tego stopnia ubogi, bym pragnął wygrywać. Że jednak działo się to w moim domu i ja musiałem zasiąść do gry.
Gdy zabawa w całej już była pełni, jak wicher wpada do mego domu hrabia Monte Christo, najzupełniej niespodziewanie i również zasiada do stołu. I co powiesz?... ja, który o grze nie mam pojęcia, około północy byłem w posiadaniu 50,000 franków. Przegranym okazał się hrabia. W tym stanie rzeczy goście moi opuścili mnie. Nie mogłem w domu usiedzieć, nająłem fiakra i kazałem zawieźć się do Tattersaalu, który na szczęście okazał się jeszcze otwarty ze względu na jakiś konny karuzel. Wpadam do stajni i ze drżeniem serca widzę, że mój Medeah stoi w swym boksie. Porywam siodło, zarzucam na szyję rumaka uzdę, rzucam na stół 50,000 franków, nie żądając reszty, i ku ogólnemu zdumieniu opuszczam galopem stajnię! Całą resztę nocy spędziłem na ścieżkach Pól Elizejskich.
I co powiesz? W oknach pokoju hrabiego przez całą noc widziałem światło, a nawet... miałem wrażenie, że jego cień widziałem za firankami.
Gotów jestem przysiąc, iż hrabia dowiedział się, jak bardzo pragnąłbym posiadać tego konia, i umyślnie przegrał do mnie taką olbrzymią masę pieniędzy.
— Mój drogi Maksymiljanie, ty nie będziesz zdolny trwale mnie kochać, bo zbyt wielkim jesteś na to fantastą. Człowiek, który tak wszystko poetyzuje, nie będzie mógł poprzestać na jednostajnem jak moje uczuciu... Ach Boże!... Słyszysz? — wołają mnie.
I Walentyna uciekła, jak spłoszony ptak.


ROZDZIAŁ IV.
NOIRTIER.

W czasie rozmowy, jaką podaliśmy w poprzednim rozdziale, po odjeździe państwa Danglars z córką, w domu prokuratora zaszły następujące okoliczności:
Państwo Villefort udali się do pana Noirtier. Walentyna wtedy, jak wiemy, bawiła w ogrodzie.
Po przywitaniu się z ojcem, pan de Villefort rozkazał wyjść z pokoju słudze, który od lat kilkudziesięciu pozostawał u niego i oboje zasiedli przy starcu.
Pan Noirtier siedział w wielkim fotelu na kółkach, w którym zwykle spędzał dzień cały.
Jak trup — nieruchomy, żywem i przenikliwem okiem spogladał na swoje dzieci, których ceremonjalny ukłon zapowiadał jakieś urzędowe, nieoczekiwane zamiary.
Wzrok i słuch pozostały mu jeszcze, jak dwie iskry z całej ludzkiej materji, w trzech czwartych częściach należącej już do grobu; jeden tylko z tych dwóch powstałych zmysłów przenikał w zewnętrzne życie, to jest wzrok, podobny do odległego światełka, które w nocy obwieszcza zbłąkanemu podróżnikowi w pustyni, że tam żyje jeszcze istota wśród obszarów milczenia i ciemności.
W czarnem oku starego Noirtiera, ocienionem brwią czarną, gdy reszta włosów długich, na ramiona spadających, pobielała, zebrały się: wszelka energja, siła i rozum, ożywiające niegdyś duszę i ciało, kosztem, jak to zwykle bywa u człowieka, reszty jego organów.
Brakowało poruszenia ręki, dźwięku głosu i ruchu ciała, a jednak ten wzrok potężny zastępował wszystko.
Starzec wzrokiem tym rozkazywał i wzrokiem dziękował; był to prawdziwy trup z żyjącemi oczyma. Nic okropniejszego nad widok jego twarzy marmurowej, na której błyszczały w oczach iskry gniewu, lub radości.
Tylko trzy osoby rozumiały ten nadprzyrodzony język nieszczęsnego paralityka: de Villefort, Walentyna i stary sługa, o którym wspominaliśmy już powyżej.
Że zaś de Villefort bardzo rzadko widywał ojca, bo wtedy jedynie, gdy był do tego okolicznościami zmuszony, całe szczęście starca ogniskowało się przeto w jego wnuczce; Walentyna, dodać należy, dzięki swej miłości, poświęceniu i cierpliwości, potrafiła dojść do zrozumienia i odgadnięcia we wzroku tym wszystkich myśli swego dziadka.
Na tę rzekomą mowę, a raczej na tę mowę niemą, odpowiadała całym głosem, całą postawą, całą swoją duszą, tak dalece, że niejednokrotnie pomiędzy temi dwoma istotami toczyły się długie i ożywione rozmowy, pełne myśli i zwierzeń.
Stary sługa, od lat dwudziestu pięciu w usługach Noirtiera pozostający, rozumiał również wzrok swego pana doskonale.
Lecz i Villefort, jakeśmy to już powiedzieli, znał niemą mowę swego ojca doskonale, to też pozwolił, by Walentyna oddaliła się do ogrodu, a staremu słudze wyjść rozkazał; gdy to się już stało, usiadł po prawej stronie ojca, gdy pani de Villefort zajęła miejsce po drugiej, i rzekł:
— Niech cię to, panie, nie dziwi, że Walentyna nie przyszła wraz z nami, jak również i to, że sługę twego oddaliłem, rozmowa jednak, jaką mam zamiar zawiązać, jest tego rodzaju, iż musi się odbyć bez świadków. Zaś przybyliśmy do ciebie, bo pragniemy ci wyjawić nasz zamiar.
Twarz Noirtiera pozostała nieruchoma, bez wyrazu.
— Zamiar nasz — ciągnął dalej pan prokurator królewski tonem zimnym, nie dopuszczającym wprost, zdawałoby się, najmniejszego oporu — nie wątpimy, iż znajdzie uznanie w oczach pana.
Wzrok starca bez najmniejszej zmiany martwy pozostał. Wyczekiwał na słowa bardzo ważkie.
— Postanowiliśmy wydać za mąż Walentynę — wyraził nakoniec de Villefort myśl swoją.
Nieruchoma postać, na wieść tę — ożyła jakby, rozbłysło oko, aczkolwiek ciało całe pozostawało bez ruchu.
— Małżeństwo to zostanie zawarte za trzy miesiące — uzupełnił de Villefort.
Wzrok starca bez zmiany nic nie wyrażał.
Wtedy pani de Villefort, przerywając mowę mężowi, dodała z pośpiechem:
— Myśleliśmy, że wiadomość ta zainteresuje pana, gdyż zdawało się nam zawsze, że Walentyna cieszy się twą miłością przed innymi. Pozostaje nam przeto wymienić jeszcze nazwisko człowieka, który jej został przeznaczony. Jest to partja tak dobra, że o lepszej nawet marzyć trudno. Człowiek ten jest bogaty, piękne ma nazwisko, przyczem pod względem moralnym jest nieskazitelny. Jego nazwisko jest zresztą zapewne panu znane, przyszłym mężem naszej Walentyny jest pan Franciszek de Quesel, baron d‘Epinay.
Villefort, w czasie całej tej mowy swej żony, nie spuszczał oka ze starca ani na chwilę.
Gdy pani de Villefort wymówiła nazwisko Franciszka, oko Noirtiera, które syn znał i rozumiał doskonale, nagle zadrgało i rzuciło błyskawicę.
Prokurator królewski, jako znający dawne stosunki zażyłości politycznej pomiędzy ojcem swym i ojcem Franciszka, pochwycił ten płomień odrazu, zrozumiał wzruszenie, udał jednak, iż nic nie zauważył, a prowadząc dalej mowę swej żony, odezwał się:
— Panie, pojmujesz zapewne, jak bardzo ważną jest rzeczą w tej chwili ustalenie pozycji Walentyny, która zresztą wkrótce ukończy dziewiętnaście lat życia. Otóż w tej właśnie sprawie przybyliśmy do pana i zgóry jesteśmy przekonani, że przyszły mąż Walentyny zgodziłby się jak najchętniej na to, ażebyś zamieszkał wraz z nimi. Tym sposobem zamiast jednego, panie, dziecka, miałbyś dwoje.
Blask wzroku Noirtiera przybrał barwę krwawą.
Jakieś straszne najwidoczniej uczucie obudziło się w duszy starca: gniew i boleść na jego twarz wystąpiły, a chociaż uczucia te nie mogły wybuchnąć, objawiły się jednakże bardzo dobitnie w posiniałych i drżących ustach.
Villefort, widząc to, spokojnie otworzył okno, mówiąc:
— W pokoju twym, panie, jest bardzo duszno i gorąco, co ci szkodzić musi niewątpliwie.
Poczem wrócił na swe miejsce, lecz już nie usiadł.
— Związek ten — dodała pani de Villefort — jest w zupełności zgodny z wolą pana d‘Epinay i jego rodziny. Rodzina jego, zresztą, jest bardzo nieliczna i składa się ze stryja i ciotki jedynie. Matka jego zmarła w chwili, gdy on na świat przyszedł, zaś jego ojciec został zamordowany w 1815 roku. Franciszek miał wtedy dwa lata zaledwie. Pan d‘Epinay jest absolutnie przeto niezależny.
— Morderstwo to do dziś otacza mgła tajemnicy — dał wyjaśnienie prokurator — tak, że jego sprawcy pozostali nieznani. Są tylko poszlaki pewne, które obciążają niektóre do dziś jeszcze żyjące osoby.
Noirtier, po usłyszeniu słów tych, skrzywił usta jakby do uśmiechu.
— Prawdziwi winowajcy — ciągnął dalej de Villefort — to jest ci, którzy napewno wiedzą dobrze, kto zbrodnię tę popełnił? — byliby bardzo szczęśliwi, gdyby być mogli na naszem teraz miejscu, by ofiarowaniem swej córki panu d‘Epinay, usunąć cienie podejrzeń.
Noirtier z widocznem natężeniem przybrał wyraz spokoju na twarzy.
— Rozumiem!... — odpowiedział wzrokiem synowi.
A we wzroku tym malowały się aż nazbyt wyraźnie: wzgarda głęboka, oburzenie i gniew.
Villefort na to nieme wyrażenie uczuć odpowiedział wzruszeniem ramion jedynie, dając żonie znak do odejścia.
— Zechciej przyjąć, panie — powiedziała pani de Villefort powstając — wyrazy naszego uszanowania. Może pozwolić raczysz, by mój mały Edwardek przyszedł, ażeby miał możność ucałowania twych rąk?
Wszyscy domownicy, bliżsi starca, wiedzieli, iż twierdzenie wyrażał on przymknięciem oczu, zaś przeczenie — przymykaniem i otwieraniem powiek; gdy pragnął czegoś, wyrażał to podniesieniem wzroku w górę.
Gdy chciał, by Walentyna przyszła do niego — zamykał prawe oko.
Gdy wołał starego sługi — zamykał lewe.
Na zapytanie pani de Villefort, — odpowiedział parokrotnie i bardzo szybkiem przymknięciem powiek.
Pani Villefort na widok ten — przygryzła usta.
— Może przysłać panu Walentynę? — zapytała.
— Dobrze — powiedział starzec żywem przymknięciem powiek.
Państwo de Villefort pożegnali starca i wyszli, wydając służącemu rozkaz, by ten przywołał Walentynę.
Nie upłynęło pięciu minut nawet, a Walentyna była już u dziadka, cała zarumieniona jeszcze wzruszeniem.
Jedno spojrzenie starca dało jej świadomość, że ten bardzo cierpi i ma jej wiele do powiedzenia.
— Co się tu stato? — zawołała — dziadku mój drogi!... Czy cię kto rozgniewał?
— Tak — odpowiedział starzec przymknięciem oczu.
— Może się na mnie gniewasz? — zawołała Walentyna zdziwiona.
Starzec ten sam znak powtórzył.
— Cóż ja takiego zrobiłam, dziaduniu?
Starzec nie dał odpowiedzi.
— Nie byłam nawet u ciebie dzisiaj jeszcze! Musiano ci więc coś o mnie powiedzieć.
— Tak jest — odpowiedział żywo wzrokiem.
— Cóż takiego okropnego powiedzieć o mnie mogli? Lecz przysięgam ci, dziadku ukochany... Aaa! państwo de Villefort tutaj byli?
— Tak jest.
— Więc to oni o mnie powiedzieli coś takiego, że się na mnie gniewasz? Cóżby to być mogło?... Czy pozwolisz, dziadku, abym się ich o to zapytała, a potem wytłumaczyła się przed tobą.
— Nie — odpowiedział wzrok.
— Przestraszasz mnie, dziaduniu! Cóż oni takiego powiedzieć mogli?
I zaczęła się namyślać.
— Już wiem, o co ci idzie! — rzekła nakoniec cichym głosem, do starca się zbliżając, — powiedzieli ci o mojem małżeństwie, prawda?
— Tak jest — odpowiedział gniewny wzrok.
— Teraz już rozumiem. Wyrzucasz mi moje milczenie. Ależ ja o projekcie tym sama bardzo niedawno się dowiedziałam i tylko wypadkowo. Państwo de Villefort nic wyraźnego nie powiedzieli mi zresztą, więc nie uważałam za potrzebne mówić ci o tem. Jeżeli zbłądziłam, przebacz mi, przebacz, dziadku drogi.
Wzrok, w jedno miejsce zwrócony, zdawał się mówić:
— Nietylko samo milczenie twoje sprawiło mi ból.
— Cóż tedy innego? — zapytała panienka — myślałeś może, że ja cię opuszczę, że po wyjściu za mąż o tobie zapomnę?!
— Nie.
— Powiedzieli ci więc, że pan d‘Epinay się zgodził, byś wraz z nami mieszkał?
— Tak jest.
— O cóż więc się gniewasz?
Oczy starca złagodniały, tkliwą wyrażając miłość.
— Rozumiem — rzekła wzruszonym głosem Walentyna — masz żal do mnie, bo mnie kochasz?
Starzec dał znak potwierdzenia.
— Lękasz się o moje szczęście?
— Tak jest.
— Nie lubisz pana Franciszka?
Trzykrotnie przymknięcie powiek powiedziało, że nie.
— I to cię martwi, dziadusiu?
— Tak.
— Słuchaj więc — zawołała Walentyna, klękając przy dziadku i obejmując go za szyję — ja również cierpię, bo i ja pana d‘Epinay nie kocham.
Błysk radości zajaśniał w oczach starca.
— Przypominasz sobie, dziaduniu, jak bardzo rozgniewałeś się na mnie, gdym chciała wstąpić do klasztoru?
Łza zrosiła wyschłe powieki starca.
— Otóż dla uniknięcia tego związku właśnie powzięłam tę myśl rozpaczliwą.
Z piersi Noirtiera wydarło się westchnienie.
— Więc związek ten jest dla ciebie tak bardzo przykry? O!... mój dobry Boże! Gdybyśmy to mogli zniszczyć ten projekt!... Ale ty jesteś bezsilny, aczkolwiek twój umysł jest pełen męskiej siły, a twoja wola jest niezłomną!
W oczach Noirtiera zabłysły ogniki złośliwości, zacisnęły się usta. Wszystko to mówiło najwyraźniej:
— Mylisz się, dziecię moje, mogę ja jeszcze wiele dla ciebie zrobić.
— Więcbyś mógł może mnie uratować, dziaduniu?! — zakrzyknęła Walentyna.
— Tak jest — powiedział zamknięciem powiek Noirtier, a następnie wzniósł oczy w górę, na znak, że czegoś żąda.
— Czego chcesz, mój ojcze?
Walentyna przez chwilę namyślała się, a gdy po każdem wyrażonem przypuszczeniu starzec stale odpowiadał: nie, — powiedziała nakoniec:
— Weźmy się do innych środków, gdy zwykłe nie wystarczają.
I zaczęła wymawiać w porządku alfabetycznym litery; gdy doszła do „N“, — starzec przymknął oczy.
— Więc chcesz jakiejś rzeczy, której nazwa od litery N się zaczyna... cóż tedy z tem N?... Spróbujmy: na, ne, ni, no...
Starzec znów przymknął oczy.
— A więc No?
— Tak.
Walentyna wzięła do ręki słownik, następnie położyła go na kolanach starca, otworzyła w miejscu właściwem, wreszcie palcem wskazującym zaczęła posuwać po słowach, na „no“ się rozpoczynających.
Gdy paluszek panienki doszedł do wyrazu „notarjusz“, Noirtier przymknął oczy.
— Notarjusza tedy żądasz, drogi dziaduniu?
— Tak jest.
— Czy mam natychmiast posłać po niego?
— Tak.
— Czy mam o fakcie tym zawiadomić ojca mego?
— Tak.
— A więc posyłam po notarjusza, a także zawiadomię o tem ojca. Niczego więcej nie żądasz ode mnie?
— Nie.
Walentyna pobiegła do dzwonka, a gdy służący się zjawił, dała mu zlecenie, ażeby poprosił pana lub panią, do pana Noirtier.
— Czy jesteś ze mnie kontent? — rzekła następnie do swego dziadka panienka — prawda, że jestem domyślna?... Odgadnąć myśl twoją — nie tak łatwo było przecież!
We drzwiach ukazał się pan de Villefort.
— Czego pan żądasz ode mnie? — zapytał.
— Ojcze — dała odpowiedź Walentyna — dziadunio zażądał notarjusza.
De Villefort ze zdziwieniem spojrzał na starca.
— Tak jest — odpowiedział Noirtier całą potęgą swego wzroku, która wskazywała, iż przy pomocy Walentyny i starego sługi czuje się dość silny, ażeby zwycięsko stoczyć walkę.
— Żądasz pan notarjusza? — powtórzył de Villefort — na cóż to jest ci on potrzebny?
Wzrok paralityka trwał w swej nieruchomości, jakby wyrażał:
— Wola moja jest niezłomna.
— Widzę, że pan masz zamiar wyrządzić nam jakąś krzywdę.
— Ponieważ pan mój — odezwał się wtedy stary sługa, ze zwykłym sobie uporem — domaga się notarjusza, więc po niego idę.
Stary sługa tylko w panu Noirtier uznawał swego pana.
— Tak jest, żądam notarjusza — mówił bez zmiany nieruchomy wzrok starca.
— A więc niechże ten notarjusz przyjdzie — powiedział pan de Villefort — śmieszna to jednak będzie scena.
— Mniejsza o to — rzekł stary sługa — moją rzeczą jest spełnić rozkaz mego pana, a wszystko inne nic mnie nie obchodzi.
I ze słowy temi wyszedł z pokoju.


ROZDZIAŁ V.
TESTAMENT.

Gdy służący się oddalił, Noirtier spojrzał na Walentynę z wyrazem zadowolenia.
Wnuczka pojęła ten wzrok, a i Villefort zrozumiał go również, bo zmarszczył czoło i brwi.
Usiadł z całą powagą i pozorną obojętnością, przyczem dał Walentynie znak, aby nie wychodziła z pokoju.
Nie upłynęła godzina, a stary sługa powrócił, prowadząc notarjusza.
— Jesteś pan powołany przez pana Noirtier, który tutaj oto siedzi — rzekł de Villefort po zwykłych przywitaniach.
— Ogólny paraliż odjął mu głos i władzę we wszystkich członkach tak dalece, że nawet my, najbliżsi mu, jesteśmy zaledwie zdolni do pochwycenia niewyraźnego wątku jego myśli.
Noirtier wezwał wtedy wzrokiem Walentynę, wzrokiem tak surowym i rozkazującym, że przestraszona panienka natychmiast zabrała głos.
— Ja wszystko rozumiem jak najdokładniej, czego tylko dziadek mój wyraźnie pragnie — powiedziała.
— Tak jest — uzupełnił zeznanie to stary sługa — ja już o tem wspominałem w drodze panu notarjuszowi.
— Niech mi państwo darują — odezwał się notarjusz, zwracając się do Villeforta i do Walentyny, — jest to jednak wypadek, w którym urzędnik państwowy nie może postąpić nierozważnie, bez narażenia się na odpowiedzialność.
Dla prawomocności aktu jest niezbędne to przedewszystkiem, by notarjusz miał pewność bezwzględną, iż wiernie oddaje myśli tego, który wolę swą mu dyktuje. W niniejszym wypadku, gdy klijent nie mówi, nie mogę być pewien tego, jestem więc zdania, że działalność ma tutaj, jako urzędnika — nie byłaby legalna, a więc — byłaby bezużyteczna.
I po słowach tych notarjusz chciał się oddalić.
Lekki uśmiech triumfu zjawił się wtedy na ustach prokuratora królewskiego. Noirtier zaś spojrzał na Walentynę z takim wyrazem boleści, że ta bez chwili namysłu zastąpiła drogę notarjuszowi.
— Panie, nic łatwiejszego, jak zrozumieć język, którym ja z mym dziadkiem się porozumiewam, po kilku chwilach będziesz pan w stanie rozumieć wszystko, tak zupełnie, jak ja rozumiem. Powiedz czego potrzeba, abyś pan powziął przekonanie, iż czynisz zadość swym obowiązkom?
— Pani — odpowiedział notarjusz — dla ważności aktu jest niezbędne to przedewszystkiem, bym z całą pewnością wiedział, czego kto żąda, lub co odrzuca. Można robić testament, będąc chorym na ciele, byle umysł był zdrowy.
— Jeżeli tak, to z dwóch znaków poweźmiesz pan przekonanie i pewność, że mój dziadek jest w całej pełni umysłowych władz. Dziadek mój jest pozbawiony głosu, jest i bezwładny również, a jednak jest zdolny do ujawniania myśli w sposób zupełnie jasny, oczywisty, mianowicie: gdy chce coś potwierdzić — zamyka oczy, parokrotnem zaś mrugnięciem — wyraża przeczenie.
Oto masz pan cały klucz zupełnie jasny i prosty, przy pomocy którego możesz poznać myśli i żądania pana Noirtier, mego dziadka. Zechciej tylko spróbować.
Wzrok starca pełnem czułości spojrzeniem obrzucił Walentynę, był przytem do tego stopnia wymowny, że go notarjusz zrozumiał.
— Czy pan potwierdzasz słowa swej wnuczki? — zapytał notarjusz.
Noirtier przymknął oczy i po chwili dopiero je otworzył.
— Czy to pan kazałeś mnie zawezwać?
— Tak.
— Dla zrobienia testamentu?
— Tak.
— I nie pozwalasz mi pan oddalić się, dopóki testamentu nie napiszę?
Paralityk mrugnął żywo i parokrotnie oczami.
— Czy uspokoiłeś swe sumienie, czy pozyskałeś pewność, panie, że pan Noirtier jest w pełni władz umysłowych i że jasno wyraża swe myśli? — zapytała Walentyna.
Zanim notarjusz zdołał dać odpowiedź, de Villefort odprowadził go na stronę.
— Czy sądzisz pan, że człowiek pozbawiony władz fizycznych, może zachować w wystarczającym stopniu władze umysłowe?
— To do mnie nie należy — odpowiedział notarjusz — mnie obchodzi to jedynie, czy mogę lub nie, poznać myśli testatora, by mieć możność zadość uczynienia jego woli.
— Sądzę, iż pan przekonałeś się, że jest to rzeczą w tym wypadku niepodobną? — rzekł z naciskiem de Villefort.
Walentyna i starzec słyszeli tę rozmowę.
Noirtier spojrzał wtedy na swą wnuczkę wzrokiem wyjątkowo silnym i uporczywym, jakby domagał się, ażeby słowom powyższym zaprzeczyła.
— Niech to pana nie niepokoi. — Odezwała się wtedy Walentyna — aczkolwiek trudnem się wydaje odgadnąć myśli mego dziadka, upewniam, że każdą wątpliwość rozjaśnić potrafię. Od lat sześciu już znajduję się przy dziadku i jeszcze nigdy nie zdarzyło się, bym nie mogła odgadnąć jego myśli.
— Spróbujmy więc — odezwał się notarjusz.
— Czy pan przyjmujesz swą wnuczkę za tłumaczkę? — zapytał Noirtiera.
Paralityk dał znak twierdzenia.
— Czegóż pan tedy żądasz ode mnie? I jakiego rodzaju akt ma być przeze mnie sporządzony?
Wtedy Walentyna zaczęła wymieniać kolejno litery alfabetu. Gdy doszła do „T“ — Noirtier przymknął oczy.
— Rozumiem — odezwał się notariusz — ten pan pragnie rzeczy, której nazwa od litery „T“ się rozpoczyna.
— Niech pan poczeka chwilę jeszcze — rzekła Walentyna i zwracając się do dziadka, mówić zaczęła: ta... te...
Starzec znów przymknął powieki.
Wtedy Walentyna wzięła słownik w oczach notarjusza, pilnie dającego baczenie, otworzyła go na stronicach, na których znajdowały się słowa, na „te“ się rozpoczynające i zaczęła z góry na dół prowadzić po nich palcem.
Oczy Noirtiera zatrzymały palec ten przy słowie: testament.
— Zdaje się nie ulegać wątpliwości — zawołał zdumiony notarjusz — że pan Noirtier żąda testamentu.
— Tak jest — przyznał starzec, zwykłym swym sposobem.
— No, wie pan — zwrócił się notarjusz do Vilelforta, — że jest to rzecz istotnie zdumiewająca.
— W rzeczy samej — odpowiedział prokurator królewski — a sam testament będzie rzeczą jeszcze bardziej zadziwiającą, tem bardziej, że, jak mi się zdaje, trudno będzie układać cały jego tekst, wyraz po wyrazie, przy pomocy słownika, no i przy pomocy mej córki, która — jako najbardziej zainteresowana w tym testamencie — bardzo dogodną będzie zapewne tłumaczką ciemnej woli pana Noirtiera.
— Nie, nie, nie! — oczami wyraził paralityk.
— Jakto — rzekł Villefort — czy Walentyna nie jest zainteresowana w tym testamencie?
— Nie.
Notarjusz uszczęśliwiony i zachwycony całą sprawą, już sobie układał w myśli, jak to opowiadać będzie szczegóły tego zajmującego wypadku.
— Panie — powiedział do Villeforta — to, co z początku uważałem za niepodobne, teraz wydaje mi się rzeczą najłatwiejszą. Testament ten będzie poprostu testamentem mistycznym, przez prawo przewidzianym, a więc ważnym bezwarunkowo, o ile zostanie on w obecności siedmiu świadków odczytany i przez testatora w ich obecności poświadczony, wreszcie w ich obecności przez notarjusza zamknięty. Kodeks przewidział wypadki podobne i przyjął pewne stare formuły, jedne i te same zawsze. Co się zaś tyczy szczegółów, to tych dostarczy nam przecież stan interesów testatora, a zapewne i pan, panie prokuratorze królewski, który sprawy te znać musisz dobrze, niewątpliwie.
By jednak akt podobny był ważny i był bez zarzutu, musi być w najdrobniejszych szczegółach jak najprawniej zrobiony. To też, wbrew potrzebie nawet, do pomocy zawezwę jednego z kolegów, by ten był obecny przy dyktowaniu.
— Czy jesteś pan zadowolony? — zwrócił się następnie z zapytaniem tem notarjusz do starca.
— Tak jest — odpwiedział Noirtier, przymknięciem oka, promieniejący i szczęśliwy, że go zrozumiano.
— Ciekawe, co on takiego postanowił? — zapytał się w duchu de Villefort.
Następnie pan prokurator królewski wydał rozkaz służbie, by ta poprosiła panią domu o przybycie.
W kwadrans potem wszyscy zgromadzili się już w pokoju paralityka, a w chwilę potem przybył i drugi notariusz.
W kilku słowach obaj urzędnicy porozumieli się ze sobą, w wyniku czego odczytano panu Noirtier zwykłą formułę testamentów, a gdy to się już stało, pierwszy notariusz zwrócił się do niego z deklaracją:
— Jest zapewne panu wiadome, że testament robi się zawsze na czyjąś korzyść?
— Tak jest — odpowiedział Noirtier przymknięciem oka.
— Czy jesteś pan zdolny do podania nam sumy swych kapitałów?
— Tak.
— Majątek pański, w takim razie, sięga zapewne sumy 300,000 franków?
Wzrok starca pozostał nieruchomy.
— A więc przewyższa te sumę?
— Tak.
— Czy posiadasz pan 400,000 franków?
Martwota oczu starca była odpowiedzią.
— A więc pół miljona?... 600,000 franków... 700,000... 800,000... 900,000...
Noirtier przymknął oczy.
— Posiadasz pan więc 900,000 franków?
— Tak.
— Wszystko w papierach?
— Tak.
— Czy papiery te posiadasz pan przy sobie?
Starzec rzucił okiem pełnem wyrazu na starego sługę, wtedy ten wyjął z biurka i postawił na stoliku obok pana małą szkatułkę.
— Pozwolisz pan, byśmy szkatułkę tę otworzyli? — zapytał notariusz.
— Pozwalam — wyraził wzrok Noirtiera.
Szkatułką otworzono wtedy i znaleziono w niej rentę na sumę 910,000 franków.
— Wszystko jest w porządku — powiedział drugi notarjusz — nie ulega wątpliwości, że pan ten rozporządza pełnią władz umysłowych.
Notarjusz pierwszy to stwierdzenie przyjął z miną pełną zadowolenia, a następnie zwrócił się do paralityka:
— Masz pan tedy, jak o tem przekonaliśmy się już, przeszło dziewięć kroć sto tysięcy franków, co ci daje około 45,000 franków rocznego dochodu.
— Tak — odpowiedział okiem starzec.
— Komu pragniesz zapisać ten majątek?
— O, ta strona sprawy podlegać nie może żadnym wątpliwościom — odezwała się pani de Villefort — pan Noirtier kocha córkę mego męża, tu obecną Walentynę jedynie: ona pielęgnuje go od lat sześciu, potrafiła troskliwością swą pozyskać uczucia swego dziadka, zasłużyła więc sobie na jego wdzięczność; słuszną jest więc rzeczą, by ona właśnie otrzymała zapłatę za swe poświęcenie.
Wzrok starca zapłonął ogniem czerwonym, co ujawniło, iż poznał się na fałszu słów przez panią de Villefort wypowiedzianych.
— Czy pannie Walentynie de Villefort zapisujesz pan swe kapitały? — zapytał notarjusz, zgóry pewien, iż otrzyma odpowiedź potwierdzającą i że pozostanie mu już tylko tę wolę testatora wyrazić w testamencie w formie prawnej.
Walentyna tymczasem, gdy usłyszała niegodziwe słowa wypowiedziane przez macochę, odeszła w głąb pokoju i zaczęła cicho płakać. Starzec patrzył na nią przez chwilę z wyrazem najgłębszej miłości, a następnie, po zwróceniu spojrzenia na notarjusza, mrugnął szybko powiekami.
— Nie? — zawołał wtedy ze zdumieniem notarjusz — więc nie pannie Walentynie zostawić pragniesz swój majątek?
Noirtier wzrokiem wolę swą potwierdził.
— Czy tylko pan się nie mylisz, czy dobrze wyrażasz spojrzeniem myśl swoją? — mówił notariusz coraz bardziej zdziwiony. — Zechciej raz jeszcze wyrazić twe żądania. Więc nie wnuczka twa ma być twą spadkobierczynią? Czy tak?
— Tak — wyraził wzrok starca.
Walentyna radośnie podniosła wtedy w górę swą ciemną główkę, szczęśliwa, że za swą miłość nie otrzyma zapłaty.
Noirtier spoglądał na nią z wyrazem bezmiernej czułości, tak, iż Walentyna głosem wesela pełnym zawołała:
— O mój najdroższy dziaduniu! Widzę, że wydziedziczasz mnie, aby mi serce swe zachować?
— Tak, tak... powiedziały wyraźnie i z ogromną siłą oczy starca.
— Dzięki ci za to, zawołała dzieweczka, przypadając do rąk swego dziadka.
Ta niespodziewana decyzja obudziła jednak natychmiast radosne nadzieje w duszy pani de Villefort. Zbliżyła się więc do starca z zapytaniem:
— A więc prawdopodobnie swemu małemu wnuczkowi, Edwardkowi, zapisać zechcesz, panie, swój majątek?
Mruganie wyjątkowo szybkie, ujawniło przeczenie. Było ono do tego stopnia gwałtowne, że aż wzgardliwe.
— Więc i swemu wnuczkowi nie chcesz zostawić swego majątku?... Więc może synowi? — zapytał notarjusz.
— Nie — było odpowiedzią starca.
Obaj rejenci ze zdumieniem spojrzeli na siebie; na twarzach państwa de Villefort uwydatniły się znów inne uczucia, na jednej widniał wstyd, na drugiej złość bezsilna.
Wzrok starca przebiegł szybko po wszystkich obecnych, aż w końcu zatrzymał się na Walentynie, przyczem jego spojrzenie spoczęło z uporczywością na jej ręce.
— Moja ręka?... z niepewnością powiedziała Walentyna wtedy — czego chcesz od mej ręki, dziaduniu?
Oko starca, bez zmiany, wpijało się wprost w prawą rękę Walentyny.
— Co to znaczy? — Czegóż chcieć może pan Noirtier, od ręki swej wnuczki? — ze zdumieniem zawołali wszyscy.
— Widzicie, panowie, że to wszystko było próżnym trudem. Mój ojciec, niestety, ma umysł bardzo osłabiony, jest niepoczytalny — odezwał się prokurator królewski.
— Rozumiem już! — zawołała w tej samej chwili Walentyna. — Dziadkowi chodzi o moją rękę, t.j. o moje małżeństwo! Czy tak, dziadziuniu?
— Tak, tak, tak... powtórzył znak potwierdzenia paralityk, rzucając za każdym razem błyskawice spojrzeń.
— Pan nie życzysz sobie, by twa wnuczka wyszła zamąż? — zapytał notarjusz.
— Tak.
— Ależ to niedorzeczność — zawołał de Villefort.
— Zechce pan darować — zaprzeczył rejent — wszystko to jest najzupełniej jasne i bardzo logiczne, ja zaś przywołany zostałem tutaj na to, by stwierdzić wolę testatora.
— Ty nie chcesz, dziaduniu, bym poszła za pana Franciszka d‘Epinay? — zapytała Walentyna.
— Tak.
— I dlatego wydziedziczasz pan swą wnuczkę, że zawrzeć zamierza związek ten wbrew twej woli? — zapytał notarjusz.
— Tak — przyznał wzrok Noirtiera.
— Gdyby nie ten związek, to byłaby twą spadkobierczynią?
— Tak.
Gdy padło to „tak“, wyrażone wzrokiem, powszechne i głębokie zapanowało milczenie.
Rejenci zaczęli się naradzać.
Walentyna ze złożonymi jak do modlitwy rękoma patrzyła na dziadka z wyrazem bezmiernej wdzięczności, Villefort przygryzł wargi, z jednej twarzy pani de Villefort promieniała radość, jakiej ukryć nie mogła.
— Bez względu na to wszystko — odezwał się prokurator królewski — ja jeden mam prawo decydować o losie mej córki. Zaś mojem życzeniem jest, by poślubiła ona pana Franciszka d‘Epinay, to też poślubi go ona niezawodnie.
Walentyna, gdy usłyszała te słowa, padła na krzesło zalana łzami.
— Co pan uczynić zamierzasz ze swym majątkiem — zapytał notariusz, zwracając się do starca — na wypadek, jeżeli panna de Villefort zaślubi pana d‘Epinaya?
Oczy Noirtiera pozostały nieruchome.
— Zapiszesz go rodzinie?
— Nie.
— A więc na ubogich?
— Tak.
— Czuję się jednak w obowiązku poinformować pana, iż prawo nie pozwala na wydziedziczenie całkowite syna. Zapiszesz przeto tylko część majątku na ubogich?
Oczy starca pozostały nieruchome.
— Cały więc majątek pragniesz zapisać na ubogich?
— Tak.
— Lecz w takim razie testament będzie łatwy do zwalenia.
— Nie.
— Mój ojciec zna mnie dobrze — powiedział wtedy de Villefort — i wie, że jego wola świętą pozostanie dla mnie. Wie on ponadto, iż, jako prokurator królewski, nie mogę występować przeciwko ubogim.
Wzrok Noirtiera zabłysnął wyrazem triumfu.
— Do rozporządzeń mego ojca mieszać się nie będę — dodał jeszcze pan de Villefort — niech jego majątek idzie na szpitale. Na jego kaprysy wszelako nie myślę zwracać uwagi i postąpię tak, jak mi sumienie nakazuje.
Po wypowiedzeniu słów tych, pan prokurator królewski opuścił wraz z żoną pokój swego ojca, pozostawiając ojcu swobodę decyzji.
W godzinę potem testament był już napisany, następnie przez świadków poświadczony i złożony u notarjusza Deschamsa.


ROZDZIAŁ VI.
TELEGRAF.

Gdy państwo de Villefort wrócili do swych apartamentów, służba zawiadomiła ich, iż przed chwilą właśnie przybył hrabia Monte Christo z wizytą i że oczekuje w salonie.
Pani de Villefort, czując się bardzo wzruszoną, nie chciała wyjść odrazu do gościa i udała się na chwilę do swej sypialni, natomiast prokurator królewski, ufając w swe siły, poszedł natychmiast do przybyłego.
Aczkolwiek był panem swych wzruszeń i umiał układać swą twarz zależnie od okoliczności, nie zdołał jednak w tak krótkim czasie rozpędzić chmur ze swego czoła: to też hrabia dostrzegł je odrazu, od pierwszego spojrzenia.
— Co panu jest, panie de Villefort? — zapytał Monte Christo, po ceremonjalnem powitaniu — przybyłem może w nieodpowiedniej chwili, może pan referował właśnie jakieś doniosłego znaczenia oskarżenie?
Villfort złożył usta do uśmiechu.
— Nie, panie hrabio, w całem zdarzeniu, które przed chwilą w mym domu się rozegrało, ja jeden pono jestem ofiarą, ja to przegram sprawę, co jest tem przykrzejsze, iż prosty upór, a nawet poprostu głupstwo, wyrok na mnie wydało.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Monte Christo z zainteresowaniem — czyżby istotnie miało spotkać pana jakieś nieszczęście?
— Nie warto nawet mówić — odpowiedział de Villefort ze spokojem, w którym jednak gorycz przebijała — fakt drobny. Poprostu — niewielka strata pieniędzy.
— Jeżeli tak, to istotnie, strata materjalna musi być dla człowieka tego pokroju co pan, bez znaczenia — odpowiedział Monte Christo. Cóż to znaczy — strata pieniędzy, dla pana, który posiadasz tak znaczny majątek i umysł nietylko głębin pełen, ale i tak wzniosły!?
— To też nie strata pieniędzy mnie poruszyła — dał de Villefort wyjaśnienie — aczkolwiek, bądź co bądź, 900.000 franków jest to suma nie do pogardzenia, więcej mnie boli natomiast niesprawiedliwość, czy fatalność, bo nie wiem nawet, jak nazwać tę potęgę, która mi ciosy wymierza, rani i obraca wniwecz me nadzieje, jak w tym wypadku — wpłynąć chce na przyszłość mej córki. W istocie rzeczy jednak, jest to przedewszystkiem kaprys zdziecinniałego starca.
— Więc to pan Noirtier jest sprawcą tego smutku!... Ależ, o ile mnie pamięć nie myli, mówił mi pan przecież, iż jest on tknięty paraliżem?
— Tak, zapewne, nie porusza się, mówić nawet nie może, lecz mimo to myśli, ma swą wolę i — aczkolwiek w zupełności bezwładny — działa. Przed chwilą właśnie wróciłem od niego, dyktuje on teraz notarjuszowi swój testament.
— Jakto?... Przemówił więc chyba?...
— Wcale nie, co nie przeszkadza, że wyraża swą wolę.
— Jakim więc dziać się to może sposobem?
— Mój ojciec wyraża swe myśli za pośrednictwem oczu, które żyć nie przestały i jest zdolny temi oczami — zabijać nawet.
— Mój przyjacielu — odezwała się pani de Villefort, wchodząc do salonu — zdaje mi się, że na to zło zbyt wielkiemi patrzysz oczyma.
— Pozwoli się pani powitać — przemówił hrabia z głębokim ukłonem.
Pani de Villefort odkłoniła się gościowi z wdzięcznym uśmiechem.
— Niezwykłe rzeczy opowiada mi tutaj mąż pani — zagaił rozmowę Monte Christo — czy jednak niema sposobu, ażeby testator zmienił swe decyzje?
— Byłoby to bardzo, o ile mi się zdaje, trudne — odpowiedziała pani de Villefort — od mego męża jednak zależy, ażeby testament ten, jego córkę wydziedziczający, okazał się dla niej korzystny w ostatecznych swych skutkach.
Hrabia widząc, iż rozmowa małżonków przybierać zaczyna charakter poufny, cofnął się dyskretnie, zwracając natomiast swą uwagę, pozornie przynajmniej, na zachowanie się Edwardka, który właśnie był zajęty wylewaniem atramentu do żłobka, z którego piły ptaki.
— Moja droga — odpowiedział de Villefort — śmiało powiedzieć mogę, iż zawsze ojca mojego szanowałem, zwłaszcza, że do wrodzonego uczucia synowskiego dołączało się jeszcze przekonanie o jego wyższości umysłowej. Dziś jednak nie mogę się już korzyć przed umysłowością sparaliżowanego starca, który przez pamięć nienawiści, jaka żywił dla ojca, prześladuje teraz nawet jego syna. To też ja, bez względu na cios pieniężny, woli mej nie zmienię i niechaj świat osądzi, przy kim jest słuszność? Córka moja musi pójść i pójdzie za Franciszka barona d‘Epinay, ponieważ według mego zdania, związek ten jest dobry i zaszczytny.
— A dlaczegóż to — zagadnął hrabia, na którego prokurator królewski bezustannie zwracał uwagę — dlaczegóż to pan Noirtier, jak państwo mówicie, wydziedzicza pannę Walentynę? Czyżby dlatego jedynie, że ma zaślubić pana barona d‘Epinay?
— Tylko dlatego, to jest jedyna przyczyna jego decyzji — odrzekł de Villefort, wzruszając ramionami.
— Jest to rzecz zadziwiająca — dodała pani de Villefort — ciekawe byłoby dowiedzieć się, dlaczego pan d‘Epinay tak dalece nie podoba się ojcu mego męża?
— Jest to istotnie rzecz bardzo dziwna — zrobił uwagę hrabia — znam przecież wcale dobrze pana d‘Epinay i nicbym nie miał mu do zarzucenia. Wszak jest on synem generała de Quesnel, któremu Karol X nadał tytuł barona d‘Epinay?
— Ten sam — powiedział de Villevort — bardzo przyzwoity i bezwzględnie prawy młodzieniec.
— Może nienawiść ma podkład polityczny? — zrobił uwagę hrabia.
— Jest to bardzo możliwe — przyznał de Villefort — ojciec mój i ojciec pana d‘Epinay żyli w czasach bardzo burzliwych.
— Ojciec pański był, o ile mi się zdaje, bonapartystą?
— Ojciec mój był przedewszystkiem Jakobinem i to jednym z najbardziej zagorzałych — odpowiedział de Villefort z uniesieniem — mundur senatora, jakim Napoleon okrył ramiona mego ojca, zmienił tylko zewnętrznie jego postać, ale nie zmienił jego serca. Mój ojciec nie był zwolennikiem cesarza, lecz przeciwnikiem Burbonów przedewszystkiem.
— A więc zgadłem — rzekł Monte Christo — panowie Noirtier i d‘Epinay byli nieprzyjaciółmi na polu politycznem. Pan generał d‘Epinay, aczkolwiek służył Napoleonowi, w głębi duszy zachował miłość dla Burbonów, gdy z panem Noirtier było wprost przeciwnie. Oto więc mamy jądro nienawiści. Generał d‘Epinay został, o ile pamiętam, zamordowany, po wyjściu z klubu Bonapartystów, dokąd go wciągnięto, w nadziei pozyskania w nim stronnika?... Czy tak?
Villefort spojrzał na hrabiego zmieszany i prawie przerażony.
— Może się mylę? — zapytał Monte Christo z najniewinniejszą miną...
— Bynajmniej — odpowiedziała pani de Villefort — wszystko to, co do słowa, jest prawdą. I właśnie w pragnieniu, by nienawiść załagodzić, mąż mój powziął ideję połączenia związkiem małżeńskim dwóch wrogich politycznie domów.
— Myśl zaprawdę wzniosła, pełna ludzkości! — powiedział Monte Christo — której świat winien przyklasnąć, bo w rzeczy samej jakby to pięknie było ujrzeć połączonych: pannę de Villefort, z panem baronem d‘Epinay! Albo inaczej mówiąc: pannę Noirtier, jako panią de Quesel!
De Villefort zadrżał i spojrzał badawczo na Monte Christa, jakby chciał z głębin jego duszy wydobyć jego myśl istotną.
Hrabia przybrał jednak wyraz twarzy jak najbardziej niewinny, tak, że pan prokurator królewski, mimo badawczości swego spojrzenia, nie zdołał przejrzeć go do głębi.
— Aczkolwiek jest to dużym dla Walentyny ciosem, — ciągnął dalej de Villefort — że traci ona spadek po swym dziadku, nie przypuszczam, by małżeństwo zamierzone miało nie dojść z tego powodu do skutku. Nie sądzę, by pan d‘Epinay był zdolny do cofnięcia swego słowa z przyczyn materjalnych, zwłaszcza, że moja córka i bez tego jest dość bogata po swej matce. Ten ostatni majątek bezustannie wzrasta pod baczną opieką państwa de Saint Meran.
— Państwo de S. Meran — uzupełniła słowa męża pani de Villefort — wkrótce przyjadą zapewne do Paryża; Walentyna spodziewa się ich przyjazdu za miesiąc.
— Zdaje mi się — rzekł Monte Christo, po chwili dłuższego milczenia — zdaje mi się, że pan Noirtier, wydziedziczając pannę Walentynę za to, iż ta ma poślubić młodzieńca, którego ojca nienawidził, nie ma najmniejszego powodu pozbawiać dziedzictwa również i kochanego Edwardka?
— Nieprawdaż, panie? — zawołała pani de Villefort — nieprawdaż, iż byłoby to już wprost niewiarogodną niegodziwością?! Biedny Edwardek!... Czyż nie jest on również jak Walentyna, wnukiem pana Noirtier? A jednak gdyby Walentyna nie miała poślubić pana Franciszka, byłby on jej zapisał cały swój majątek.
Hrabia nic nie mówił, cały się w słuch zamieniając.
— Przestańmy — przerwał żonie prokurator królewski — przestańmy, panie hrabio, mówić o tych kłopotach familijnych. A ponieważ ja przyrzekłem panu d‘Epinay rentę, od powyższej, dziś dla Walentyny straconej sumy, to będzie on ją miał, chociażbym miał się sam wyzuć ze wszystkiego.
— A możeby lepiej było — rzuciła szybko pani de Villefort, pochłonięta jedną tylko myślą — ażeby pana d‘Epinay zawiadomić o wszystkiem natychmiast i z decyzjami wstrzymać się aż do nadejścia jego odpowiedzi?
— Nie — odpowiedział de Villefort — nie mogę narażać na to mej córki. Jeżeli małżeństwo nie dochodzi do skutku, wszystko jedno z jakich przyczyn, wypadek taki jest zawsze nader niekorzystny dla opinji młodej panienki. W dodatku, dawne pogłoski, które właśnie małżeństwem tem przytłumić chciałem, odżyłyby na nowo. Są to zresztą obawy najzupełniej płonne. Pan Franciszek d‘Epinay jest, w co wierzę głęboko, człowiekiem bezwzględnie prawym, to też dla przyczyn materjalnych nie cofnie się z pewnością. W przeciwnym razie postąpiłby sobie jak zwykły karjerowicz.
— Przychylam się w zupełności do tego zdania — powiedział hrabia, nie spuszczając z de Villeforta wzroku. — Pan baron d‘Epinay ma już niezadługo powrócić do kraju, jak mi mówiono. Zaproszę go wtedy do siebie i otwarcie się z nim w tej sprawie rozmówię, zaznaczając, iż zerwanie związku z przyczyn niezależnych rzuciłoby nań światło bardzo niekorzystne. Chętnie zaprosiłbym do siebie i więcej osób, godnych pozycji i rodu de Villefortów.
Prokurator królewski, po usłyszeniu słów tych, powstał uradowany, lica jego żony natomiast powlokły się bladością.
— Jestem panu, panie hrabio, szczerze za jego dobre chęci wdzięczny i jego pomoc z radością przyjmuję. Prosiłbym jedynie do czasu o dyskrecję. Świat jest złośliwy bardzo...
— Panie de Villefort — odpowiedział hrabia — jakkolwiek świat w swych opinjach bardzo rzadko bywa sprawiedliwy, w tym wypadku napewno po pańskiej stanie stronie.
Po wymówieniu słów tych, Monte Christo powstał, zabierając się do odejścia.
— Już nas opuszczasz, hrabio? — odezwała się pani domu.
— Jestem do tego zmuszony sprawami memi, pani. Pozwoliłem sobie odwiedzić państwa, ażeby im przypomnieć obietnicę, iż zechcecie przybyć do mnie w sobotę.
— Sądzisz pan, iż moglibyśmy zapomnieć o tem?
— Jesteś pani zbyt łaskawa dla mnie, pan Villefort ma tyle pracy wszelako...
— Mąż mój dał już panu słowo, a jak pan widzisz, dla dotrzymania słowa swego jest on zdolny do złożenia ofiar jak najdalej idących.
— Towarzystwo, przez pana zaproszone zebrać się ma w pałacu pańskim przy polach Elizejskich się znajdującym, nieprawdaż?
— O nie, — odpowiedział Monte Christo — państwo najwidoczniej zapomnieli, że ich prosiłem o przybycie do mej rezydencji letniej.
— Gdzież to? — zapewne gdzieś niedaleko od Paryża?
— O, tuż pod miastem, w Auteuil.
— Więc pan masz pałac letni w Auteuil! zawołał de Villefort, z dziwnym odcieniem głosu. — A przy jakiej ulicy?
— Ulica Fontaine Nr. 28.
— Ależ to pałacyk państwa de St. Meran!
— Czyż tak? — odpowiedział Monte Christo, z doskonale udanem zdziwieniem w głosie — nic o tem nie wiedziałem, sprawą kupna bowiem zajmował się mój intendent.
— Prawda, panie — odezwała się pani de Villefort — że to bardzo ładny pałacyk?
— Tak mi się zdaje przynajmniej.
— Otóż wiedz, iż mąż mój przez jakiś dziwny upór nie chciał tam nigdy zamieszkać.
— Nie lubię Auteuil — powiedział prokurator królewski z chmurą w głosie, aczkolwiek starał się przybrać obojętny wyraz twarzy.
— To jednak nie pozbawi mnie szczęścia ujrzenia państwa u siebie? — zapytał Monte Christo.
— Bądź spokojny o to, panie hrabio, i wiedz, że gdy raz dam słowo, to już go zawsze dotrzymam.
— A więc dziękuję, a teraz pozwolicie się państwo pożegnać.
— I dokąd to, jeżeli zapytać się wolno, dąży pan z takim pośpiechem? — rzuciła pytanie pani de Villefort.
— Zaprawdę pani — odpowiedział Monte Christo — nie wiem, czy będzie właściwe powiedzieć pani: dokąd idę?
— Eh! wszystko jedno. Powiedz pan.
— Nie widziałem jeszcze nigdy powietrznego telegrafu, więc postanowiłem sobie raz zobaczyć to cudo.
— Zobaczyć telegraf? — ze szczerem zdziwieniem zawołała pani de Villefort.
— Tak jest, telegraf. Pewnego razu, w czasie jednej z mych podróży, na dalekiem wzgórzu ujrzałem czarne ramiona podnoszące się w górę, to znów łamiące się w kształt jakby jakiegoś potwornego gadu. Następnie ruchom skrzydeł takich przyglądałem się niejednokrotnie i zawsze z uczuciem ni to wzruszenia, ni to lęku. Miałem wrażenie zawsze, patrząc na te niesamowite znaki w przestrzeni się poruszające i jakby z jakąś nienawiścią, a mrożącą przytem dokładnością, powietrze przecinające — że nie są one przenoszeniem myśli człowieczej, lecz wolą jakiejś wszechmocnej istoty, w ten sposób wypowiadającej się. Myślałem zawsze, że to jakieś gnomy, jakieś bogi światła czy ciemności są czynnikami, wprawiającymi w ruch te czarne, na tle niebios skrzydła. Rzeczywistość rozwiała jednak te ułudy; dowiedziałem się mianowicie, że sprężyną każdego telegrafu jest skromny urzędniczyna, który za tysiąc dwieście franków rocznej płacy, przez całe dnie jest zniewalany do bezustannego patrzenia: nie w niebo, lecz w każdym razie w górę, by dojrzeć znaki dawane mu przez korespondenta, o cztery, pięć mil oddalonego. Wówczas rozbudziła się we mnie nieposkromiona niczem chęć poznania całego mechanizmu.
— By rzecz zbadać jak najdokładniej, udasz się pan zapewne do ministerstwa poczt i telegrafów?
— O nie... pani. Chcę zachować wszystkie me złudzenia, chcę zobaczyć telegraf na otwartem polu i zobaczyć się tam z poczciwcem, skamieniałym przy pracy.
— Jesteś pan, hrabio, niezwykłym, naprawdę, magnatem — oryginałem — powiedział z uśmiechem de Villefort.
— Ha! cóż poradzić na to, gdy takim właśnie na świat przyszedłem! Nie wiem tylko, jaką linję mam wybrać?
— Hiszpańską, naturalnie, w obecnej chwili ona właśnie w największym znajduje się ruchu — rzekła pani de Villefort — lecz jeżeli pan chce nas już porzucić koniecznie dla tego tam telegrafu, to niechże się pan spieszy, bo za dwie godziny będzie już ciemno i nic pan nie zobaczy. Linja Bajońska jest więc najbardziej odpowiednia dla pana, ponieważ jest od nas najbliższa. A więc do Chatillon niech się pan wieźć każe, do wieży Monthlery.
— Bardzo pani dziękuję za tę informację. W sobotę pozwolę sobie opowiedzieć państwu me wrażenia.
Wychodząc, hrabia spotkał się we drzwiach z dwoma notarjuszami, którzy wydziedziczyli Walentynę i wychodzili uradowani, że im się udało spisać ten akt, przynoszący niewątpliwie zaszczyt ich przenikliwości.



ROZDZIAŁ VII.
SPOSÓB USTRZEŻENIA BRZOSKWIŃ OD MYSZY.

Hrabia Monte Christo nie tego samego popołudnia jednak lecz nazajutrz dopiero wieźć się kazał na drogę wiodącą do Orleanu.
Minąwszy wioskę Linosę, nie zatrzymał się przy telegrafie, który właśnie, gdy hrabia przejeżdżał, rozwijał działanie długich swych ramion, lecz uczynił to dopiero dalej, na ulicy Monthlery, już poza wioską nieomal. Gdy wysiadł z powozu, zaczął się wspinać na dość stromy pagórek, wąską ścieżyną, aż go w wędrówce tej wstrzymał płot, okryty cały pnączami i biało-różowemi kwiatami.
Monte Christo szukać zaczął wtedy furtki, którą znalazł nakoniec. Małe drewniane wrota, na łozowych zawiasach, zamknięte były kołkiem i sznurkiem, do drzwi przywiązanym.
Niewiele czasu spotrzebował hrabia, by poznać ten mechanizm, to też bardzo szybko dał sobie radę z otworzeniem drzwi i wszedł do ogródka, mającego do pięciu metrów długości i tyleż szerokości. Kresem „ogrodu” tego była stara wieża, cała pokryta bluszczem i okolona zewsząd gwoździkami i lewkonjami.
Widząc tę sędziwą staruszkę, otoczoną kwiatami, rzekłbyś, iż jest to dobra babunia, która przystanęła w bezruchu, by opowiadać wnuczętom bajki.
Ogródek przerzynała wąska ścieżyna, w kształcie ósemki.
Roześmiana, wesoła, radością życia tchnąca bogini Flora nie miała nigdy zapewne tylu drobnych kwiatuszków, ile ich posiadał ten maleńki ogródek.
Żadnego listka przy tem nie plamił nawet najdrobniejszy ślad muszki, do tego stopnia było wszystko odkurzone.
W jednym kącie ogródka stała beczka, pełna świeżej i czystej wody źródlanej, gotowa każdej chwili odświeżyć swym błogosławionym chłodem drobne kwiaty, zmęczone pocałunkami słońca.
Monte Christo, gdy wszedł do tego ogródka, odrazu powiedział sobie w duchu.
— Zdaje mi się, że człowiek, opiekujący się tym ogrodem, żyje już jedną tylko namiętnością: kocha swój ogród i kocha kwiaty.
Gdy postąpił parę kroków, potrącił niechcący jakąś skurczoną postać. Przystanął tedy i ujrzał jakiegoś ogromnie zdumionego poczciwca, który był właśnie zajęty zbieraniem poziomek, jakie układał na zielonych liściach winogradu.
Na dwunastu takich listkach, tyleż znajdowało się czerwonych jagód.
Starowina, gdy ujrzał hrabiego, podniósł się nagle rozrzucając poziomki i liście, bardzo przestraszony.
— Jak widzę, zajmujesz się pan zbiorami — rzekł z uśmiechem Monte Christo.
— Zechce pan wybaczyć — rzekł staruszek, nie odpowiadając na pytanie — nie jestem wprawdzie w wieży, jak to jest moim obowiązkiem, lecz zaręczam, iż miejsce me strażnicze opuściłem przed chwilą dopiero.
— Ależ ja ci bynajmniej tego nie mam za złe! Zbieraj sobie dalej swe poziomki, jeżeli masz jeszcze co do zrywania.
— Brakuje mi jeszcze dziewięciu — odpowiedział wtedy starzec — zerwałem bowiem już dwanaście, jak pan może zauważył, zaś wszystkich było dwadzieścia jedna, t. j. o pięć więcej, aniżeli w roku zeszłym. I nic w tem nie było dziwnego, tegoroczna wiosna bowiem była bardzo ciepła, a jest może panu wiadome, że poziomki domagają się jak najwięcej słońca i wilgoci; wtedy kwitną najbujniej. Niech pan patrzy: tutaj jest trzynasta, zaś tam: czternasta, piętnasta, szesnasta... tutaj jeszcze dwie...
Tutaj starowina urwał, a po chwili odezwał się żałosnym głosem:
— O! mój Boże!... brakuje, brakuje mi trzech. Wczoraj jeszcze były, pewien jestem, że były, bo je jak najstaranniej przeliczyłem. Niezawodnie syn starej Szymonowej pochwycił je, a i dziś rano go spostrzegłem, jak się w pobliżu ogródka kręcił. O, nic dobrego!
— Istotnie — przerwał starowinie Monte Christo — występek tego chłopca jest bardzo wielki, powinieneś mu jednak pan wybaczyć to, ze względu na jego młody wiek.
— Tak, zapewne... Jednakże jest to dla mnie ogromna przykrość... Lecz dość już o tem. Pan jesteś moim zwierzchnikiem zapewne?
— Uspokój się, mój przyjacielu — odpowiedział hrabia z dobrotliwym uśmiechem — nie jestem bynajmniej zwierzchnikiem twoim, ani tembardziej kontrolerem, któryby miał polecone przeprowadzić u ciebie rewizję. Jestem zwykłym przechodniem, którego ciekawość tutaj przywiodła i który już zaczyna sobie wyrzucać, że odwiedzinami swemi naraził cię na taką stratę czasu.
— Mój czas nie jest znów tak bardzo drogi — odrzekł hodowca poziomek z dobrotliwym uśmiechem — czas mój wprawdzie jest własnością rządu, ale przed półgodziną zaledwie otrzymałem od mego najbliższego korespondenta znak, że za godzinę jakąś dopiero potrzebować mnie on będzie.
— Mówiąc to, rzucił okiem na kompas (w ogródku wieży Monthlery było wszystko, nawet kompas), a następnie dodał: widzisz pan, mam oto jeszcze dziesięć minut wolnego, czasu, conajmniej. Zaś zejść z góry musiałem, bo poziomki akurat dziś dojrzały i trzeba było koniecznie je zerwać, gdyż jutro, kto wie? — czy nie byłoby już zapóźno! Pan słowom mym zdajesz się nie dawać wiary? A jednak tak jest. Do jutra poziomki myszy by zjadły!
— Na honor — rzekł poważnie Monte Christo — nigdy bym w to nie wierzył. Jak widzę, to myszy nie są z sąsiadów najmilszymi... Dla nas zwłaszcza, którzy nie jadamy stworzeń tych w miodzie obsmażanych, jak Rzymianie.
— Jakto, Rzymianie myszy jedli?
— Wyczytałem to w Petronie — odpowiedział.
— Doprawdy... nie mogło być to jednak nazbyt smaczne, myszy bowiem są zbyt tłuste, w czem niema nic dziwnego, gdyż po całych dniach się wysypiają i budzą się dopiero w nocy. Niegodziwe stworzenia! W roku zeszłym miałem cztery morele, to mi jednę porwały. Miałem nawet owoc bardzo rzadki i wykwintny, brzoskwinię, to połowę jej mi pożarły. A była przewyborna, nigdy w życiu lepszej nie jadłem.
— Jakto! — zjadłeś pan?
— Ależ tak. Czyż miała się zmarnować pozostała reszta i tylko dlatego, że owoc myszy napoczęły? Byłoby to zbyt wielkiem marnotrawstwem! Ale w roku przyszłym niech się pan nie obawia! już mi nikt nic nie ukradnie. Gdy jaki owoc będzie dojrzewać, będę po nocach czuwał.
Monte Christo dobrze odgadł od pierwszego rzutu oka. Każdy człowiek ma w głębi duszy jakąś namiętność, która go pożera. Namiętnością strażnika telegrafu był ogródek.
Milczał jednak, rozmowę więc znów zagaił starzec.
— Pan dobrodziej, jak widzę, przybył tutaj z zamiarem obejrzenia telegrafu?
— Tak jest i byłbym panu bardzo wdzięczny za pokazanie mi go, jeżeli tylko nie jest to wzbronione przepisami?
— Boże zachowaj!... u nas wszystko wolno. Cóż bo jest w tem do ukrywania zresztą, gdy nikt z nas nie rozumie znaków, które przesyłamy?
— Ale proszę darować — mówił dalej ogrodnik, po rzuceniu na kompas spojrzenia — muszę jednak już wracać na me stanowisko. Może więc zechce pan udać się wraz ze mną?
— Doskonale.
I Monte Christo udał się krętemi schodami na sam szczyt wieży.
— Dużo trzeba stracić czasu, by się nauczyć sztuki przesyłania znaków? — zapytał Monte Christo.
— Nauka nie jest zbyt długa; za to trzeba czekać czasami bardzo długo na posadę.
— I jakąż za pracę tę pensję płacą?
— Tysiąc franków rocznie.
— Nie jest to zbyt wiele.
— Tak, ale mam przytem jeszcze i mieszkanie.
Monte Christo rozejrzał się po pokoju.
— Byleby tylko zbytnio przy mieszkaniu tem nie obstawał... i przy ogródku — rzekł do siebie w myśli Monte Christo.
— Od jak dawna pan tu pracujesz?
— Od lat piętnastu.
— A ile lat pan sobie liczysz?
— Pięćdziesiąt i pięć.
— Jak długo pracować trzeba, by się dosłużyć pensji emerytalnej?
— Całych dwadzieścia pięć lat.
— Więc po wysłużeniu dwudziestu pięciu lat, t. j. gdy mieć będziesz lat sześćdziesiąt pięć, ile byś pan otrzymywał?
— Trzysta franków rocznie.
— O biedna ludzkości! — rzekł zcicha Monte Christo.
— Z tych wszystkich znaków — zmienił temat rozmowy Monte Christo — jakie przesyłasz, nie rozumiesz nic?
— Nic zgoła. Za wyjątkiem kilku umówionych znaków porozumiewawczych, które wyrażają: jesteś wolny... uważaj... śpij spokojnie... i t. p.
— Ale uważaj no pan — przerwał starowinie Monte Christo — zdaje mi się, że twój korespondent cię wzywa. Co znaczy ten jego znak, który powtórzył on już dwukrotnie?
— Zawiadamia mnie nim, bym był gotowy.
— I cóż pan odpowiesz?
— Powtórzę jedynie jego znak, co dla mego korespondenta ze strony lewej znaczyć będzie: „jestem gotowy“, zaś z prawej: „czuwaj“.
— Dowcipnie pomyślane — zrobił uwagę Monte Christo.
— Zobaczysz pan — dodał z dumą poczciwina — że za pięć minut już zacznie gadać.
— Mam tedy pięć minut czasu — pomyślał Monte Christo — więcej mi nie potrzeba.
— Mój drogi panie — powiedział głośno następnie — czy pozwolisz, że cię o jednę rzecz zapytam?
— Poszę bardzo.
— Lubisz pan swój ogród, owoce i kwiaty?
— Namiętnie.
— I byłbyś, myślę, bardzo szczęśliwy, gdyby ci tak dano zamiast pięciu metrów kwadratowych dwie morgi czarnoziemu naprzykład?
— Ach, panie!... jabym z dwóch morgów zrobił prawdziwy raj ziemski.
— A z tysiąca franków rocznej pensji czy możesz pan wyżyć bez biedy?
— Ciężko panie, ale się jakoś żyje.
— Żyjesz... Ale jak bardzo nędzny jest ten twój ogródek!
— Tak, ogródek mój nie jest napewno za wielki, a najgorsze, że tak bardzo dużo jest w nim myszy, które wszystko zjadają.
— Powiedz mi jeszcze, coby się stało, gdybyś tak nie dostrzegł ruchów przesyłanych ci ze strony lewej i nie przesłał ich temsamem dalej?
— Byłbym skazany na zapłacenie kary, w sumie stu franków.
— Aż tyle! Ależ byłaby to dziesiąta część twego rocznego dochodu!
— Cóż robić, panie!
— I zapłaciłeś już karę taką?
— Raz jeden w życiu. Oczyszczałem wtedy moje drzewka.
— A gdybyś pan tak w miejsce znaków otrzymanych przesłał naprzykład inne. Jakażby cię za to spotkała kara?
— Zostałbym wydalony i straciłbym prawa do emerytury.
— Trzystu franków rocznie?...
— Tak jest, panie. To też nie zrobiłbym tego nigdy.
— Nawet za piętnastoletnią zgóry i natychmiast wypłaconą pensję, t. j. za 15,000 franków?
— Ależ panie! Pan zdajesz się mnie kusić!
— Istotnie. Daję piętnaście tysięcy franków za to.
— Daj mi pan spokój, bo uważać muszę na mego korespondenta, który się odezwie lada chwila.
— Lepiej spójrz pan na to, co pokazuję. Oto w tej paczce jest piętnaście tysięcy franków. Będą one pana własnością, o ile...
— Ach, panie, zechciej mi nie przeszkadzać, bo mój korespondent już powtórne daje znaki.
— Niech sobie idzie do djabła!
— Trzeci znak! Stało się, będę zmuszony teraz zapłacić karę.
— Sto franków? Głupstwo. Masz oto tutaj piętnaście tysięcy!
I przy słowach tych hrabia włożył zwój banknotów w dłoń zdumionego urzędnika.
— Ale to nie wszystko, mój panie!... z tych piętnastu tysięcy pan nie wyżyjesz.
— Przecież ja miejsca nie straciłem.
— Ale je pan stracisz. Bo w miejsce tego oto znaku, który ci twój korespondent przesyła, wyślesz inny.
— Ach, panie! Jakich to okropnych domagasz się pan ode mnie rzeczy.
Drobnostka.
— Jednak mnie pan do niej nie zmusisz.
— Owszem, zmuszę.
I Monte Christo wydobył z kieszeni nową paczkę biletów bankowych.
— Masz pan tutaj oto dziesięć tysięcy franków; razem z tamtymi, które już schowałeś do kieszeni, wyniesie to dwadzieścia pięć tysięcy franków. Za pięć tysięcy kupisz pan sobie wcale ładny domek, wraz z dwoma morgami ziemi, zaś za pozostałe dwadzieścia tysięcy nabędziesz rentę państwową, co ci dawać będzie tysiąc franków rocznie.
— Domek... dwie morgi ogrodu...
— I tysiąc franków rocznie...
— Boże mój!... Boże!!...
— Mieć będziesz to wszystko, tylko bierz!
I Monte Christo już wprost siłą wcisnął do kieszeni urzędnika asygnaty.
— I cóż ja mam teraz za to wszystko robić?
— O, nic trudnego.
— Chciałbym wiedzieć jednak?
— Powtórz pan te oto znaki.
I Monte Christo wydobył z kieszeni papier, na którym nakreślone były trzy znaki i porządek w jakim miały być dane.
Z drżeniem i z zimnym potem, który oblał mu czoło, starowina wykonał polecenie, bez względu na znaki przeczenia, które mu przesyłał korespondent z lewej strony; musiał on zapewne przypuszczać, że hodowca brzoskwiń oszalał chyba!
Tymczasem jednak korespondent odbiorczy powtórzył jak najdokładniej znaki Monte Christa i te, bez żadnej już zmiany, doszły do ministerstwa spraw wewnętrznych.
— I oto jesteś pan bogaty — rzekł Monte Christo.
— Tak, ale za jaką cenę!
— Posłuchaj mnie, przyjacielu — rzekł wtedy hrabia — nie chciałbym, byś miał teraz wyrzuty sumienia, wierz mi tedy, a przysięgam ci na zbawienie mej duszy, że mówię prawdę, że czynem swym nikomu dobremu nie wyrządziłeś krzywdy, a tylko pomogłeś do spełnienia zamiarów boskich.
Biedny starzec to się oglądał dookoła, to znów chwytał się za kieszeń, jakby chcąc stwierdzić, że pieniądze otrzymane istotnie się tam znajdują, to bladł, to się znów czerwienił, wreszcie wpadł, zataczając się, do swego pokoju, ażeby napić się wody, lecz padł na progu omdlały.
Wtedy Monte Christo zostawił jeszcze dziesięć tysięcy franków na stole i wyszedł cicho z izdebki.
W pięć minut po dojściu tej telegraficznej wiadomości do ministerstwa, Debray kazał założyć konie i pojechał do Danglarsów.
— Wszak mąż pani ma rentę hiszpańską — zapytał baronowej nie witając jej nawet.
— Tak jest, i to za sześć miljonów.
— Niechże ją sprzeda natychmiast i to za każdą zaofiarowaną mu cenę.
— A to dlaczego?
— Ponieważ Don Carlos uciekł z Bourges i jest już w Hiszpanji.
Baronowa nie pozwoliła sobie raz drugi tego powtarzać, lecz pobiegła co żywo do męża, który z kolei polecił bez zwłoki swemu ajentowi giełdowemu sprzedawać za każdą cenę pożyczkę hiszpańską.
Skoro tylko spostrzegli inni, że Danglars sprzedaje hiszpańskie papiery, czynić zaczęli to samo i kurs ich obniżył się momentalnie.
Danglars stracił stosunkowo najmniej, pięć tysięcy franków na obligu, wszystkiego.
W tym samym dniu wieczorowy Monitor ogłosił wiadomość, iż Don Carlos uciekł z Bourges i kroczył na ziemię hiszpańską w Katalonji. A następnie, w dziale nieurzędowym, iż Barcelona już podobno powstała i ogłosiła się za prezydentem.
Paryż przez cały wieczór mówił jedynie o tym wypadku, o przenikliwości Danglarsa i o jego tak szczęśliwej sprzedaży bezwartościowych już dziś prawie papierów hiszpańskich.
Nazajutrz ranny Monitor dał jednak sprostowanie:
„Wiadomość o ucieczce Don Carlosa i powstaniu Barcelony okazała się najzupełniej bezzasadna, Don Carlos bowiem ani na jeden moment Bourges nie opuścił.
Przyczyną fałszywej wieści była mgła, w czasie której znaki telegraficzne błędnie zostały przesłane“.
Obligi hiszpańskie momentalnie, rzecz prosta, skoczyły wtedy w górę, a nawet przekroczyły o wiele kurs dawniejszy.
I w rezultacie Danglars, wliczając i to, coby mógł zyskać na zwyżce kursu, stracił na swej operacji około miljona franków.
— No, wiesz, to wcale nieźle — rzekł Monte Christo do Morrela, który właśnie przyniósł mu wiadomość o stracie Danglarsa — za trzydzieści pięć tysięcy franków zaledwie, a więc za sumę o wiele mniejszą od straty Danglarsa, odkryłem rzecz wcale doniosłego znaczenia.
Odkryłem mianowicie, w jaki sposób uchronić można ogrodnika, by mu myszy brzoskwiń nie zjadały!...



ROZDZIAŁ VIII.
WIDZIADŁA.

Rezydencja hrabiego w Auteuil w najmniejszej mierze nie zdradzała zewnętrznie przepychu, jakiego spodziewać się można było po siedzibie bogacza tej miary, jakim był Monte Christo. Taki był jednak stanowczy jego rozkaz, by zewnętrznie wszystko pozostało bez zmiany.
Gdy się wszelako weszło do wnętrza, oczom zdumionego widza zupełnie inny prezentował się widok.
Jak niegdyś książę d‘Antin, dla otworzenia widoku Ludwikowi XIV-mu w czasie jednej nocy, rozkazał wyciąć las cały, tak tutaj pan Bertuccio w trzydniowym zaledwie okresie czasu wysadził całe podwórze przedpałacowe wspaniałemi topolami i jaworami, tak iż ich gałęzie ocieniały główną fasadę domu, przed którym na miejscu dawnego bruku trawą zarosłego, rozpościerał się teraz trawnik szmaragdowy, skrapiany kryształowemi perłami źródlanej wody bijącej z wodotrysku.
Tym sposobem wygląd domu, poza murem zewnętrznym, zmienił się ogromnie i sam Bertuccio przyznawał, iż jest on teraz nie do poznania.
Intendent rad był z tego niezmiernie, chciał w sposób podobny przeobrazić i ogród, lecz na to hrabia zgodzić się nie chciał.
Za to w wewnętrznem urządzeniu domu Bertuccio zmienił nieomal wszystko. Nie mógł wprawdzie poprzestawiać ścian, lecz za to zmniejszył lub powiększył wymiary pokoi przebiciem nowych drzwi, okien... ustawieniem nowych kominków, posągów i kwiatów.
Tak w parodniowym okresie czasu zaledwie martwy do niedawna i ponury dom przeobraził się w rozkoszny pałacyk, od którego biło szczęście i wesele.
Uśmiechnięta służba przebiegała bezustannie piękny dziedziniec z taką swobodą, jakby tu od lat przebywała; jedni krzątali się dookoła kuchni, piwnic i spiżarni, drudzy około koni i powozów.
Ze zmian wewnątrz pałacu dokonanych, na zaznaczenie zasługuje fakt, iż w pierwszym pokoju na parterze znalazła pomieszczenie olbrzymia bibljoteka, do której książki bezustannie napływały, a która już posiadała przeszło dwa tysiące tomów. Wszystkie książki były oprawione w skórę ponsowej barwy, ze złoceniami.
Po drugiej stronie przedsionka znajdowała się oranżerja, pełna najrzadszych roślin podzwrotnikowych; w jej głębi ustawiony był bufet z chłodzącymi napojami.
Po lewej stronie nakoniec był mały salon błękitny, a za nim olbrzymia, wyłożona dębem jadalnia.
Na górze był salon wielki, za nim biały i sypialnie.
Zacny pan Bertuccio jeden tylko pokój uszanował, nic w nim nie zmieniając. Na widok tego pokoju, w lewem skrzydle na pierwszem piętrze się znajdującego, z tajemnem do ogrodu wyjściem — Bertuccio drżał nieodmiennie. Nawet obca, nowoprzyjęta służba zaglądała tam ze zdziwieniem i ze strachem.
Punktualnie o godzinie piątej po południu w dniu umówionym przybył hrabia do swej letniej siedziby.
Na jego przybycie Bertuccio oczekiwał z niepokojem, ale i z niecierpliwością. Nie był pewien, czy za swe starania otrzyma wdzięczny uśmiech, czy też zmarszczenie brwi?
Monte Christo wysiadł z powozu przed bramą zewnętrzną i pieszo przebiegł przez pałacowy dziedziniec, następnie atrium, ogród wewnętrzny wreszcie, przyczem w czasie całego tego przeglądu milczał jak zaklęty, bez jednego gestu, któryby wyrażał aprobatę, lub niezadowolenie.
Dopiero gdy obejrzał wszystko, wyrzekł jedno słowo: „nieźle“, któremu towarzyszył pełen słodyczy uśmiech.
I pan Bertuccio oddalił się uszczęśliwiony.
Do tego stopnia wielki, nieprzeparty wpływ wywierał ten człowiek na wszystkich, którzy go znali.
O godzinie szóstej dał się słyszeć tętent konia przed bramą wjazdową.
Był to znany nam kapitan spahisów, na swym ulubionym rumaku, Medeah.
Monte Christo powitał go z uśmiechem radości na ustach.
— Jestem pewien, żem pierwszy tu przybył — zawołał Morrel — i przyznam się, że zrobiłem to umyślnie, by mieć możliwość zamienienia z panem choć parę słów swobodnych, zanim inni goście napłyną. Julja i Emanuel zasyłają panu tysiące ukłonów. Wybacz, hrabio, że się tak rozglądam, ale bo też wszystko naprawdę wspaniale urządzone. Czy mogę zdać się na pańskich ludzi, że mi konia oporządzą?
— Bądź spokojny, drogi Maksymiljanie, jestem prawie pewien, że dobrze znają się na tem.
— Trzeba go natychmiast i najstaranniej wytrzeć z potu. Gdybyś wiedział, hrabio, jak pędziłem tutaj! Jak huragan i jak błyskawica! Przepyszny to istotnie koń.
— Naprawdę?...
— Do tego stopnia jest on dobry, że nawet taki znawca, jakim jest Chateau Renaud, który tem samem ma zawsze przewyborne konie, oraz Debray, mający przecież do swego rozporządzenia konie ministerjalne, — pędzili za mną i pędzili, a jednak nie zdołali mnie dogonić. A i konie pani Danglars pozostały bardzo daleko w tyle.
— A więc dążyli oni tuż za tobą? — zapytał Monte Christo.
— Otóż ich masz, hrabio!
W tej samej chwili, istotnie, powóz w parę spienionych koni zaprzężony i dwóch jeźdźców stanęło przed złoconą kratą, która momentalnie otworzyła się przed nimi.
Powóz objechał klomb i stanął przed portalem, mając za sobą, jakby straż przyboczną, dwóch jeźdźców. W jednem mgnieniu oka Debray zeskoczył z konia i, zostawiając go na opatrzności boskiej, podskoczył do drzwiczek, by podać rękę baronowej, która mu podziękowania za tę grzeczność gestem, którego nikt, prócz Monte Christa, nie zauważył, a który był nieomal pieszczotą.
Uwagi hrabiego nic ujść nie zdołało, to też dostrzegł on nawet błysk białego bileciku, który z rąk baronowej przemknął się do zaciśniętej dłoni Debray‘a.
Za żoną wysiadł bankier. Bardzo blady jakby z grobu powstał.
Pani Danglars za to była najzupełniej swobodna, ożywiona i wesoła. Rozejrzała się jednym rzutem oka (który jeden tylko Monte Christo zrozumiał) po całym dziedzińcu i z marmurowym spokojem, który był do pozazdroszczenia zaprawdę, zwróciła się do Morrela z zapytaniem:
— Jeżeli pan jesteś moim przyjacielem, powiedz mi szczerze, czy koń pański jest na sprzedaż?
Morrel zamiast odpowiedzi z wysiłkiem uśmiechnął się jedynie, jednocześnie oczami błagając Monte Christa o pomoc.
Hrabia tę niemą prośbę zrozumiał natychmiast.
— Pani — rzekł — widzę się zmuszonym stwierdzić, że pan Morrel nie może wprost nikomu konia swego odstąpić, ponieważ od jego posiadania zależy jego honor.
— A to jakim sposobem?
— Założył się, iż ujeździ Medeaha w przeciągu sześciu miesięcy; otóż, gdyby się go pozbył przed tym terminem, nietylkoby przegrał zakład, ale powiedzianoby jeszcze, iż w obawie konia uchylił się od zadania. Pojmuje chyba pani, że kapitan spahisów nie może się narażać na podobne wieści, chociażby nawet chodziło o dogodzenie kaprysowi pięknej kobiety.
— Pojmuje pani teraz, z jakich przyczyn jej życzeniu zadość uczynić nie jestem w stanie? — rzekł Morrel, rzucając jednocześnie hrabiemu uśmiech wdzięczności.
— Pozwól sobie powiedzieć, moja droga — rzekł Danglars do żony, źle ukrytym tonem niezadowolenia — że, o ile wiem, masz koni takich chyba aż nadto dosyć w stajni?
Pani Danglars zaczepki podobnej nie pozostawiała nigdy bez odpowiedzi, w tym wypadku jednakże ku ogólnemu zdziwieniu puściła słowa męża mimo uszu, poprzestając jedynie na wzruszeniu ramionami.
By jak najszybciej zatrzeć złe wrażenie tego małego nieporozumienia małżeńskiego, Monte Christo pokazywać zaczął baronowej dwa wazony chińskie, przy wejściu do atrium ustawione, na których w kształcie wężów rysowały się rośliny morskie wyjątkowej wielkości.
Baronowę widok ten wprowadził w zdumienie.
— Cóż to za olbrzymy! Mam wrażenie, iż możnaby w nich zasadzić największe kasztany z Tuilleries; wprost nie do wiary, by ludzie byli zdolni do wytwarzania rzeczy tak monumentalnych!
— Któżby od nas tego żądał — odpowiedział Monte Christo — od nas, którzy jesteśmy zdolni jedynie do wyrabiania małych statuetek i filigranowych wazoników! Jest to dzieło innego wieku.
— Jakże to?... z jakiej epoki to wspaniale dzieło sztuki może pochodzić?
— Nie wiem. Słyszałem jedynie, że jeden z Cesarzów chińskich rozkazał dla wytworzenia wazonów tych wybudować specjalny piec, w którym wypalono dwanaście wazonów jednakiego kształtu i wielkości, dwa z nich popękały w żarze ognia, dziesięć pozostałych zanurzono na trzysta stóp wgłąb morza.
I morze zrozumiało, czego się odeń domagano. Spowiło więc wazony siecią swych roślin, przozdobiło koralami i powysadzało muszlami. Wszystko to przez parę wieków spoczywało na dnie morza, ponieważ władca, który próby tej dokonał, zginął niespodziewanie i nie zdołał doprowadzić swego dzieła do końca. Pozostało jedynie ustne podanie, że wazony te spoczywają na dnie morza. Coś po dwustu latach dano nakoniec posłuch tym wieściom i postanowiono wydobyć wazony z odmętów. Spuszczono nurków dla odszukania tych arcydzieł, lecz z liczby dziesięciu — ledwo trzy odnaleziono, pozostałe uległy zniszczeniu.
Lubię te wazony, bo mam wrażenie, jakbym widział jeszcze w ich wnętrzu te niekształtne potwory, straszliwe i tajemnicze, które jedynie nurkowie mogli oglądać.
Przez cały czas tego opowiadania, Danglars, niewielki miłośnik osobliwości, machinalnie obrywał listki kwiatów, a gdy pracę taką ukończył przy drzewie pomarańczowem, przeszedł do kaktusa, ten jednak nie był tak łagodnego jak pomarańcza charakteru i ukłuł go dotkliwie.
Ból go ocucił i dopiero wtedy, jakby ze snu ciężkiego obudzony, przetarł czoło i oczy.
— Panie, — widząc to, rzekł Monte Christo — tobie, który jesteś tak wielkim miłośnikiem obrazów i posiadasz u siebie tak wspaniale arcydzieła, nie śmiem pokazać moich zbiorów, zechciej jednak wejść w głąb domu, a zobaczysz parę rzeczy, które być może smak twój zadowolą.
— Hrabiowie, major Bartłomiej Cavalcanti i jego syn Andrzej — zameldował Baptysta.
Znajdujący się w salonie zwrócili wzrok ku drzwiom wejściowym i ujrzeli: czarny atłasowy krawat, tylko co ze sklepowej wystawy wzięty, świeżo ogoloną brodę, siwe wąsy i bardzo pewne siebie spojrzenie, jednem słowem pana majora i jego pierś wywatowaną, a ozdobioną aż trzema medalami i pięciu krzyżami.
Za nim wszedł pan Andrzej Cavalcanti, czcigodny syn, również już nam znany, w stroju niemniej świeżym, jak z igły zdjętym.
Młodzież, skupiona w gromadkę, aczkolwiek rozprawiała z dużem ożywieniem, z zainteresowaniem zwróciła wzrok w stronę panów Cavalcanti, zatrzymując spojrzenie dłużej na synu, aniżeli na ojcu.
— Cavalcanti! — odezwał się Debray.
— Do djabła, piękne nazwisko! — dodał Morrel.
— Już to, co prawda — wtrącił Chateau Renaud — włosi lepiej umieją się nazywać, niż ubierać.
— Nazbyt jesteś wrażliwy i wybredny, mój Chateau Renaud — zrobił uwagę Debray — o ile widzę, to ubiory tych panów wyjść musiały z rąk krawców pierwszorzędnych, są przytem bardzo modne i świeże.
— Otóż to!... Nazbyt te ubiory są świeże i nowe. Ten starszy jegomość tak wygląda, jakby był lepiej odziany po raz pierwszy w życiu.
— Cóż to za jedni są ci panowie? — zapytał Danglars hrabiego Monte Christo.
— Słyszałeś pan przecie, panowie Cavalcanti.
— Tak, lecz nazwisko samo nic mi nie mówi.
— Ach, prawda. Zapomniałem, że pan nie znasz wielkich rodów włoskich. Otóż zechciej przyjąć do twej wiadomości, panie baronie, że nazwisko Cavalcanti znaczy niemal to samo, co ród książęcy.
— A czy to są ludzie majętni?
— Niezmiernie.
— W jakich celach przybyli do Paryża?
— Mają ochotę, o ile mi się zdaje, przejeść tutaj część swej fortuny, nie mogąc sobie z nią dać rady. Mają przekazy i na pana, jak mi to wczoraj mówili, to też zaprosiłem ich tutaj jedynie ze względu na pana. Zaraz ci ich przedstawię.
— Aczkolwiek włosi, doskonale mówią po francusku — zauważył Danglars.
— Młody Cavalcanti kształcił się w wyższych zakładach w okolicy Marsylji, o ile mi się zdaje, jest to młodzieniec pełen wyższych aspiracji.
— Czemże się on tak zachwyca? — zapytała baronowa.
— Francuskami przedewszystkiem. Mówił mi wczoraj, że jeżeli się ożeni, to tylko w Paryżu.
— Winniśmy być tem zachwyceni — rzekł Danglars, wzruszając ramionami.
Pani Danglars milczeniem przyjęła tę wiadomość, przeciągłem, pełnem ironii spojrzeniem obrzuciła tylko męża.
— Ale pan baron nie zdaje się być jakoś w humorze — zrobił uwagę Monte Christo, do pani Danglars się zwracając — czy nie chcą wypadkiem zrobić go ministrem.
— Taki cios, na szczęście, nie grozi mu narazie, przegrał trochę na giełdzie, o ile mi wiadomo.
— Państwo de Villefort — oznajmił Baptysta.
Prokurator królewski, mimo całej mocy panowania nad sobą, widocznie był wzruszony, Monte Christo przy powitaniu wyczuł, że ręka jego drżała.
— Rzecz niewątpliwa, że tylko kobiety są zdolne do władania sobą — pomyślał Monte Christo, patrząc na Danglarsową, która z uśmiechem jak najswobodniejszym podbiegła do przybyłych, by uścisnąć przyjaźnie panią de Villefort — i podszedł do Bertuccia, który wszedł w tej chwili do salonu, szukając go wzrokiem.
— No, cóż mi powiesz, mój mistrzu ceremonji?
— Pan hrabia nie raczył mi zakomunikować, ile osób zasiądzie do stołu.
— Policz pan sam.
— A czy już wszyscy przybyli?
— Wszyscy.
Bertuccio rzucił okiem po salonie, by spełnić polecenie, ale od pierwszego rzutu oka cofnął się w tył z lekkim okrzykiem.
— Ach, wielki Boże!
— Co takiego? — zapytał hrabia, który nie spuszczał oka z Bertuccia.
— Ta kobieta! ta kobieta!
— Która?
— Ta w białej sukni, w brylantach cała, blondynka.
— Pani baronowa Danglars. A cóż cię ona może obchodzić?
— Bo to ta sama, którą widywałem w ogrodzie naszego pałacu, gdy wyczekiwała na tego oto pana.
I Bertuccio wskazał na de Villeforta, któremu gdy się przyjrzał — zbladł okropnie i dodał głosem złamanym:
— Więc ja go nie zabiłem!
— Ha, widocznie nie uderzyłeś go pomiędzy szóste a siódme żebro z lewej strony piersi, jak to czynią twoi ziomkowie. Szkoda, nieprawdaż? No, ale na to teraz niema rady, opamiętaj się więc i zechciej przeliczyć moich gości, a więc pan i pani de Villefort, pan i pani Danglars, to czworo, panowie: Chateau Renaud, Debray i Morrel, to już osób siedem, dalej tam w głębi salonu pan major Cavalcanti.
— A więc ośmioro gości i pan hrabia dziewiąty.
— Ależ nie spiesz się tak, mamy jeszcze jednego gościa, ot tam na lewo, przegląda właśnie albumy, ten czarno ubrany. Jest to pan Andrzej Cavalcanti, syn majora.
Bertuccio omal nie krzyknął, piorunujące spojrzenie Monte Christo sparaliżowało mu głos.
— To Benedykt — zdołał szepnąć tylko.
— Bije już wpół do siódmej, panie Bertuccio — rzekł surowo hrabia — zapomniałeś chyba, że poleciłem, by o tej godzinie podano do stołu, a wiesz, że nieprzyzwyczajony jestem czekać.
Bertuccio bez jednego słowa wyszedł z salonu chwiejąc się na nogach. Nie upłynęło nawet pięciu minut jak ponownie stanął w drzwiach i zawołał donośnym, aczkolwiek nieco drżącym głosem.
— Panie hrabio! podano do stołu.
Monte Christo podał wtedy ramię pani de Villefort, ze słowy:
— Panie de Villefort, zechciej łaskawie poprowadzić panią baronową Danglars.


ROZDZIAŁ IX.
OBIAD.

Pan prokurator królewski zlekka zadrżał, gdy ręka pani Danglars spoczęła na jego ramieniu, jednak pozornie obojętnie, aczkolwiek tłumiąc wzruszenie, poprowadził swą damę do sali jadalnej.
Gdy zasiedli przy stole, pan de Villefort miał po prawej stronie panią Danglars, zaś po lewej stronie Morrela; hrabia siedział pomiędzy panią de Villefort, a Danglarsem, Debray znalazł się pomiędzy panami Cavalcanti, nakoniec Chateau Renaud miał miejsce pomiędzy panią de Villefort a Morrelem.
Uczta była wspaniała. Moc owoców przedewszystkiem w chińskich wazach i na japońskich paterach. Najrzadsze ptaki, ryby, nieznane i niezmiernej wielkości, homary, langusty, ostrygi, najwytworniejsze wina.
Było to coś nakształt uczty Apicjusza, danej paryżanom, którzy dobrze to rozumieli, że można wydać tysiące luidorów na obiad dla dziesięciu osób, ale w takim wypadku jedynie, gdy, jak u Kleopatry, pić się będzie rozpuszczone w winie perły, lub też, jak u Wawrzyńca Medyceusza — roztopione złoto.
Monte Christo zauważył to ogromne zdziwienie i zaczął się śmiać.
— Ależ w tem niema nic tak dziwnego, — powiedział wreszcie — poprostu nie lubię chodzić utartym torem, no a że mam środki na to, by zadowolić wszystkie me zachcianki, przeto... Ot naprzykład zechciejcie spojrzeć na te dwie ryby, obok siebie w zgodzie spoczywające: jedna pochodzi z okolic o 50 mil leżących na południe od Neapolu, gdy ojczyzną drugiej — wody daleko na wschód od Moskwy.
— Cóż to za ryby? — zapytał Danglars.
— Pan Chateau-Renaud, który przebywał w Rosji, powie panu nazwę jednej z nich, zaś pan major Cavalcanti drugiej.
— Jeżeli się tylko nie mylę — rzekł Renaud Chateau — jest to sterlet.
— Zaś ta — pospieszył z kolei z odpowiedzią Cavalcanti — to minoga.
— I tak jest istotnie. A teraz, panie Danglars, zapytaj się tych panów, gdzie są te ryby poławiane?
— Sterlety — rzekł Chateau-Renaud — żyją w Wołdze.
— Minogi podobnej jak te wielkości, tylko w jeziorze Fusaro znaleźć można — odpowiedział Cavalcanti.
— Jakim sposobem te dwie ryby sprowadzono do Paryża?
— Nic łatwiejszego. Każda z tych ryb przywieziona została w oddzielnej pace, wysłanej trzciną i ziołami rzeki czy jeziora, gdzie ją złowiono. Tym sposobem ryby te żywe przywieziono do Paryża. Pan Danglars, który jako finansista musi być sceptykiem — niedowierza zapewne mym słowom?
— Przynajmniej brakuje mi bezwzględnej pewności, — odpowiedział Danglars z nieco złośliwym uśmiechem.
— Baptysto — zawołał wtedy Monte Christo — każ tu przynieść sterleta i minogę, które przyszły w innych pakach i które zapewne żyją jeszcze.
Nie upłynęło minuty nawet, jak służba wniosła dwie paki, po których otworzeniu ukazały się oczom widzów ryby wyżej wspomniane, w jak najlepszym stanie zdrowia.
— Po cóż pan sprowadzał, aż po dwie sztuki? — zapytał Danglars.
— Przecież jedna z każdej pary mogła zasnąć? — niedbale odpowiedział Monte Christo.
— Istotnie, jesteś pan niezwykłym człowiekiem — zrobił uwagę Danglars, tonem pełnym szacunku i uznania — i prawdę mówili filozofowie, wygłaszając maksymę, iż niema nic lepszego ponad bogactwo.
— Zwłaszcza gdy się ma duże wymagania i duże fantazje — dodała baronowa.
— O, niech mi pani nie robi honoru przypuszczeniem, by to była myśl nowa. Pilinjusz wspomina przecież, iż z Ostji sprowadzano do Rzymu pewien gatunek ryb, zwanych Mulus: był to przecież taki sam zbytek jak mój, że je sprowadzano żywe, a jednak robiono to, ponieważ widok ich miał być podobno wyjątkowo zajmujący. Trzykrotnie mianowicie zmieniały barwę zanim zasnęły!
— Zapewne, iż to była również fantazja bogatych rzymian; z Ostji do Rzymu wszelako niema więcej jak dziesięć mil drogi?...
— Prawda — odpowiedział Monte Christo — lecz cóżby to był za postęp, gdyby od czasów Lukullusa, po upływie osiemnastu wieków, nie postąpiono i w dziedzinie zbytków?
Obaj panowie Cavalcanti szeroko otworzyli oczy, na tyle jednak mieli rozsądku, iż siedzieli cicho.
— Wszystko to jest godne podziwu — zrobił uwagę Chateau Renaud — jednakże, przyznam się panu, że w zdumienie najwyższe wprowadza mnie pańska służba, jej nadzwyczajny pośpiech, z jakim wypełnia rozkazy! Dom ten stał się własnością pana przed pięcioma, czy sześcioma dniami przecież?
— Istotnie, jeszcze przed tygodniom nie wiedziałem nawet o jego istnieniu.
— I w tak krótkim czasie — co za kolosalne zmiany! Jeżeli się nie mylę, wjazd do pałacyku był najzupełniej inny, był tam wybrukowany polnym kamieniem, pusty dziedziniec jedynie, gdy teraz rozpościera się tam wspaniała murawa, kwiatami strojna i okolona stuletniemi drzewami.
— Cóż poradzić na to, drogi panie, gdy przepadam za zielonością i cieniem drzew?
— Masz pan doskonałą pamięć, panie Chateau Renaud — odezwała się baronowa — cały podjazd do pałacu zmieniono gruntownie; brama wjazdowa nawet znajdowała się poprzednio w najzupełniej innem miejscu.
— A tak — przyznał Monte Christo — lecz taki dałem rozkaz, by mieć dogodniejszy wyjazd w stronę lasku bulońskiego.
— I tych wszystkich zmian dokonano zaledwie w cztero-dniowym okresie czasu? Zdumiewające, zaprawdę — wmieszał się do rozmowy Morrel.
— Istotnie — zrobił uwagę Debray — starą ruderę momentalnie nieomal przeobrazić w pełen czaru pałacyk — to cud prawdziwy. A że to był dom stary i nad wyraz ponury — nie ulega to najmniejszej wątpliwości. Przed dwoma laty, pamiętam, oglądałem go z panem de Saint-Meran.
— Pan de Saint-Meran? — pochwyciła pani de Villefort — więc dom ten do pana de Saint-Meran należał?
— Tak mi się przynajmniej zdaje — potwierdził jakby niepewnie Monte Christo.
— Jakto — tylko się panu zdaje?... Alboż nie wiesz od kogo ten dom nabyłeś?
— Na honor, — nie wiem. Wszelkiemi zakupami zajmuje się mój intendent.
— Wspaniały jesteś sobie, hrabio, z tem swojem nie wiem, w tak ważnej, jak kupno domu sprawie — ze śmiechem zrobił uwagę Chateau Renaud — wracając jednak do samego wyglądu tego pałacu, to istotnie posępnie się on prezentował przez długi szereg lat, ze swemi wiecznie zamkniętemi bramami i trawą zarosłym dziedzińcem. Gdyby nie należał on do teścia prokuratora królewskiego, niejeden mógłby wziąć go za jakieś przeklęte siedlisko wielkiej zbrodni, popełnionej ongi na jego terenie.
Villefort, który do tej chwili nie tknął nawet kieliszków, słysząc to — w jednym momencie wychylił pełen puhar do dna.
Po słowach tych, tak w otoczeniu tem niezwykłych, zapanowało głuche milczenie; po dłuższej chwili dopiero odezwał się Monte Christo:
— Dziwna rzecz, panie baronie, ale właśnie od pierwszej odrazu chwili, gdy przestąpiłem progi tego domu, takie właśnie i ja odczułem wrażenie. Dom ten wydał mi się tak bardzo ponurym, że nie byłbym go kupił nigdy, gdyby intendent mój nie był się zbytnio pospieszył i pozwolił mi przedtem dom ten obejrzeć, zanim go nabył dla mnie. Musiał jegomość wziąć dobrą prowizję przy tem kupnie!
— Jest to bardzo możliwe — odezwał się niepewnym głosem de Villefort — proszę mi wierzyć jednak, że ja do sprawy sprzedaży domu tego w najmniejszej mierze nie przykładałem ręki.
— Był tu pokój jeden zwłaszcza — ciągnął dalej swe opowiadanie Monte Christo — pokój bardzo zwykły z pozoru, wybity zwykłym adamaszkiem, który niemniej zdawał mi się być miejscem tragicznem, które widziało jakąś zbrodnię, bądź jakieś krwawe zdarzenie.
— Cóż takiego w pokoju tym naprowadziło pana na myśli podobne? — zapytał Debray.
— Alboż jesteśmy w stanie zdać sobie sprawę z rzeczy odczuwanych? — odpowiedział Monte Christo — czyż nie zdarzają się miejsca, w których przejmuje wszystkich trwoga, lub ogarnia smutek? Z jakich przyczyn? — nikt nie umie tego wytłumaczyć. Otóż i ja, nie wiem dlaczego? — lecz pokój ten dziwnie jakoś przypominał mi mieszkanie margrabiny de Gange, lub Desdemony. Obiad już się skończył, jeżeli więc państwo macie ku temu ochotę, to mógłbym wam pokój ten pokazać.
Zamiast odpowiedzi, wszyscy goście skwapliwie powstali z miejsc. Tylko pan de Villefort i pani Danglars pozostali przez chwilę, jak przykuci na swych miejscach; zdawali się wzajemnie zapytywać się oczami; co czynić?
— Czyś pan słyszał? — zagadnęła wreszcie cichym szeptem pani Danglars.
— Trzeba iść — odpowiedział prokurator królewski i powstał, podając baronowej ramię.
Wszyscy z ogromnem zainteresowaniem i ciekawością udali się w głąb apartamentów, Monte Christo nie był jednak ich przewodnikiem, gdyż czekał na tych dwoje, którzy najpóźniej od stołu się podnieśli, i dopiero wtedy poszedł za nimi, zamykając pochód z uśmiechem na ustach, który, gdyby jego goście byli zdolni go pojąć, mroziłby im krew w żyłach.
Zaczęło się naprzód oglądanie pokoi na sposób wschodni urządzonych, pełnych miękkich, niskich sof, poduszek, dywanów, fajek i broni; na ścianach salonów wisiały obrazy starożytnych mistrzów, same zaś ściany obite były materjałami chińskiemi, o przedziwnych barwach i rysunkach. Aż nakoniec goście weszli do owego tajemniczego pokoju.
Napozór, nic w nim nie było niezwykłego. To chyba, że nie był on oświetlony, aczkolwiek już mrok zapadał i że pozostał w swej dawnej postaci, żadnemi zmianami nie naruszony.
— Istotnie, robi on wstrząsające wrażenie — zawołała pani de ViIlefort.
Pani Danglars chciała również coś powiedzieć, lecz zdołała jedynie poruszyć ustami, głos nie zdołał się jednak wydobyć ze ściśniętej krtani.
Inni goście robili podobne uwagi i zgadzali się wszyscy na jedno, że pokój istotnie ma jakiś niesamowity wygląd.
— Nieprawdaż? — powiedział Monte Christo — spojrzyjcie państwo naprzykład, jak dziwnie tajemniczo wygląda to łóżko, jaki krwawy odblask jest na niem!... A te dwa portrety, pastelami robione, od wilgoci pobladłe, czy nie wyglądają, jakby z ich oczu obłąkanych wydzierał się krzyk: „widziałem“... „widziałam“...
Villefort, po usłyszeniu słów tych, posiniał, zaś pani Danglars upadła na szeslong, stojący w pobliżu komina.
— Że też pani masz odwagę siadać na sprzęcie, na którym, kto wie?... czy nie została popełniona zbrodnia? — ze spazmatycznym śmiechem odezwała się pani de Villefort.
Pani Danglars porwała się natychmiast z siedzenia.
— To jeszcze nie wszystko — powiedział Monte Christo.
— A cóż jeszcze więcej tutaj być może? — zapytał Debray, przed którego wzrokiem nie uszło wzruszenie baronowej.
— Ciekawe, co takiego może nam pan jeszcze pokazać? — odezwał się Danglars — ja bo dotąd, przyznam się państwu, nic nadzwyczajnego w tem wszystkiem się nie dopatrzyłem. A pan, panie Cavalcanti, jakiego jest zdania?
— Co ja powiem, panie?... Ha, myślę sobie, że my w Pizie mamy Ugolina, w Ferrarze — więzienie Tassa, a w Rimini pokój Franciszka di Paulo...
— Prawda, macie to wszystko, nie macie jednak podobnych schodów — wziął w obronę pokój swój Monte Christo, otwierając tajemne przejście ukryte w ścianie.
— Czyż nie macie wrażenia — mówił dalej Monte Christo, — że tu jakiś Otello, albo ksiądz de Gange, schodząc krok po kroku, wśród ciemnej i burzliwej nocy, po tych schodach, z jakimś fatalnym ciężarem w rękach, ucieka chyłkiem z tego pokoju, by ukryć swą zbrodnię przed okiem ludzi, a nawet może i przed okiem Boga?
Pani Danglars, nawpół omdlała, oparła się ciężko o ścianę.
— Co się pani stało, na miłość boską — zawołał Debray — jakżeż pani okropnie zbladła!
— Co to jest? — odezwała się pani de Villefort — o, to zgadnąć bardzo łatwo. Pan hrabia de Monte Christo opowiada nam te straszliwe historje w tym celu, bezwątpienia, byśmy poumierały ze strachu.
— W żarcie mojej żony jest istotnie może nieco prawdy, panie hrabio — dorzucił de Villefort — przerażające — bo stawiasz hipotezy.
— Co pani jest? — zapytał zcicha Danglarsowej Debray.
— Nic, nic — odpowiedziała, usiłując zapanować nad sobą — muszę tylko zaczerpnąć nieco świeżego powietrza, oto wszystko.
— W takim razie możebyśmy przeszli do ogrodu?
— Czy istotnie czuje się pani źle usposobiona?
— Wcale nie — odpowiedziała zapytana — pan tylko w formie nazbyt realistycznej opowiadasz nam wytwory swej bujnej, przyznać to należy, wyobraźni.
— Czyż tak? — podjął Monte Christo z uśmiechem — więc to są tylko wytwory mojej wyobraźni?... Ha, w takim razie przedstawmy sobie raczej, że dom ten był schronieniem jakiejś dobrej i cnotliwej Marji i że te schody tajemnicze są tylko przejściem, po którem postępuje krokiem cichym doktór, by nie zakłócić pokrzepiającego snu chorej, albo też matka, sam ojciec wreszcie, unoszący w tkliwym uścisku roześmianą dziecinę.
Ten pogodny obraz wywołał jednak na pani Danglars skutek wprost przeciwny: jęknęła głucho, z piersi wydarło się łkanie i zemdlała.
— Pani Danglars zasłabła! — zawołał de Villefort — należałoby pomyśleć o jakimś dla niej ratunku.
— Cóż za szkoda — krzyknął cicho Monte Christo — że nie wziąłem ze sobą mego flakonika.
— Ja mam — odezwała się pani de Villefort.
I podała hrabiemu niewielki kryształowy flakonik, napełniony płynem czerwonej barwy, najzupełniej podobnym do tego, jakim hrabia tak skutecznie ratował Edwardka.
— Zrobiłam sama, stosując się jak najściślej do przepisu danego mi przez pana.
— I udało się pani?
— Tak mi się zdaje.
Monte Christo wpuścił do ust baronowej, która przeniesiono poprzednio do pokoju obok się znajdującego, jednę tylko kroplę lekarstwa i chora, po tym zabiegu, otworzyła natychmiast oczy.
W tej samej chwili de Villefort ścisnął ją silnie za rękę, dając jej tem znak, by się miała na baczności.
— Czyż istotnie opowiadanie moje do tego stopnia miałoby panią przejąć? — zapytał Monte Christo.
— Ależ nie, bynajmniej. Byłam tylko jakaś nie dysponowana, w takim stanie lada chimera, lada przypuszczenie są zdolne do wyprowadzenia nas z równowagi.
— Nie są to może chimery tylko — rzekł wtedy hrabia — możecie się państwo śmiać ze mnie, ja jednak trwać będę w tem przekonaniu nieodmiennie, iż w domu tym została popełniona zbrodnia.
— Miej się pan na baczności — powiedziała pani de Villefort — mamy przecież w swem towarzystwie prokuratora królewskiego.
— Prawda — powiedział Monte Christo — doskonale się rzecz składa, gdyż skorzystam ze sposobności i pozwolę sobie wnieść przed nim formalną nieomal skargę.
— Skargę — podchwycił Villefort.
— Tak jest i to wobec świadków. Musimy jednak przejść do ogrodu.
Wszyscy w milczeniu zadość uczynili tej woli gospodarza, który przeprowadził, gości swych, aż do kasztana, pośrodku klombu rosnącego.
— W tem oto miejscu — rzekł Monte Christo — rozkazałem przekopać ziemię, ażeby ją po tylu latach odświeżyć i do bardziej bujnej pobudzić wegetacji. I oto robotnicy moi wykopali w pobliżu tego drzewa skrzynkę, w której znajdował się szkielet nowonarodzonego dziecka. Spodziewam się, że to nie jest już tylko czcze przywidzenie?
— Nie myliłem się więc mówiąc, że ten dom wyjątkowo ponuro wygląda. I nic dziwnego, jeżeli, jak się okazuje, popełnioną w nim została zbrodnia — odezwał się Chateau Renaud.
— Kto mówi, że w domu tym popełniono zbrodnię? — odezwał się Villefort, zdobywając się na resztki odwagi.
— Czyż to nie zbrodnia, skoro nowonarodzoną dziecinę żywcem zakopano w ziemi — zawołał Monte Christo. Jakże czyn taki nazwać w takim razie, panie prokuratorze królewski?
— Lecz skądże pewność, że dziecko było zakopane żywcem?
— Gdyby przedtem umarło, z jakiej racji mianoby je zakopywać w ogrodzie. Przecież miejsce to nie było cmentarzem.
— Jaka kara czeka we Francji dzieciobójcę? — zapytał naiwnie major Cavalcanti.
— Phi... bardzo mała! Ucięcie głowy tylko — odpowiedział Danglars, udając dowcipnego.
— Czy tak jest istotnie, panie prokuratorze królewski? — zapytał Monte Christo.
— Tak jest, panie hrabio — odpowiedział Villefort zamierającym głosem.
Monte Christo z tonu tego wywnioskował, że obie osoby, dla których cała ta scena została skomponowana nie zniosłyby nic więcej, że są już u kresu wysiłku nerwowego. Postanowił więc nie prowadzić dalej gry.
— Ale my się tutaj zabawiamy rozmową — powiedział — a tam kawa na nas czeka.
I poprowadził gości do stołu ustawionego na werandzie.
— Przyznam ci się, panie hrabio — odezwała się pani Danglars — że twoje historje poszarpały mi nerwy. Czuję potrzebę spoczynku.
I padła na krzesło z przymkniętemi oczyma.
Monte Christo podszedł wtedy do pani de Villefort ze słowy:
— Zdaje mi się, że pani baronowa znów potrzebować będzie pani flakonika.
Zanim jednak pani de Villefort zdążyła zbliżyć się do baronowej, prokurator królewski szepnął do ucha swej byłej przyjaciółki:
— Muszę z panią pomówić i to koniecznie jutro, najlepiej u mnie w biurze, tam będzie najbezpieczniej.
— Będę.
W tej chwili zbliżyła się pani de Villefort.
— Dziękuję ci, moja przyjaciółko — rzekła pani Danglars, uśmiechając się — zrobiło mi się już lepiej, nie potrzebuję już więcej twej pomocy.



ROZDZIAŁ X.
ŻEBRAK.

Uczta przeciągała się. Nakoniec pani de Villefort wyraziła chęć powrotu do Paryża, czego nie miała odwagi zaproponować baronowa, mimo widocznego wyczerpania.
Monte Christo nie sprzeciwiał się woli swych gości, to też wkrótce wszyscy opuścili jego dom. Morrel, Debray i Chateau Renaud — konno, obydwie panie wraz z de Villefortem w powozie tego ostatniego, wreszcie Danglars pojechał w towarzystwie majora Cavalcanti, z którym wdał się w rozmowę o fortunach arystokracji włoskiej.
Ostatni opuścił dom hrabiego młody Andrzej Cavalcanti.
Obiecujący ten młodzieniec przez cały czas obiadu mówił bardzo mało, w obawie, ażeby nie wyrwać się z jakiem głupstwem w towarzystwie tak bogatych i potężnych gości, pomiędzy którymi jego wzrok osłupiały nie bez obawy spoczywał od czasu do czasu na groźnej postaci prokuratora królewskiego.
Pan Danglars, widząc uprzejmość z jaką traktował hrabia Monte Christo majora Cavalcanti, wpadł na myśl, że włosi ci, ojciec i syn, muszą być krezusami, o nieprzebranej fortunie.
Przyjrzał się dobrze, aczkolwiek z wielką dyskrecją, wcale dużemu brylantowi, rzucającemu ognie na palcu majora, bowiem stary Cavalcanti, jako człowiek doświadczony i rozsądny, w obawie, by jaki wypadek nie pozbawił go pieniędzy, zamienił je natychmiast na przedmiot wartości niewątpliwej.
W czasie obiadu wypytywał bezustannie ojca i syna, jaki rodzaj życia prowadzić mają zamiar? Jedna szczególnie rzecz zwiększała szacunek, albo raczej, że tak powiemy, uwielbienie Danglarsa dla Cavalcantiego.
Major wierny zasadom Horacjusza, aby niczemu się nie dziwić, poprzestał przy stole na jednej odpowiedzi stwierdzającej jego wiedzę, z jakiego jeziora pochodzą największe minogi, potem jadł już jedynie.
Danglars z podobnego zachowania się wywnioskował, że przepych jaki roztoczył przy stole Monte Christo, jest rzeczą najzupełniej zwyczajną dla przedstawiciela świetnego rodu Cavalcantich, którzy w swej Lukka żywią się samymi pstrągami z Wołgi lub ze Szwecji widać, lub węgorzami z Bretanji.
Przyjął więc z największą przejmością następujące wyrazy Cavalcantiego.
— Jutro będę miał honor złożyć moje uszanowanie panu dobrodziejowi w pewnym interesie.
— Będę bardzo zaszczycony wizytą pańską — odpowiedział bankier.
I wtedy właśnie zaproponował Cavalcantiemu, jeśli mu nie sprawi przykrości rozłączenie się z synem, aby razem z nim pojechał powozem.
Cavalcanti odpowiedział, iż jego syn oddawna przywykł prowadzić życie niezależne, jako młodzieniec skończony; ma więc własne konie i swój ekwipaż, może więc jechać do domu sam, tembardziej, że i przyjechali każdy osobno.
Major wtedy wsiadł do powozu Danglarsa, a bankier, siedząc obok swego gościa, w coraz większy wpadał zachwyt nad zasadami i oszczędnością tego człowieka, który, aczkolwiek hojny dla syna, bo mu dawał 60,000 franków rocznie, co było procentem od miljona — sam się zadawalał skromnym fiakrem.
Co do Andrzeja, to ten z miną jak najlepszą wyszedł z pałacu i na początek wyłajał gnoma, że nie zajechał po niego przed sam ganek, a czekał przy bramie i tym sposobem naraził go na to, iż kilkadziesiąt kroków musiał przejść piechotą.
Gnom tę nawałnicę wymowy przyjął z pokorą, ujął lewą ręką wędzidło, dla powstrzymania niecierpliwiących się koni, zaś prawą podał lejce Andrzejowi, który już postawił nogę na stopniu, gdy w tejże chwili jakaś nieznana ręka uderzyła go po ramieniu.
Młodzieniec odwrócił się w mniemaniu, że to może Monte Christo zapomniał mu coś przy pożegnaniu powiedzieć i z tej przyczyny zatrzymuje go przy odjeździe.
Zamiast hrabiego, ujrzał jakąś obcą figurę, od słońca ogorzałą, z bujnymi faworytami i błyszczącemi jak djamenty oczami. Na twarzy jego igrał szyderczy uśmiech, a z rozchylonych warg błyskały zęby białe i ostre, jak u wilka lub szakala. Ciemna chusta w czerwone kraty otaczała jego szyję i głowę, zarosłą ciemnym, siwawym już włosem, odziany był przytem w łachmany wstrętne do tego stopnia, iż ohydniejsze wyobrazić już sobie trudno. Osobnik ten był ponadto przeraźliwie chudy.
Andrzej, na widok tej postaci, zadrżał, a potem odskoczył przerażony.
— Czego chcesz ode mnie? — zapytał.
— Wybacz, przezacny obywatelu — odpowiedział oberwus, podnosząc rękę do czapki — być może, iż ci przeszkadzam, muszę jednak porozmawiać z tobą natychmiast.
— Wieczorem nie wolno żebrać — zawołał gnom i wyciągnął rękę, by jednem odepchnięciem uwolnić pana swego od napaści.
— Ja też nie żebrzę, mój śliczny paniczu — odezwał się nieznajomy do służącego, spoglądając nań z tak ironicznym i przerażającym uśmiechem, iż ten cofnął się odrazu — ja chcę i muszę powiedzieć dwa słowa twemu panu, który przed piętnastoma dniami dał mi pewne zlecenie.
— Ciekawy jestem — rzekł z kolei Andrzej z wyniosłą, pełną chłodu grzecznością, pod którą ukryć chciał swe pomieszanie — czego chcesz, mój przyjacielu, mów jednak prędko, bo mi się spieszy.
— Jabym chciał — rzekł mężczyzna — ażebyś mi pan zechciał oszczędzić trudu wracania piechotą do Paryża. Jestem bowiem bardzo znużony, nie jadłem tak dobrego, jak pan, obiadu, to też ledwo się trzymam na nogach.
Młodzieniec się wzdrygnął na te poufałe wyrazy.
— Ależ przecie powiedz, czego chcesz ode mnie?
— Już panu mówiłem. Chcę, byś mnie zawiózł do Paryża.
Andrzej zbladł.
— Tak mi to przyszło ni stąd, ni zowąd do głowy — dodał obszarpaniec, wkładając rękę do kieszeni i spoglądając na młodzieńca wyzywającym wzrokiem — tak mi to strzeliło do głowy, pojmujesz, mój mały Benedykcie...
Andrzej nie miał już żadnej wątpliwości, zbliżył się więc do gnoma i rzekł doń:
— Ten człowiek mówi prawdę. Istotnie otrzymał on ode mnie pewne zlecenie, z którego teraz przyszedł zdać mi sprawę. Idź więc do rogatki piechotą, a potem weź sobie fiakra, byś zbyt późno nie wrócił do domu.
Pełen zdumienia służący oddalił się bez słowa.
— Odejdźmy gdziekolwiek na bok — rzekł Andrzej.
Mężczyzna w czerwonej chustce wziął wtedy konie za wędzidła i zaprowadził je w boczną, zupełnie ciemną aleję.
— Nie myśl, Benedykcie, że ja dla próżnego szyku tylko chcę się przejechać wraz z tobą w twym powozie, jestem istotnie bardzo znużony, a oprócz tego chciałbym pomówić z tobą o interesach nader ważnych.
— Mniejsza o to, siadaj — odpowiedział młodzieniec.
Andrzej gnał konie ostrem tempem, aż do ostatnich domów Auteuil, nie przemówiwszy ani słowa do swego towarzysza, który uśmiechał się drwiąco.
Gdy znaleźli się na odkrytej przestrzeni, Andrzej rozejrzał się uważnie, dla przekonania się zapewne, czy nikogo niema czasem w pobliżu, a następnie, po zatrzymaniu koni zawołał z rozpaczą, załamując ręce:
— Dlaczego chcesz mnie zgubić?
— Dlaczego? A dlaczego ty mi nie ufasz? Powiedziałeś przecież, że jedziesz do Piemontu w Toskanji, a tymczasem znajduję cię w Paryżu.
— A cóż tobie to szkodzi?
— Mnie?... nic a nic. Owszem, mam nadzieję, że mi to pomoże.
— Acha! widzę że chcesz sobie uczynić ze mnie kozła ofiarnego. Lecz cię uprzedzam, że źle sobie poczynasz, panie Kadrusie.
— Cóż u pana Boga! Nie gniewaj się, mój mały, powinienbyś wiedzieć przecie, co to jest nieszczęście. Czyni ono człowieka zazdrosnym. Ja sobie myślałem, że ty jesteś w Piemoncie albo w Toskanji i kształcisz się na jakiegoś cicerone, gdy wtem widzę cię w pałacu, mającego swe konie, służbę, liberję... Czy odkryłeś jaką żyłę złota, czy też może zostałeś ajentem giełdowym?
— Ha, poszczęściło mi się.
— Widzę to, widzę. Jabym chciał jednak, bym mógł i o sobie to samo powiedzieć. I właśnie postanowiłem rozmówić się z tobą. I myślę, iż postarasz się jak najrychlej zadowolić mnie, bo później mógłbym się stać nazbyt wymagającym.
Groźba ta doprowadziła Andrzeja do gniewu!
Puścił więc znów konie kłusem.
— Źle sobie poczynasz ze mną, Kadrusie, raz jeszcze ci powtarzam. Ja jestem korsykaninem, dobrze-by było, gdybyś tak nie zapomniał o tem. A przytem jestem młody i silny. Pogróżkami więc nic ze mną nie zrobisz.
— Tak! Ale ty jesteś wspaniale odziany, ja zaś jestem w łachmanach, ty byłeś dziś u jakiegoś księcia na obiedzie, ja zaś jestem głodny.
— E, to nie jest żaden książe, lecz zwyczajny hrabia.
— Hrabia?... a bogaty? jak myślisz?...
— No, naturalnie, że bogaty, ale niech ci z tej racji żadne projekty nie przychodzą do głowy, bo to jegomość bardzo nieprzystępny.
— I... bądź spokojny! Nie mam ja żadnych względem twego hrabiego planów, pozostawiam ci go w całości na twój użytek. Tylko ty musisz za to co dać. Rozumiesz?
— A ilebyś tak żądał?
— Myślę, że za sto franków miesięcznie mógłbym wyżyć.
— Dam ci dwieście. Pierwszą ratę masz natychmiast.
I wsunął w rękę Kadrusowi dziesięć luidorów.
— Dobry z ciebie chłopak, zawsze to mówiłem. Jakim sposobem jednak taki los cię spotkał?
— Bardzo prostym. Odszukałem swego ojca!
— Prawdziwego swego ojca?
— Co mi tam do tego! Byle płacił, a póki płaci...
— Będziesz wierzył, że to ojciec i będziesz go szanował. Bardzo słuszne. Jakże się ten twój ojciec nazywa?
— Major Cavalcanti.
— I któż ci tego ojca wynalazł?
— Hrabia de Monte Christo.
— Ten sam, u którego byłeś na obiedzie?
— Tak. Ale dosyć o mnie. Cóż ty teraz zamierzasz robić?
— Ha!... najmę sobie pokoik w jakim porządnym domu, sprawię sobie przyzwoitą garderobę, codzień się będę golił i chodził na gazety do kawiarni.
— Wiesz, iż zaczynasz myśleć wcale rozsądnie, to też mam nadzieję, że wszystko z tobą będzie jak najlepiej. Ale teraz, gdy się już ze mną nagadałeś, i otrzymałeś wszystko, czego chciałeś, opuść wreszcie mój powóz i uciekaj.
— O nie, za nic. Zastanów się tylko, mój chłopcze, czego ty żądasz ode mnie? W czerwonej chustce na głowie, bez żadnych papierów i z dziesięcioma luidorami w kieszeni — musiałbym się wydać straży bardzo podejrzanym. To też niewątpliwie przytrzymaliby mnie na rogatkach. Wówczas musiałbym się przyznać, że to od ciebie dostałem tyle złota. Zaczęliby sprawdzać, śledzić, badać... i w końcu dojść mogliby do tego, że opuściłem Tulon, nikogo nie prosząc o pozwolenie. Nie, mój synku, tak być nie może.
Andrzej zmarszczył brwi, pomyślał chwilę, potem rozejrzał się dookoła i z obojętną miną sięgnął za pas, by się przekonać, czy pistolet znajduje się na swojem miejscu.
Przez ten czas Kadrus, nie spuszczając oka ze swego czcigodnego towarzysza, sięgnął również ręką poza siebie i ostrożnie otworzył długi nóż hiszpański, z którym się nigdy nie rozstawał.
Jak widzimy, — para przyjaciół była najzupełniej godna siebie.
Lecz się przejrzeli. Andrzej tedy, jakby nigdy nic, wyjął niedbale rękę zza pasa i podniósł ją do wąsów.
— Kochany Kadrusie — rzekł — będziesz tedy szczęśliwy.
— O ile tylko szczęście jest dostępne dla człowieka — odpowiedział były oberżysta, chowając nóż do rękawa.
— A więc spróbujmy we dwójkę przedostać się do Paryża. Ale jakże ty poradzisz sobie przy rogatce, by nie ściągnąć na siebie podejrzenia?
— Zaraz zobaczysz — odpowiedział Kadrus.
Wziął opończę z wielkim kołnierzem, jaką wygnany gnom pozostawił w tilbury i okrył się nią, a następnie włożył na głowę kapelusz Cavalcantiego, przybierając minę lokaja z dobrego domu.
— No, a ja mam jechać z gołą głową? — zapytał Andrzej.
— Cóż takiego?... pomyślą, że ci wiatr zerwał kapelusz z głowy.
— No, to jedźmy i niech już z tem będzie koniec.
Puścił konie w ostry cwał i bardzo szybko rogatki pozostały w tyle poza nimi.
Na pierwszej zaraz poprzecznej ulicy Andrzej wstrzymał konie a wtedy Kadrus wyskoczył z kabrjoletu, zatrzymując jednak na sobie płaszcz i kapelusz.
— Nie chcesz chyba, bym się zaziębił i dostał kataru — powiedział do Benedykta, widząc zdumienie na jego twarzy.
Powiedziawszy to, wpadł w jakąś boczną uliczkę i znikł.
— Pokazuje się — powiedział do siebie Andrzej w duchu — że pełni szczęścia nie może być na świecie.


ROZDZIAŁ XI.
SCENA MAŁŻEŃSKA.

Po rozstaniu się z Chateau Renaud i z Morrelem, Debray nie powrócił do domu, ani też nie pojechał do Ministerstwa, lecz skierował swego konia ku pałacowi Danglarsów, gdzie, jako dobrze znany przyjaciel domu został wprowadzony natychmiast do salonu pani domu.
Ledwo się drzwi zamknęły za służącym, który go zaanonsował, i Debray został z baronową sam na sam, odezwał się natychmiast:
— Co się z tobą działo, Herminjo?... Z jakich powodów zasłabłaś w czasie opowiadania tej bajki przez hrabiego?
— Przyznam ci się, iż byłam dziś wogóle w jak najgorszem usposobieniu.
— Nie, Herminjo, ja temu uwierzyć nie mogę i na tej odpowiedzi nie poprzestanę. Było nawet wprost przeciwnie, byłaś bowiem w przewybornym humorze jadąc do hrabiego. Prawda, iż mąż twój był dziś trochę cierpki dla ciebie, no ale przecież wiem dobrze, jak bardzo niewiele sobie robisz z jego złych humorów. Musiał ci ktoś jakąś przykrość sprawić, więc cię proszę, byś mi szczerze to powiedziała.
— Ręczę ci, Lucjanie, że się mylisz i wierzaj, iż jedynym powodem mego anormalnego zachowywania się w domu hrabiego był mój zły humor.
Debray spostrzegł, iż baronowa nie chce powiedzieć prawdy, nie nalegał przeto więcej, obiecując sobie tylko, iż wyczeka na chwilę bardziej odpowiednią, i wtedy powtórnie się zapyta.
Tymczasem baronowa zadzwoniła na swą pokojową, a gdy ta się zjawiła, zadała jej pytanie:
— Co robi moja córka?
— Panienka cały wieczór pracowała, a przed chwilą poszła spać.
— Ależ ja przecież słyszę dźwięki fortepianu dochodzące z jej pokoju?
— To panna Luiza d‘Armilli gra, panna Eugenja zaś jedynie słucha, leżąc już w łóżku.
— Dobrze. Proszę mnie teraz rozebrać.
I przeszły obydwie do buduaru.
— Kochany panie Lucjanie — mówiła pani Danglars z drugiego pokoju — żaliłeś się niejednokrotnie, że Eugenja traktuje cię zbyt chłodno, że nie chce z tobą rozmawiać.
— O, pani — odpowiedział Debray, bawiąc się pieskiem pokojowym — nie ja jeden czynię córce pani podobne zarzuty. Słyszałem nie tak dawno, jak i Albert Morcef wypowiadał żale tego samego rodzaju.
— Doprawdy? W każdym razie, w stosunku do ciebie zmieni ona swe postępowanie, jak myślę, a nawet spodziewam się iż niezadługo ujrzysz ją u siebie, to jest w ministerstwie.
— U mnie, a to poco?
— Z prośbą o przyjęcie do opery. W inny sposób nie mogę sobie wytłumaczyć bowiem tego nadzwyczajnego zapału, z jakim oddaje się ona muzyce.
— Doskonale — odpowiedział Danglars z uśmiechem — niech przychodzi, byle miała pozwolenie rodziców, to jesteśmy gotowi ją zaangażować.
— Idź już, Korneljo, nie będziesz mi już więcej potrzebna — rzekła baronowa do pokojowej, a po chwili młoda kobieta weszła do salonu w rozkosznym negliżu.
Debray wpatrywał się w nią przez chwilę, a następnie powiedział:
— Powiedz mi teraz, przyjaciółko moja, co ci dolega?
— Nic, naprawdę!
A jednak, jakby ciężar jakiś tłoczył jej piersi. Powstała, nerwowo przeszła się po salonie, a w końcu przeglądać się zaczęła w lustrze.
— Okropność, jak ja dziś wyglądam — powiedziała.
Debray podniósł się z uśmiechem i podszedł do baronowej w zamiarze uspokojenia jej pod tym względem, gdy wtem drzwi się otworzyły i do salonu wszedł Danglars.
Baronowa ujrzała go w lustrze. Odwróciła się na jego widok momentalnie i spojrzała ze zdziwieniem, którego nie starała się nawet ukryć.
— Dobry wieczór pani — rzekł bankier — dobry wieczór panu, panie Debray.
Baronowa pomyślała sobie wtedy, że jej mąż przybył do niej w tym celu jedynie, ażeby ją przeprosić za parę przykrych wyrazów, które mu się wymknęły w czasie wizyty u hrabiego, przybrała więc postawę pełną wyniosłości i — nie odpowiadając przybyłemu — zwróciła się do Debraya ze słowami:
— Przeczytaj mi cośkolwiek, panie Lucjanie.
Ten ostatni, zmieszany początkowo niespodziewanem wejściem pana domu, odzyskał odrazu, widząc chłód swej przyjaciółki, swą zwykłą swobodę i wyciągnął rękę po jakąś książkę, która leżała na stole i założona była nożykiem z kości słoniowej oprawnym w złoto.
— Daj pan pokój — rzekł bankier — żonę moją utrudzi zbytnio tak późna lektura. Przecież to już godzina jedenasta. A i pan, panie Debray, mieszkasz bardzo daleko.
Debray osłupiał, a i baronowa aż oniemiała ze zdziwienia. Spojrzała też na męża wzrokiem, któryby mógł dać mu dużo do myślenia, gdyby zamiast patrzeć na żonę nie wziął się do przeglądania jakiegoś dziennika, szukając w nim wiadomości giełdowych.
— Panie Lucjanie — powiedziała po chwili młoda kobieta — oświadczam ci, że nie jestem bynajmniej znużona i że mam bardzo wiele do powiedzenia ci. Choćbyś więc zasypiał, musisz mi dotrzymać towarzystwa.
— Jak pani rozkaże — odpowiedział z pewnem ociąganiem się Debray.
— Drogi panie Debray — powiedział bankier — proszę cię, byś się nie trudził słuchaniem po nocy niedorzeczności mej żony, zwłaszcza że i ja mam z nią do pomówienia.
Tym razem cios był tak silny i tak jawnie wymierzony, iż wprost oszołomił nietylko Debraya, ale i baronową nawet. Spojrzeli na siebie, jakby szukając wzajemnej pomocy przeciwko tej napaści. Nieprzełamana władza pan domu odniosła jednakże triumf.
— Nie sądź bynajmniej, że cię wypędzam, drogi panie Debray — zabrał znów głos baron — wcale nie... Jedynie nieprzewidziane okoliczności sprawiły, iż muszę się rozmówić dziś jeszcze z mą żoną. Proszę mi tego nie brać za złe.
W odpowiedzi Debray burknął słów parę, skłonił się i wyszedł, zawadzając o sprzęty.
Gdy tylko drzwi się zamknęły za nim, odezwała się baronowa:
— Nikt nie dałby wiary, jak bardzo śmieszni są czasem mężowie.
Danglars zaczepkę tę zbył milczeniem. Usiadł na miejscu Debraya na kanapie i zaczął bawić się z pieskiem.
Piesek wszelako o wiele więcej miał sympatji dla Debraya, niż dla pana, to też nietylko, że przyjął pieszczoty obojętnie, ale nawet starał się ugryźć rękę go głaszczącą. Wtedy Danglars porwał pieska za kark i rzucił go na ziemię.
— Zaprawdę, czynisz pan olbrzymie postępy — rzekła baronowa głosem najswobodniejszym, bez zmarszczenia nawet — dotychczas nie byłeś przynajmniej ordynarny, gdy dzisiejsze twe postępowanie ujawnia, że stałeś się skończonym brutalem.
— Bo dziś właśnie jestem w gorszym, niż zazwyczaj humorze.
Herminja spojrzała na bankiera z wyrazem najwyższej pogardy; ongi wzrok taki poskramiał zawsze Danglarsa, teraz nie zwrócił nań nawet uwagi.
— A cóż mnie to może obchodzić, że pan jesteś w złym humorze?!... powiedziała, wyprowadzona z równowagi tym chłodem męża.
— A jednak obchodzić cię to musi, zwłaszcza, gdy to niezadowolenie moje zwraca się na tych, którzy objadają mnie przy stole, zajeżdżają mi konie, a jakby tego nie było dosyć, niszczą jeszcze mą kieszeń.
— Cóż to za jedni są ci panowie, którzy czynią zamachy na twą kieszeń?
— Mówię o jegomościach, którzy w przeciągu godziny potrafili zubożyć mą kasę o siedemkroć sto tysięcy franków.
— Nie rozumiem pana.
— Owszem, rozumiesz mnie doskonale. Mówię o pożyczce hiszpańskiej, na sprzedaży której straciłem powyżej wspomnianą sumę.
— A skądże na mnie, lub na znajomych moich spadać ma odpowiedzialność za tę stratę? — zawołała z gniewem baronowa — a zresztą, proszę pana bardzo, abyś ze mną nie rozmawiał nigdy o pieniądzach, języka tego nie nauczyłam się ani u rodziców, ani też w domu mego pierwszego męża.
— Wiem o tem, nie mieli oni przecież ani jednego grosza do stracenia.
— Niemniej te wszystkie spekulacje pańskie są dla mnie nieznośne.
— W zdumienie wprowadzasz mnie, pani. Dotychczas bowiem byłem przekonany, że moje obroty giełdowe interesują cię nad wszelki wyraz.
— Mnie? Cóż za niedorzeczność!
— Tak, panią. Przytoczyć mogę fakty, na potwierdzenie mych słów! Ot, w lutym roku zeszłego pani pierwsza wspomniałaś mi o papierach Haiti: „zdawało się“ wtedy pani, że jakiś statek wpłynął do Havru i przywiózł ze sobą wiadomość o znacznej dywidendzie papierów. Zawierzyłem tym twym przeczuciom i zakupiłem ile się tylko dało tych papierów, na czem zyskałem, przyznać muszę, czterysta tysięcy franków, sto tysięcy z których oddałem jak najsumienniej pani. Prawda, że tak było?
W marcu znów szło o koncesję na budowę linji kolejowej. Trzy Towarzystwa ubiegały się o nią. Powiedziałaś mi wtedy, ty, najzupełniej daleka od wszelkich spekulacyj, że jakieś przeczucie (znów „przeczucie!“) mówi ci, iż pozwolenie to uzyska towarzystwo „Południowe“. Znów dałem posłuch słowom twym i pocichu zakupiłem większość akcyj tego towarzystwa, które... koncesję wspomnianą istotnie otrzymało, a wtedy akcje towarzystwa tego potroiły swą wartość. Zarobiłem na operacji tej coś trzy miljony, z których 750,000 franków oddałem pani.
— Ależ panie, na Boga!... do czego to długie opowiadanie ma nas doprowadzić? — zawołała baronowa, która to bladła, to czerwieniła się naprzemian.
— Cierpliwości, dopłyniemy do końca. W kwietniu — byłaś na obiedzie u ministra. Mówić tam miano o wypędzeniu z Hiszpanji Don Carlosa. Na wieść tę zakupiłem co najrychlej rentę hiszpańską, a gdy istotnie ten pretendent do tronu został wydalony z granic swej ojczyzny — obligi, rzecz prosta, zyskały znacznie w cenie, na czem zyskałem sześćkroć, z których znów ci oddałem 150,000 tysięcy.
— Cóż dalej?
— Otóż po tych szczęśliwych operacjach, rzeczy brać zaczęły gorszy obrót. Pewnego poranka powiedziałaś mi, po twym zwykłym wieczorowym z Debrayem flircie, że Don Carlos uciekł z Bourges i wkroczył do Barcelony. Sprzedaję więc na gwałt moje hiszpańskie obligi za każdą cenę... Nazajutrz okazało się jednak, iż wiadomość była fałszywa, dzięki czemu właśnie straciłem wspomniane na początku tej rozmowy naszej siedemkroć sto tysięcy franków.
— I cóż stąd?...
— Cóż z tego? Wniosek bardzo łatwy do wysnucia. Dawałem pani czwartą część mych zysków, przeto pani winnaś mi teraz zwrócić część czwartą mych strat.
— Wszystko to, co mi pan opowiadasz, niema wprost sensu. Nie pojmuję przytem, z jakiej racji zamieszałeś nazwisko pana Debraya do tej całej historji?
— Uczyniłem to dlatego, że gdybyś wypadkiem nie miała 175,000 franków, których się domagam, to możebyś mogła pożyczyć je sobie u przyjaciół? A pan Debray właśnie należy do tej liczby...
— Niech pan sobie to wytłumaczy — zawołała z gestem oburzenia baronowa.
— Tylko bardzo proszę bez żadnych krzyków i póz dramatycznych, gdyż tem zmuszasz mnie do przypomnienia ci słów Debraya, który ze śmiechem powiedział przecież, gdyś mu wyliczyła 50,000 franków, po szczęśliwej operacji z akcjami kolei „Południowych“, że wynalazł nakoniec sposób wygrywania w ruletę — nic nie stawiając, a więc nic nie ryzykując.
Baronowa wybuchnęła nakoniec gniewem.
— Nikczemny! Miałbyś odwagę powiedzieć mi może, że nie wiedziałeś o tem wszystkiem?!
— Ja, pani, bynajmniej nie mówię, że nie wiedziałem. Zechciej sobie jedynie przypomnieć, iż postępowanie moje od lat czterech, to jest od czasu gdy faktycznie przestałaś być moją żoną, było zawsze nietylko poprawne, ale i logiczne. Coś na parę miesięcy przed rozejściem się naszem, zapragnęłaś kształcić się w śpiewie u tego słynnego barytonisty!... Zgodziłem się na to, zwłaszcza że sam brać zacząłem lekcje tańca u pewnej baletnicy z Londynu.
Wkrótce straciłaś gust do śpiewu i zasmakowałaś w dyplomacji, której tajników uczyć cię zaczął sam osobisty sekretarz samego pana ministra. I przeciwko temu nic a nic nie miałem, zwłaszcza, że za ostatnie lekcje z własnej płaciłaś kieszeni. Teraz spostrzegam jednak, iż zaglądać zaczynasz i do mojej kasy, i że to, na początek, kosztowało mnie już siedemkroć sto tysięcy franków. Otóż na tem musi być już basta, moja pani. Albo niech pan dyplomata daje lekcje gratis, a ja będę tolerował, albo też niech mi jego noga więcej w mym domu nie postanie.
— Tego już zawiele, mój panie — zawołała młoda kobieta, szarpiąc na sobie koronki — przekraczasz wszelkie granice! I z jakiej dobrej racji mnie mówisz to wszystko, gdy — według twego zdania — cała wina ciążyć ma na panu Debray? Nie jest to zbyt ładne oskarżać mężczyznę, a kobietę zato napastować!
— Alboż ja znam pana Debraya — podchwycił Danglars — alboż go znać pragnę?... Czy szukam jego rad?... jego wskazówek chcę słuchać?... Nigdy nie grałem na giełdzie, to wszystko jest sprawą twoją, pani, nie moją.
— Ale od rad dawanych przez Debraya, gdy na nich korzystałeś — nie uchylałeś się bynajmniej, prawda?
— Ach te kobiety! Zdaje im się zawsze, iż są genjuszami zręczności, gdy im się uda mieć kilka romansów na boku, o których cały Paryż wie dobrze, a mąż, mimo to, nie żąda rozwodu. Może zresztą i są zupełnie ślepi mężowie, ja jednak od pierwszej chwili małżeństwa naszego, wiedziałem o każdym twym kroku, znałem każdą twą myśl...
A ty byłaś przekonaną, że mnie oszukujesz niespostrzeżenie i pyszniłaś się ze swej zręczności. Zaś rezultat tego wszystkiego był taki, że w tobie, cudzołożnicy, miałem żonę zawsze jak najsłodszą i najbardziej uległą, zaś twoi wszyscy kochankowie, od de Villeforta poczynając, a na Debrayu kończąc, drżeli na mój widok.
Byłem panem domu, a o to mi tylko chodziło. O twoją miłość i kobiecą cześć — nie dbałem nigdy.
Dopóki nazwisko de Villeforta nie zostało wymówione, baronowa dość zimno przyjmowała zarzuty, dopiero gdy je usłyszała, — zbladła śmiertelnie, powstała i z wyciągniętemi rękoma postąpiła w stronę męża, jakby chciała wydrzeć mu z piersi całą znaną mu tajemnicę.
— Pan de Villefort?... A on z jakiej racji w twej tyradzie się znalazł? Co to ma znaczyć?
— Znaczy to, moja pani, że pan Nargonne, twój pierwszy małżonek, nie będąc ani filozofem, ani bankierem, a przekonany, że nic nie poradzi na twe flirty z panem podprokuratorem królewskim, — umarł ze zgryzoty, albo może ze złości, że cię zastał w stanie błogosławionym, po dziesięciu miesiącach swej nieobecności.
Jestem może niedelikatny, mówiąc ci to. Ale ja tę moją szorstkość uważam za swą zaletę, ponieważ okazała się ona nader korzystna w mych handlowych interesach.
Wracając jednak do pana Narbonne, zastanowić się warto, dlaczego on się sam zabił, zamiast zabić kochanka? Otóż uczynił tak właśnie z przyczyny, iż nie posiadał majątku, któryby go przywiązywał do życia.
Ja go posiadam, więc się nie zabiłem, zaś nie pozbawiałem życia i twych kochanków również, ponieważ i twa miłość, i wierność — były mi najzupełniej obojętne.
Nie zabiję więc i Debraya. Niech tylko nie przyprawia mnie więcej o straty, a przedewszystkiem niech pokryje część przegranej, jaka z jego winy mi się zdarzyła. Inaczej byłby bankrutem, a jako taki — niech ucieka.
Pani Danglars słuchając tego wszystkiego była nawpół omdlała. Myślała o Villeforcie, o scenie obiadowej, o tym nawale nieszczęść, które od paru dni na jej dom spadać zaczęły i spokojne dotąd zacisze przeobraziły w widownię gorszących zajść.
Danglars nie spojrzał nawet na żonę, aczkolwiek starała się zemdleć, i wyszedł do swych apartamentów bez jednego słowa pożegnania.


ROZDZIAŁ XII.
MAŁŻEŃSKIE PROJEKTY.

Lucjan Debray dzień w dzień odwiedzał baronowę około godziny dwunastej przed południem, gdy jednak nazajutrz po scenie, opisanej w poprzednim rozdziale nie przybył, pani Danglars kazała zaprząc do powozu i sama wyjechała.
Danglars obserwował z poza firanek ten wyjazd i dał rozkaz, by dano mu natychmiast znać, gdy pani powróci. Minęła jednak godzina druga, a jeszcze nie wróciła. Wtedy sam wsiadł do powozu i kazał się wieźć do izby deputowanych, gdzie się zapisał na listę mających przemawiać przeciwko budżetowi.
Od godziny dwunastej do drugiej zaś bankier nie opuszczał swego gabinetu, sprawdzał olbrzymie księgi, liczył, robił notatki, przyjmował wreszcie rozlicznych interesantów, a pomiędzy innymi i majora Cavalcanti, który bardzo punktualnie przybył, aby podnieść swą sumę.
Gdy wyszedł z posiedzenia, po ostrzejszej niż zazwyczaj mowie przeciwko rządowi, Danglars przy wsiadaniu do powozu wydał polecenie zawiezienia się na pola Elizejskie Nr. 30.
Monte Christo był właśnie w domu, że jednak przyjmował kogoś u siebie, rozkazał poprosić Danglarsa, aby ten zechciał poczekać na niego w salonie.
W czasie tego oczekiwania drzwi się otworzyły i do salonu wszedł jakiś mężczyzna w księżym stroju, który znajdował się w domu hrabiego na stopie poufałej, ponieważ złożył ukłon gościowi i przeszedł do dalszych pokoi.
W chwilę potem te same drzwi, po przez które wyszedł ów ksiądz, ponownie się otworzyły i na ich progu stanął Monte Christo, z temi na ustach słowy:
— Zechciej wybaczyć mi, kochany baronie, me małe opóźnienie, lecz miałem jakiegoś interesanta, a następnie przywitać się musiałem z dobrym moim znajomym, księdzem Bussonim, który tylko co przybył do Paryża, a którego być może zauważyłeś, jak przechodził przed chwilą?
— Ale o cóż tu idzie? odpowiedział Danglars — to ja raczej winienem prosić o wybaczenie, że pozwoliłem sobie przybyć do hrabiego w nieodpowiedniej chwili.
— Owszem, kochany baronie, jestem ci bardzo rad, siadaj, bardzo cię proszę. Ale cóż ci to jest?... mój Boże! wyglądasz, jakbyś był nie w humorze? I powiem ci, baronie, szczerze, że mnie to przeraża, smutek finansisty bowiem jest jak kometa, zaś te wróżą przecież zawsze nieszczęście.
— Od pewnego czasu, zły los zdaje się mnie ścigać, istotnie, — odpowiedział Danglars.
— Cóż u Boga! Czyżbyś znowu w grze swojej chybił na giełdzie?
— To nie. Na pewien czas bowiem jestem już wyleczony. Złe wieści za to otrzymałem z Tryjestu.
— Czy być może?? Mówisz pan, zapewne, o bankructwie domu Jakóba Manfredi?
— O nim właśnie. A miałem u niego zgórą miljon do odbioru.
— Czy podobna! A to istotnie fatalność.
— Dodaj pan do tego niepowodzenie z pożyczką hiszpańską... Piękny koniec miesiąca!
— To pan istotnie tak dużo straciłeś na tych obligach hiszpańskich?
— Ni mniej ni więcej, tylko siedemkroć sto tysięcy!
— Że to pan, taki gracz wytrawny, dałeś się tak podejść!
— To wina mojej żony. Śniło jej się, że Don Carlos wkroczył do Hiszpanii.
— Czyż był to jednak sen tylko? Przecież nawet urzędowy „Monitor“ podał tę wiadomość fałszywą, jak się okazało następnie? I straciłeś pan, jak powiadasz, aż siedemkroć sto tysięcy franków? Tam do djabła! Dla fortuny trzeciorzędnej jest to cios bądź co bądź bardzo poważny.
— Jakto trzeciorzędnej? — zaoponował Danglars, upokorzony nieco podobną klasyfikacją.
— A tak — odpowiedział Monte Christo — ja bo dzielę wogóle majątki na trzy kategorie. Majątkiem pierwszego rzędu nazywam taki, który składa się z wartości niezniszczalnych, zupełnie pewnych, jak ziemia, kopalnie i obligacje państw wielkich, jak Anglja, Stany Zjednoczone, Francja... byleby te wszystkie wartości przewyższały sumę stu miljonów franków.
Majątkiem drugiego rzędu jest fortuna, na którą się składają fabryki lub posiadanie rent państw pierwszorzędnych na sumę pięćdziesięciu miljonów minimum.
Majątkiem zaś trzeciego rzędu nazywam kapitały przynoszące dochód ze spekulacji, a więc zależnie od wypadku, któremi pierwsza lepsza wiadomość telegraficzna zachwiać już jest zdolna. Otóż jeżeli fortuna taka, na ruchomych piaskach spekulacji oparta, a rozporządzająca kapitałem około piętnastu miljonów, dajmy na to, zacznie tracić miesięcznie około dwóch miljonów, no to po upływie pół roku znaleźć się może nad brzegiem przepaści. Otóż pan, panie baronie, zdaje się, że jesteś właśnie w takiem położeniu?...
— Trochę zadaleko pan zaszedłeś, — odpowiedział Danglars z żartobliwym pozornie uśmiechem, przy którym jednak twarz mu mocno zbladła. — Powiem panu przytem, że dosyć kiepski jest z ciebie, hrabio rachmistrz. Straciłem ja wprawdzie na hiszpańskich obligach i na bankructwie w Tryjeście coś około dwóch miljonów, z innych natomiast moich spekulacyj, trochę więcej szczęśliwszych, aniżeli tamte, do kas moich wpłynęły całe góry złota. Od bankructwa, wierzaj, jestem jeszcze bardzo daleki.
— Ale na tej drodze już jesteś, już na nią wkroczyłeś.
— O nie!... panie. Stoję teraz na gruncie bezwzględnie już pewnym i trzebaby bankructwa trzech państw największych, bym i ja wraz z niemi zbankrutował.
— Da to się widzieć.
— Albo też, gdyby w całej Europie nieurodzaj się zdarzył, lub wreszcie gdyby rozstąpiły się, jak za czasów Faraona, wszystkie morza, by pochłonąć następnie me okręty. Że jednak bardzo jest wątpliwe, by się to wszystko wydarzyć mogło, więc i ja stoję nieco lepiej, aniżeli na bezwzględnie pewnych nogach. Ale dosyć o tem. Zechciej mi pan powiedzieć teraz, co jabym mógł uczynić dla pana majora Cavalcanti?
— Dać mu pieniędzy gdy tylko zjawi się u pana z jakim przekazem.
— Już to zrobiłem, ponieważ był właśnie w takim interesie dziś rano u mnie, przyczem przedstawił przekaz wystawiony na pana, a opatrzony podpisem księdza Bussoni. Rozumie się, że poleciłem mu, wypłacić natychmiast żądane czterdzieści tysięcy franków. Ale to jeszcze nie wszystko. Pan major bowiem otworzył u mnie ponadto kredyt dla swego syna.
— A ile, jeżeli wolno zapytać, przeznaczył on temu młodzieńcowi?
— Pięć tysięcy miesięcznie.
— To znaczy — sześćdziesiąt tysięcy franków rocznie. Nie przypuszczałem — mówił dalej hrabia — by pan major Cavalcanti był aż tak wielkim skąpcem.
— Jeżeliby więc hrabia Andrzej zażądał wypadkiem więcej?...
— O, nie radziłbym dawać, ojciec bowiem gotów nie uznać tego długu. Nie znasz pan chyba tych miljonerów z tamtej strony Alp, to urodzeni harpagoni. Któż mu otworzył u pana kredyt?
— Dom Handlowy Fenzi, jeden z najsolidniejszych we Florencji.
— Nie mówię panu, byś miał stracić, radzę jednak zwracać najbaczniejszą uwagę na terminy weksli.
— Czyżbyś pan nie ufał temu panu Cavalcanti?
— Ja, kochany panie, na jego podpis dałbym bez chwili namysłu i dziesięć miljonów. Jego majątek należy do drugiego już rzędu, według mego systemu klasyfikacji, jaki ci przed chwilą, panie Danglars, wyłożyłem.
— A ja go brałem za zwyczajnego sobie majora i nic więcej. Rzecz szczególna, jaki on przytem niepozorny!
— Bardzo słuszne spostrzeżenie. Istotnie jego wygląd bardzo niewiele zapowiada. Ale wszyscy włosi prezentują się nieszczególnie.
— No, młody Cavalcanti ma już wygląd wcale dobry.
— Znów słuszność jest po pana stronie. Jest tylko nazbyt może bojaźliwy, lecz poza tem prezentuje się wcale przyzwoicie. Ale cóż? Znajdował się do tej chwili pod opieką bardzo surowego, jak mi mówiono, nauczyciela. Mój obiad w Auteuil był jego pierwszem wyjściem w świat.
— Wszyscy włoscy arystokraci zawierają związki małżeńskie pomiędzy sobą wyłącznie, podobno? — zapytał niedbale Danglars.
— Prawda, że jest to ich zwyczaj. Cavalcanti jednakże jest wielkim oryginałem i nic nie robi tak, jak inni. To też jestem prawie pewien, że po to wysłał syna do Francji, aby ten tutaj wyszukał sobie małżonkę.
— Tak pan sądzisz?
— Jestem tego pewien.
— A o jego majątku co pan słyszałeś istotnie konkretnego?
— Wiesz pan, że tak mówiąc zupełnie serjo, to faktycznie nie wiem nic. Tyle tylko, co o nim mówią. Zaś mówią, że ma mieć podobno miljony.
— No, a pana osobiste przekonanie?
— Według mego mniemania to i ród Cavalcantich, a ród to bardzo wielki, jak wiele innych, zakopał gdzieś w ziemi swe bogactwa, przyczem tajemnica skarbu jest wiadoma zawsze jednemu tylko człowiekowi, będącemu głową rodu.
Wie pan, iż w tem co pan mówi, musi być dużo prawdy, niejeden bogacz z za Alp przybyły rozporządza bowiem olbrzymiemi bogactwami, nie posiadając przytem jednej piędzi ziemi.
— A przynajmniej bardzo mało, ja naprzykład znam jeden tylko pałac Cavalcantich, w Lukka.
— A więc ma pałac — rzekł z uśmiechem zadowolenia Danglars — zawsze to coś znaczy.
— Tak jest. Choć sam nie mieszka w nim nawet, zadawalając się mniejszem mieszkaniem, gdy pałac zajmuje ministerstwo skarbu. Mówiłem, że stary jest sknerą.
— No, jak widzę, to nie jesteś zbyt wielkim jego przyjacielem?
— A skądże on miałby być moim przyjacielem? Pana majora widziałem coś trzy razy w życiu i wszystko, co wiem o nim, pochodzi od księdza Bussoni, lub od niego samego. On sam mówił mi naprzykład o swych zamiarach, jakie ma względem swego syna, przyczem dał mi do zrozumienia, iż widząc swój olbrzymi majątek leżący martwo we Włoszech, chciałby znaleźć jakiś sposób umieszczenia go w Anglji lub we Francji, by mógł dawać odpowiedni dochód. Weź pan jednak pod uwagę, iż aczkolwiek wielce ufam księdzu Bussoniemu, sam jednak nie ręczę za nic, absolutnie.
— Nic to nie szkodzi. W każdym razie jednak bardzo panu dziekuję za przesłanie mi takiego klijenta. Aha, jeszcze jedno, powiedz mi, hrabio, czy ci arystokraci włoscy, żeniąc synów, wyposażają ich odpowiednio?
— Zależy to od okoliczności. Znałem pewnego księcia, magnata z Toskanji, który dał synowi sto franków miesięcznie wszystkiego i tylko dlatego, że ten się ożenił wbrew jego woli. Przypuśćmy jednak, że Andrzej się ożeni zgodnie z widokami ojca, wtedy dostałby zapewne miljon, dwa... może nawet trzy miljony. Gdyby jego przyszłą żoną miała być córka bankiera naprzykład, wtedy ojciec, kto wie? — możeby chciał wziąć udział w interesach teścia swego syna? Gdyby jednak synowa była nie po jego myśli, wtedy — żegnajcie nadzieje!... Stary Cavalcanti schowałby klucz od swej kasy, i pan Andrzej żyćby musiał jak syn jakiejś mieszczańskiej rodziny, z gry w karty lub kości.
— W takim razie jegomość ten marzy może o jakiejś księżniczce krwi, peruwiańskiej choćby, i roją mu się korony Eldorada, i tym podobne?...
— Wprost przeciwnie, wszyscy ci wielcy panowie z poza tamtej strony gór żenią się zazwyczaj z bardzo zwykłemi śmiertelniczkami. Ale czybyś ty, kochany panie Danglars, miał zamiar podjąć się wyswatania młodego Cavalcantiego, że mi tyle w tym względzie zadajesz pytań?
— Niezłaby to była, myślę, spekulacja — ożenić podobnego magnata. A ja, jak pan wiesz, jestem spekulantem.
— Nie przypuszczam jednak, ażebyś pan zamierzał ożenić go z panną Danglars?... Nie chciałbyś tego przecież, aby Albert miał zamordować Bogu ducha winnego Andrzeja?
— Wicehrabia de Morcef bardzo mało dba o to, jak mi się wydaje — odpowiedział Danglars, wzruszając ramionami.
— Przecież jest on narzeczonym pańskiej córki?
— No... zaraz narzeczonym! Rozmawialiśmy parokrotnie o związku naszych dzieci z hrabią Morcefem... pani hrabina de Morcef wszelako i młody Albert...
— Czy nie chcesz pan powiedzieć czasem, że nie jest to partja, tak bardzo znów zazdrości godna?
— Już to niewątpliwie panna Danglars jest warta pana Morcefa.
— Baronówna Danglars będzie miała piękny posag?
— Nie idzie tu tylko o posag. Za pozwoleniem jednak pańskiem, czy mógłbym cię, hrabio, o jednę rzecz zapytać? Mianowicie, dlaczego nie zaprosiłeś pan do siebie na ów sławny obiad i hrabiostwa de Morcef?
— Owszem, prosiłem, ale mi odmówili, z powodu wyjazdu do Dieppe, gdyż pani de Morcef lekarz zalecił powietrze morskie.
— A tak, tak — rzekł Danglars z uśmiechem — morskie powietrze powinnoby jej pomóc.
— A to czemu?...
— Ponieważ w młodości niem tylko oddychała.
Monte Christo puścił mimo uszu tę uwagę, jakby jej nie słyszał.
— Jeżeli wicehrabia nie jest tak bogatym, jak baronówna Danglars — rozpoczął na dawny temat — nie można odmówić natomiast tego, iż z pięknej pochodzi rodziny?
— Nie ujmuję nic godności Morcefów, lecz i ja najzupełniej jestem zadowolony z mego nazwiska — odpowiedział Danglars.
— Zapewne, nazwisko pańskie, jednakże, nie jest tak znane i popularne jak nazwisko hrabiów Morcef; ozdobione jest ono przytem tytułem hrabiowskim, co zdaje się być dowodem jego starożytności. Bądź co bądź szlachta od pięciu wieków jest więcej warta, aniżeli patrycjusz od lat dwudziestu.
— I dlatego właśnie — podjął Danglars z szyderczym uśmiechem — wolę pana Andrzeja Cavalcanti od pana Alberta de Morcef.
— Czyżby Morcefowie ustępowali pod tym względem Cavalcantim?
— Wybacz, hrabio, muszę ci jednak powiedzieć, iż na francuskiej heraldyce znasz się najwidoczniej bardzo mało.
— Jestem tem bardzo zmartwiony.
— No, drobnostka. Dowiedz się jednak, iż barwa mego nawet, baronowskiego herbu, jest trwalsza aniżeli Morcefów.
— A to jakim sposobem?
— Ponieważ, aczkolwiek ja pierwszy z rodu posiadam tytuł barona, nazwisko Danglars należy mi się od wieków. Tymczasem z Morcefami jest zupełnie inaczej. Ojciec wicehrabiego Morcefa nie nazywał się bynajmniej w swej młodości Morcefem.
— Czy podobna?
— Posłuchaj, hrabio, tylko. Gdy byłem sobie, przed laty, małym komisantem, Morcef był wtedy rybakiem i nazywał się bardzo krótko Fernandem Mondego.
— Jesteś pan zupełnie pewien tego, co mówisz?
— Cóż u Boga!... Nakupowałem się dosyć ryb u niego i stąd znajomość.
— Dlaczegóż więc dajesz swą córkę jego synowi?
— Ponieważ Fernand i Danglars to dwaj dorobkiewicze, obaj uszlachceni i wzbogaceni i z tego powodu jeden najzupełniej wart drugiego, oprócz niektórych rzeczy, jakie o nim opowiadają, gdy o mnie powiedzieć się nie odważą.
— Cóż to znów takiego?
— E... nic!
— Domyślam się już, wzmianka pańska przypomniała mi bowiem pewien wypadek, jaki miał miejsce w Grecji, a który łączono z nazwiskiem Mondego.
— A więc pan słyszał o tem! Sprawa Ali-Paszy. Okryta jest ona mgłą tajemnicy i przyznam się panu, że dałbym wiele, gdybym mógł ją poznać.
— Nie byłoby to zbyt trudne dla pana, panie baronie. Musisz mieć przecież korespondentów na całym świecie, a więc i w Grecji, naprzykład w Janinie?
— Naturalnie.
— A więc, gdybyś chciał, mógłbyś napisać do swego korespondenta z zapytaniem, jaką odgrywał rolę francuz, imieniem Fernand, w katastrofie Alego Teleben?
— Prawda! Że też mi na myśl nie przyszło! — rzekł Danglars, zrywając się żywo z krzesła — dziś jeszcze napiszę.
— A gdybyś otrzymał zbyt jaskrawe dowody winy...
— Udzielę ich panu.
— Byłbym bardzo za nie panu wdzięczny.
Podniecony Danglars pożegnał się szybko, wskoczył do powozu i dał rozkaz jazdy kłusem.



ROZDZIAŁ XIII.
GABINET PODPROKURATORA KRÓLEWSKIEGO.

Zostawmy na chwilę w spokoju naszego bankiera i pospieszmy towarzyszyć pani Danglars w jej rannej wycieczce.
Powiedzieliśmy już, iż o godzinie wpół do pierwszej zażądała ona koni, a następnie wyjechała, dając rozkaz jechania w stronę St. Germain. W pobliżu Nowego Mostu wysiadła i udała się pieszo w boczną uliczkę.
Miała na sobie ubiór bardzo skromny, jak przystało na kobietę z dobrym smakiem, która wybrała się na ranną przechadzkę. Po przejściu paruset kroków wzięła fiakra i rozkazała się zawieźć na ulicę Harlay.
Gdy się znalazła w zamkniętym powozie, dobyła natychmiast z woreczka gęstą woalkę i osłoniła sobie nią szczelnie całą twarz, wiążąc silnie końce woala z tyłu słomkowego kapelusza, a następnie z uciechą przekonała się, patrząc w lusterko, iż jest do niepoznania, ponieważ pod gęstą czernią woalu nie sposób było rozpoznać rysów, widać było jedynie białą cerę i błyszczącą źrenicę oka.
Gdy dorożka stanęła na miejscu, pani Danglars szybko uregulowała należność, a następnie z nadzwyczajną lekkością przebiegła schody i weszła do sali Straconych Stąpań.
Rankami w sądach bywa zazwyczaj bardzo dużo interesantów, to też pani Danglars przemknęła się przez salę niepostrzeżenie i dotarła do przedpokoju prokuratora królewskiego. Gdy się tam znalazła, nie potrzebowała nawet wymieniać swego nazwiska, gdyż natychmiast podszedł do niej jeden z urzędników z zapytaniem, czy jest tą osobą, której pan prokurator przyobiecał dać posłuchanie, a gdy dała odpowiedź potwierdzającą, wprowadził ją bez zwłoki bocznym korytarzem do gabinetu prokuratorskiego.
De Villefort siedział przy biurku, tyłem odwrócony do drzwi. Usłyszawszy, że ktoś wszedł do pokoju, odwrócił się żywo, wstał i zamknął drzwi na zasuwkę, następnie opuścił zasłony u okien i dopiero po przekonaniu się, że nikt ich ani słyszeć, ani widzieć nie może, zwrócił się do przybyłej ze słowy:
— Dziękuję pani bardzo za jej słowność.
Następnie podsunął krzesło, a gdy pani Danglars usiadła, rozpoczął rozmowę wyrazami:
— Bardzo już dawno nie miałem szczęścia rozmawiać z panią sam na sam, to też przykro mi bardzo, że spotykamy się w tak smutnych okolicznościach.
— Niemniej, jak pan widzisz, przybyłam na pierwsze twe, panie, wezwanie, aczkolwiek rozmowa ta z pewnością przykrzejszą będzie dla mnie, aniżeli dla ciebie.
De Villefort uśmiechnął się gorzko.
— Pojmujesz pan zapewne moje zdenerwowanie — ciągnęła dalej pani Danglars — zechciej mnie więc oszczędzać, proszę. Iluż to winnych w tym pokoju drżało i okrywało się wstydem, a teraz ja, również drżąca i wstydem okryta, na tem samem siedzę krześle! Zlituj się więc pan nade mną i cieplejszem słowem wzmocnij, bym nie widziała w sobie kobiety występnej, a w panu groźnego sędziego.
De Villefort westchnął głęboko.
— I ja, pani, mam przekonanie, że miejsce moje jest nie w fotelu sędziego, lecz na ławie oskarżonych.
— Jakto, pan?!... ze zdziwieniem rzekła baronowa.
— Tak jest, ja.
— Zdaje mi się, że położenie swe w nazbyt czarnych widzisz kolorach — rzekła pani Danglars, a w jej pięknych oczach rozbłysło przelotne światełko.
— Na dnie każdej namiętności spotyka się zawsze męczarnie i dlatego to Ewangelja, to niewyczerpane źródło pociechy dla nieszczęśliwych, daje nam cudowny przykład córki rybackiej i żony wiarołomnej. Przyznam się panu, że ilekroć przypomnę sobie minione rozkosze młodości mojej, tak już ode mnie oddalonej, zdaje mi się zawsze, że mi je Bóg wybaczy, bo już cierpieniami aż nadto je okupiłam. Tak mówię ja, kobieta. Lecz pan jesteś mężczyzną, którego świat zawsze przecież uniewinnia, a młodość burzliwie spędzona nawet podnosi w wielu oczach, czegóż się więc obawiać możesz, jakie robić sobie wyrzuty?
— Znasz mnie pani dobrze — odpowiedział de Villefort — obłudnikiem nie jestem, a przynajmniej nie udaję nigdy takiego bez potrzeby. Jeżeli zaś me czoło wygląda posępnie, to dlatego, że je kirem przyoblekło bardzo wiele nieszczęść, jeżeli serce skamieniało, to dlatego jedynie, by było zdolne wytrzymać dalsze ciosy. I ja nie byłem takim, jak jestem, w dniach młodości mojej, w dniu mych zaręczyn, gdy siedziałem przy boku mej pierwszej narzeczonej, nad brzegiem południowego morza, w Marsylji.
Od tego czasu jednak zmieniło się bardzo wiele w mojej duszy. A świadomość złych czynów popełnionych tkwi w sercu i umyśle jak rana, zatrutą dana strzałą. I wyrzucamy sobie: dlaczego postąpiliśmy tak właśnie, gdy można było inaczej: dostojniej, uczciwiej, lepiej?... Tak cierpią umysły męskie. Wy, panie, przeciwnie. Bardzo rzadko doznajecie wyrzutów sumienia. Być może dlatego, iż bardzo rzadko działacie według własnej woli; wszystkie postępki wasze nieomal zawsze są wam narzucone, przez wolę silniejszą, męską: błędy więc wasze są prawie zawsze wynikiem występku innych.
— Czy tak jest, jednak, czy inaczej, to błąd, który ja popełniłam, był błędem moim własnym i poniosłam za niego wczoraj karę bardzo ciężką.
— Biedna ty jesteś, biedna — rzekł de Villefort, ściskając silnie dłoń swej byłej przyjaciółki — kara, jaka cię spotkała, była ciężka, jednakże...
— Co?
— Jednakże muszę ci, pani, powiedzieć: zbierz wszystką swą odwagę, całą moc duszy, bo do tej chwili nie znasz jeszcze sprawy tej w całości.
— Boże wielki!... zawołała pani Danglars z przerażeniem — cóżby jeszcze być mogło?
— W sprawie tej pani widzisz tylko przeszłość, przeszłość mroczną i posępną, gdy tymczasem może mieć ona przyszłość... przyszłość jeszcze bardziej ponurą, okropną, krwawą nawet.
Baronowa, znając zimną krew de Villeforta, przeraziła się tem jego uniesieniem tak dalece, że mimowoli otworzyła usta do krzyku, głos jednak zamarł jej w piersiach.
— Jakim sposobem ta przeszłość zmartwychwstała? — zawołał de Villefort — jakim sposobem z głębi grobu wyszła na świat? — pojąć nie mogę.
— Prosty wypadek, niestety, to sprawił — powiedziała Herminja.
— Wypadek?... o nie! W takich razach niema wypadków.
— A czyż nie był to wypadek, że hrabia Monte Christo nabył ten sam dom właśnie? Czyż nie wypadek sprawił, że kopać kazał w ogrodzie?... by na powierzchnię ziemi wydobyć szczątki mojej biednej dzieciny?
— Otóż jestem zmuszony powiedzieć pani, że hrabia Monte Christo nie mógł znaleźć przy kopaniu ani skrzynki okutej, ani też szkieletu nowonarodzonego dziecka, ponieważ pod temi drzewami, w ogrodzie tym, nie było ich wcale. I to jest właśnie najokropniejsze.
— Nie było ich wcale? — powtórzyła pani Danglars, wlepiając osłupiały wzrok w twarz prokuratora królewskiego, w spojrzeniu którego malował się najokropniejszy przestrach. — Nie było wcale?... powtórzyła raz jeszcze.
— Nie — potwierdził de Villefort, opuszczając czoło na ręce skrzyżowane, na stole leżące — nie było ich tam, nie było!...
— Czyż nie w tem miejscu pochowałeś nasze dziecię? Tak przecież mówiłeś... Dlaczegóż mnie oszukiwałeś?... W jakim celu?... powiedz pan!
— Owszem pochowałem je tam, w ogrodzie i w miejscu, o którem ci mówiłem. Posłuchaj jednak, pani, dalej, posłuchaj, a użalisz się nade mną niewątpliwie.
— Ach, mój Boże!... jakżeż okropnie pan mnie dręczysz i przerażasz. Mów pan jednak, słucham.
— Pamiętasz może, jak się skończyła ta noc okropna, kiedyś na łóżku leżała nieomal konająca, w tym adamaszkowym pokoju, a ja — niemniej drżący i skołatany, oczekiwałem chwili twego rozwiązania. Dzieciątko przyszło nakoniec na świat... lecz oddano mi je w ręce bez oddechu, martwe, jak się zdawało.
Pani Danglars porwała się z krzesła, jakby prądem elektrycznym rażona.
— Myśleliśmy, że nieżywe — powtórzył de Villefort — włożyłem więc ciałko do skrzynki, poszedłem do ogrodu, wykopałem dół i pospiesznie pogrzebałem. Zaledwie zdążyłem zasypać skrzynkę ziemią, w pierś mą ugodził nóż Korsykanina, który kiedyś zaprzysiągł mi zemstę. Uczułem straszliwy ból, chciałem krzyknąć, lecz w tej chwili straciłem przytomność i padłem na ziemię. Nigdy nie zapomnę, jak ogromny dowód wielkiego serca dałaś wtedy, gdy sama konająca nieomal, wyszłaś niemniej do ogrodu, by mnie szukać, a potem ratować. Dzięki twym staraniom jedynie, wróciłem do życia wtedy.
— Po paru dniach wróciłaś do domu swego, ja zaś jako powód rany, podałem pojedynek.
Długo jednak chorowałem, coś cztery miesiące. Kazano mi dla wzmocnienia sił wyjechać następnie na południe, gdzie przebyłem rok cały nieomal. Gdy powróciłem nakoniec do Paryża, dowiedziałem się na wstępie, że owdowiałaś, a potem wyszłaś za pana Danglarsa.
Myśl o mogiłce naszego dziecka nie dawała mi jednak spokoju. Pewnej nocy udałem się do pałacyku w Auteuil, który pozostawał bez zmiany własnością mego teścia, a następnie poszedłem do ogrodu i zacząłem kopać. Była późna jesień. Przez lato trawa bujnie się rozrosła, a jesienią nikt jej nie zbierał. Kopanie szło mi z trudnością, wykopałem jednak dół dość głęboki, a jednak skrzynki dokopać się nie zdołałem. A jednak napewno w tem samem kopałem miejscu, przypomniałem sobie bowiem, iż właśnie w tejże chwili, gdym wtedy dół, po ułożeniu trumienki, zaczął zasypywać, dosięgło mnie uderzenie sztyletu, otóż po ciosie otrzymanym upadłem nie na ziemię, co dobrze pamiętam, a i ty to zapamiętałaś może, lecz na ławeczkę, sztucznie ze złomów skał uczynioną. Obejrzałem się tedy, — ławeczka znajdowała się tuż poza mną. Kopałem więc dobrze. A jednak skrzynki nie było...
— Skrzynki nie było!... powtórzyła jak echo pani Danglars, przytłoczona wzruszeniem.
— Nie myśl, pani, bym poprzestał na tej jednej nieudałej próbie — ciągnął dalej opowiadanie de Villefort — wielokrotnie powracałem nocą do ogrodu i przekopałem go cały miejsce przy miejscu, i skrzynki nie znalazłem nigdzie.
Zacząłem rozmyślać i doszedłem do przekonania, że Korsykanin po dokonaniu zabójstwa — jak mniemał, odkopał skrzynkę i zabrał ją ze sobą. Na co by jednak człowiek miał zabierać ze sobą trupa?
— By mieć jakiś dowód — zrobiła uwagę Herminja.
— O nie, pani! To przypuszczenie jest zgoła bezpodstawne. Lecz nasuwało się przypuszczenie drugie, bardziej logiczne, nieomal pewne nawet: dziecko żyło i dlatego zbrodniarz zabrał je ze sobą.
Pani Danglars krzyknęła okropnym głosem i chwytając dłonie de Villeforta, zawołała:
— Moje dziecko żyło! I ty żywą dziecinę pogrzebałeś, nie przekonawszy się uprzednio, że jest martwe?! Ach!
— Czyż mogę wiedzieć?... Czyż ja wiem cośkolwiek?! — odpowiedział de Villefort wpatrując się przytem w baronową takim wzrokiem, iż zdawało się, iż lada chwila opuści go rozum i wpadnie w obłęd lub w szaleństwo.
— O moje dziecię! — zawołała baronowa, padając na krzesło i chustką tłumiąc szlochania.
Villefort tymczasem wrócił do przytomności; a gdy się to stało, zrozumiał natychmiast grozę położenia, postanowił przeto, dla odwrócenia burzy macierzyńskiej, nad jego głową się zbierającej, przejąć zbolałą matkę tą samą trwogą, jakiej sam doznawał.
— Czy pani jesteś zdolna pojąć — rzekł, powstając z krzesła i zbliżając się do baronowej, aby słów jego ciszej wymawianych nie mógł dosłyszeć nikt, prócz jednej baronowej, — że jeżeli tak się stało istotnie, to jesteśmy zgubieni oboje, i tak jest prawdopodobnie, to dziecię żyje i ktoś zna tajemnicę jego urodzenia. Że zaś Monte Christo mówił przy nas o wykopaniu dziecka, co było kłamstwem, a co za tem idzie, — strzałą, skierowaną w naszą stronę, on jest panem tej naszej wspólnej tajemnicy i los nasz trzyma w swej ręce.
— O Boże! Boże miłościwy!
De Villefort na te wykrzykniki odpowiedział rumieńcem tylko.
— Ale to dziecię, to dziecię!? — powtórzyła matka, powracająca ciągle do jednej i tej samej myśli.
— Ileż razy i ja go szukałem! — odpowiedział de Villefort, załamując ręce — ileż razy przywoływałem je, w czasie długich bezsennych nocy, ileż razy zapragnąłem posiadać bogactwa królewskie, aby mieć możność zakupienia miljona tajemnic, od miljona ludzi i wśród nich odnaleźć własną. Aż nakoniec po długich namysłach doszedłem do przekonania, że korsykanin, tak bardzo od swojej ojczyzny daleki, mógł zrobić z dzieckiem dwie jedynie rzeczy. Albo je utopić...
— Niepodobieństwo! — krzyknęła pani Danglars — przez zemstę zabić można człowieka, ale z zimną krwią rzucić do rzeki dziecko maleńkie — nie sposób.
— Albo je oddał do domu podrzutków — dokończył prokurator.
— Tak, tak się stało, jestem tego pewna.
— Pospieszyłem więc natychmiast do szpitala i dowiedziałem się, że tej samej nocy, dn. 20 września dziecię jedno było istotnie wrzucone do koła; owinięte było ono w połowę cienkiej serwety płóciennej rozdartej rozmyślnie; na pozostałej połowie widniała połowa herbu i litera „H“ pod połową korony baronowskiej.
— A więc dziecię moje żyje! Bo to moja bielizna. Tak właśnie była wszystka znaczona, pan Nargonne był bowiem baronem, a ja mam przecież na imię Herminja. Dzięki ci Boże, że chociaż dziecię moje nie umarło! Gdzież ono jest? Gdzie jest dziecię moje?
— Alboż ja wiem? — odpowiedział de Villefort z rozpaczą w głosie. — Czyż pani sądzisz, że gdybym wiedział, narażałbym cię na tyle nerwowych wstrząśnień i przeprowadzał przez wszystkie stopnie uczuć, od niepokoju, bólu, trwogi, aż do radości?... jak dramaturg, lub romansopisarz? Nie, niestety. Jakaś kobieta w sześć miesięcy potem zgłosiła się z drugą połową serwety i zażądała, by jej wydano dziecię, co uczyniono.
— Trzeba było się dowiedzieć, czegokolwiek o tej kobiecie, odnaleźć ją.
— Mniemasz pani, że nie starałem się o to? Znam się doskonale na śledztwach i, upewniam cię, użyłem wszelkich środków, jakimi rozporządza policja i nic nie odkryto. Nie zniechęciłem się tem wszelako, przez cały długi szereg lat badałem, szukałem, śledziłem... wszystko napróżno. Teraz podwoję jeszcze usiłowania i prowadzić je będę, zaręczam ci, że wytrwale, bo obecnie już nie samo sumienie, ale jeszcze i bojaźń dodawać mi będzie bodźca.
— Nie zdaje mi się jednak, by hrabia Monte Christo miał istotnie coś wiedzieć. Z jakiej racji miałby nas prześladować?
— O pani, wierzaj, że złość ludzka jest bezkresna, przewyższa ona z pewnością dobroć Boga. Czyś pani spoglądała w oczy tego człowieka, gdy nam to wszystko opowiadał?
— Nie. Niezwykły to, ale przedewszystkiem bardzo dziwny człowiek. Moją uwagę zwróciło jedno tylko, to mianowicie, iż w czasie tej całej wspaniałej uczty, jaką dla nas przygotował, sam nic nie jadł, zadawalając się małymi łykami wody jedynie.
— Tak, to prawda i ja to spostrzegłem. Gdybym wiedział wówczas tyle, ile wiem teraz, nichym nie wziął do ust, w przekonaniu, że pragnie nas otruć.
— A jednak byłbyś się pan mylił, jak się okazuje.
Niewątpliwie... a jednak, niech mi pani wierzy, że ten człowiek ma jakieś względem nas zamiary. I dlatego to właśnie chciałem się z panią rozmówić, bo pragnąłbym uzbroić panią przeciwko całemu światu, a zwłaszcza przeciwko niemu. Powiedz mi, pani — zapytał prokurator, wpatrując się w baronową mocniej i głębiej niż zazwyczaj — czyś nigdy, nikomu, nic nie mówiła o naszym związku?
— Nigdy i nic nikomu!
— Pani rozumie mnie, że jeżeli zapytuję: nikomu, to znaczy — proszę wybaczyć mi tę moją natarczywość — nikomu, absolutnie nikomu na świecie?
— O... rozumiem pana doskonale — odpowiedziała baronowa, rumieniąc się silnie — i przysięgam, że nie mówiłam nikomu, nikomu absolutnie.
— Czy nie mówisz pani czasami przez sen?
— Śpię zawsze spokojnie jak dziecię, czy już zapomniałeś?
Silny rumieniec wystąpił przy tych słowach na twarz baronowej, zaś bladość na twarz Villeforta.
— Prawda — rzekł tak cicho, że ledwo go było można dosłyszeć.
— A więc? — rzuciła pytanie baronowa.
— Wiem już, co mi czynić należy — odpowiedział de Villefort — od dziś za tydzień najdalej wiedzieć będę, co to za jeden jest ten pan de Monte Christo, skąd pochodzi, jakie ma zamiary i dlaczego w obecności naszej mówił o dziecku, które rzekomo miało być zakopane w jego ogrodzie?
Prokurator królewski wypowiedział słowa te takim tonem, że nawet hrabiego przejęłyby dreszczem, gdyby je był słyszał.
Potem uścisnął rękę, której baronowa ucałować mu nie pozwoliła, i z szacunkiem odprowadził ją aż na korytarz.
Pani Danglars po wyjściu z pałacu sprawiedliwości wsiadła do innego fiakra, który ją zawiózł do miejsca, gdzie jej własny powóz na nią oczekiwał.



ROZDZIAŁ XIV.
BAL LETNI.

Tegoż samego dnia i o tej samej nieomal godzinie, w której pani Danglars miała naradę w gabinecie prokuratora królewskiego, powóz podróżny zajechał na ulicę Helder i stanął na dziedzińcu domu Nr. 27.
Po chwili, drzwiczki się otworzyły i z powozu wysiadła pani de Morcef, wsparta na ramieniu syna.
Albert, po zaprowadzeniu matki do jej apartamentów, udał się do siebie, gdzie się przebrał, a następnie pojechał na pola Elizejskie do hrabiego Monte Christo, który go przyjął z nader życzliwym uśmiechem, lecz nic ponadto.
Rzecz dziwna, że nikt kroku dalej posunąć się nie mógł w zażyłości z hrabią. Jeżeli ktoś chciał przebojem iść dalej i przekroczyć określoną granicę, trafiał nieodmiennie na chłód, jakby na skałę nieprzebytą.
Morcef, który z otwartemi rękoma biegł nieomal, żeby go jak najprędzej powitać, dojrzawszy chłodny uśmiech i wyszukaną grzeczność, z jakiemi go przyjęto, opuścił ręce i ledwo ośmielił się podać jednę, co już było zadość uczynieniem zwyczajowi tylko, który domaga się na powitanie podania ręki właśnie, a nie uścisku.
Monte Christo podał również rękę gościowi, przyczem podaną rękę uścisnął nawet, nie był to wszelako uścisk przyjacielski, lecz taki, jaki się daje pierwszemu lepszemu interesantowi, zwyczajowy.
— Otóż już mnie pan ma znów u siebie, bo już przyjechałem!
— Jakże się pan miewa?
— Przyjechałem przed godziną.
— Z Dieppe?
— Treport.
— A prawda.
— I odrazu po wyjściu z domu jestem u pana.
— To bardzo grzecznie z pańskiej strony — odpowiedział Monte Christo tonem tak ugrzecznionym a chłodnym, iż zdanie wypowiedziane równało się zupełnie okresowi: „cóż mnie to obchodzi“.
— Cóż tu u pana słychać?
— O wiadomości pan zapytujesz?... Mnie, cudzoziemca?
— Nie udawaj, hrabio, niewiniątka; gdy zapytuję cię, hrabio, o wiadomości, to znaczy, czyś czasem nie zrobił czego dla mnie?
— Czyżbyś mi dał, wicehrabio, jakieś polecenie? — odpowiedział Monte Christo, udając zaniepokojenie.
— No, no!... i bez polecenia można było coś nie coś zdziałać dla mnie.
— A więc powiem panu, że pan Danglars był u mnie na obiedzie.
— O tem, że będzie, wiedziałem już przed wyjazdem, bo właśnie dla uniknięcia konieczności spotkania się z nim opuściliśmy przecież Paryż!
— Lecz o tem pan nie wiesz, że na obiedzie tym był również pan major Cavalcanti wraz ze swym synem, Andrzejem, młodzieńcem bardzo dorodnym.
— A!... ten książę włoski, o którym, zdaje się, że mi pan już wspominał?
— Nie należy przesadzać, panowie ci używają tytułu hrabiowskiego jedynie.
— Powiadasz pan: „używają“, czyżby to znaczyć miało, że nie mają do niego prawa?
— A skądże ja mogę o tem wiedzieć? A zresztą: oni tego tytułu używają i wszyscy tak ich tytułują, czyż to więc nie na jedno wychodzi, jakby go mieli rzeczywiście?
— Dziwny z pana zaprawdę człowiek. Mniejsza o to zresztą. Cóż tedy?
— Ano nic. Pan Danglars tylko bardzo dużo i z ogromnem ożywieniem rozmawiał z panem Cavalcantim, ojcem. O tobie — jednem nie wspomniano słowem.
— Co dowodzi, że wiele o mnie myślano, a to mnie do prawdziwej doprowadza rozpaczy.
— O cóż panu idzie? Panny Danglars nie było przecież w gronie mych gości... Lecz prawda, panienka ta mogła przecież w domu myśleć o panu?
— O to jestem spokojny, bo jeżeli nawet myślała, to w ten sposób, jak ja myślę o niej.
— Szczególna sympatja! Więc nienawidzicie się oboje?
— Bynajmniej. Ja w każdym razie nie żywię dla niej napewno podobnego uczucia. Więcej nawet powiem — mam wrażenie, iż jest ona materjałem na kochankę najbardziej rozkoszną, czarującą... tylko nie na żonę. Kochankę, widzisz hrabio, można porzucić, gdy z żoną o wiele trudniejsza jest sprawa. Panna Danglars nie wydaje mi się, by była kobietą pewną, którejby można było śmiało powierzyć swój honor.
— Wymagający jesteś nieco, mój wicehrabio.
— Być może. Być może, iż myślę o niepodobieństwie, pragnąc znaleźć sobie taką żonę, jaką mój ojciec znalazł dla siebie.
Monte Christo, gdy słowa te usłyszał, zbladł silnie, a sprężyny pistoletów, które w chwili tej właśnie oglądał, odskoczyły nagle.
— Ojciec pański był więc w swem małżeństwie tak bardzo szczęśliwy? — zapytał zcicha.
— Matka moja, hrabio, jest zaprawdę kobietą wyjątkową. Dotąd jeszcze piękna i pełna najwyższych zalet umysłowych. Wracam z Treport. Dla każdego innego syna towarzystwo matki byłoby ciężarem, a co najwyżej familijną przyjemnością, wypełnieniem obowiązku, gdy ja spędziłem z nią tych kilka dni tak miło, swobodnie, poetycznie... jak gdybym przeżył chwile te w towarzystwie królowej Mab, czy Tytanji!
Mając taki ideał na oczach, czyż mogę myśleć o zaślubieniu... panny Danglars? Czy teraz pojmujesz, hrabio, dlaczego podskoczyłbym z radości, gdyby tak panna Eugenja pewnego pięknego poranku zrobiła jak najsłuszniejszą, przyznać to należy, uwagę, że ja, w porównaniu z nią, nazbyt lotnym jestem atomem i że mam w swym majątku tyle zaledwie tysięcy, ile ona ma miljonów?
Monte Christo uśmiechnął się.
— Długo nad wszystkiem rozmyślałem — ciągnął dalej Albert — Franciszek przepada ze ekscentrycznościami, chciałem więc, by się zakochał w pannie Danglars, napisałem do niego w tym sensie aż cztery jak najbardziej płomienne i ogniste listy — i wszystko napróżno, odpowiedział mi bowiem, że jest wprawdzie oryginałem, dziwactw swoich jednakże nie posuwa aż tak daleko, by cofał raz już dane słowo.
— To mi prawdziwa przyjaźń, odstępować komu innemu żonę, której sami nie chcemy, chyba na kochankę!
— A Franciszek przyjeżdża właśnie, co zresztą dla pana jest wiadomością najzupełniej obojętną, ponieważ obdarzałeś go, hrabio, zawsze nie nazbyt znów wielką sympatją.
— Ja?... cóż znowu! na jakich danych urobiłeś sobie, wicehrabio, podobny pogląd? Ja swą sympatją obdarzam wszystkich, wszystkich lubię.
— Czy i ja także jestem na tej wielkiej liście lubianych umieszczony? Dziękuję!
— Nie mieszajmy rzeczy różnych. Otóż ja kocham ewangielicznie, jak to Bóg nakazuje, absolutnie wszystkich, poza tem nienawidzę... paru zaledwie osób. Wracając jednak do pana Franciszka d‘Epinay... kiedyż on przyjeżdża?
— Niezadługo. To wpływy pana de Villeforta jego powrót, jak mi się zdaje, tak bardzo przyspieszyły. Panu prokuratorowi królewskiemu bardzo pilno bowiem wydać swą córkę za mąż, zupełnie tak samo jak pan Danglars, który również chciałby gwałtem pozbyć się swej panny Eugenji z domu.
— Pan d‘Epinay jest najzupełniej do pana niepodobny, ten gotów jest z poddaniem przyjąć swój los!
— Tak. I oto do tego stopnia, że już zaczął myśleć o białym krawacie. Poza tem ma on dla Villefortów poważanie. Pan prokurator królewski uchodził zawsze za człowieka surowego, ale i sprawiedliwego.
— Chwała Bogu — rzekł Monte Christo — jest więc przynajmniej choć jeden człowiek na tym świecie, którym pan nie pomiatasz, jak tym biednym Danglarsem.
— Może to stąd pochodzi, że nie jestem zmuszony do żenienia się z jego córką?
— A, mój drogi panie!... zdaje mi się, że jesteś nieco złośliwy! A najzupełniej niepotrzebnie tak bezustannie się pan miotasz przeciwko temu swemu związkowi z panną Danglars. Pozwól tylko czasowi, by pracował dla ciebie, a kto wie, czy pan pierwszy będziesz miał chęć cofnięcia danego słowa?
— Czy tak? — zapytał Albert ze zdumieniem.
— Ależ tak, kochany wicehrabio, bądź spokojny, i wiedz, iż nikt tak bardzo znów nie myśli o tem, by cię gwałtem prowadzić do ołtarza. Mówiąc jednak serjo, powiedz mi, wicehrabio, czy istotnie byłbyś kontent, gdyby miały się zerwać te stosunki?
— Dałbym za to połowę swego życia.
— A więc — kto wie?... bo i pan Danglars napewno dałby za to miljon franków conajmniej.
— Czyż możliwe, by spaść na mnie mogło szczęście tak nagle! — zawołał Albert, wymawiając to, zlekka się nachmurzył. — Ależ hrabio, jakież pan Danglars ma powody?
— Widzisz, wicehrabio, jaki jesteś dumny i egoista, jak cię to dotknęło, że pan Danglars pomyśleć mógł o zerwaniu związku. Otóż bankier okazał się człowiekiem złego smaku i woli istotnie kogo innego, niż pana.
— Któż to jest taki?
— Nie wiem, staraj się pan sam to zbadać.
— Dobrze. Pojmuję pańską dyskrecję. Posłuchaj pan jednak. Matka moja... a raczej nie matka, lecz ojciec chciałby wydać w tych czasach bal.
— Bal?... w lecie?...
— Bale letnie są teraz bardzo w modzie. Otóż, czy nie byłbyś pan natyle łaskaw, ażeby zaprosić na bal ten panów Cavalcantich, ojca i syna?
— Kiedyż bal ten się odbędzie?
— W najbliższą sobotę.
— Major Cavalcanti pojutrze wyjeżdża.
— W takim razie zechciej zaprosić wicehrabiego Andrzeja.
— Wiesz, wicehrabio, iż prośbą swą wprowadzasz mnie w duży kłopot. Ja tego młodzieńca najzupełniej nie znam, i najzupełniej za niego nie ręczę.
— Dlaczego go pan przyjmujesz w takim razie u siebie?
— To zupełnie inna sprawa. Został mi on polecony przez bardzo zacnego księdza, który jednak co do niego mylić się może bardzo. Zaproś go pan do siebie wprost, ale nie żądaj, bym ja go do domu waszego wprowadzał. Gdyby tak później ożenił się on z panną Danglars, to możebyś miał do mnie wtedy o to urazę, a nawet chciał się strzelać ze mną. Zresztą ja sam nie wiem, czy będę mógł być na tym balu u państwa?...
— A to z jakich przyczyn?
— Przedewszystkiem dlatego choćby, że mnie nikt nie zaprosił.
— Właśnie po to jedynie przyszedłem. Moja matka bardzo cię prosi o to.
— Pani hrabina de Morcef? — zapytał hrabia ze drżeniem — pamiętała o mnie i mnie na bal ten zaprasza?
— Nie bądź, hrabio, zbyt skromnym. Nie należysz do jednostek, o którychby się zapominało tak łatwo. W czasie naszego pobytu w Treport bezustannie mówiliśmy o tobie. Matka moja jest naprzykład zdumiona twym młodzieńczym wyglądem. I wiesz co?... podejrzewam, iż tak, jak hrabina G. bierze cię za lorda Ruthwena, tak matka moja widzi w tobie znów Cagliostra. Więc będziesz u nas, hrabio, w sobotę?
— Skoro hrabina de Morcef o to prosi, będę. A pan Danglars z rodziną, czy będzie również?
— Naturalnie. Chcielibyśmy mieć również u siebie tę wielką postać Temidy, pana de Villeforta, wątpimy jednak bardzo, by nam się to mogło udać. A ty, czy tańczysz hrabio?
— Ja?
— Tak jest, ty. Cóż byłoby w tem dziwnego?
— Prawda. Ja jednak nie tańczę, lecz za to bardzo lubię patrzeć na tańczących. A pani hrabina de Morcef czy tańczy?
— Nigdy. Będziecie więc rozmawiali. A matka moja tak bardzo pragnie porozmawiać z panem!
— Czyż tak?
— Daję ci na to słowo honoru. I przyznam ci się, hrabio, że ze wszystkich znanych mi osób, ty jeden zdołałeś zwrócić na siebie jej większą uwagę.
Albert sięgnął po kapelusz i powstał, hrabia odprowadził go do drzwi.
— Wiesz, wicehrabio — powiedział — żałuję bardzo, iż ci wspominałem o Danglarsie.
— Przeciwnie, jestem ci bardzo za to, hrabio, wdzięczny.
— Kiedyż powraca pan Franciszek?
— Za pięć, sześć dni najwyżej, przyczem jego ślub ma się odbyć natychmiast po przyjeździe państwa de Saint Meran.
— Przyprowadźże go do mnie, gdy tylko się zjawi w Paryżu.
— Postaram się zadość uczynić twemu życzeniu, hrabio. A teraz do widzenia, w sobotę.
Po odjeździe Morcefa, hrabia zwrócił się do Bertuccia.
— Cóż tam? — zapytał.
— Jeździła do sądu, w którym bawiła około półtorej godziny, a potem wróciła prosto do domu.
— W takim razie, kochany panie Bertuccio — rzekł hrabia — jednę ci teraz dać mogę radę, byś się udał jak najprędzej do Normandji i nabył tam posiadłość, o której ci już mówiłem.
Bertuccio skłonił się w milczeniu, a ponieważ jego życzenia były najzupełniej zgodne z otrzymanym rozkazem, wyruszył w podróż tego samego jeszcze wieczora.



ROZDZIAŁ XV.
INFORMACJE.

Pan de Villefort dotrzymał słowa, które dał swej byłej przyjaciółce i postarał się o zebranie wiadomości, dotyczących hrabiego Monte Christo.
Tego samego dnia jeszcze napisał list do pana de Boville, który, jako były inspektor więzień, był tem samem w bliskich stosunkach z organami bezpieczeństwa.
Po paru dniach otrzymał odpowiedź tej treści:
„Osoba, tytułująca się hrabią de Monte Christo jest bardzo znana pod nazwiskiem lorda Vilmora, bogatego cudzoziemca, który jest w ciągłych podróżach i obecnie przebywać ma w Paryżu. Osobnik ten jest również znany pod imieniem księdza Bussoni, kapłana sycylijskiego, o jak najlepszej na Wschodzie reputacji, gdzie czynił bardzo wiele dobrego“.
De Villefort odpowiedzią tą się nie zadowolił, lecz napisał powtórnie do policji, już paryskiej, z rozkazem, by ta zasięgła o tych dwóch cudzoziemcach informacyj, jak najbardziej szczegółowych. Polecenia te wykonane zostały z dużym pośpiechem i po upływie paru dni zaledwie pan prokurator królewski otrzymał następujące dane:
„Ksiądz Bussoni przyjechał do Paryża na jeden miesiąc tylko, zamieszkuje obok kościoła Ś-go Sulpicjusza w małym domku jednopiętrowym, w którym znajdują się cztery pokoje: dwa na górze i dwa na dole. Dwa pokoje na parterze są umeblowane: w pokoju jadalnym jest stół, sześć krzeseł i biała szafka sosnowa zastępująca kredens, drugi pokój gra rolę salonu; jest on wymalowany na biało bez żadnych ozdób i mieści w sobie: stół ustawiony na małym dywaniku, cztery krzesła i dwa fotele stojące przy kominku; pod oknem biurko i fotel trzcinowy.
Z powyższego daje się wyprowadzić wniosek, iż ksiądz poprzestaje na sprzętach nieodzownie potrzebnych. Na górze jest gabinet do pracy, zapełniony książkami teologicznej wyłącznie treści i bardzo skromnie umeblowana sypialnia. Ksiadz całe dnie spędzać ma nad książkami. Gdy ktoś przyjdzie, służący naprzód bacznie go ogląda przez otwór wycięty w drzwiach, a gdy zobaczy osobę nieznajomą, lub taką, której wygląd mu się nie podoba, mówi, iż księdza niema w domu, a nawet — że niema go w Paryżu. Na takiej odpowiedzi bardzo wielu poprzestaje, wiedząc, że ksiądz bardzo dużo podróżuje i często przebywa poza domem.
Każdemu zgłaszającemu się ubogiemu służący daje jałmużnę, bez względu na to, czy pan jego jest w Paryżu“.
Zaś informacja druga:
„Lord Vilmore mieszkał przy ulicy Fontaine. Anglik jakich wielu, turysta, szafujący pieniędzmi bez rachuby. Zajmował bardzo wielki apartament, w którym zresztą przebywał bardzo rzadko, a jeszcze rzadziej sypiał. Nie lubił i nie chciał mówić wcale po francusku, aczkolwiek pisze w tym języku najzupełniej poprawnie“.
Na drugi dzień po otrzymaniu przez prokuratora królewskiego informacyj tych, jakiś mężczyzna zbliżył się do pomalowanych na zielono drzwi domku stojącego obok kościoła Ś-go Sulpicjusza i zapytał się o księdza Bussoni.
— Ksiądz wyszedł rano i jeszcze nie powrócił — odpowiedziano mu przez drzwi.
— Ja na odpowiedzi tej poprzestać nie mogę — powiedział przybyły — ponieważ jestem przysłany przez taką osobę, dla której nie można nie być w domu. Chciej więc donieść o tem swemu panu.
— Już panu mówiłem, że jeszcze nie wrócił.
— Jak wróci, proszę mu oddać ten bilet i ten zapieczętowany pakiet. Wieczorem, o godzinie 8-mej spodziewam się, że ksiądz Bussoni będzie w domu?
— Będzie napewno.
Przybyły oddalił się, o godzinie ósmej powrócił jednak, a, gdy mu otworzono, wszedł do wnętrza, przyczem miał możność stwierdzenia, z zewnętrznych znak uszanowania, jakiemi go przyjął służący, iż jego list wywarł skutek.
— Ksiądz czeka w bibljotece — zakomunikował służący przybyłemu.
Nieznajomy po schodach, bardzo nierównych notabene, udał się na górę i wszedł do wskazanego pokoju, w którym stała na stole niewielka lampa, przyczem jej światło padało na stół jedynie, i ujrzał przed sobą księdza w sukni zakonnej i z głową zakapturzoną, jak to było zwyczajem mnichów średniowiecza.
— Czy mam honor mówić z księdzem Bussoni? — zapytał przybyły.
— Tak jest, panie. Pan zaś przychodzi od pana Bovilie, dawnego intendenta więzień, w imieniu prefekta policji?
— Tak, panie, jestem ajentem bezpieczeństwa, policji paryskiej — odpowiedział niepewnym głosem przybyły, przyczem na jego twarz wystąpił silny rumieniec.
Ksiądz włożył wielkie okulary, które mu zasłaniały nietylko twarz, ale i skronie, następnie usiadł, gestem zapraszając przybyłego, by uczynił to samo.
— Słucham pana — rozpoczął ksiądz rozmowę, dość czystą francuszczyzną, lecz z usilnym akcentem włoskim.
— Zlecenie, którego się podjąłem — zaczął mówić przybyły — jest kwestją zaufania, tak dla tego, który go dopełnia, jak i dla tego, który je powierzył.
Ksiądz skłonił się w milczeniu.
— Nieskazitelność wasza, ojcze duchowny, jest znana prefektowi policji, to też zwraca się on do pana w kwestji dotyczącej bezpieczeństwa publicznego. Spodziewamy się, iż żadne związki przyjaźni, ani inne względy nie okażą się zdolne do zniewolenia pana, byś miał ukrywać prawdę przed obliczem sprawiedliwości.
— Byleby tylko, mój panie, sprawy, o które chcesz pytać, nie dotyczyły skrupułów mego sumienia. Jestem kapłanem, więc tajemnice spowiedzi muszą być dla mnie święte.
— Bądźcie, księże, spokojni, pytania moje w niczem nie naruszą spokoju waszego sumienia.
— A więc zechciej pan mówić, słucham.
— Czy ksiądz zna hrabiego Monte Christo?
— Chcesz pan mówić zapewne o panu Zacone?
— Więc jego nazwisko istotnie jest Zacone?
— Monte Christo jest nazwiskiem, jakie pan Zacone otrzymał wraz z tytułem hrabiowskim, nie zaś jego nazwiskiem rodzinnem.
— Mniejsza zresztą o nazwisko, lecz czy pan znasz dobrze tego pana Zacone, a jeżeli — to kto on jest taki i jaka jest jego wartość moralna?
— Pan Zacone jest przedewszystkiem synem bogatego kupca z Malty, którego znałem osobiście. Otóż jego syn, powiększywszy jeszcze majątek ojca, kupił sobie, nie wiedząc co robić z pieniędzmi, tytuł hrabiowski, po nabyciu uprzedniem małej wysepki na morzu Śródziemnem, znanej pod nazwą Monte Christo. Pod względem moralnym jest bez zarzutu. Oto wszystko, co mogę z czystem sumieniem powiedzieć o nim.
— A skądże te jego niezmierne bogactwa?
— Niezmierne?... E, to przesada! Ma on, jak myślę, nie więcej jak dwieście, do trzystu tysięcy lirów rocznego dochodu.
— Czy pan zna tę jego wyspę Monte Christo?
— Znam, jak ją zna każdy, kto przez Palermo, Neapol i Rzym udaje się do Francji, ponieważ musi około niej przejeżdżać.
— Jest to podobno miejscowość zachwycająca?
— Eh!... to tylko naga nieomal skała.
Dlaczegóż więc pan Zacone kupił tę skałę?
— Ażeby zostać hrabią. We Włoszech, by zostać hrabią, trzeba mieć koniecznie hrabstwo.
— Czy służył w wojsku?
— Podobno w marynarce.
— Jesteś, księże, jego spowiednikiem?
— Nie, panie, on jest, o ile mi się zdaje, wyznania luterańskiego.
— Jakto?... Więc jest on luteraninem?
— Podobno, nie twierdzę tego bynajmniej, a zresztą, o ile mi wiadomo, wolność wyznania jest zabezpieczona we Francji?
— O, bez wątpienia. Nam zresztą nie o to chodzi bynajmniej, jaka jest wiara tego pana, lecz jakie są czyny? To też w imieniu pana prefekta policji wzywam pana, byś powiedział wszystko, co jest ci, księże, wiadome o nim.
— Uchodzi on za człowieka bardzo pokornego i miłosiernego; nasz Ojciec Święty zrobił go nawet kawalerem Chrystusa, a zaszczytu tego dostępuje bardzo niewielu, za najbardziej choćby doniosłe zasługi oddane chrześcijaństwu na wschodzie. Ma on zresztą pięć, czy sześć orderów podobno, jakie otrzymał za zasługi wyświadczone monarchom i państwom.
— Przyjaciół posiada?
— Wszyscy, których zna, są jego przyjaciółmi.
— Musi mieć jednak i nieprzyjaciół również?
— O, ma. Największym z nich jest niejaki lord Vilmor.
— Któż to taki i gdzie przebywa?
— Nic nie wiem o nim, absolutnie. Zaś mieszka w chwili obecnej w Paryżu, przy ulicy Chausse d‘Antin, lecz numeru domu nie pamiętam. Był przed paroma laty w Indjach z panem Zacone.
— Jak pan sądzisz, czy ów pan Zacone ongi, zaś dziś hrabia Monte Christo był kiedykolwiek dawniej we Francji, czy też jest w jej granicach po raz pierwszy?
— Na to pytanie mogę odpowiedzieć panu jak najbardziej kategorycznie. Nie był nigdy przedtem we Francji, zaś mogę to twierdzić z całą pewnością, ponieważ coś przed pół rokiem zwracał się do mnie z prośbą o udzielenie mu garści informacyj, dotyczących Paryża i wogóle Francji. Wskazałem mu wtedy pana majora Cavalcanti.
— Acha. No, już o jednę tylko rzecz zapytam się jeszcze pana, lecz zaklinam cię, książę, na honor i na miłość Chrystusa, byś mi powiedział prawdę.
— Tylko prawdę mówiłem dotychczas i z pewnością z ust moich nie usłyszysz pan kłamstwa.
— Czy wiesz w jakim celu hrabia de Monte Christo kupił dom w Auteuil?
— Owszem, wiem, sam mówił mi o tem. Nabył go, by założyć tam szpital dla warjatów, na wzór założonego już przez barona de Pisani, w Palermo. Czy znasz pan ten szpital?
— Tylko ze słyszenia.
— Doskonały zakład.
Po tych słowach ksiądz powstał, dając tem poznać wysłańcowi prefekta, iż wywiad uważa za skończony.
Przybyły zrozumiał to i podniósł się również z krzesła. Ksiądz odprowadził go aż do drzwi, które sam otworzył, gość skłonił się wtedy i wyszedł.
Pojazd stojący u drzwi, odwiózł go wprost do pana prokuratora królewskiego.
Nie upłynęła godzina, gdy ten sam powóz znów odjechał, kierując się ku ulicy, gdzie zamieszkiwał istotnie lord Vilmor, a nie przy ulicy Chausse d‘Antin, jak mylnie ksiądz Bussoni informował.
Przybysz skreślił bilet do lorda, prosząc go o chwilę rozmowy. Lord kazał odpowiedzieć, iż przyjmie go o godzinie 12, po powrocie z teatru.
Nieznajomy cofnął się, lecz o godzinie 11-ej m. 30 zjawił się znowu. Wtedy powiedziano mu, że lord jest wzorem punktualności i że przybędzie napewno, za dziesięć minut.
Gość oczekiwał w salonie, który nie różnił się niczem od przeciętnych salonów pałacowych.
Po ośmiu minutach oczekiwania, gdy zegar kończył wydzwaniać godzinę dwunastą, otworzyły się drzwi i w ich ramach ukazała się wyniosła postać lorda Vilmora.
Był to mężczyzna średniego wzrostu, o twarzy okolonej bakenbardami rudej barwy, śniady, włosy blond, szpakowate, odziany w garnitur skrojony w angielskim najzupełniej guście: z wysokim kołnierzem, jakie noszono w roku 1811-ym; biała kaszmirowa kamizelka, pantalony, o 2 centymetry za krótkie, dopełniały stroju.
Jeszcze będąc na progu odezwał się łamaną francuszczyzną:
— Panu jest zapewne wiadome, że ja nie mówię po francusku?
— Wiem o tem, iż pan nie lubisz posługiwać się naszym językiem — odpowiedział posłaniec prefekta policji.
— Pan jednak możesz mówić po francusku, bo aczkolwiek ja nie mówię tym językiem, to jednak go rozumiem.
— Mówić więc będziemy po angielsku, ponieważ język ten jest mi znany — odpowiedział przybyły.
— Doskonale — rzekł lord akcentem rodowitego anglika.
Przybyły oddał wtedy lordowi list prefekta, który Vilmor przeczytał z iście angielską flegmą.
— Pojmuję, czego ode mnie żądają, możesz więc pan zapytywać.
I znów posypały się pytania te same zupełnie; jakie były zadawane księdzu Bussoni.
Że jednak lord Vilmor był nieprzyjacielem Monte Christo, przeto udzielał odpowiedzi w tonie zupełnie innym, wszystkie dane były szczegółowo obfitsze. Lord Vilmor opowiedział więc naprzód młodość hrabiego, który jego zdaniem, w dziesiątym roku życia wejść miał do służby jakiegoś maharadży, znajdującego się w wiecznej wojnie z anglikami i w Indjach właśnie lord spotkał się z hrabią po raz pierwszy na polu bitwy. W czasie tej wojny Zacone był wzięty do niewoli i, jako jeniec, wysłany do Anglji z przeznaczeniem pełnienia służby na okrętach lecz udało mu się umknąć. Przyszła rewolucja grecka. Zacone wstąpił do szeregów greckich i w czasie tej służby udało mu się odkryć kopalnie srebra w Tessalji, co zachował jednak w ścisłej tajemnicy. Dopiero po bitwie nawaryńskiej, gdy rząd grecki się utrwalił, zażądał od króla Ottona przywileju na prawo wydobywania kruszcu w odkrytej przez siebie kopalni.
Z tej to kopalni właśnie pochodzi ogromny majątek Monte Christo, który mu daje trzy do pięciu miljonów rocznego dochodu. Dochód ten jednak zniknie, jak tylko kopalnia się wyczerpie, co ma niezadługo już nastąpić.
— Nie wiesz pan przypadkiem, w jakich celach hrabia przybył do Francji?
— Chce spekulować na kolejach żelaznych. Jest przytem bardzo zdolnym chemikiem i fizykiem, pomiędzy innemi wynalazł nowy system telegrafów, który starać się będzie wprowadzić w użycie.
— Ile też może on wydawać rocznie?
— Myślę, iż około sześciusetkroć stu tysięcy franków.
— A nie wiesz pan przypadkiem jakich szczegółów, dotyczących kupna przez hrabiego domu w Auteuil?
— Napewno nie wiem nic, słyszałem tylko, iż miał on odkryć tam źródła mineralne, o właściwościach wprost wyjątkowych i ma zamiar je eksploatować.
— Mówią, że nie masz pan dla niego zbyt wiele sympatji, czy jest to zgodne z prawdą?
— Najzupełniej. Nienawidzę tego dorobkiewicza i z tego powodu, iż w czasie swego pobytu w Anglji uwiódł żonę jednego z moich przyjaciół.
— Jeżeli go pan do tego stopnia nienawidzisz, dlaczegóż nie zemścisz się na nim?
— Biłem się już z hrabią trzykrotnie — odpowiedział anglik — pierwszy raz na pistolety, raz drugi na szpady i raz trzeci na rapiry.
— Jakiż był wynik tych spotkań?
— Za pierwszym razem zdruzgotał mi ramię, za drugim — uszkodził płuca, w ostatniej wreszcie walce zadał mi tę oto ranę:
Anglik pokazał przybyłemu bliznę czerwoną jeszcze, co było dowodem, iż rana niedawno się zagoiła.
— W następnem spotkaniu padnie on z mej ręki, jeżeli tylko Bóg na niebie — z nienawiścią zakończył swe opowiadanie lord Vilmor.
— Jednakże, jak mi się zdaje — rzekł nieznajomy — nieobrałeś pan może drogi najwłaściwszej do usunięcia go.
— Myli się pan. Po całych dniach wprawiam się w strzelaniu i biorę lekcję fechtunku od najpierwszych mistrzów.
Podniecenie anglika, najwidoczniej obłąkanego demonem nienawiści było tak wielkie, iż wysłannik prefekta uważał za wskazane zakończyć badanie, poprzestając na tem, czego się dowiedział.
Ukłonił się więc i wyszedł.
Zaś domniemany lord Vilmor, gdy tylko usłyszał, iż brama zatrzasnęła się za wysłańcem prefekta, wszedł do sypialni, zerwał blond perukę, rude faworyty i fałszywą brodę, następnie starł tłuszczem ciemną farbę z twarzy, zerwał plaster, przewybornie naśladujący krwawą bliznę i stanął w swej naturalnej postaci hrabiego Monte Christo.
De Villefort (on to bowiem sam wziął na siebie rolę posłannika prefekta) wracał do siebie w doskonałym nastroju ducha, najzupełniej spokojny i prawie zupełnie pewien, że ze strony hrabiego Monte Christo nic mu nie zagraża.
Po raz pierwszy od chwili obiadu w Auteuil zasnął bez udręczeń i spokojnie przespał noc całą.



CZĘŚĆ DZIEWIĄTA.
DEMON ZEMSTY.
ROZDZIAŁ I.
BAL.

Przyszły znojne dni lata, a z nimi i bal w domu hrabiostwa de Morcef, zapowiedziany na sobotę.
Noc, która po dniu tym przyszła, była cicha, jasna, księżycowa.
Bal rozpoczął się tańcami w dolnej sali pałacu Morcefów. Przy dźwiękach wyborowej muzyki liczne pary tancerzy wykonywały przeróżne „pas“ taneczne!
Stoły biesiadne ustawiono w ogrodzie, co było pomysłem wyborowym, gdyż niema piękniejszej sali na świecie niż taka, która w miejsce ścian, ma szumiące drzewa, a w miejsce kopuły — ciemny granat nieba, usiany gwiazdami.
Aleje ogrodowe przybrano lampionami przenajrozmaitszych barw, zaś stół biesiadny wprost ginął w powodzi kwiatów. Już na samym początku zabawy wiedziano, iż będzie ona udana, ponieważ goście napływali bardzo tłumnie i wszyscy usposobieni jak najlepiej.
Jedna pani Danglars wahała się długo, czy ma na ten bal pojechać, czy też lepiej pozostać w domu — gdy tego samego dnia na rannej przejażdżce spotkała najzupełniej niespodziewanie w lasku Bulońskim powóz de Villeforta.
Na skinienie prokuratora pojazdy zbliżyły się do siebie i taka przez drzwiczki zawiązała się rozmowa:
— Sądzę, iż będzie pani dziś na balu u pani de Morcef? — zapytał de Villefort.
— Zapewne nie — odpowiedziała zapytana — ponieważ jestem trochę cierpiąca.
— Byłoby to źle widziane — odpowiedział Villefort wtedy, ze znaczącem spojrzeniem — jest koniecznością, ażeby widziano panią na tym balu.
— Ha, w takim razie postaram się być.
Na tem rozmowę zakończono i powozy znów się rozłączyły.
Zgodnie ze wskazówką, daną przez Villeforta, pani Danglars zjawiła się na balu, czarując wszystkich nietylko wspaniałością swej urody, ale i bogactwem toalety.
Gdy baronowa stanęła na progu salonu, hrabina de Morcef wysłała syna na jej powitanie.
Posłuszny rozkazowi matki, Albert podszedł do baronowej, powiedział parę słów uprzejmych, wyraził podziw dla jej olśniewającej toalety, wreszcie, podawszy jej ramię, zaprowadził na miejsce, jakie sobie zechciała wybrać, a następnie rozejrzał się dookoła.
— Zapewne upatruje pan mej córki? — z uśmiechem zapytała baronowa.
— Przyznam się szczerze, że tak — odpowiedział — byłabyś pani tak okrutną, by jej nie wziąć ze sobą?
— Niech się pan uspokoi, opóźniła jedynie swe wejście do salonu, gdyż spotkała pannę de Villefort i z nią się zatrzymała. Oto idą właśnie w białych sukienkach obydwie, jedna z bukietem konwalij, a druga róż blado różowych. Ale i pan zechciej mi powiedzieć, czy hr. Monte Christo również będzie na balu?
— Dwudziesta trzecia! — zawołał, śmiejąc się, Albert.
— Co znaczy ten wykrzyknik?
— Znaczy — odpowiedział, nie przestając się śmiać, wice-hrabia — że pani jesteś dwudziestą trzecią osobą, która mi zadała to pytanie. Szczęśliwy hrabia! Już mu winszowałem tego powodzenia.
— Czy pan wszystkim to samo odpowiadasz?
— O, przepraszam bardzo za mą mimowolną niegrzeczność. Będziemy mieli i tego jegomościa, tak modnego dzisiaj.
— A może i ta jego tajemnicza księżniczka również przybyć raczy?
— Nie, pani. Jej położenie w domu hrabiego nie jest bowiem dość jasno określone.
— No, zostaw mnie pan memu losowi, sam zaś idź powitać panią de Villefort.
Wice-hrabia bardzo skwapliwie spełnił ten rozkaz i pospieszył naprzeciw pani prokuratorowej, która w miarę, jak się zbliżał, już miała, co było widoczne, na ustach jakieś zapytanie.
— Gotów jestem założyć się — powiedział — iż zgadnę, o co pragniesz zapytać się, pani?
— Doprawdy? Skądże to jasnowidzenie?
— Lecz, jeżeli zgadnę, to mi przyznasz, pani?
— Może być pan tego pewien, daję panu słowo.
— A więc jestem przekonany, iż chciałaś się, pani zapytać, czy hrabia Monte Christo będzie u nas na balu?
— Wcale nie. Nie myślałam o nim zupełnie. Miałam się zapytać pana natomiast, czy nie miałeś jakiej wiadomości od pana d‘Epinay.
— Miałem wczoraj właśnie. Donosił mi, że w ślad za tym listem wyjeżdża.
— Dziękuję panu za tę wiadomość. Jeżeli jednak zaczęliśmy rozmowę naszą od hrabiego Monte Christo, to chcesz wiedzieć, jakie jest jego istotne nazwisko?
— W zdumienie wprowadza mnie pani.
— Jego nazwiskiem rodowem jest Zacone, Monte Christo jest to nazwa wyspy, którą ten pan kupił wraz z tytułem hrabiowskim. Poza tem wiem jeszcze, iż się urodził na Malcie i jest synem kupca.
— Gdybyś chciała, pani, opowiedzieć to wszystkim, zostałabyś bohaterką wieczoru.
— Służył w Indjach, walczył przeciwko Anglikom, posiada przytem kopalnie srebra w Tessalji, zaś do Paryża przybył w tym celu, by eksploatować źródła wód mineralnych, jakie odkryć miał podobno w okolicach Auteuil.
— Nadzwyczajne wiadomości. O bardziej sensacyjne już chyba trudno. Czy pozwolisz pani, bym je rozgłosił?
— Zostawiam to do pańskiej woli. Proszę jedynie o niepowoływanie się na źródło.
— Bo to tylko podchwycona tajemnica policji śledczej, która — zainteresowana zbytkiem, jaki ten pan roztacza — zaczęła badać źródła tych bogactw.
— O, pocóż się tak trudziła! Czyż nie bardziej prostem było zaaresztować poprostu hrabiego pod pozorem, iż jest on ponad normę bogatym?
— Byłoby go to spotkało niewątpliwie, na jego szczęście jednak zasiągnięte informacje wypadły dla niego dość korzystnie.
W tej chwili jakiś dorodny młodzieniec skłonił się wytwornie Albertowi, przechodząc obok.
De Morcef pochwycił go wtedy za rękę, którą mocno uścisnął, a następnie, zwracając się do pani Villefort, powiedział:
— Mam honor przedstawić pani pana Maksymiljana Morrela, kapitana spahisów, dobrego i prawdziwie walecznego żołnierza.
— Miałam przyjemność już widzieć pana Morrela w Auteuil, u hrabiego Monte Christo — odpowiedziała pani Villefort z oziębłością.
Odpowiedź ta, a zwłaszcza ton, jakim była powiedziana, dotknęły Morrela do żywego. Bardzo szybko jednak spotkała go za to nagroda. Zaledwie się odwrócił, ujrzał w drzwiach przeciwległych dzieweczkę w śnieżnej bieli, która ujrzawszy go, podniosła zwolna do ust bukiet wonnych konwalji na znak powitania.
Maksymiljan zrozumiał to pozdrowienie i w odpowiedzi podniósł do ust batystową chustkę.
W tej chwili dwie istoty, przestrzenią salonu rozdzielone, były w zupełności szczęśliwe. Głuche na gwar dookoła nich panujący, od wszystkiego oderwane, toczyły niemą, dla nich tylko zrozumiałą rozmowę.
Byłyby zapewne długo trwały w tej ekstazie, gdyby nie nagły ruch w salonie, jaki się tam uczynił w chwili, gdy na jego progu stanął hrabia Monte Christo.
Zwracał na siebie uwagę wszystkich, a jednak niczem się nie wyróżniał. Miał na sobie zwykły, aczkolwiek skrojony bez zarzutu, czarny strój balowy, bez żadnych dekoracyj i białą bez najskromniejszego choćby haftu kamizelkę. Uderzały tylko oko nieprzywykłe: bardzo blada cera, silnie czarne, barwy kruka, włosy, oko przenikliwe a jednocześnie pełne łzawej melancholji, nakoniec usta — zaprawdę nieziemskie, cudowne, przedziwnie wykrojone, a układające się to w uśmiech pełen czaru, to znów w wyraz pełen wyniosłej, a jednak wytwornej pogardy.
Niejeden mógł być piękniejszy od hrabiego, niewątpliwie, nikt jednak nie miał podobnie monarszego zaprawdę wyrazu twarzy. Płytki świat Paryża nie poznałby się na tem wszystkiem, z pewnością, gdyby nie niezmierzone bogactwa hrabiego. One to sprawiły, że go spostrzeżono.
Bez względu na liczne spojrzenia, które się weń ze zbytnią już natarczywością wpatrywały, hrabia przechodził salon najzupełniej swobodnie, lekko, aż nakoniec zbliżył się do pani Morcef, przed którą złożył głęboki, pełen szacunku ukłon powitalny.
Pani de Morcef była pewna, że hrabia przemówi do niej; hrabia również miał nadzieję, iż będzie powitany paroma choćby słowy. Wzajemnym tym nadziejom nie było sądzone jednak przyoblec się w ciało i dwoje tych ludzi spotkało się milczeniem jedynie.
Słowa salonowe zbyt małe były dla nich.
Hrabia cofnął się zwolna, a następnie zwrócił w stronę Alberta, który dojrzał go właśnie przed chwilą i pospieszył powitać.
— Widział pan już mą matkę? — zapytał, po powitaniach.
— Tylko co miałem honor złożyć jej me ukłony — odparł Monte Christo — pańskiego ojca nie widziałem jedynie.
— Stoi tam oto, w końcu salonu, i rozprawia, o polityce oczywiście, w małem kółku znakomitości miejskich.
— Czy ci panowie istotnie należą do potentatów paryskiego świata?
— Ależ tak... i to niewątpliwie. Ten wysoki chudy — to mąż wielce uczony: odkrył w okolicach Rzymu nową odmianę jaszczurki, która ma mieć w kości pacierzowej o jeden kręg więcej, niż normalnie.
— I słusznie — rzekł Monte Christo — krzyż ten mu udzielono. Gdy znajdzie jaką drugą kość pacierzową, zostanie zapewne komandorem. Byle tylko sam miał plecy...
— Ten drugi, we fraku granatowym, zielonym haftem zdobnym, został znów przed ośmioma coś dniami członkiem akademji francuskiej... A wiesz pan za co? Za to, że królikom wbija szpilki do głowy, kurom daje marzannę, psom wreszcie odbija fiszbinem mlecz pacierzowy.
— I za tyle zasług, tak mała go spotkała nagroda?! O ludzka niewdzięczność!
— Ten trzeci, z szambelańskim kapeluszem w dłoni, jest predystynowany na przyszłego naszego ministra skarbu i finansów. Wyobraź pan sobie bowiem, iż potrafił on powiększyć wpływy z totalizatora do sum tak zawrotnych, iż dochody z gry tej dają teraz znacznie więcej, aniżeli daje carom moskiewskim wyszynk okowity w Rosji!
— Ha, w takim razie, winniśmy dobroczyńcy takiemu złotemi literami wyryć na nagrobku marmurowym, jeżeli tylko taki nieśmiertelny wogóle umrzeć może: „Zbawca Ojczyzny“ — rzekł tonem bardzo serjo Monte Christo. — No, a ten tam pan w mundurze fjoletowym?... Czemże on się wyróżnił?
— O, ten, to istotnie mocna głowa. Był liberałem, lecz potem pogodził się z rządem. Lada dzień ma być za to mianowany ambasadorem.
— Liberał ambasadorem? O!... to nie wróży nic dobrego! Z dnia na dzień będzie on nam podnosić ceny win... Przekonasz się o tem wkrótce sam, wicehrabio. Niesposób będzie wyjechać wtedy zagranicę, choćby już tylko do Włoch, nie mówiąc już nic o Monte Carlo!
— Ten piąty nakoniec, o zatłuszczonych nieco sosami frakowych klapach, to najgrubsza ryba. Jest w zarządzie coś sześciu kopalń węgla i rudy żelaznej i należy do rady coś trzech banków, jest przytem od lat trzydziestu w Izbie Panów i jest znany z tego, iż stale i zawsze głosuje za Rządem.
— Brawo, wicehrabio — zawołał Monte Christo — jesteś przewyborny jako przewodnik po towarzystwach. Jeżeli jednak dbasz choć trochę o mój spokój, to musisz mi wyświadczyć jednę przysługę.
— Ależ każdą. O co chodzi?
— Zechciej nie przedstawiać mnie tym panom.
W tej chwili ktoś położył rękę na ramieniu hrabiego.
Monte Christo obrócił się momentalnie i ujrzał przed sobą Danglarsa.
— A... jakże jestem szczęśliwy, że powitać cię mogę, baronie.
— Dlaczego mnie pan baronem nazywasz, gdy wiesz, że nie dbam o ten tytuł? Nie tak, jak ty, wicehrabio, który bez swego tytułu obejśćbyś się nie potrafił... dokończył Danglars, do Alberta się zwracając.
— Zapewne — odpowiedział Morcef — ale też ja, gdybym nie miał tytułu, byłbym absolutnie niczem, gdy ty, baronie, nawet bez tytułu, pozostałbyś zawsze bankierem, więcej nawet, bo miljonerem.
— W obecnych zaś czasach, najbardziej szacowne jest to stanowisko — zrobił nie bez pychy uwagę, Danglars.
— Zapewne, zapewne... wmieszał się do rozmowy Monte Christo — tylko że miljonerem bywa się niezawsze do końca życia. Najlepszy tego dowód mamy na miljonerach Franku i Pulmanie z Frankfurtu, którzy zbankrutowali przed paroma dniami.
— Ależ to niemożliwe — zawołał Danglars, przyczem zbladł bardzo silnie.
— Owszem, możliwe, bo stali się oni bankrutami bez najmniejszej wątpliwości. Wiadomość tę otrzymałem przed chwilą właśnie przez umyślnego kuriera. Miałem tam u nich coś około miljona, lecz na szczęście wcześniej mnie ostrzeżono i zdołałem jeszcze mój wkład uratować.
— Boże mój — wyrwało się z ust Danglarsowi — w takim razie ja mam straty więcej niż pół miljona.
— Za ich weksle dają pięć za sto. Więc cię spotkała, baronie, strata dość duża. No, na szczęście, pół miljona to jeszcze, bądź co bądź, nie majątek.
— Daj pan spokój — rzekł Danglars — i nie mówmy lepiej o tem, na balu zwłaszcza. A szczególniej nie wspominaj pan o tem młodemu Cavalcantiemu.
Na tem rozmowa się urwała. Młody Morcef oddalił się, przywołany skinieniem przez matkę, zaś Danglars pośpieszył przywitać się z Andrzejem Cavalcantim, który wchodził właśnie do salonu.
Monte Christo pozostał tym sposobem sam przez chwilę.
Upał w salonie coraz bardziej dawał się odczuwać. Służba krążyła po salonach, roznosząc niestrudzenie napoje chłodzące, mrożone sorbety i lody.
Nawet Monte Christo uczuł się znużony i batystową wonną chustką począł obcierać twarz lekkim potem zroszoną. Gdy jednak i około niego przesunął się lokaj z tacą, nie wziął nic dla orzeźwienia.
Pani de Morcef nie spuszczała oczu z tego swego gościa. Nie uszło więc jej również uwagi i to, że odsunął tacę, nic z niej nie biorąc.
Przywołała tedy syna i rzekła:
— Albercie, musiałeś już zauważyć jednę rzecz, że hrabia Monte Christo nie chciał nigdy przyjąć zaproszenia na obiad w domu mego męża.
— Prawda. Był jednak u mnie na śniadaniu i to śniadanie właśnie było jego wejściem w towarzyski świat Paryża.
— Przyjął śniadanie u ciebie, ale nie u hrabiego, twego ojca — szepnęła Mercedes — i powiem ci, Albercie, iż bezustannie obserwuję go tutaj, od chwili jak wszedł w progi naszego domu i wiesz co zauważyłam? Oto nie wziął do ust ani nawet kropli wody.
— Jest bardzo wstrzemięźliwy, matko.
Mercedes uśmiechnęła się smutnie.
— Idź do niego — rzekła — a gdy przenosić będą tacę, poproś go, by wziął cośkolwiek.
Albert bez słowa poszedł spełnić jej rozkaz.
Podszedł do hrabiego, a gdy lokaj zbliżył się z czarkami, pełnemi mrożonego soku z granatów, zaczął go prosić, by zechciał przyjąć jednę, ale Monte Christo odmówił stanowczo.
Wtedy Albert wrócił do matki i spostrzegł, iż była bardzo blada.
— Nie przyjął!... Widzisz, mówiłam ci.
— Tak nie przyjął. Ale cóż z tego? Można z tego wnioskować jedynie iż, być może, jest trochę niezdrów, to ostatnie przypuszczenie jest tem prawdopodobniejsze, iż skarżył się bardzo na gorąco. Wyraził nawet zdziwienie, dlaczego nie podniesiono żaluzyj, gdy okna są i tak otwarte?
— W rzeczy samej — rzekła Mercedes — trzeba będzie to zrobić, a przytem będzie to sposób, przy pomocy którego przekonać się będę mogła, czy wstrzemięźliwość hrabiego jest wywołana niedyspozycją, czy też innemi, jak przypuszczam względami.
I wyszła z salonu. Po chwili podniosły się żaluzje, zajaśniał lampionami ogród, zapachniały jaśminy i róże.
Wszyscy krzyknęli z zachwytu na widok tego ogrodu, wyglądającego jak bajka.
Tymczasem pani de Morcef wróciła do salonu bledsza niż zazwyczaj, lecz z wyrazem mocnego postanowienia na twarzy i udała się wprost do grupy, której przewodniczył jej mąż.
— Hrabio — rzekła — nie zmuszaj panów, aby tutaj pozostawali, jeżeli nie zabawiają się grą, lecz zapytaj się ich, czyby nie woleli odetchnąć świeżem powietrzem w ogrodzie?
— Ach, pani hrabino — odezwał się jakiś jenerał, bardzo szarmancki i ugrzeczniony — pierwsi do ogrodu za nic nie pójdziemy.
— Doskonale — odpowiedziała pani domu — a więc ja pierwsza dam panom przykład.
Odwróciła się do Monte Christo i rzekła:
— Czy nie pozwolisz, hrabio bym się wsparła na twem ramieniu?
Monte Christo zachwiał się, a potem rzucił na Mercedes spojrzenie, które było jak błyskawica w czasie burzy.
Bez jednego słowa podał ramię proszącej i oboje zeszli po schodach, w kwiaty strojnych, do ogrodu.
A śladem ich poszła cała nieomal reszta towarzystwa, pozostali bowiem najbardziej zapaleni tancerze i tancerki jedynie, no i gracze przy stolikach.



ROZDZIAŁ II.
CHLEB I SÓL.

Gdy pani Morcef znalazła się już w ogrodzie ze swym towarzyszem, poszła z nim dalej aleją topolową aż do oranżerji.
— W salonie było za gorąco, nieprawdaż, hrabio? — zapytała.
— O, tak! To też była bardzo szczęśliwą myśl pani przejścia do ogrodu.
Gdy skończył słowa te, hrabia wyczuł, iż ręka hrabiny zadrżała.
— Czy nie za zimno pani w tej sukni balowej, bez żadnego szalu na ramionach?
— Czy wiesz pan, dokąd go prowadzę? — rzuciła pytanie hrabina, pozostawiając bez odpowiedzi słowa Monte Christo.
— Nie, pani, jednak jak widzisz, nie myślę ci stawiać oporu.
— Idziemy do oranżerji, której szklane ściany rzucają nam już czasami swe błyski.
Hrabia spojrzał na Mercedes, jakby ją chciał o coś zapytać, lecz ta szła dalej z nawpół przymkniętemi oczyma i z zaciśniętemi usty.
Nakoniec weszli do królestwa Pomony i Flory, pełnego najwspanialszych krzewów egzotycznych, najbardziej wyszukanych owoców i przecudnych kwiatów, które wyziewały woń duszną, lecz i upojną.
Hrabina usunęła rękę z ramienia hrabiego i schyliła się w celu zerwania grona jagód winnych.
— Proszę cię, hrabio — rzekła z uśmiechem, dławionym przez łzy — proszę cię, zechciej wziąć to ode mnie! Wiem, że winogrona francuskie nie mogą się równać z sycylijskiemi, lub syryjskiemi, mam nadzieję jednakże, że zechcesz być pobłażliwym dla naszego biednego, północnego słońca.
Hrabia skłonił się, lecz nie wyciągnął ręki, by przyjąć podawane grona.
— Odmawiasz — szepnęła Mercedes, cichym, zdławionym głosem.
— Racz mnie pani mieć za wytłumaczonego — odpowiedział Monte Christo chłodnym, ugrzecznionym tonem — lecz ja nigdy nie jadam winogron.
Mercedes opuściła grono i westchnęła cicho, lecz głęboko.
Przepyszna brzoskwinia rumieniła się na pobliskim krzewie. Mercedes zerwała owoc powleczony aksamitem wonnym i podając go hrabiemu, rzekła:
— Może to południowe jabłko przyjąć zechcesz?
Hrabia tylko się ukłonił, z gestem przeczenia.
— I znów nie? — zadźwięczał w przestrzeni głos tak bolesny, iż zdawało się, jakby z łkań się narodził — jestem więc aż tak bardzo przeklęta!
I znów brzoskwinia spadła na piasek ścieżki.
— Panie hrabio — mówić zaczęła Mercedes, spoglądając na Monte Christo wzrokiem gonionej sarny, już znużonej — u ludów Wschodu istnieje piękny zwyczaj spożywania chleba i soli na znak wiecznej przyjaźni.
— Jest mi znany ten zwyczaj ludów pierwotnych — my jednak w XIX-ym żyjemy wieku i nie na Wschodzie, lecz we Francji, w której... pojęcie przyjaźni wiecznej nie istnieje, jest nie do pomyślenia nawet; to też najzupełniej słusznie niema i zwyczaju spożywania chleba i soli.
— Mimo to jednak — rzekła Mercedes, cała drżąca chwytając konwulsyjnie Monte Christo za ręce — my jesteśmy przecież przyjaciółmi?
Cała krew uciekła z twarzy hrabiego i zakrzepła w sercu, przymknął oczy i czas długi stał nieruchomy, aż opamiętał się nakoniec i w te odezwał się słowa.
— Ależ pani, z jakich przyczyn miałyby nas łączyć lub dzielić uczucia tak wielkie, jak przyjaźń, lub nienawiść? Jesteśmy znajomymi tylko. Nic więcej.
Gdy pani de Morcef usłyszała tę odpowiedź, narazie nie odpowiedziała nic, dopiero po chwili rzuciła banalne, nic nie znaczące:
— Ma pan słuszność zupełną. Jesteśmy znajomymi tylko...
I odwróciła głowę, by ukryć westchnienie, które... do jęku było podobne bardzo.
W milczeniu krążyć zaczęli po alejach.
— Panie — rozpoczęła znów rozmowę Mercedes, po dłuższej chwili milczenia — czy dużo jest prawdy w tem, co ludzie mówią, żeś bardzo dużo w życiu przecierpiał?
— Tak jest, pani, cierpiałem bardzo wiele.
— A teraz?... czy teraz jesteś już szczęśliwy?
— Teraz... już nikt nie słyszy mych skarg. Więcej... ja, teraz już nawet się nie skarżę... Umarło serce ...
— A więc... nie cierpi już... już jest spokojne. Czy to niecierpienie nie uczyniło serca twego, panie, tkliwszem?...
— Serce moje, powtarzam, umarło. Już nic nie odczuwa.
— Mówią, że jesteś żonaty, panie...
— Ja?... któż to mówił?
— Nikt. Widują pana w operze z jakąś bardzo piękną kobietą.
— To jest tylko niewolnica moja, którą kupiłem w Konstantynopolu, córka udzielnego księcia, a więc księżniczka, którą opiekuję się, jak ojciec córką.
— I tak samotny idziesz przez życie?
— Sam. Sam jeden.
— Nie masz rodziny, matki, sióstr?...
— Nie mam nikogo.
— Więc jak możesz tak żyć, nie mając nic, coby cię przywiązywało do życia?
— Tak chciało przeznaczenie. W dalekiej, ach, jak bardzo oddalonej młodości mojej, i moje serce biło kochaniem. I od tego bezmiernego jak morze kochania mego oderwała mnie, bez winy fala życia. Myślałem, że i wybrana moja kocha mnie tak bardzo, iż czekać będzie i pozostanie mi wierną aż do grobu. „Piuma al vento“ mówią jednak włosi o kobiecie. Piórko na wietrze... Gdy wróciłem, zastałem ją zaślubioną innemu. Historja znana i stara jak świat. Serce moje tylko z innej widać było, aniżeli przeciętne ulepione gliny, więc i cierpiało więcej. Nic ponadto.
Długo hrabina de Morcef nie dawała odpowiedzi, nakoniec odezwała się cicho:
— A czy ta twoja miłość, hrabio, dawniejsza, wypaliła się już do dna? Czy już nic z niej nie pozostało? Czy spotkałeś kiedy, później tę kobietę na swej drodze?
— Nigdy. A jeżeli ją spotkałem, to jej nie dostrzegłem.
— A czy przebaczyłeś jej w swem sercu?
— Tak.
— Ale tylko jej, zaś tych, którzy cię od niej oderwali — nienawidzisz?
Hrabia na pytanie to odpowiedział milczeniem.
Mercedes zerwała parę poziomek i podała je hrabiemu.
— Proszę cię, panie, przyjmij — powiedziała przez łzy.
— Nie jadam żadnych jagód — otrzymała odpowiedź.
Scenę tę przerwał Albert, który przybiegł ze słowy:
— Matko, gdzie jesteś? — stało się nieszczęście!
— Cóż się stało takiego — zapytała hrabina de Morcef z wyrazem przestrachu w oczach wilgotnych jeszcze od łez — jakież zdarzyć się mogło nieszczęście?
— Pan de Villefort przybył do nas niespodziewanie, by zabrać żonę i córkę, ponieważ przed godziną przybyła do Paryża pani de Saint Meran, sama, gdyż mąż jej zmarł nagle w drodze, zaraz na pierwszym postoju, po opuszczeniu Marsylji. Pani de Villefort wiadomość tę przyjęła dosyć spokojnie, natomiast biedna panna Walentyna leży zemdlona.
— Kim był pan de Saint Meran dla panny de Villefort? — zapytał Monte Christo.
— Dziadkiem po matce. Jechał właśnie, by przyśpieszyć ślub swej wnuczki z panem Franciszkiem d‘Epinay, — odpowiedziała pani de Mercedes, a następnie, łącząc rękę hrabiego z ręką syna, zapytała głosem pełnem tkliwości.
— Wszak jesteście przyjaciółmi?
— Nie mam najmniejszego prawa nazywać się przyjacielem hrabiego — rzekł Albert — w sercu mem tylko mam dla niego uczucie więcej niż przyjazne.
Hrabia przyjął słowa te z uśmiechem nad wszelki wyraz uprzejmym, uścisnął rękę podaną, lecz milczał.
Mercedes odeszła wtedy, lecz oczy jej pełne były łez.
— Czy zaszło jakie nieporozumienie pomiędzy tobą, hrabio, a moją matką? — zapytał Albert zdziwiony.
— Przeciwnie! Przecież zapytywała odchodząc, czy jesteśmy przyjaciółmi?



ROZDZIAŁ III.
PANI DE SAINT MERAN.

Istotnie nad wyraz smutna scena miała miejsce w domu państwa de Villefort.
Po wyjeździe na bal żony i córki, pan prokurator królewski zamknął się jak zazwyczaj w swoim gabinecie, lecz nie po to, by pracować, jak zawsze, lecz by się spokojnie zastanowić nad wypadkami, jakie się wydarzyły w Auteuil, w czasie obiadu u hrabiego de Monte Christo.
Zasiadł więc głęboko w krześle i raz jeszcze przebiegać zaczął myślą, wszystkie zdarzenia, jakie miały miejsce w ostatnich siedmiu dniach, zdarzenia, które tyle gorzkich wspomnień na myśl przywiodły i rozkrwawiły ponownie przyschłe rany serca.
Rozmyślając tak, zaczął szukać w ciemnościach świateł, któreby okazały się zdolne rozświetlić ciemności. W tym celu otworzył tajemną skrytkę w biurku i dobył z niej plikę notatek, z których wybrał te, które dotyczyły jego nieprzyjaciół, czy to w zawodzie politycznym, czy w interesach pieniężnych, czy też w sprawach biurowych, miłosnych wreszcie.
Przejrzawszy wszystkie te nazwiska i przeczytawszy wszystko, potrząsnął głową.
— Niepodobieństwo — rzekł sam do siebie — aby którykolwiek z tych licznych moich nieprzyjaciół czekał tak długo i cierpliwie aż do dnia dzisiejszego, ażeby mnie dopiero teraz zdruzgotać tak długo przechowywaną tajemnicą. Bardzo możliwe, iż ktoś rzecz całą opowiedział kapłanowi jakiemuś, zaś ten, z kolei, hrabiemu Monte Christo, który następnie, w chęci przekonania się, ile w tem wszystkiem mieści się prawdy, opowiedział skomponowaną przez siebie bajeczkę o wykopanym szkielecie dziecka. Ale to jest wszystko. Cóż to wszystko bowiem obchodzić może byłego pana Zacone, a dzisiejszego hrabiego Monte Christo, syna właściciela okrętów z Malty, kopalni srebra w Tessalji, człowieka, który przed paroma tygodniami zaledwie po raz pierwszy w życiu stanął na francuskiej ziemi? Cóż za interes miałby w grzebaniu się w tych sprawach strasznych, mrocznych i tajemniczych? Informacje, jakie otrzymałem od lorda Vilmora i od Księdza Bussoni, jednego przyjaciela, a drugiego nieprzyjaciela hrabiego Monte Christo, upewniają mnie pod tym względem z pewnością nieomal absolutną, że pomiędzy panem Zacone, a mną żadnych nieporozumień nie było nigdy, bo być nie mogło.
Tak prokurator królewski mówił sam do siebie, uspakajał się, upewniał, a jednak tym swoim własnym wywodom nie mógł dać wiary. Odkrycie tajemnic nie było dla niego z rzeczy strasznych najstraszniejsze, bo mógł przecież wszystkiemu zaprzeczyć, lękał się i niepokoił tem wszelako: co było genezą powstania z grobu tych mar przeszłości, czyja ręka te cienie z grobu wywołała?
W chwili, gdy pragnął się uspokoić, gdy przebiegał w myśli całą przeszłość polityczną, gdy wyzbywać się zaczął obawy, aby mógł zbudzić się do czynu któryśkolwiek z wrogów, tak długi czas bezczynnych, rozległ się turkot powozu na dziedzińcu, a następnie dało się słyszeć na schodach echo stąpań jakiejś osoby w wieku najwidoczniej podeszłym, a także łkania i głośne wykrzykniki.
Zaniepokojony, otworzył jak najrychlej drzwi i zobaczył damę w podeszłym wieku, ubraną w kostjum podróżny. Pod jej zbielałym włosem świeciło pomarszczone, zżółkłe czoło i głębokiemi bruzdami otoczone oczy, których blask ćmiły łzy, obficie wylewane.
— Ach, panie, co za nieszczęście! — rzekła przybyła.
I rzuciła się, gdy tylko weszła do pokoju, na najbliższe krzesło z głośnem szlochaniem.
Służba, stojąc u progu, nie ośmielała się postąpić kroku dalej, spoglądała na starego domownika pana Noirtier, który, usłyszawszy hałas w pokoju swego pana, przybiegł co żywo i stanął u drzwi wraz z innymi.
— Wielki Boże! — zawołał de Villefort do swej świekry, gdy tylko rozpoznał w przybyłej panią de Saint Meran — cóż takiego się stało? Dlaczego mąż pani nie przybył wraz z panią?
— Bo już go niema na tym świecie — odpowiedziała omdlewająca z żalu matrona, wybuchając płaczem.
De Villefort pod wrażeniem wieści tej cofnął się nagle, załamując ręce.
— Umarł — szepnął do siebie — umarł... i to tak nagle?...
— Przed ośmioma dniami — opowiadać zaczęła pani de Saint Meran — po załatwieniu wszystkich przygotowań do podróży, wsiedliśmy po obiedzie oboje do powozu w jak najlepszem usposobieniu ducha, aczkolwiek mąż mój od paru dni nieco niedomagał, z przyczyny lekkiego przeziębienia się. Gdyśmy minęli już przedmieścia, spostrzegłam iż zapadł w sen głęboki; ucieszyło mnie to narazie, lecz gdy spał tak parę godzin zaczęło mnie to niepokoić, zaczęłam więc go budzić, wtedy jęknął głucho, wyprężył się, a potem znieruchomiał. Przywołałam natychmiast służącego, kazałam zatrzymać konie i cucić chorego, wszelki jednak ratunek okazał się spóźniony i już tylko z martwem ciałem stanęłam na pierwszym postoju w Aix.
— Przywołała pani doktora? — zapytał de Villefort.
— Natychmiast, lecz i ten nic już pomóc nie zdołał.
— Zapewne... lekarz jednak postawił djagnozę, z jakich przyczyn nastąpiła śmierć pana de Saint Meran tak bardzo nagła?
— Powiedział, że to była apopleksja.
— I cóż pani wtedy zrobiła?
— Mąż mój wyrażał niejednokrotnie swą wolę, iż chciałby być pochowany w grobie familijnym, w Paryżu. Rozkazałam więc jego ciało włożyć w trumnę ołowianą i poleciłam wieźć je do stolicy, sama zaś o parę dni wyprzedziłam kondukt żałobny.
— O biedna matko — zawołał de Villefort — taki cios przeżyć, tyle znieść trudów w tym wieku!
— Bóg mi dał siły do wytrwania. Jednak od chwili jak byłam zmuszona opuścić ciało mego męża, jestem jak obłąkana. Już płakać nie mogę. Gdzież jest Walentyna? Takbym pragnęła ją uściskać!
De Villefort odczuł, jak bardzo dla tej zbolałej kobiety byłaby przykrą wieść, iż jej wnuczka w takiej właśnie chwili przebywa na balu. Powiedział więc tylko, iż znajduje się ona wraz z jego żoną u znajomych na poobiedniej herbacie i że natychmiast sam po nie pojedzie.
— A teraz, moja matko — powiedział — zechciej przejść do gościnnych pokojów, by odpocząć po trudach.
Margrabina, na to słowo „matko“, podniosła głowę i spojrzała na człowieka, który jej przypominał córkę od tylu lat opłakiwaną, w Walentynie odrodzoną, to też ze wzruszeniem przyjęła to miano matki i znów łzami się zalała.
Po wprowadzeniu przybyłej do przeznaczonego dla niej apartamentu, de Villefort oddał ją staraniom służebnych kobiet, a sam szybko pojechał do Morcefów po żonę i córkę.
Był tak bardzo blady, gdy wszedł do salonu, że Walentyna z krzykiem przypadła do niego.
— O mój ojcze!... cóż to takiego cię spotkało?
— Babka twoja, Walentyna, przyjechała.
— A dziadek?
Lecz de Villefort na pytanie to nic córce nie odpowiedział, a tylko podał jej rękę.
Walentyna wtedy nie zapytała się już o nic więcej, tylko zachwiała się, zbladła i padła zemdlona.
Przybiegła i pani de Villefort, a po usłyszeniu wiadomości zaczęła pomagać w cuceniu Walentyny, którą przeniesiono następnie do powozu.
Czyniąc zabiegi te, bezustannie wyrażała swe zdziwienie, zresztą bez większego żalu:
— To rzecz szczególna!... Kto mógłby się tego spodziewać?... Istotnie jest to rzecz niesłychana!
Nakoniec cała rodzina opuściła bal.
Przy wejściu do domu ojca, Walentyna spotkała czekającego na nią Wawrzyńca, który jej szepnął do ucha.
— Pan Noirtier pragnie widzieć się z panią natychmiast.
— Powiedz, że przyjdę, jak tylko będę mogła najprędzej, jednak przedewszystkiem muszę przecież przywitać babkę!
Tkliwa dusza dzieweczki odczuła dobrze, że jej babka przed innymi domaga się od niej teraz pomocy.
Walentyna zastała babkę już leżącą w łóżku. Nieme pieszczoty, bolesne łkania, westchnienia przerywane, łzy gorące wreszcie, zapełniły pierwsze chwile spotkania się wnuczki z babką. Działo się to wszystko w obecności pani de Villefort, która, trzymając za rękę męża, najgłębszy, z pozoru przynajmniej, okazywała biednej wdowie szacunek, widząc jednak chłodny wzrok staruszki, nachyliła się ku mężowi i rzekła:
— Odejdę, bo mój widok tylko rozdrażnia panią de Saint Meran.
Słowa te, aczkolwiek były one cicho wymówione, przybyła usłyszała i natychmiast szepnęła do ucha wnuczce.
— Dobrze, niech odejdzie, ale ty pozostań przy mnie, Walentyno.
Pani de Villefort wyszła tedy, a za nią pośpieszył jej mąż, Walentyna więc pozostała przy babce sama.
Biedny paralityk musiał się przeto zadowolić informacjami, jakich mu dostarczył jego służący.
— Ach panie — mówił Wawrzyniec — wielkie się stało nieszczęście! Tylko pani de Saint Meran przyjechała, zaś jej mężowi zmarło się w drodze.
Panowie de Saint Meran i Noirtier nigdy żadnemi stosunkami najlżejszej choćby przyjaźni, a choćby nawet sympatji nie byli nigdy połączeni, wieść jednak o śmierci starca nie mogła nie zrobić wrażenia na starcu drugim, również nad grobem stojącym.
To też stary Noirtier opuścił głowę na piersi, a gdy ją po chwili podniósł, natychmiast przymknął lewe oko.
— Domaga się pan, ażeby panna Walentyna przyszła? — zapytał Wawrzyniec.
Noirtier dał znak potwierdzenia.
— Przecież pan wie, że pojechała na bal do hrabiostwa Morcefów... Pan de Villefort jednak już po nią pojechał, więc jak tylko wróci, to powiem jej natychmiast.
— Dobrze — zgodził się paralityk.
Walentyna, pamiętając o tem życzeniu dziadka, udała się do niego natychmiast, gdy tylko pani de Saint Meran głębiej zasnęła.
Gdy nakoniec do niego przyszła, odrazu zalała się łzami.
Starzec pocieszał ją wzrokiem.
— O tak, dziaduniu, — odezwała się wtedy dzieweczka — widzę, iż pragnąłbyś mi powiedzieć, że pozostał mi jeszcze drugi, najukochańszy mój dziadek. O dziadku mój drogi!... gdyby nie ta jedyna moja pociecha, to nie wiem coby się ze mną stało!
Po słowach tych i uściśnięciu starca, Walentyna udała się do swego pokoju, bo czuła się bardzo znużoną.
Nazajutrz, gdy przyszła do babki, zastała ją zupełnie chorą, w gorączce, która gorzała w posępnym wzroku margrabiny.
— O babko droga! — zawołała na ten widok stroskana wnuczka — widzę, iż trudy podróży ujemnie wpłynęły na stan twego zdrowia, że chora jesteś?
— Nic ważnego moje dziecko, z utęsknieniem tylko czekałam na twoje przyjście, byś zechciała poprosić do mnie swego ojca. Pragnęłabym bowiem jak najprędzej z nim pomówić.
Walentyna pobiegła natychmiast po ojca, a gdy ten przybył, pani de Saint Meran rzekła do niego:
— Panie, wszak pisałeś do mnie, iż pragniesz wydać za mąż to dziecko?
— Tak jest, — odpowiedział de Villefort — i jest to niezłomne moje postanowienie. Córka moja wyjdzie za pana Franciszka d‘Epinay, którego jej wybrałem na męża.
— Jest to syn jenerała d‘Epinay, jeżeli się nie mylę? — uzupełniła słowa de Villeforta margrabina — który należał do naszego stronnictwa, syn człowieka, zamordowanego przed powrotem Uzurpatora z Elby.
— Tak, pani.
— Czy nie odstręcza go związek z wnuczką Jakobina?
— O, to są stare dzieje — odpowiedział de Villefort — których dziś już nikt nie pamięta. Pan Franciszek d‘Epinay w chwili śmierci swego ojca był małem dzieckiem jeszcze, to też jestem pewien, iż przy poznaniu pana Noirtier — ujrzy go jeżeli nie z przyjemnością, to już z pewnością bez odrazy. — A związek zamierzony jest bardzo pożądany dla obydwóch stron. Pan d‘Epinay przytem jest młodzieńcem ogólnie szanowanym, nader miłego usposobienia i lubianym bardzo przez wszystkich.
— A więc w takim razie, — rzekła margrabina po paru chwilach namysłu — związek ten należałoby przyśpieszyć, bo ja niedługo już pożyję.
— Ty, pani... Ty, droga babuniu!... zawołali jednocześnie de Villefort i Walentyna.
— Wiem dobrze, co mówię — odpowiedziała margrabina — należy się więc śpieszyć, bo to biedne dziecię nie ma przecież matki, niech więc choć babka ją błogosławi na nową drogę życia.
— Stanie się według życzenia pani — rzekł de Villefort — i to tem bardziej, iż jej życzenie, które zresztą jest dla mnie rozkazem, zgadza się w zupełności z mojem. Gdy więc pan d‘Epinay przybędzie tylko do Paryża...
— Kochana babuniu — ośmieliła się nakoniec przemówić Walentyna — czyż się godzi o weselu myśleć, gdy nas tak bardzo świeża okrywa jeszcze żałoba? Czyż twem pragnieniem może być istotnie, ażeby związek ten pod tak smutnemi odbył się wróżbami?
— Moje dziecię, są to przeszkody urojone, powstałe w naszej imaginacji, nasze przeczulenie jedynie. I ja brałam ślub przy śmiertelnem łożu mej matki, a jednak bezsprzecznie w pożyciu ze swym mężem nie byłam nieszczęśliwa.
— Po co się pani rozdrażnia niepotrzebnie tą bezustanną myślą o śmierci?
— Mówię wam, że umrę niezadługo. Otóż całem pragnieniem mego gasnącego życia jest to jedynie, bym mogła na przyszłym mężu mej wnuczki wymóc przysięgę, iż uczyni mą wnuczkę szczęśliwą. A gdyby przysiągł i tej swej przysięgi nie dotrzymał — to z grobu powstanę, ażeby na nim wywrzeć mą zemstę.
— Pani, oddal od siebie podobne myśli, które dowodzą jak bardzo jesteś osłabiona — rzekł de Villefort surowo — umarli, gdy raz zstąpią do grobu, śpią w spokoju na wieczność już całą i z grobu nie powstają.
— A ci powiadam, mój panie, że się mylisz. Dziś w nocy duch mój już opuścił ciało i tylko się jeszcze nad nim unosił w górze. Spałam, oczy miałam zamknięte, a jednak widziałam jak jakiś duch, w białe szaty przybrany, wyszedł z pokoju pani de Villefort i do łoża mego się zbliżył. Dosłyszałam nawet dźwięk trąconej szklanki, na stoliczku przy mem łóżku stojącej.
— Byłaś pani w gorączce — rzekł de Villefort.
— To był sen tylko, babuniu droga — powiedziała Walentyna.
— Nie, to nie był sen, bo w tejże chwili wyciągnęłam rękę do dzwonka, a na to poruszenie duch znikł, zaś zjawiła się pokojówka ze światłem.
— To był duch mojego męża, który przybył, ażeby zawezwać mnie do siebie. Jeżeli więc duch mojego męża mógł przyjść do mnie, to i ja będę mogła się zjawić również na tej ziemi, aby stanąć w obronie mego jedynego już teraz na ziemi kochania, mej wnuczki.
— O, pani — rzekł de Villefort wzruszony mimowoli tym dowodem poza grób idącej miłości — nie poddawaj się myślom tak bardzo ponurym. Będziesz z nami długo jeszcze żyła, będziesz czczona, kochana i szczęśliwa.
— Nie, nie, nie!... odpowiedziała przejmującym głosem margrabina — pójdę do męża mego. Kiedy pan d‘Epinay powraca?
— Spodziewamy się go lada chwila.
— To dobrze. Gdy przyjedzie, dajcie mi znać natychmiast, by nie tracić czasu, którego nie mamy zbyt wiele. Chciałabym też widzieć u siebie notarjusza, ażeby się upewnić, że cały mój i męża mego majątek dostanie się Walentynie.
— O, moja babuniu — powiedziała ze szlochaniem Walentyna, całując gorącemi ustami rozpalone czoło babki — czy chcesz, ażebym i ja umarła? Ależ ty masz babuniu gorączkę i trzeba wezwać koniecznie lekarza, a nie notarjusza.
— Doktór jest tutaj najzupełniej zbędny — odezwała się margrabina, wzruszając ramionami — doktór na śmierć nie pomoże. Chce mi się tylko pić — oto cała moja choroba.
— A na co byś miała ochotę, babuniu?
— Wiesz przecież, iż piję oranżadę jedynie, której szklanka stoi właśnie na mym stoliku nocnym. Podaj mi ją, moja droga Walentyno!
Walentyna spełniła polecenie i podała babce szklankę, wypełnioną oranżadą, tę samą, którą cień miał poruszyć.
Margrabina z chciwością wypiła napój, a potem położyła się i wkrótce zasnęła.
Walentyna usiadła przy babce. Biedne dziecko bardziej może niż babka potrzebowała doktora. Lica jej płonęły, oddech miała krótki i urywany, a puls gwałtowny i szybki, jaki zazwyczaj bywa w gorączce.
Biedna panienka myślała o tem, w jaką rozpacz wpadnie Maksymiljan, gdy się dowie, że jej ukochana babka, zamiast być im pomocną, staje na przeszkodzie ich szczęściu.
Niejednokrotnie już Walentyna zamierzała powiedzieć wszystko swej babce i byłaby to z pewnością uczyniła, gdyby jej wybrany nazywał się Raulem de Chateau Renaud, panem de Savigny... baronem Narbonne choćby tylko!... Morrel pochodził jednak z gminu, a Walentyna wiedziała z jaką pogardą odnosiła się margrabina de Saint Moran względem potomków nieszlacheckich rodów.
Tajemnica jej serca przeto powstawała z tych przyczyn jej wyłączną tajemnicą, wobec myśli, że gdyby ojciec lub dziadkowie się dowiedzieli, to już wszystko napewno i na zawsze byłoby stracone.
Pani de Saint Meran, aczkolwiek niespokojnie, niemniej spała nieprzerwanie aż do chwili, gdy dano znać o przybyciu notarjusza.
Gdy ją o tem powiadomiono, podniosła się natychmiast.
— Notarjusz przyjechał? — powiedziała — niechże wejdzie natychmiast. Ty zaś, Walentyno — ciągnęła dalej — odejdziesz.
— Ależ babuniu...
— Odejdź natychmiast — powtórzyła chora.
Wnuczka ucałowała czoło babki i oddaliła się, trzymając chustkę przy oczach. We drzwiach spotkała służącego, który ją zawiadomił, że lekarz czeka w salonie.
Walentyna pobiegła co prędzej. Był to doktór, który leczył całą rodzinę od lat, wypróbowany przyjaciel domu, jeden z najzdolniejszych przytem lekarzy współczesnych. Znał Walentynę od najmniejszego dziecka, to też ją kochał, jak córkę prawie.
— O, drogi panie d‘Avrigny, z niecierpliwością oczekiwaliśmy przybycia pana.
— Na twe wezwanie, dziecino droga, jak widzisz, przybyłem natychmiast. Cóż to się u was stało takiego? Nie myślę, by twój ojciec, lub też pani de Villefort byli chorzy? Ty zaś, moje dziecię, aczkolwiek widzę, iż cierpisz na nerwy, nie zdaje mi się, abyś tak gwałtownie znów domagała się pomocy? Chyba, że panienka jest bardzo zakochana?
Walentyna zarumieniła się, pan d‘Avrigny bowiem ze zdumiewającą intuicją umiał czasami odgadywać tajemnice. Był on jednym z tych lekarzy, którzy ze stanu moralnego pacjenta wnioskują o jego stanie fizycznym.
— Nie ja, doktorze, potrzebuję twej pomocy, lecz moja babka, margrabina de Saint Meran, która wczoraj do nas przyjechała i teraz leży chora, po przejściu, które ją spotkało, a o którem już pan wie zapewne?
— Nie wiem o niczem — rzekł pan d‘Avrigny.
— Niestety! — powiedziała Walentyna, tłumiąc łkanie — dziadek mój umarł.
— Pan de Saint Meran?
— Tak. Zmarł nagle na apopleksję.
— Cóż jest twej biednej babce?
— Jakieś niezwykłe rozdrażnienie nerwowe, przyczem jej sen jest niespokojny, gorączkowy, ciężki... Opowiadała dziś rano, iż jej dusza unosiła się nad uśpionem ciałem i jest przekonana, iż widziała w swem pokoju jakąś postać, a nawet słyszeć miała, jak ta postać trąciła szklankę stojącą przy jej łóżku na stoliku.
— Szczególna rzecz — mruknął doktór — nie wiedziałem, że babka twoja miewa tego rodzaju zaburzenia wzrokowe. No, zobaczymy, jak to tam z nią jest.
Gdy dano znać Walentynie, że notarjusz już odszedł, poprosiła ona wtedy doktora, by ten zechciał udać się do jej babki.
— A pani nie pójdziesz wraz ze mną?
— Nie śmiem, bo mi nie pozwoliła posyłać po pana. A zresztą sam pan powiadasz, że jestem nerwowo podniecona, dla uspokojenia więc pójdę się przejść nieco po ogrodzie.
Doktór wtedy uścisnął mocno rękę swej ulubienicy i udał się do pani de Saint Meran, zaś Walentyna wyszła do ogrodu. W przejściu przez oranżerję zerwała świeżo rozkwitłą różę i zatknęła ją we włosy, a następnie pospieszyła w stronę swej ławki, po krótkim odpoczynku na której, podążyła ku sztachetom, z za których usłyszała po chwili głos Maksymiljana.



ROZDZIAŁ IV.
OBIETNICA.

Był to oczywiście Morrel, który od wczorajszego wieczora był jak obłąkany. Wiedziony przeczuciem, kochankom i matkom właściwym, odgadł, iż przyjazd państwa de Saint Meran był zapowiedzią jakichś doniosłych zdarzeń w domu de Villefortów.
To też czekał na swą ukochaną pełen niepokoju.
— Już wiem — powiedział do niej, po pierwszych powitaniach — o śmierci twego dziadka, margrabiego. Cóż więcej u ciebie słychać?
— O, posłuchaj mnie, posłuchaj, Maksymiljanie, bo ważne rzeczy mam ci do powiedzenia. Dziś rano znów mówiono o mem małżeństwie i babka moja, na którą liczyłam, że będzie moją podporą, nietylko, że się oświadczyła za tym związkiem, ale nawet wyraziła gorące pragnienie, aby ślub się odbył jak najprędzej, choćby nazajutrz po powrocie pana d‘Epinaya.
Młodzieniec po usłyszeniu słów tych westchnął ciężko i boleśnie, a potem rzekł przytłumionym głosem:
— Jeżeli tak, to już jutro rano możesz być, o ukochana moja, żoną innego, ponieważ pan Franciszek d‘Epinay dziś rano przybył do Paryża, a twierdzić to mogę z pewnością, ponieważ na własne oczy go widziałem. Zapytujesz, jakim się to stało sposobem? — Otóż wiedz, iż niedalej jak przed godziną byłem u hrabiego Monte Christo, gdy wtem drzwi wejściowe się otworzyły i wszedł przez nie: naprzód Albert de Morcef, a za nim młodzieniec, którego hrabia powitał okrzykiem:
— „A pan baron Franciszek d‘Epinay!... cóż za niespodzianka!“
— Ile mi tylko sił i mocy w sercu starczyło — przyzwałem je wszystkie na pomoc, ażeby nie upaść. Że zbladłem straszliwie, to nie może ulegać żadnej wątpliwości, pewnem jest natomiast to, że nie upadłem, owszem stałem dalej swobodnie, nawet z uśmiechem na ustach. W pięć minut potem wyszedłem, nie dosłyszawszy ani jednego słowa rozmowy, jaka była przez tych panów prowadzona, do tego stopnia byłem pod wrażeniem, nieprzytomny.
— Biedny Maksymiljanie — szepnęła Walentyna.
— A teraz powiedz mi, Walentyno, powiedz, co zamierzasz uczynić?
Lecz z oczu dzieweczki płynąć zaczęły jedynie łzy ciche i pochyliła w dół bezradnie swą ciemną główkę.
— Posłuchaj mnie, Walentyno. Nie czas oddawać się teraz czczym jękom i boleści. Potrzeba nam szybkiej decyzji i czynów. Czy masz dość odwagi i sił do walki?
Walentyna zadrżała i spojrzała na Morrela wzrokiem obłąkanym.
— Co ty mówisz, Maksymiljanie — rzekła — i co nazywasz walką? Nazwij to raczej świętokradztwem. Jakto? — ja miałabym iść wbrew woli ojca i mej biednej babki.
Morrel milczał.
— Serce twe jest natyle szlachetne, Maksymiljanie, że mnie osądzi sprawiedliwie i rozumnie. Ja do walki podobnej nie jestem zdolna. Nie jestem zdolna iść wbrew woli mego ojca i mej babki i nigdy ich podobnym czynem nie zasmucę.
— Pojmuję cię — powolnie rzekł Morrel.
— O Boże! Boże drogi!... jakimże tonem ty mówisz do mnie?
— Mówię do ciebie, pani, jak człowiek, który cię zrozumiał. A więc przesądzone. Jutro podpiszesz kontrakt ślubny i już jutro zostaniesz baronową d‘Epinay.
— Ależ na miłość Boga! — czy ja mogę postąpić inaczej?
— Nie odwołuj się, pani, do mnie w tej sprawie, bo ja byłbym w tym wypadku złym sędzią.
— Cóż tybyś mógł w takim razie mi doradzić?
— Walentyno, czy zastanowiłaś się dobrze nad tem, coś mi powiedziała? Czy chcesz istotnie mej rady wysłuchać?
— Bez wątpienia, Maksymiljanie, jeżeli tylko rada ta okaże się do wykonania możliwa dla mnie, — to wierzaj iż pójdę za nią.
— Jestem wolny i mam tyle, iż wystarczy dla nas dwojga, pójdź więc ze mną, a zaprowadzę cię do mej siostry, która, wierzaj, iż jest godna, by była i twoją również siostrą. Pobierzemy się i odpłyniemy do Algieru, do Anglji, do Ameryki... lub też, jeżeli lękasz się podróży, żyć będziemy gdziekolwiek na prowincji, póki przyjaciele nasi nie przezwyciężą oporu twej rodziny, wtedy mielibyśmy możność powrotu do Paryża.
— Spodziewałam się tego, Maksymiljanie, — odpowiedziała Walentyna opuszczając w dół głowę, — szalona jednak jest to rada. To też bez chwili namysłu odpowiem ci na nią: — Nie, Maksymiljanie!... niepodobieństwo, niepodobieństwo!
— A więc raz jeszcze ci powiem, pani: rozsądek jest po twojej stronie.
Morrel słowa te wymówił ze spokojem wprost przerażającym. To też Walentynę ten spokój okropny przestraszył tak bardzo, iż jej wzrok stał się najzupełniej obłąkany. Nie chciała, nie mogła spojrzeć trzeźwo, w głąb wrzącej duszy swego kochanka.
— Co czynić zamierzasz? — zapytała szeptem.
— Chcę panią pożegnać, biorąc na świadka Boga, który czyta w głębi duszy mojej i słyszy słowa moje, iż ci z całego serca życzę, abyś resztki dni życia swego spędziła w szczęściu i spokoju, by ci przytem nigdy, jedna choćby chwila, pamięci o mnie nie zatruła.
— Czy tak? — przytłumionym głosem powiedziała dzieweczka.
— Bądź zdrowa, Walentyno!
Panna de Villefort, słysząc te słowa, wstrząsnęła kratą z taką siłą, o jaką niktby jej z pewnością nie posądził, a gdy Morrel, mimo to, oddalał się coraz bardziej, wyciągnęła ku górze ręce i zawołała z rozpaczą:
— Powiedz, dokąd idziesz?
— Bądź spokojną — odpowiedział złamany bólem młodzieniec — nie mam zamiaru mścić się na kimkolwiek, co się stał przyczyną nieszczęsnego mego losu. Inny powiedziałby może, że pójdzie do pana d‘Epinay i wyzwie go na walkę śmiertelną. Podług mnie — byłoby to szaleństwem. Cóż w tej sprawie pan d‘Epinay zawinił? Dziś rano widział mnie po raz pierwszy w swem życiu i może już o mnie zapomniał. Nie wiedział nawet o tem, że żyję, gdy pomiędzy ojcami waszymi toczyły się układy, małżeństwa waszego się tyczące. Do pana d‘Epinay najmniejszej przeto nie mogę mieć urazy i przysięgam, iż nie pójdę do niego.
— Żal twój w moją stronę jest więc skierowany?
— I do ciebie nie mam żalu. Kobieta jest istotą bezwolną. Żegnaj mi więc.
— Maksymiljanie!... Maksymiljanie!... zawołała Walentyna — powróć, chcę tego!
Morrel zbliżył się do kraty raz jeszcze z łagodnym uśmiechem na twarzy i gdyby nie bladość niezwykła — myślećby można, iż się znajduje w normalnym stanie ducha.
— Posłuchaj mnie, moja droga, moja ubóstwiana Walentyno — zaczął głosem dźwięcznym, powagi pełnym — żadnych nigdy nie prowadziłem miłostek, ciebie pokochałem miłością pierwszą i ostatnią, to znaczy, iż złożyłem w ręce twoje swe życie; teraz ty mnie opuszczasz — nie z dobrej woli, lecz że opuścić mnie jesteś zmuszona. Życie moje, po tym fakcie jest już dla mnie najzupełniej zbędne, martwe, bez celu, niepotrzebne.
Jestem sam na świecie: siostra moja nie potrzebuje mnie, ma męża i jest szczęśliwa. Jestem więc najzupełniej zbyteczny na świecie.
Czekać będę jeszcze twego ślubu, gdy jednak nieszczęście moje stanie się już faktem niewątpliwym, dokonanym, — odejdę z tego świata. Oto wszystko, co miałem ci do powiedzenia, Walentyno.
Całem drobnem ciałem stojącej za kratą dzieweczki wstrząsały konwulsyjne dreszcze; obydwie jej smukłe rączyny opadły bezwładnie, a obfite łzy oczy i twarz zalewały.
— Maksymiljanie! miej litość nade mną, ja postąpić inaczej nie mogę, tylko tak, jak powiedziałam, jeżeli jednak ty sobie życie odbierzesz, to i ja umrę z rozpaczy.
— O Boże mój — jęknęła panna de Villefort, podnosząc ręce ku niebu z wyrazem najbardziej uroczystej modlitwy. — Ty widzisz, że uczyniłam wszystko, co czynić winna posłuszna córka. Prosiłam, błagałam, lecz ani mych łez, ni próśb, ni błagań wysłuchać nie chciano. A nie czuję się na siłach, by móc nieść na sobie ciężar cudzej śmierci. Więc ci mówię, Maksymiljanie, że nie umrzesz z rozpaczy, bo milszą mi będzie śmierć własna ze wstydu.
Pójdę więc za tobą, opuszczę dom rodzicielski, porzucę wszystko, zapomnę nawet o moim dobrym dziadku.
— To nie — przerwał jej Maksymiljan — dziadka swego nie opuścisz. Zanim wyjdziesz z domu swego ojca, powiedz dziadkowi swemu wszystko, niech cierpliwie czeka, a niezadługo, gdy złączeni już będziemy węzłem nierozerwalnym przez sługę kościoła, weźmiemy go do siebie, a wtedy zamiast jednego dziecka, będzie miał nas dwoje. Idź więc do niego, Walentyno, powiedz mu to i wracaj. A przysięgam ci, że nie rozpacz cię w przyszłości czeka, ale szczęście. Przysięgam!
— Wierzę ci, mężu mój przed Bogiem, aczkolwiek złudzeniem są słowa twoje, ojciec mój bowiem wiecznie mi złorzeczyć będzie, ja go znam, a bez błogosławieństwa ojcowskiego szczęścia być nie może. Posłuchaj mnie jednak, Maksymiljanie, nierozsądnemby było, gdybym opuścić miała dom ojca mego w tej chwili, zaraz, nie idę przecież jeszcze do ołtarza. A kto wie, co do chwili takiej wydarzyć się może? Otóż, gdyby mi się udało związek ten odroczyć choćby, to ty do ostatniej chwili czekać będziesz? Prawda?
— Będę. Przysięgam ci to. Lecz i ty mi przysięgnij, że gdziekolwiekby cię zaprowadzili, przed urząd cywilny, czy też do ołtarza, ty wszędzie powiesz „nie“, zamiast sakramentalnego „tak“?
— Przysięgam ci to, Maksymiljanie, na to, co mam najświętszego, na pamięć matki mojej.
— A więc czekajmy jeszcze.
— Tak, czekajmy — potwierdziła Walentyna, swobodniej odetchnąwszy — ileż to wypadków stać się może, które nas mogą zbawić. Teraz jednak musimy się już pożegnać, bo i tak cud prawdziwy, że nikt nas dotychczas nie zauważył. Nie zobaczymy się już nigdy przy tej kracie. Gdyby zaszły jakie fakty doniosłego znaczenia, dam ci znać przez notarjusza Deschampsa, lub też przyślę ci list pocztą.
— A wtedy, skoro oznaczysz dzień, stawię się tutaj u krat, zaś powóz czekać będzie przy bramie, wsiądziesz do niego wraz ze mną i odwiozę cię nim do siostry mej.
— Niechże tak będzie. Czy jesteś zadowolony teraz z żony swej? — zapytała smutnie Walentyna.
— Gwiazdo życia mego!... jakże ci na to pytanie odpowiem?...
— Jednak odpowiedz.
I Walentyna przy słowach tych, zbliżyła twarz swą do zimnej kraty. A wtedy, z drugiej jej strony tak samo, do zimnych krat, zbliżył i Morrel twarz swoją.
Taki był pierwszy, zaręczynowy pocałunek tych dwojga.
Powietrzny, przez zimne żelazo przesłany.
— Do widzenia, żegnaj — zawołała Walentyna upojona tym czystym pocałunkiem, godnym aniołów w niebie — do widzenia.
— Więc napiszesz do mnie?
— Napiszę, bądź cierpliwy.
— Dziękuję ci, żono moja, do widzenia.
I Walentyna znikła mu za zielenią drzew, jak senne widziadło. Morrel podniósł wtedy w górę oczy, dziękując Bogu za to, iż mu zesłał podobną miłość.
Wrócił do domu i cały wieczór spędził na oczekiwaniu. Czekał całą noc i cały po nocy tej dzień, i znów noc całą... napróżno. Dopiero na trzeci dzień, około godziny dziesiątej zrana, otrzymał za pośrednictwem poczty mały bilecik, na którym następujące były skreślone słowa:

„Ani łzy ani prośby, ani łzawe błagania nawet — nie pomogły. Termin podpisania aktu został wyznaczony na jutro, na godzinę dziewiątą wieczorem.
— Jedno mam serce i jedno słowo, a te — są twoje: jutro więc o godzinie trzy kwadranse na dziewiątą będę przy kracie.

Twoja żona Walentyna.

P. S. Biedna moja babka ma się coraz gorzej; jest już nieprzytomna, a nawet jakby wpadła w obłęd“.

Morrel nie poprzestał na tych wiadomościach od Walentyny otrzymanych, lecz poszedł do notarjusza, który wiadomości te potwierdził w zupełności, mówiąc, iż podpisanie aktu ślubnego wyznaczone zostało rzeczywiście na godzinę dziewiątą wieczorem.
Lecz tego zrozpaczonemu młodzieńcowi nie było dosyć, udał się jeszcze do hrabiego Monte Christo, i tam istotnie dowiedział się najwięcej. Nietylko pan d‘Epinay osobiście był u hrabiego, ażeby go o fakcie tym powiadomić, lecz i pani de Villefort ze swej strony skreśliła do hrabiego słów parę, z prośbą o wybaczenie, że go nie zaprasza, lecz dzieje się to z przyczyny śmierci pana de Saint Meran jedynie, jak również i choroby pozostałej po nim wdowy.
Jak d‘Epinay hrabiemu opowiadał, został on już przedstawiony margrabinie, która powstała z łóżka dla tego jedynie, aby go przyjąć, poznać i pobłogosławić.
Czytelnicy nasi łatwo sobie mogą wyobrazić, w jakim stanie duszy znajdował się Morrel po otrzymaniu tych wszystkich wiadomości. Jego wzruszenie nie mogło ujść baczności bystrego oka hrabiego, który zaczął się wypytywać o przyczynę tego podniecenia. Morrel chciał już wszystko powiedzieć hrabiemu, lecz w porę przypomniał sobie obietnicę, daną uroczyście Walentynie, przestrzegania ścisłej tajemnicy i to mu zamykało usta.
Narazie zresztą cały jego umysł zaprzątały myśli, krążące dookoła przygotowań do ucieczki, dwie drabinki miał już ukryte pomiędzy krzewami ogrodu, zamówił również mały powozik, bez służby i światła, który w każdej chwili był gotowy do wyruszenia w drogę. Na skręcie pierwszej ulicy dopiero miano zapalić latarnie, by zbytkiem ostrożności nie ściągnąć uwagi i nie wpaść w ręce policji.
Nadeszła wreszcie oczekiwana chwila. Aczkolwiek Walentyna wyznaczyła godzinę trzy kwadranse na dziewiątą, jako chwilę spotkania, podług wszelkiego jednak prawdopodobieństwa Walentyna nie będzie wyczekiwała ostatniego momentu, lecz skorzysta z każdej nadarzającej się chwili. Wyjechał więc z domu już o godzinie ósmej — według swego zegarka, który dręczył go przez dzień cały, zaś przybył do bramy swego ogrodu, gdy biła godzina siódma na zegarze wieżowym kościoła Ś-go Filipa.
Powozik wraz z końmi ukrył w gęstwinie krzewów poza chatką, w której lubił przesiadywać, a w której i teraz chciał spędzić chwile oczekiwania.
Nakoniec ściemniło się zupełnie! Chwila oczekiwania zbliżała się.
Wpół do dziewiątej wydzwonił zegar na wieży.
Nikt się jednak nie zjawiał.
Morrel przechadzał się wzdłuż i wszerz ogrodu, coraz częściej zbliżając się do kraty, wypatrując białej sukienki; ucho próżno łowiło szmery wśród głuchej ciszy.
Oczekiwanie przedłużało się, zegar wybił już kwadrans na dziesiątą, to znaczy iż Morrel czekał już pół godziny dłużej, niż Walentyna oznaczyła czas swego przybycia.
Straszne są podobne chwile oczekiwań. Tętna biją w skroniach, serce trzepocze się w lęku.
Wśród zmiennych chwil bojaźni i nadziei, wśród nieustannego drżenia, godzina dziesiąta wybiła na kościelnym zegarze. Niepodobna było wyczekiwać tak dłużej w niepewności, w absolutnej niewiedzy, co się tam stać mogło?! Brakło sił. Bliski obłąkania, nie zdając sobie już sprawy najzupełniej z tego, co czyni, Morrel jednym skokiem wdarł się na kratę, i zeskoczył na drugą stronę.
Znajdował się zatem w ogrodzie de Villeforta, do którego wdarł się gwałtem, i począł rozmyślać nad następstwami, jakie czyn podobny pociągnąć za sobą może. Gdy jednak raz się tam dostał, cofać się już nie chciał.
Jakiś czas stał przy murze, lecz następnie zdecydował się na okrążenie klombu, a po chwili był po jego drugiej stronie, skąd dom cały przedstawiał się dokładnie, a wtedy mógł stwierdzić przedewszystkiem to, iż cały dom tonął w ciemnościach, prócz paru okien, z których przezierało światło: były to okna apartamentów gościnnych, w których w chwili obecnej przebywała margrabina de Saint Meran, oraz okno pokoju pani domu.
Ta ciemność i to głuche milczenie jeszcze bardziej przeraziły młodzieńca.
Odurzony, nieomal pozbawiony zmysłów z boleści, był gotów na wszystko, byle tylko ujrzeć swą ukochaną i dowiedzieć się o ogromie nieszczęścia, jakie na nią i na niego spadło. W tej chwili chciał już przebiec aleję topolową, gdy wtem dźwięk głosu, dość jeszcze oddalonego zresztą, uderzył jego słuch wytężony.
Na ten głos cofnął się co żywo i ukrył w klombie. Wiedział już, co ma robić. Jeżeli to będzie Walentyna, wyjdzie z ukrycia i da się jej poznać, jeżeli jego ukochanej ktoś towarzyszyć będzie — ujrzy ją przynajmniej i się przekona, że jej żadne bezpośrednie nieszczęście nie dotknęło, jeżeli nakoniec będą to osoby nieznane mu, to może pochwyci choć parę słów rozmowy.
W tej samej chwili, na jego szczęście, księżyc wypłynął z za chmur i Morrel ujrzał na schodach pałacowych prokuratora królewskiego, w towarzystwie jakiegoś czarno ubranego mężczyzny.
Zeszli oni ze schodów i zaczęli zbliżać się do klombu a wtedy Morrel w mężczyźnie czarno ubranym poznał doktora d‘Avrigny. Dosłyszał następnie rozmowę.
— A, drogi doktorze — mówił pan de Villefort — niebo się widać sprzysięgło przeciw naszemu domowi. Okropna śmierć, która spadła jak piorun nagle. Nie staraj się mnie pocieszać, bo na takie losy niemasz pociechy? Rana zbyt żywa jeszcze, zbyt głęboka. Umarła, umarła!
Zimny pot wystąpił na czoło młodzieńca. Któż taki mógł umrzeć w tym domu?
— Kochany panie de Villefort — odpowiedział doktór, tonem który spotęgował jeszcze przerażenie młodzieńca — nie na to zaproponowałem ci przechadzkę po tym pustynnym ogrodzie, ażeby cię pocieszać, bynajmniej. Albowiem, co ci powiedzieć muszę, oprócz nieszczęścia, które na ciebie spadło i jest już ci znane czeka cię inne, większe może jeszcze.
— Wielki Boże! — szepnął de Villefort, składając jak do modlitwy ręce — czegóż ja mam dowiedzieć się jeszcze?
— Mój przyjacielu, czy jesteśmy tu sami?
— Sami, niewątpliwie. Ale dlaczegóż te wszystkie ostrożności?
— Bo mam ci do zakomunikowania okropną w swej treści tajemnicę. Siadaj!
De Villefort nie usiadł, lecz raczej padł na ławkę. Doktór stanął przed nim i położył rękę na jego ramieniu. Morrel zlodowaciały wprost z trwogi, jednę rękę trzymał na czole, zaś drugą przyciskał do serca.
— Umarła, umarła! — powtarzał w myśli słowa doktora.
I sam się uczuł konającym.
— Mów, mów, doktorze, słucham cię — przemówił de Villefort — uderz odrazu, jestem przygotowany na wszystko.
— Pani de Saint Meran była już w wieku dość podeszłym, aczkolwiek najlepszem cieszyła się zdrowiem...
Morrel odetchnął swobodnie.
— Przypuszczaćby więc można, że przyczyną jej zgonu były: wiek i zgryzota. Ta ostatnia, istotnie, może czasami zabić, aczkolwiek są to wypadki bardzo rzadkie, nie zabija nigdy jednak tak nagle, tak piorunująco.
De Villefort ani słowa nie odpowiedział, podniósł tylko głowę do tej chwili na piersi opuszczoną, i obłąkanym wzrokiem spojrzał na doktora.
— Wszak byłeś przy niej nieprzerwanie, aż do chwili jej zgonu? — zapytał pan d‘Avrigny.
— Byłem, sam przecież zabroniłeś mi się oddalać.
— Czy zaobserwowałeś objawy choroby, na którą teściowa twa zmarła?
— Tak jest, doktorze. Pani de Saint Meran miała trzy ataki, coraz to silniejsze i gwałtowniejsze; gdyś przybył, margrabina ledwo oddychała. Po chwili zerwała się z łoża, z wyciągniętemi w górę rękoma. Wtedy spojrzałem na ciebie i z twej twarzy, doktorze, wywnioskowałem odrazu, iż stan chorej jest bardzo poważny. Chwyciłeś ją za rękę i liczyłeś puls. Był to atak ostatni, w którym biedna skonała.
— Otóż teraz powiem ci, panie prokuratorze królewski, że symptomaty tej choroby, na którą teściowa twa zmarła i symptomaty otrucia pierwastkami roślinnemi są absolutnie te same.
Pan de Villefort, po usłyszeniu słów tych, powstał momentalnie.
— Na Boga! — zawołał — pomyśl dobrze, doktorze, coś powiedział!...
Morrel nie wiedział, czy śni, czy też jest na jawie.
— Wierzaj pan — rzekł w ten sposób zaatakowany — iż zdaję sobie doskonale sprawę z doniosłości mego oskarżenia.
— A czy mówisz to do urzędnika, czy też do przyjaciela?
— Do przyjaciela. I jestem do tego stopnia pewien tego, co mówię, że mogę ci nawet powiedzieć, jaką trucizną pani de Saint Meran została otruta. Otóż teściowa twoja przyjęła bardzo dużą dozę brucyny.
De Villefort porwał za rękę doktora.
— Ależ to niepodobna! Ja śnię chyba, marzę! — powiedział. — Na imię Boga, powiedz mi, doktorze, że możesz być jednak w błędzie?
— Omyłka jest zawsze możliwa... Nie zdaje mi się jednak, bym się omylił w tym wypadku.
— Doktorze, zlituj się nade mną, od kilku dni tyle nadzwyczajnych spotkało mnie rzeczy, iż rozum tracę.
— Czy ktokolwiek prócz mnie, widywał margrabinę?
— Nikt.
— Czy nie posyłano do apteki, po jakiekolwiek inne lekarstwa, prócz tych, które ja zrobić poleciłem?
— Napewno nie.
— Pani de Saint Meran nieprzyjaciół w domu swym mieć nie mogła. Komuż zależeć mogło na jej śmierci?
— Ale komużby mogło zależeć?... komuż?... Córka moja była jedyną jej dziedziczką. A gdyby taka myśl przyjść mi miała do głowy, przebiłbym się sztyletem natychmiast, by ukarać serce, że coś podobnego mogło się w głowie mej narodzić.
— Ależ uchowaj Boże, bym miał kogoś posądzić — zawołał bolesnym, lecz i podrażnionym głosem pan d‘Avrigny — robię jedynie przypuszczenia, iż może to być omyłka, wypadek, czyjaś zła wola nakoniec... Stanowczo twierdzę to jedynie, iż margrabina umarła z otrucia, a już twoją rzeczą, panie prokuratorze królewski, jest wyśledzić, jakim sposobem się to stało. Zapytaj się więc przedewszystkiem starego sługi pana Noirtiera, Wawrzyńca, czy się wypadkiem nie omylił i nie dał pani de Saint Meran czegoś, co było przygotowane dla jego pana?
— A jakim że sposobem lekarstwo dla pana Noirtier przeznaczone, otrućby mogło panią de Saint Meran?
— Nic prostszego. Musi ci być wiadome przecież, że w niektórych chorobach trucizny są lekarstwami, paraliż właśnie jest jedną z takich chorób. Otóż po wypróbowaniu wszelkich innych lekarstw, od trzech miesięcy daję twemu ojcu brucynę właśnie; ostatnim razem zapisałem mu dozę aż sześciu centigramów. Na sparaliżowane narządy pana Noirtier działa to podniecająco, dla innego organizmu, to moje lekarstwo byłoby zabójcze.
— Mój drogi doktorze, pomiędzy pokojami pana Noirtier, a apartamentem, jaki margrabina zajmowała, niema żadnej komunikacji. Ponadto Wawrzyniec nie był ani razu, na pewno, w pokojach pani de Saint Meran. To też, doktorze, aczkolwiek mam cię za lekarza wyjątkowo uzdolnionego, a także za człowieka najsumienniejszego i nauczciwszego w świecie, jestem skory raczej do przypomnienia sobie starej maksymy: „errare humanum est“ człowiek jest omylny.
— A więc ci powiem. Przywołaj doktorów, którzy są powagami w świecie naukowym, a wtedy ja im zakomunikuję wszystko, co zauważyłem, niech oni orzekną... Wierzaj mi, że potwierdziliby moją djagnozę. A wtedy wiesz, cobym ci powiedział? Te słowa oto: „Kochany Villeforcie, jeżeli to się stało wypadkiem, pilnujże dobrze swej służby w przyszłości, jeżeli przez zawiść — strzeż się nieprzyjaciół“. Bo jeżelibyś istotnie miał w swym domu trucicieli, to wiedz, iż nie poprzestaliby oni na tej jednej ofierze. Śledź więc, bodaj, a gdybyś znalazł winnego — ukarz go, jak ci to nakazuje twój wysoki urząd prokuratora królewskiego. Narazie, ja tę tajemnicę ukryję na dnie mego serca. Jestem lekarzem bowiem, to znaczy, iż jestem sługą ludzkości, wróg której kryje się w twym domu.
— Dzięki ci za to, doktorze, dzięki — zawołał de Villefort z westchnieniem ulgi — nigdy w życiu lepszego nad ciebie nie miałem przyjaciela.
Po słowach tych de Villefort wstał z ławki, uścisnął gorąco dłoń doktora, a następnie rozmawiający oddalili się, kierując swe kroki w stronę pałacu.
Morrel opuścił wtedy swą kryjówkę w klombie i padł na ławkę wpół omdlały. Gdyby go kto ujrzał wówczas, to by się przestraszył, wyglądał bowiem jak widmo.
— Boże! — szepnął — cóż za okropne odkrycia! Jak tam biedna Walentyna moja znieść będzie mogła tyle ciosów spadłych na nią?
Wtem ujrzał, iż światło w pokoju pani de Villefort zostało zgaszone, co pozwalało na domysł, iż udała się ona na spoczynek.
W drugim końcu domu, natomiast, Morrel ujrzał otwierające się okno, białemi firankami przysłonięte, a po chwili usłyszał łkania. Wysilił tedy wzrok i poznał Walentynę.
Aczkolwiek było niemożliwością absolutną, by ona widzieć go mogła w cieniu drzew ukrytego, niemniej miał wrażenie, jakby go ona, ruchami rąk w górę wyciągniętemi, do siebie przyzywała, gdy istotnie Boskiej zapewne pomocy wzywała jedynie.
Morrel, widząc to, młodzieńczym, nie zważającym na nic, nierozważnym temperamentem uniesiony, bez chwili namysłu zerwał się ze stojącej w cieniu ławki, przebiegł taras i wpadł jak wicher na schody balkonowe, pchnął nakoniec drzwi wejściowe, które znalazł nie zamknięte i wszedł do uśpionego już domu.
Walentyna, która miała oczy wzniesione do nieba, nie spostrzegła go, gdy przebiegał odkrytą przestrzeń, oświetloną księżycem... Goniła wzrokiem obłoki płynące po niebie, poświatą księżyca posrebrzone, a egzaltowany umysł dzieweczki widział w jednej ze srebrnych chmurek takich duszę swej babki, szybującą ku niebu.
Morrel tymczasem minął przedpokój i zaczął wstępować na schody zasłane dywanami.
Był tak podniecony i do tego stopnia zatracił pojęcie rzeczywistości, iż nie byłby się cofnął na widok samego de Villeforta nawet.
Znajomość wewnętrznego rozkładu domu, ogromnie mu się w tym wypadku przydała.
To też bez przeszkody dostał się na górę, kierując się następnie odgłosem płaczu dochodzącym wyraźnie do jego przeczulonych podnieceniem uszu. Tym sposobem dotarł do pokoju, w którym się znajdowała Walentyna.
I ujrzał wtedy na biało zasłanem łożu postać leżącą sztywnie, a białą również zasłoną przykrytą; przy łożu tem dojrzał następnie klęczącą Walentynę, która drżała i zanosiła się od płaczu, mając ręce złożone na głowie.
Modliła się. Lecz słowa modlitwy padały z jej ust bezładne, przerywane, tak iż przez jednego tylko Boga mogły być zrozumiane. Ale też do Boga zasyłane były.
Morrel nie był w stanie znieść widoku tego bezczynnie i w milczeniu, to też wymówił cicho imię swej ukochanej.
Na głos ten ciemna główka uniosła się ku górze i zwróciła ku niemu swą pobladłą twarzyczkę, zupełnie do Mater Dolorosa podobną.
Walentyna spojrzała nań i nie okazała najmniejszego zdziwienia. Serce, najwyższą rozpaczą przepełnione, nie zna uczuć pośrednich!
Morrel wyciągnął rękę do swej przyjaciółki, lecz Walentyna, zamiast mu również podać swoją, oczami tylko wskazała martwe ciało swej babki i znów łzami zalała się cała.
Długi czas milczeli oboje, jakby w obawie, by nie sprofanować majestatu śmierci, nakoniec pierwsza odezwała się Walentyna.
— Przyjacielu — rzekła — gdybyś wszedł tu w każdej innej chwili, powiedziałabym ci radośnie: „Witaj“, — teraz, niestety, gdy śmierć ci drzwi otworzyła, cóż ci mam powiedzieć?
— Walentyno — odpowiedział Morrel — czekałem na ciebie w miejscu umówionem od godziny ósmej; gdy wybiła godzina dziesiąta na wieży a ty się nie zjawiłaś, oszalały z trwogi przesadziłem mur i tym sposobem dostałem się do waszego ogrodu, gdzie dowiedziałem się z podsłuchanej rozmowy o tem zdarzeniu okropnem.
— Czyjej rozmowy? — zapytała Walentyna.
Morrel zadrżał, bo cała rozmowa pomiędzy doktorem a panem de Villefortem stanęła mu odrazu, jak żywa w pamięci, więc się zawahał, czy ma wyjawić prawdę?
— Z rozmowy służących dowiedziałem się o wszystkiem — powiedział wreszcie.
— Jak mogłeś się jednak odważyć na przyjście aż tutaj, to nas przecież zgubić może — zrobiła uwagę Walentyna, bez cienia gniewu jednakże.
— Przebacz mi — rzekł Morrel tonem błagania — weź to pod uwagę, iż nie wiedziałem co się z tobą stało. Teraz gdy cię już widziałem, oddalę się natychmiast. — A z panem d‘Epinay co się stało?
— Pan d‘Epinay przybył dla podpisania aktu w tej właśnie chwili, gdy moja dobra babka ostatnie wydała tchnienie.
Wtem dał się słyszeć odgłos otwierających się drzwi i stąpania po posadzce korytarza, a następnie po schodach.
— To ojciec wychodzi ze swego pokoju.
— Zapewne odprowadza doktora?
— Skądże wiesz, że właśnie doktora? — ze zdziwieniem zapytała Walentyna.
— Tak się domyślam — odpowiedział nieco zmieszany młodzieniec.
Walentyna przeciągłym wzrokiem spojrzała na młodzieńca.
Dał się słyszeć po chwili odgłos zamykanych drzwi i pan de Villefort samotnemi już kroki wracał po schodach. Gdy wszedł do przedpokoju zatrzymał się, jakby wahając się, czy ma wrócić do siebie, czy też udać się do pokoju pani de Saint Meran.
Morrel, słysząc to, ukrył się za portjerą; co do Walentyny, to nie uczyniła najmniejszego poruszenia, bezmierna boleść postawiła ją widocznie ponad zwykłe obawy.
Po chwili milczącego oczekiwania okazało się, iż pan de Villefort udał się do siebie.
— Drzwi wejściowe są teraz zamknięte — rzekła Walentyna po chwili — i teraz nie możesz opuścić tego domu, aż jutro rano dopiero. Nie pozostaje ci więc nic innego, jak schronić się do pokoju mego dziadka.
— Jakto, ja mam iść do pana Noirtiera? Zastanów się, Walentyno, pomyśl, co mi takiego doradzasz?
— Bądź spokojny, dziadek jest jedynym mym przyjacielem na tej ziemi i to niezawodnym. To też nie to mnie przeraża, że cię tam zaprowadzę, lecz to, iż będę musiała się oddalić od zwłok mojej biednej babki.
Wstała z klęczek i wyszła na korytarz, wskazując drogę Morrelowi! gdy się znaleźli w przedpokoju, prowadzącym do dalszych pokojów Noirtiera, ujrzeli tam jeszcze czuwającego starego sługę.
— Wawrzyńcze — rzekła Walentyna — zamknij drzwi i nie wpuszczaj nikogo.
Następnie weszła do pokoju dziadka, prowadząc za sobą Morrela.
Noirtier siedział w swym fotelu; gdy ujrzał wchodzącą wnuczkę, radość zabłysła w jego oku.
— Drogi dziadku — rzekła tonem niezwykłej powagi — wiesz już zapewne, że babka moja umarła przed paroma godzinami i że teraz z liczby tych, którzy mnie kochają, ciebie jednego tylko mam.
Wyraz najwyższej czułości zajaśniał w oku starca.
— Tobie jednemu powierzyć mogę teraz wszystkie me smutki i nadzieje.
Paralityk dał znak potwierdzenia, a wtedy Walentyna wzięła Morrela za rękę i przyprowadziła do krzesła chorego.
Starzec z wyrazem zdziwienia spojrzał na nieznanego mu przybysza.
— Przedstawiam ci, dziaduniu, pana Morrela, syna kupca z Marsylji, o którym słyszałeś zapewne.
— Tak jest — przyznał starzec.
— Ogólnie szanowane nazwisko to, tu obecny pan Morrel może sławnem uczynić, ponieważ mając zaledwie trzydzieści lat życia jest już kapitanem Spahisów i oficerem Legji honorowej.
— A teraz się dowiedz, dziaduniu — mówiła dalej Walentyna, klękając przed dziadkiem i wskazując ręką Maksymiljana, — że ja go kocham i że pragnę zostać jego żoną.
A gdyby chcieli mnie zmusić do zaślubienia innego, to się raczej zabiję, niżbym temu innemu przysięgać miała. Przychodzimy więc do ciebie oboje, byś był nam tarczą i obroną.
Noirtier nie dał jednak na prośbę tę znaku potwierdzenia, a tylko utkwił wzrok przenikliwy w Morrelu, jakby chciał tym sposobem powiedzieć: „zobaczymy“.
Morrel zrozumiał natychmiast znaczenie tego niemego spojrzenia, a po chwili namysłu zwrócił się do Walentyny ze słowy:
— Pani sama mówiłaś, iż obowiązkiem twoim świętym jest czuwać przy zwłokach babki. Nie zaniedbuj go więc a mnie pozwól, bym z dziadkiem porozmawiał nieco.
— Tak — wyraził wzrok starca.
— A więc dobrze — powiedziała Walentyna. — Pan Morrel zrozumie cię dobrze, dziaduniu drogi, ponieważ dużo mówiliśmy o tobie ze sobą!
I po wymówieniu słów tych wyszła.
Wtedy Morrel, jakby chcąc wskazać, iż są mu wiadome wszystkie sposoby, prowadzące do porozumiewania się z paralitykiem, wziął słownik, pióro i papier i dopiero tak uzbrojony, usiadł przed starcem.
— Pozwól mi przedewszystkiem — rozpoczął rozmowę — powiedzieć sobie kto jestem, jakim sposobem poznałem Walentynę i jakie mam względem niej zamiary.
Starzec przymknął oko na znak zgody.
Morrel opowiadać zaczął jak w towarzystwie poznał pannę de Villefort, jak ją wyróżnił, ocenił, pokochał wreszcie, a także, jak Walentyna, samotna wszędzie, przyjęła nakoniec ofiarę jego miłości. Następnie skąd pochodzi i jaką ma rodzinę i majątek.
Słuchając tych wynurzeń szczerego serca, wzrok Noirtiera wyrażał niejednokrotnie swą aprobatę.
Gdy jednak Morrel swe opowiadanie zakończył tem, iż Walentyna miała zamiar opuścić dom swego ojca, ażeby się tem uchronić od złożenia fałszywej przysięgi, starzec wyraził swą naganę, wielokrotnem mruganiem powiek, co było niczem innem, jak słowy:
— Nie, nie! Tak czynić nie należy.
— Więc ten sposób nie znajduje pańskiej aprobaty?
— Nie.
— Mam inny jeszcze sposób. Taki mianowicie, iż pójdę do pana Franciszka d‘Epinay i zmuszę go, żeby postąpił, jak człowiek uczciwy. Powiem mu otwarcie, jaki mnie łączy obowiązek przysiąg duchowych z Walentyną. Jeżeli jest on człowiekiem honoru, odstąpi wtedy niewątpliwie od zamiaru poślubienia kobiety, która sercem i duszą jest oddana innemu.
Jeżeli odmówi i będzie trwał przy swym zamiarze — wyzwę go na pojedynek, a wtedy albo go zabiję, a tem samem usunę ze swej drogi, albo padnę z jego ręki. W tym wypadku osiągnę to przynajmniej, iż uratuje Walentynę od musu zaślubienia człowieka niekochanego.
Noirtier z nietajoną rozkoszą wpatrywał się w szlachetną i otwartą twarz młodzieńca, na której malowały się wszystkie uczucia wyrażane mową, co mu jednak nie przeszkodziło, gdy Morrel skończył swą przemowę, parokrotnem zamknięciem oczu wyrazić brak zgody na tę jego myśl.
— A więc nie?... nie pochwalasz pan i tego planu, również, jak zganiłeś pierwszy?
— Tak jest, nie uznaję go — wyraził wzrokiem starzec.
— Cóż więc czynić należy? Bo wiedz, panie, iż ostatniemi słowy zmarłej margrabiny było, ażeby jej wnuczka jak najprędzej ślub wzięła. Czyż mam z założonemi rękoma czekać aż się stanie to okropne?
Noirtier siedział nieruchomy.
— Zrozumiałem — rzekł Morrel — winienem czekać.
— Tak jest — przemówiło oko starca.
— Chciałbym być posłuszny, lecz zwłoka ta musi nas doprowadzić do zguby. Walentyna jest kobietą, kobietą słabą, więcej, jest dzieckiem, ulec więc musi. Cudownym zaprawdę sposobem stało mi się wiadome wszystko to, co się tutaj stało i cudownym sposobem dostałem się do ciebie, panie, to też trzeźwo biorąc rzeczy — widzę, że nie ma żadnej już dla nas nadziei, gdy nawet ty, panie, zabraniasz mi wszelkiego działania. Zaś poczynanie moje, sposób mój jeden lub drugi, daćby nam mogły napewno szczęśliwy wynik. Więc muszę coś przedsięwziąć, a ty mi tylko powiedz, panie, który z projektów moich zdaje ci się być lepszy? A więc — mam iść do pana d‘Epinay?
— Nie.
— A więc mam wykraść Walentynę?
— Nie, nie, nie!
— Ależ, wielki Boże! skądże zatem pomocy możemy oczekiwać? Pan przecież nas nie wybawi z niedoli?
Wzrok starca promieniał.
— Pan mógłby nam przyjść z pomocą?
— Tak.
— Jesteś tego pewien?
— Tak.
W oku starca tak wielka widniała niezłomność, taka pewność siebie, że nie można było wątpić.
— Dzięki ci, panie, za twe dobre chęci. Lecz jakim sposobem, jeżeli cud boski nie przywróci ci mowy, przykuty do krzesła i niemy, mógłbyś być zdolen do przeciwstawienia się temu związkowi?
Uśmiech rozjaśnił twarz starca, uśmiech niezwykły, nadprzyrodzony.
— Więc rozkazujesz nam czekać?
— Tak.
— Ależ akt ślubny?
Znów ten sam uśmiech w twarzy i oczach.
— Chcesz pan wyrazić, iż akt ten nie będzie podpisany?
— Tak.
Ta obietnica bezwładnego starca wzbudziła cień niewiary w duszy młodzieńca, co się odbiło natychmiast na jego twarzy.
Zauważył to natychmiast paralityk. Uśmiech znikł z jego twarzy, a wyraz jego oczu stał się gniewny i surowy.
— Gniewasz się na mnie, panie? — zawołał wtedy młodzieniec strwożony.
Wyraz twarzy starca pozostał niezmieniony, oczy ciskały gniewne błyskawice.
— Czegoż chcesz ode mnie? Domagasz się zapewne, bym wierzył, bez wątpień żadnych, twym słowom?
Wyraz twarzy Noirtiera złagodniał.
— Więc żądasz, bym ci przysiągł, że zaniecham swych planów, że pozostanę bezczynny?
— Tak.
Wzrok starca wyrażał taką niezachwianą pewność siebie, taką wiarę w zwycięstwo, iż Morrel ulegając poniewoli tej potężnej umysłowości, podniósł z determinacją w górę rękę i rzekł uroczyście:
— Przysięgam! Przysięgam na mój honor, że nie rozpocznę żadnych zabiegów.
— Dobrze — wyraził wzrok starca.
— A teraz, co mi rozkażesz, panie? Mam może się oddalić?
— Tak.
Młodzieniec powstał wtedy i ukłonił się na znak, iż zastosuje się do wyrażonej przez starca woli, przed wyjściem odezwał się jednak w te słowa jeszcze:
— Czy pozwolisz, panie, bym cię uścisnął, jak syn oddany, tak właśnie, jak przed chwilą uczyniła to twa wnuczka?
Wzrok starca rozjaśniał taką tkliwością, iż nie było można wątpić, że wyrażał przyzwolenie.
Młodzieniec przycisnął wtedy usta do czoła starca w tem samem miejscu, na którem jego narzeczona złożyła niedawno swój pocałunek.
Potem skłonił się z szacunkiem i wyszedł.
W przedpokoju już czekał na niego stary Wawrzyniec, który słyszał, niewątpliwie, całą rozmowę, i który go przeprowadził w milczeniu przez wszystkie zakręty ciemnego korytarza, następnie doprowadził do bocznych drzwi, na ogród wychodzących; drzwi te otworzył następnie i młodzieniec tym sposobem znalazł się poza obrębem pałacu.
Przebiec ogród, dostać się do kraty, znaleźć się wreszcie po drugiej stronie — było dla niego dziełem jednej chwili.
Gdy znalazł się w swym ogrodzie, odetchnął nakoniec swobodnie, wyprowadził na ulicę swój mały powozik i ruszył wyciągniętym kłusem na ulicę Meslay.
Na zegarze kościelnym biła wtedy pierwsza po północy.



ROZDZIAŁ V.
GRÓB FAMILIJNY.

W dwa dni po zdarzeniach, w poprzednim rozdziale przez nas opisanych, bardzo liczne grono osób z najwyższego towarzystwa paryskiego zebrało się o godzinie jedenastej rano przed bramą pałacu de Villefort. Długi sznur powozów zajmował całe prawie przedmieście Saint Honore.
Pomiędzy ekwipażami temi jeden wyróżniał się szczególnym swym kształtem. Był to rodzaj furgonu na czarno pomalowanego. On to właśnie poprzedzać miał orszak żałobny.
Dowiadywano się, a w końcu dowiedziano się, iż w furgonie tym złożona była trumna ze zwłokami margrabiego de Saint Meran. Przybyli na jeden pogrzeb, dwom odrazu towarzyszyć mieli.
Orszak, jak o tem wspomnieliśmy już, był bardzo liczny. Margrabia de Saint Meran, wysoki dygnitarz, wierny sługa Ludwika XVIII-go i Karola X-go, miał bardzo wielu przyjaciół, którzy, łącznie z osobami zaprzyjaźnionemi z domem de Villefortów, utworzyli orszak nader okazały.
Obydwa ciała miały być razem pochowane na cmentarzu Pere Lachaise, gdzie oddawna pan de Villefort miał już swój grób familijny. W grobowcu tym od lat złożone już było na sen wieczny ciało biednej Renaty, z którą teraz jej rodzice, po wieloletniej rozłące, znów połączyć się mieli.
Paryż, zawsze ciekawy, zawsze skory do uczestniczenia w orszakach pogrzebowych, wziął udział i w tym pogrzebie, ażeby odprowadzić na miejsce wiecznego spoczynku doczesne szczątki zmarłych arystokratów.
W jednym z powozów, — Beauchamp, Debray, Albert, de Morcef i Chateau Renaud rozprawiali z ożywieniem o tym niezwykłym wypadku nagłej prawie śmierci.
— Nie minął rok jeszcze — mówił Chateau Renaud — jak widziałem panią de Saint Meran w Marsyljii; powracałem wtedy z Algieru, a widząc ją miałem wrażenie, że żyć ona będzie do lat stu conajmniej, do tego stopnia zdawała się być zdrową, ruchliwą i pełną sił żywotnych. Ileż lat mieć ona mogła?
— Siedemdziesiąt — odpowiedział Albert — tak mi przynajmniej mówił Franciszek. To też nie wiek ją zabił, lecz zgryzota, jaka ją ogarnęła po śmierci margrabiego.
— Jaka jednak była ostateczna przyczyna tej śmierci? — zapytał Debray.
— Zdaje się, że zapalenie mózgu, czy też apopleksja.
— Apopleksja? — odezwał się Beauchamp — ależ to rzecz absolutnie nie do uwierzenia. Pani de Saint Meran była przecież osobą małego wzrostu, szczupła i raczej nerwowa, aniżeli krwista. No, a osoby tego typu na apopleksję umierają niezmiernie rzadko.
— Bez względu na to co było przyczyną śmierci margrabiny, panna de Villefort, tem samym i przyjaciel nasz, Franciszek d‘Epinay, odziedziczają olbrzymi majątek.
— Fortuna ta podwoi się jeszcze z chwilą śmierci starego Noirtiera.
— O, to jeszcze nieugięty starzec — zrobił uwagę Beauchamp — to stary republikanin z 1794 roku, ten sam, który w roku 1813-m miał odwagę powiedzieć Napoleonowi: „Najjaśniejszy Panie!... zbliżasz się do upadku, ponieważ cesarstwo twe jest, jak młoda łodyga nazbyt wzrostem wybujała; wróć więc pod skrzydła rzeczypospolitej. Damy krajowi nową i dobrą konstytucję, a ja ci, Najjaśniejszy Panie, ręczę wtedy za świeżą, liczącą pół miljona armję i przepowiadam nowe Austerlitz i Marengo. Ideje nie zamierają, chociaż zdają się drzemać czasami; lecz wtedy budzą się zawsze silniejsze, aniżeli w chwili, gdy się do snu układały“.
— Zdaje się — rzekł Albert — że on i ludzi traktuje jak ideje. Ale mniejsza o to, ważniejsze, iż on podobno nie może się obejść absolutnie bez swej wnuczki. Jakąż w takim razie mieć będzie pociechę z takiej żony Franciszek? Ale gdzież on jest, ten nieszczęśliwy przyszły mąż?
— W pierwszym zaraz powozie, razem z panem de Villefort, który go traktuje już jako członka rodziny.
W każdym powozie, za pogrzebem podążającym, podobne co do treści toczyły się rozmowy. Wszędzie dziwiono się tym dwom nieomal nagłym zgonom; nikt jednak nie podejrzewał strasznej tajemnicy, którą pan d‘Avrigny odkrył prokuratorowi królewskiemu w czasie nocnej przechadzki.
Po godzinie dopiero kondukt żałobny stanął u wrót cmentarza. Czas był spokojny, choć niebo zachmurzone, to znaczy, iż odpowiadało najlepiej ono smutnemu obrzędowi.
Pośród tłumów, które dążyły wraz z orszakiem, Chateau Renaud spostrzegł i Morrela. Przybył sam jeden, szedł samotny, bez żadnego towarzystwa, zdala od wszystkich, wąską ścieżyną świerkami wysadzoną.
— Więc i pan tutaj? — zapytał młody arystokrata — znasz pan tedy pana de Villeforta? Dlaczegoż nigdy nie spotkałem pana u niego?
— Nie mam zaszczytu znać pana prokuratora — odpowiedział Morrel — znałem panią de Saint Meran.
W chwili tej zbliżyli się Albert z Franciszkiem.
— Jakkolwiek nie jest to miejsce nazbyt stosowne do prezentacji — przemówił Albert — nie bądźmy zabobonni. Panie Morrelu, pozwól, abym ci przedstawił pana Franciszka d‘Epinay, mego najzacniejszego współtowarzysza podróży, z którym całe Włochy zwiedziłem. Tobie zaś, drogi Franciszku, powiem, iż w panu Maksymiljanie Morrel pozyskałem od niedawna nowego przyjaciela.
Morrel, zanim podał swą rękę, zawahał się przez chwilę zapytując siebie, czy to nie będzie nikczemną hipokryzją dawać uścisk dłoni człowiekowi, przeciwko któremu walczy się potajemnie? Przyszła mu jednak na myśl przysięga dana, staremu Noirtierowi, przybrał więc, o ile tylko był zdolen to uczynić, obojętny wyraz twarzy i wypełnił zimno towarzyski zwyczaj.
— Panna de Villefort musi być bardzo zbolała? — zapytał Chateau-Renaud.
— O, tak!... Jest smutna i ogromnie zmieniona. Dziś rano zaledwie ją poznać zdołałem.
Te zwyczajne słowa sprawiły Morrelowi boleść niewymowną. Nietylko ze względu na ich treść, ale że ten człowiek widział Walentynę i z nią mówił, gdy on...
Młody i zapalony oficer z ogromnym wysiłkiem jedynie zdołał zapanować nad sobą, odszedł jednak bardzo szybko, w towarzystwie Chateau Renaud, w stronę grobu, przed którym cały orszak pogrzebowy przed chwilą się właśnie zatrzymał.
— Wspaniałe pomieszczenie — rzekł Beauchamp, przypatrując się pomnikowi — przepyszny pałac letni i zimowy. I ty zamieszkasz w nim kiedyś mój Franciszku drogi, boć przecie niezadługo należeć będziesz do tej rodziny. Co do mnie, to wolał bym domek na wsi, maleńką mogiłkę gdzieś pod drzewami, ażeby mego biednego ciała nie przytłaczała taka olbrzymia masa kamieni.
— Czemże jest życie — odezwał się Debray — jak nie wyczekiwaniem w przedpokoju śmierci?
Po ukończeniu obrzędów religijnych, część zebranych rozchodzić się zaczęła.
Chateau Renaud, Albert i Morrel odeszli w jedną stronę, Debray i Beauchamp w drugą.
D‘Epinay pozostał z de Villefortem, a gdy nakoniec rozejść się mieli, ten ostatni zapytał:
— Kiedyż się zobaczymy, panie baronie?
— Jestem zawsze na pańskie rozkazy — odpowiedział d‘Epinay.
— To możebyśmy pojechali razem?
— Ależ jeżeli to nie sprawi panu różnicy?...
Morrel scenę tę obserwujący zdaleka, nie bez słuszności niepokoić się zaczął.
Villefort i Franciszek wrócili tymczasem na przedmieście St. Honore.
Prokurator królewski, po przybyciu do pałacu, nie przemówił do nikogo słowa, zaprowadził natomiast swego przyszłego zięcia do swego gabinetu, gdzie mu wskazał krzesło z prośbą, ażeby odpocząć zechciał, a następnie w te do niego odezwał się słowa:
— Muszę ci przedewszystkiem zakomunikować, baronie, w formie, że tak powiem urzędowej, ostatnią wolę margrabiny, wyrażoną na parę chwil przed śmiercią. Otóż ostatniem życzeniem zmarłej było, ażeby ślub jej wnuczki odbył się jaknajprędzej, bez względu na żałobę. Jak ci wiadomo zapewne, pani de Saint Meran cały swój majątek zapisała w przeddzień swej śmierci, Walentynie. Komunikuje ci zaś to, byś wiedział jak ma być spisana intercyza ślubna. Idź więc do notarjusza i poproś go, by ci pokazał wszystkie akta, sprawy tej dotyczące. Notarjusz, pan Dechams, mieszka przy placu Beauve.
— Sądzę, iż podpisanie aktu ślubnego, w tak smutnych chwilach byłoby dla panny Walentyny sprawą przykrą.
— Jestem pewien, iż córka moja, panie baronie z poddaniem się spełni ostatnią wolę swej babki, a że i z mej strony żadne przeszkody nie zachodzą, przeto spodziewam się, że i ty, baronie, nie będziesz miał nic przeciwko temu, by formalności ślubne zostały załatwione jak najprędzej.
— A żałoba? — spróbował się jeszcze opierać Franciszek.
— Bądź pan spokojny. Formy przyzwoitości zostaną zachowane. Po załatwieniu formalności podpisania aktu ślubnego, córka moja pojedzie do swych dóbr, Saint Meran, gdzie przebywać będzie trzy do czterech miesięcy, w towarzystwie mej żony, a swej macochy.
— To byłby najlepszy sposób wyjścia z kłopotliwego położenia — przyznał d‘Epinay — ja tymczasem zająłbym się urządzeniem mieszkania w Paryżu.
— Jeżeli się zgadzasz, to możeby było najlepiej odpisać akt ślubny dziś jeszcze? Posłałbym po notarjusza, przejrzelibyśmy tutaj wspólnie raz jeszcze intercyzę ślubną, ewentualnie zmienili ją w szczegółach, no i za jakąś godzinę wszystko byłoby załatwione. Ślub kościelny wzięlibyście dopiero, po powrocie mej córki do Paryża...
— Zgadzam się na wszystko — powiedział d‘Epinay — o jednę tylko rzecz chciałbym prosić pana, o to mianowicie: by Albert de Morcef i Raul de Chateau Renaud byli obecni przy podpisaniu aktu. Są to przyjaciele moi.
— Będzie panu przyjemniej, zapewne, osobiście ich o to poprosić. A więc idź. Za godzinę czekać będę wraz z Walentyną w tym samym salonie na przyjście panów.
D‘Epinay przyobiecał, iż dołoży wszelkich usiłowań, ażeby się nie spóźnić i wyszedł pospiesznie.
De Villefort wtedy udał się do córki i zawiadomił ją, iż podpisanie aktu ślubnego będzie miało miejsce za godzinę, rozkazuje jej przeto, by się odpowiednio do tego przygotowała.
Gdy po domu rozeszła się ta niespodziewana wieść, — powstało zdumienie ogólne. Nawet pani de Villefort nie dawała jej początkowo wiary. W Walentynę zaś uderzyła, jak piorun. Spojrzała błędnie dookoła, zdając sobie dobrze z tego sprawę, że zło oczekiwane przyszło wreszcie i że teraz żadnego już niema ratunku.
Chciała pobiec do dziadka, przez ogród uciec wreszcie, pan de Villefort spotkał ją jednak na schodach, wziął za rękę i zaprowadził tak, przemocą nieomal, do salonu.
W przedpokoju spotkała biedna panienka Wawrzyńca, któremu rozpaczliwym wzrokiem dała poznać, co się w jej sercu dzieje.
Niezadługo do salonu przyszła również i pani de Villefort wraz z małym Edwardkiem. I ona była — nie to, żeby smutna — lecz jakby znużona, wyczerpana.
Gdy usiadła, natychmiast wzięła swego synka na kolana i z konwulsyjnem drżeniem od czasu do czasu przyciskała go do piersi.
Wkrótce dał się słyszeć turkot pojazdów, wjeżdżających na dziedziniec.
W jednym z nich przyjechał notarjusz, w drugim Franciszek ze swymi przyjaciółmi. Po chwili wszyscy przybyli zgromadzili się już w salonie.
Walentyna była tak blada i mizerna, że niebieskie żyłki na jej skroniach rysowały się jak najwyraźniej.
Franciszek czuł się również wzruszony.
Chateau Renaud i Albert spoglądali po sobie ze zdziwieniem. Obrzęd pogrzebowy przedstawiał obraz niemniej smutny, jak ten, który miał się rozpocząć.
Notarjusz przygotowawszy wszystko systematycznie, zajął miejsce w szerokiem krześle, a po włożeniu na nos okularów zwrócił się naprzód do Franciszka.
— Czy pan jesteś Franciszkiem de Quesnel, baronem d‘Epinay? — zapytał zimno, tonem urzędowym, wiedząc doskonale do kogo przemawia.
— Tak, panie, ja nim jestem — odpowiedział Franciszek.
Notarjusz skłonił się.
— Winienem pana uprzedzić — rzekł następnie — że związek pański z panną de Villefort zmienił w zupełności rozporządzenia pana Noirtier, dotyczące jego wnuczki. Cały majątek bowiem, który miał spaść na nią, zapisał z tego powodu na ubogich. Zwracam jednak przy tej sposobności uwagę, że ze względu na to, iż testator miał prawo rozporządzać tylko częścią swego majątku, zaś ofiarował na ubogich cały, testament jego może być bardzo łatwo zwalony i uznany za nieważny.
— Tak jest — uzupełnił przemowę notarjusza de Villefort — czuję się wszelako w obowiązku dodać, że dopóki ja żyję, testament mego ojca pozostanie nienaruszony.
— Panie — odpowiedział d‘Epinay — przykro mi niewymownie, iż w obecności panny de Villefort są poruszane podobne kwestje. Nie pytałem wcale, jaki posiada ona majątek, zwłaszcza że i tak, po jego uszczupleniu o kapitał pana de Noirtiera, jest on znacznie większy od mojego. Ja zawieram związek ten dlatego jedynie, iż widzę w nim swe osobiste szczęście, a nie dla majątku.
Walentyna, gdy usłyszała słowa te, uczyniła ledwo dostrzegalny gest podzięki, przyczem ciche łzy popłynęły po jej licach.
— A więc dajmy pokój — odezwał się de Villefort, zwracając się do swego przyszłego zięcia — wszystkim tym majątkowym sprawom. To tylko dodaćbym pragnął, iż testament wspomniany nie może w niczem obrażać pana i jest jedynie dowodem, wskazującym na osłabienie władz umysłowych pana Noirtier. Albowiem nie to ma on za złe swej wnuczce, iż wychodzi ona za pana, lecz że wychodzi wogóle za mąż. Starość jest egoistyczna, panie baronie, i nic się na to poradzić nie da.
Zaledwie pan de Villefort skończył swą przemowę, a Franciszek zdążył podziękować mu za te dowody przychylności, gdy do salonu wszedł, nie wołany, stary sługa Noirtiera, Wawrzyniec.
— Panowie — rzekł głosem dziwnie uroczystym — pan Noirtier de Villefort pragnie pomówić natychmiast z panem Franciszkiem de Quesnel, baronem d‘Epinay.
Stary sługa, zupełnie tak samo jak notarjusz, wymienił wszystkie tytuły narzeczonego, jakby w obawie, by przypadkiem kto inny wezwania tego nie wziął do siebie.
Gdy ucichł głos sługi, de Villefort zadrżał, pani de Villefort opuściła ręce, Walentyna wreszcie zbladła jeszcze bardziej, zerwała się z krzesła i tak pozostała, jak alabastrowa statua.
Notarjusz spojrzał na pana de Villeforta.
— Prośba twego pana jest niemożliwa do spełnienia — zabrał wtedy głos pan prokurator królewski — pan baron d‘Epinay nie może teraz opuścić salonu.
— Pan mój — oświadczył bardzo stanowczo Wawrzyniec — prosi pana barona o łaskawe przybycie do niego natychmiast, ponieważ musi on porozmawiać z nim o sprawach bardzo dużego znaczenia.
— To kochany mój dziadunio Noirtier mówi już teraz? — odezwał się Edwardek.
Ten więcej niż nie na miejscu koncept nazbyt rozpieszczonego dziecka został nawet przez panią de Villefort przyjęty milczeniem, ze względu na zbyt wielką powagę chwili.
— Pan mój uprzedza, że jeżeliby pan baron d‘Epinay nie zechciał przyjść do niego, — dodał Wawrzyniec — to każe się wtedy znieść do salonu.
— Walentyno — odezwał się wtedy de Villefort — zechciej się udać, proszę, do dziadka swego i zapytaj go się, co to wszystko ma znaczyć?
Panna de Villefort już zmierzała ku drzwiom, lecz pan prokurator zatrzymał ją słowy:
— Poczekaj — i ja pójdę z tobą.
— Zechciej pan wybaczyć — wmieszał wtedy swój głos baron d‘Epinay — ponieważ pan Noirtier ze mną widzieć się pragnie, najprostszą będzie przeto rzeczą, gdy ja przedewszystkiem udam się do niego. Bardzo nawet szczęśliwy będę, że mieć będę sposobność złożenia mu wyrazów mego szacunku. Od bardzo dawna tego pragnąłem.
— A to na co? — rzekł w odpowiedzi na deklarację tę de Villefort z widocznym niepokojem w głosie — nie zadawaj sobie zbytecznego trudu.
— Bardzo przepraszam pana — rzekł na to stanowczym tonem Franciszek — nie mogę jednak pominąć sposobności przekonania pana Noirtiera, że nieuzasadnioną, być może, ma do mnie antypatję, którą w każdym razie starać się będę zwalczyć mym najgłębszym szacunkiem.
Przeciw woli takiej, i to w podobnej formie wyrażonej, de Villefort nie mógł już oponować, to też nie pozostawało mu nic innego, jak w milczeniu podążyć za przyszłymi małżonkami, którzy szli do pokoju pana Noirtier.
Pozostali w salonie panowie: Chateau Renaud i Morcef z coraz większem spoglądali na siebie zdumieniem.



ROZDZIAŁ VI.
PROTOKUŁ.

Noirtier czekał już na gości, ubrany w czarny strój wizytowy.
Gdy trzy oczekiwane osoby weszły do jego pokoju, paralityk spojrzał na drzwi, a wtedy Wawrzyniec zamknął je natychmiast.
— Pamiętaj — szepnął de Villefort do Walentyny, która aż drżała cała z radosnej nadziei — pamiętaj, że gdyby pan Noirtier chciał ci objawić cośkolwiek takiego, co mogłoby zerwać twe małżeństwo, to ja, ojciec, zabraniam ci go rozumieć.
Walentyna przyjęła słowa te w milczeniu.
Wtedy de Villefort zbliżył się do ojca i rzekł:
— Oto jest pan Franciszek d‘Epinay — powiedział — którego pragnąłeś mieć u siebie, a który posłuszny twemu wezwaniu, przybył do ciebie! Pragnęliśmy wszyscy oddawna spotkania tego i byłbym niewymownie szczęśliwy, gdyby chwila ta dowiodła, jak bardzo sprzeciwianie się twe związkowi temu było bezzasadne.
Noirtier na słowa te odpowiedział spojrzeniem, które przejęło dreszczem Villeforta.
Następnie patrzeć zaczął na Walentynę, a gdy ta się doń zbliżyła, utkwił wzrok w szufladzie biurka.
— Mam otworzyć tę szufladę, czy tak, dziaduniu?
— Tak.
Wtedy panna de Villefort spełniła dany jej rozkaz, przyczem ujrzano, iż w szufladzie się znajdowały jakieś papiery, zaś z boku leżał kluczyk stalowy, małe arcydzieło sztuki ślusarskiej.
— Mam ci podać te papiery dziadku?
— Nie.
— A więc kluczyk?
— Tak.
Wzrok starca zwrócił się wtedy na małe starożytnej roboty biureczko, w kącie pokoju stojące i przez wszystkich zapomniane.
— Czy mam kluczykiem tym otworzyć jednę z szuflad biureczka tego? Którą? Lewą może?
— Nie.
— Więc prawą.
— Tak.
Walentyna otworzyła wskazaną szufladę i wydostała z niej plikę papierów.
— Czy papiery te mam ci podać, dziaduniu?
— Nie.
— Ależ w takim razie w szufladzie tej nic już niema — zawołała głosem pełnym bólu Walentyna.
Oczy paralityka zwróciły się na słownik.
— A, rozumiem — i natychmiast zaczęła wymawiać litery alfabetu. Przy „S“ wzrok starca ją zatrzymał.
Położyła na kolanach starca słownik, na literze „S“ otworzony, a następnie zaczęła palcem przesuwać po słowach od góry do dołu. Przy słowie „skryty“, zamknęło się oko paralityka.
— A więc w tej szufladzie jest coś skrytego — domyśliła się Walentyna.
— Tak.
— Któż zna tę skrytkę?
Noirtier spojrzał na drzwi, któremi przed chwilą wyszedł służący.
— Czy Wawrzyniec? Mam go więc zawołać?
— Tak?
Walentyna podeszła do drzwi, otworzyła je i przywołała starego sługę.
Przez cały czas „rozmowy“ powyższej Noirtiera z wnuczką, de Villefort potem się oblewał, niepokojem dręczony, co do Franciszka, to ten stał zdumiony, więcej — osłupiały.
Wawrzyniec nie pozwolił na siebie czekać, lecz ukazał się natychmiast.
— Wawrzyńcze — powiedziała Walentyna — dziadek mój kazał mi wziąć klucz z tej oto szuflady, a następnie otworzyć szufladę tego oto biurka, ma być tutaj coś skrytego i że tobie jest wiadoma ta tajemnica. Pokaż nam tę skrytkę.
Stary sługa spojrzał na swego pana.
— Tak, chcę tego — mówiło przenikliwe oko starca.
Wawrzyniec nacisnął w pewnem miejscu tajemną sprężynę, a gdy jedna z deseczek odskoczyła, wydobył ze skrytki zwój papierów.
— Komuż mam oddać te papiery? Czy panience?
— Nie.
— A więc panu baronowi d‘Epinay?
— Tak.
Zdziwiony niepomiernie, Franciszek wystąpił naprzód.
— Ja mam wziąć te papiery? — zapytał.
— Tak.
D‘Epinay odebrał wtedy papiery, rozerwał wstążkę i rzucił okiem na kopertę, na której zobaczył napis „Oddać po mojej śmierci przyjacielowi memu, jenerałowi Durand, który, umierając, przekaże, z kolei, pakiet ten synowi swemu z poleceniem by go przechowywał jak najstaranniej, jako dokument nader wielkiej wagi“.
— Cóż mam zrobić z papierami temi? — zapytał d‘Epinay.
— Zapewne zachować u siebie zapieczętowane — rzekł prokurator królewski.
— Nie, nie!... zaoponował żywo paralityk.
— Żądasz może, kochany dziadku, ażeby pan d‘Epinay je przeczytał?
— Tak.
— Czy zrozumiałeś, panie baronie? — zapytała d‘Epinay‘a Walentyna — dziadek mój prosi, ażebyś przeczytał te papiery.
— Usiądźmy w takim razie — rzekł zniecierpliwiony prokurator — bo to zajmie nam zapewne sporo czasu.
— Siądźcie — wyraził wzrok starca.
Lecz jeden tylko de Villefort skorzystał z zaproszenia, Walentyna bowiem stanęła przy dziadku, wsparła rękę o jego fotel, zaś Franciszek stanął vis a vis starca.
— Czytaj pan — wyraził wzrok Noirtiera.
Franciszek rozerwał kopertę i zaczął czytać:
— Wypis z protokułu, sporządzonego na posiedzeniu klubu bonapartystów przy ulicy Ś-go Jakóba, dn. 5 lutego 1815-go roku.
Głos czytającego załamał się przy dacie. Właśnie w dniu 5 lutego 1815 r. jego ojciec został zamordowany!
De Villefort i Walentyna nieprzerwanie milczeli, oko starca natomiast zdawało się mówić: czytaj, czytaj...
Ulegając woli tej, d‘Epinay rozpoczął czytanie.
„Niżej podpisani: Ludwik Beaurepaire, pułkownik artylerji, Stefan Dechamp, jenerał brygady, i Klaudjusz Lecharpal, zarządzający dobrami państwowemi, oświadczają niniejszem, iż dn. 4 lutego 1815 r. nadszedł list z Elby, polecający względności i ufności członków klubu bonapartystów — jenerała Flawjana de Quesnel, który, służąc cesarzowi od 1804 do 1814 roku, był całkiem, jak się zdawało, oddany dynastji Napoleona, pomimo tytułu barona, jakim go Ludwik XVIII od dóbr Epinaya obdarzył.
List ten był istotnie adresowany do Quesnel i upraszał go, aby się znajdował na posiedzeniu powyżej wzmiankowanego klubu w dn. 5 lutego.
W liście nie była wymieniona ani ulica, ani numer domu, w którym posiedzenie odbyć się miało, był on bez podpisu, przytem informował jednak generała, iż o ileby się zgodził, to przyjdą po niego i zabiorą o godzinie 9-ej wieczór.
O godzinie 9-ej, sam prezes klubu przybył do jenerała. Był on do wyjścia przygotowany, prezes oświadczył mu, iż zostanie wprowadzony, o ile pozwoli sobie zawiązać oczy.
Jenerał de Quesnel zgodził się na warunki, dając słowo honoru, iż nie będzie się starał rozpoznawać drogi, ani też domu, do którego go wprowadzą.
Konie jenerała stały na dziedzińcu gotowe do wyjazdu, prezes oświadczył jednak jenerałowi, iż własnym powozem jechać nie może, albowiem na nicby się zdało zawiązywać oczy panu, gdy jego stangretowi byłby wiadomy adres.
— Jakże tedy zrobimy? — zapytał de Quesnel.
— My mamy własny powóz — powiedział prezes.
— Jakże możesz być pan pewien swego stangreta i powierzać mu tak wielkiej wagi tajemnice, gdy memu, przez roztropność, powierzyć jej nie chcesz?
— Nasz stangret — oświadczył prezes — jest jednym z członków klubu. Zawiezie nas rzeczywisty radca stanu.
— Tym sposobem — rzekł jenerał z uśmiechem — unikniemy jednego niebezpieczeństwa, ale narażamy się na drugie, że nas wywrócić może.
Żart ten notujemy tutaj jako dowód, iż jenerał jechał na posiedzenie w pogodnym stanie ducha, nie będąc do tego bynajmniej zmuszanym.
Gdy jenerał i prezes wsiedli do powozu, ten ostatni zawiązał jenerałowi oczy fularową chustką.
W drodze prezes spostrzegł, iż jenerał usiłuje patrzeć przez chustkę, przypomniał mu więc dane słowo honoru.
— A prawda, przepraszam — rzekł wtedy jenerał.
Powóz zatrzymał się w alei św. Jakóba, jenerał wysiadł, wspierając się na ramieniu prezesa, godności którego nie domyślał się nawet, uważając go za prostego członka klubu. Po przejściu kilkudziesięciu kroków byli już w klubie.
Posiedzenie było już otwarte, członkowie klubu, uprzedzeni o mającem nastąpić wprowadzeniu nowego członka klubu, stawili się w komplecie.
Gdy jenerał znalazł się już w sali, prezes pozwolił mu zdjąć chustkę z oczu, a wtedy przybyły zdziwił się bardzo, gdy ujrzał bardzo wielu znajomych, o których sądził dotychczas, że są zagorzałymi rojalistami.
Zapytany, czy jest przychylny sprawie? — jenerał odpowiedział, iż list z Elby powinien mówić za niego“.
Franciszek przerwał czytanie.
— Ojciec mój był rojalistą — powiedział — zbyteczną więc było rzeczą zapytywać się o jego przekonania, które były znane wszystkim.
— Czytaj, czytaj dalej — mówiło oko starca.
„Prezes — czytał dalej Franciszek — zwrócił się wtedy do Jenerała z żądaniem, by wyraźniej swe credo polityczne zdeklarował. Pan de Quesnel odpowiedział wtedy, iż pragnąłby przedtem się dowiedzieć, czego od niego mają zamiar żądać?
Oświadczono wtedy jenerałowi, iż klub otrzymał list z Elby z wiadomościami, dotyczącemi rychłego powrotu Cesarza, a także zapowiedź drugiego listu, który przywieźć ma dowódca statku Faraon, należącego do kupca Morrela, oddanego zupełnie sprawie. W tym drugim liście miało być więcej szczegółów, dotyczących powrotu.
W czasie czytania tego listu jenerał, którego uważano już za członka klubu, okazywać zaczął uczucia wstrętu i oburzenia.
— Jakie jest zdanie twoje o liście tym, jenerale? — zapytał go prezes.
— Myślę, iż niedawno przysięgliśmy Ludwikowi, nie godzi się łamać dla excesarza dane słowo.
Odpowiedź była tak jasna, iż nie mogło być już wątpliwości co do tego, jakie wzmiankowany jenerał wyznaje zasady.
— Jenerale — zawołał wtedy prezes — nie znamy żadnego Ludwika XVIII, ani ex-cesarza. Jest tylko jeden Cesarz Napoleon, oddalony chwilowo od swego państwa przez gwałt obcych i zdradę niektórych poddanych.
— Darujcie, panowie — odpowiedział jenerał. — Być może, że dla was nie istnieje król Ludwik XVIII, lecz ja go, cóż poradzić na to? — uznaję, czego dowodem najlepszym, iż przyjąłem tytuł barona i piastuję godność marszałka polnego.
— Panie — odpowiedział na to prezes, tonem surowym, powstając przytem z miejsca — uważaj dobrze na to, co mówisz i zastanów się, słowa te stwierdzają, iż mylono się, licząc na ciebie, żeśmy się na tobie zawiedli. Zwierzyliśmy się ci ze wszystkiem, a teraz okazuje się, iż postąpiliśmy nieostrożnie, że tytuł i stopień przywiązały cię do rządu, który ci je ofiarował, a który my właśnie mamy zamiar wywrócić. Nie zmuszamy cię do tego, bynajmniej, abyś nam udzielił swej pomocy, nie wciągamy bowiem do swego stowarzyszenia nikogo wbrew jego woli; będziemy jednak zmuszeni domagać się od ciebie, abyś postąpił teraz jak człowiek uczciwy.
— Uważasz pan tedy — odpowiedział de Quesnel — że człowiek uczciwy, po odkryciu spisku powinien milczeć; otóż ja uważam, iż byłoby toż samo, jakbym został wspólnikiem waszym“.
— O mój ojcze! — jęknął Franciszek, przerywając czytanie — teraz rozumiem, dlaczego zostałeś zamordowany!
Walentyna mimowoli rzuciła wzrok pełen uznania na młodzieńca, który w tem uniesieniu synowskiem wyglądał bardzo pięknie.
De Villefort oddawna wstał już z krzesła i nerwowo przechadzał się po pokoju.
Noirtier śledził wzrokiem wyraz twarzy każdego z obecnych, zachowując w swej postawie godność, pełną surowości i spokoju.
Franciszek, po swym wybuchu, podniósł znów rękopis do oczu i czytał:
„Zostałeś pan — rzekł prezes — zaproszony na to posiedzenie; nikt cię tu nie wciągnął gwałtem. Żądano od pana, byś pozwolił sobie zawiązać oczy. Czyniąc zadość tym żądaniom, mogłeś być aż nadto przekonanym, że my nie pracujemy, bynajmniej nad utworzeniem tronu Ludwika XVIII-go, nie mielibyśmy bowiem powodu dokładać tylu starań dla uchronienia się przed okiem policji. Być może, iż jest to wygodną rzeczą przywdziewać maskę dla podejścia cudzej tajemnicy, lecz z nami nie będzie to tak łatwa znów sprawa! Nie, mój panie, musisz teraz wyraźnie i szczerze się wypowiedzieć, za kim jesteś? Za królem, czy też za cesarzem?
— Jestem rojalistą — odpowiedział jenerał — przysięgałem Ludwikowi XVIII-mu i dochowam mu wierności.
Po słowach tych na sali zapanowało głuche milczenie, potem zaczęto szemrać. Lecz prezes powstał, nakazując ciszę.
— Jesteś pan natyle poważnym człowiekiem — rzekł — iż musisz zdawać sobie sprawę z tego, jakie następstwa pociągnąć za sobą musi twa tak głośno złożona deklaracja. Przysięgnij jednak na honor, iż nie wyjawisz nic z tego, coś tu widział i słyszał, a puścimy cię wolno.
Jenerał obejrzał się wkoło i ujrzał wszędzie spojrzenia tchnące niechęcią. Nie uląkł się ich wszelako, przeciwnie z całą siłą zawołał:
— Nie przysięgnę.
— A więc zginiesz — rzekł spokojnie prezes.
Jenerał postąpił wtedy parę kroków naprzód i głośno powiedział:
— Mam syna, winienem przeto pomyśleć o nim, skoro mnie otaczają mordercy.
— Jenerale — odpowiedział z godnością prezes zgromadzenia — jeden człowiek ma zawsze prawo znieważać pięćdziesięciu, jest to przywilej słabości. Źle jednak czyni ten, kto przywileju tego nadużywa. Więc radzę ci jeszcze, przysięgnij.
Jenerał, poskromiony tą wyższością prezesa zgromadzenia, zawahał się, a w końcu zbliżając się do stołu prezesa zapytał:
— Jaka jest rota przysięgi?
— Taka: „Przysięgam na honor, iż nie wydam przed nikim na świecie, co słyszałem i widziałem dnia 5 lutego 1815 roku, pomiędzy godziną 9 a 10 wieczorem w nieznanym mi z nazwy klubie, przyczem oświadczam, iż na śmierć zasłużę, jeśli tej przysięgi mojej nie dotrzymam“.
Jenerał, po krótkim namyśle, powtórzył słowa przysięgi. A gdy to uczynił, rzekł:
— A teraz chciałbym się stąd oddalić. Czy jestem wolny?
Prezes powstał, dał polecenie trzem członkom zgromadzenia, ażeby mu towarzyszyli i wsiadł z jenerałem do powozu, po uprzedniem zawiązaniu mu oczu. W liczbie tych członków był i powożący, który przywiózł jenerała.
— Dokąd pan chcesz, abyśmy cię odwieźli?
— Dokądkolwiek, bylebym jak najprędzej pozbył się waszego towarzystwa — odpowiedział pan d‘Epinay.
— Zechciej się liczyć, panie, ze słowami — rzekł wtedy prezes, ponieważ nie jesteś już na zgromadzeniu i masz przed sobą pojedyńczych już tylko ludzi. Nie znieważaj ich przeto, jeżeli nie pragniesz być zmuszonym do zdania rachunku ze swych słów.
Pan d‘Epinay nie chciał jednak zrozumieć tego i rzekł:
— Jest was czterech i dlatego czujecie się tak mężni i odważni.
Wtedy prezes kazał zatrzymać powóz. Było to właśnie na rogu ulicy Ormes.
— Z jakiego powodu tutaj kazałeś pan zatrzymać powóz? — zapytał d‘Epinay.
— Ponieważ pan — odparł prezes — znieważyłeś człowieka, który domagać się będzie teraz honorowego zadośćuczynienia.
— Otóż nowy sposób mordowania ludzi pod płaszczykiem honoru — zawołał jenerał.
— Ani jednego słowa więcej, panie — krzyknął prezes — jeśli nie chcesz, bym cię miał za nikczemnika, który słabości jako tarczy używa. Jesteś pan sam jeden, a więc z jednym z nas tylko mieć będziesz do czynienia; masz szpadę przy boku, ja zaś — w tej oto lasce; brak ci świadków, a więc jeden z tych panów będzie świadkiem twoim. A teraz, jeśli chcesz, możesz odsłonić oczy.
Jenerał zerwał chustkę natychmiast.
— Będę więc nakoniec wiedział, z kim mam do czynienia.
Otworzono drzwiczki powozu i czterech mężczyzn wysiadło z niego“.
Franciszek przerwał raz jeszcze czytanie, ocierając zimny pot, z czoła mu spływający. — Był to widok, istotnie, przerażający, patrzeć na syna, jak ze drżeniem, blady, wczytuje się w nieznane mu dotychczas szczegóły śmierci swego ojca.
Walentyna miała złożone ręce jak do modlitwy.
Noirtier patrzył na de Villeforta z wyrazem najwyższej dumy.
Franciszek znów się wziął do czytania.
„Było to, jak to już zaznaczyliśmy powyżej, dn. 5 lutego. Od trzech dni panował mróz do pięciu stopni dochodzący, to też schody, ku rzece wiodące, były pokryte lodem. Jenerał był wysokiego wzrostu i otyły, z tej przyczyny zejście po oślizgłych schodach nie było dla niego rzeczą zbyt łatwą.
Noc była ciemna, brzeg rzeki lodem i śniegiem pokryty, woda rzeki była czarna, głęboka, płynęły po niej białozielone bryły lodu.
Jeden ze świadków poszedł po latarnię, przy jej świetle broń opatrzono.
Szpada prezesa, jako z laski dobyta, była krótsza o dziesięć centymetrów od szpady przeciwnika i bez rękojeści.
Jenerał d‘Epinay zażądał, ażeby na broń pociągnięto losy, lecz prezes, głosem nie dopuszczającym opozycji, orzekł, że każdy z przeciwników winien walczyć własną bronią.
Latarnię umieszczono na jakimś słupie i obaj przeciwnicy stanęli naprzeciwko siebie.
Światło, padające na dwie szpady tworzyło błyskawice, ludzi zaledwo było można widzieć, z przyczyny mgły i ciemności.
Jenerał d‘Epinay uchodził za jednego z lepszych szermierzy, został jednak do tego stopnia gwałtownie zaatakowany, od pierwszych skrzyżowań szpad poczynając, iż zachwiał się i upadł.
Świadkowie sądzili, iż padł zabity, przeciwnik jednak, wiedząc, iż go nie dotknął, podał mu rękę i pomógł wstać.
Zdarzenie to, zamiast ułagodzić, zwiększyło jeszcze gniew jenerała, tak iż z furją napadł na przeciwnika. Ten jednak nie ustąpił ani kroku. Po trzykroć jenerał się cofał i tyleż razy ponownie rzucał się do ataku.
Aż nakoniec upadł powtórnie.
Myślano, iż się poślizgnął, jak za pierwszym razem, że jednak leżał ciągle w jednej postawie, bez ruchu, świadkowie przystąpili do niego, chcąc go podnieść. Jeden z nich biorąc go za rękę, uczuł wilgotne ciepło. Była to krew. Jenerał pozostający czas jakiś w omdleniu, wrócił do przytomności nakoniec i rzekł:
— Acha, postawiono mnie do walki z zawadjaką jakimś, czy też pułkowym fechmistrzem!
Prezes nic nie odpowiedział, zbliżył się tylko do jednego ze świadków, i zaginając rękaw, pokazał rękę dwukrotnie pchniętą; potem rozpiął surdut i kamizelkę i pokazał pierś zranioną, z której krew obficie broczyła. Nie wydał jednak najmniejszego jęku.
Jenerał d‘Epinay wpadł w powtórne omdlenie, a po pięciu minutach skonał“.
Franciszek przeczytał ostatnie wyrazy głosem tak przytłumionym, iż trudno było je dosłyszeć. A gdy skończył, odetchnął głęboko, przeciągnął ręką po oczach i zamilkł na chwilę.
Po chwili czytać zaczął dalej:
„Prezes wszedł na schody, schowawszy szpadę do laski, a ślady swe za każdym krokiem znaczył krwią na śniegu. Gdy wstąpił na schód ostatni, dał się słyszeć głośny plusk fali.
To świadkowie, po stwierdzeniu, iż jenerał skonał istotnie, rzucili jego ciało do rzeki.
Stwierdzamy niniejszem przeto, iż jenerał de Quesnel zginął w pojedynku jak najbardziej formalnym, a nie w zasadce lub skrytobójczo.
Na stwierdzenie tego zredagowaliśmy niniejszy dokument, który własnoręcznemi potwierdzamy podpisami, aby kiedyś, któraśkolwiek z osób działających nie została oskarżona o zabójstwo rozmyślne, z zasadami honoru niezgodne.

(Podpisy) Beaurepaire-Dechamp-Lecharpal“.


Gdy Franciszek skończył to przerażające dla syna czytanie, Walentyna była zalana łzami, Villefort zaś, cały drżący, usiłował wzrokiem błagalnym wyprosić na nieugiętym starcu, ażeby powstrzymał piorun, mający uderzyć za chwilę.

Po chwili ciszy, przerwać której nikt nie miał odwagi, odezwał się d‘Epinay do Noirtiera:
— Panie, ponieważ cała ta straszna tajemnica jest ci wiadoma niewątpliwie w najdrobniejszych szczegółach, nie odmawiaj mi ostatniej i jedynej pociechy i powiedz nazwisko prezesa klubu, aby było mi wiadome: kto jest zabójcą mego biednego ojca?
Villefort, obłąkany prawie, niepewną ręką szukać zaczął klamki u drzwi, by uciec, nie widzieć, nie słyszeć. Walentyna, która niejednokrotnie widziała na ręku dziadka dwie blizny po ranach szpadą zadanych, nagłym ruchem w tył się cofnęła.
— Dobrze — wyraził wzrok Noirtiera.
— O pani — zawołał wtedy Franciszek — pomóż mi zrozumieć, udziel mi swej pomocy, bym mógł poznać prawdę.
Noirtier utkwił wzrok w słowniku.
D‘Epinay z nerwowem drżeniem wziął foljał do ręki i wymienił kolejno głoski alfabetu, aż do „J“.
Przy literze tej starzec przymknął oko.
Walentyna skamieniała wprost ze zgrozy, rękoma zakryła oczy.
Franciszek przesuwać zaczął tymczasem palcem z góry na dół, po kartkach słownika, gdy doszedł do wyrazu „Ja“ — starzec zamknął oko.
— Ty, panie! — zawołał Franciszek, chwytając się rękoma za włosy — ty, panie, byłeś prezesem klubu bonapartystów i ty zabiłeś mego ojca?
— Tak — powtórzyło oko starca.
Franciszek padł na krzesło, z resztek sił wyzuty, zaś de Villefort otworzył drzwi i wyszedł przez nie spiesznie, ponieważ ogarnął go lęk, aby nie zagasił resztki życia, tlejącej w sercu straszliwego starca.



ROZDZIAŁ VII.
POSTĘPY ANDRZEJA CAVALCANTI.

Pan major Cavalcanti, ojciec Andrzeja, zaraz nazajutrz po odbiorze sumy, należnej mu od barona Danglarsa, wyjechał z Paryża, nie dlatego bynajmniej, by pełnić dalej służbę w Armji Jego Cesarskiej Mości Cesarza Austrjackiego, lecz, aby zasiąść przy rulecie u wód w Lukka, gdzie był znany jako jeden z najgorliwszych graczy.
Pan Andrzej, po jego wyjeździe, przez parę dni udawał zasmuconego, aczkolwiek jego ojciec przed wyjazdem oddał mu wszystkie papiery, świadczące, iż miał honor być synem hrabiego Bartłomieja Cavalcanti i jego żony, margrabianki Corsarini z domu.
Przez ten krótki czas w Paryżu zrobił on olbrzymie postępy i w towarzystwie nadsekwańskiej stolicy obracał się z taką swobodą, jakby w niej przebywał od dziecka. Od paryskiego wyższego świata nauczył się żyć i cenić każdego nie podług tego czem jest, lecz według tego, za kogo uchodzić pragnie.
— A zresztą, czegóż wymagają w tak zwanym wyższym świecie? By dobrze się wysławiać, ubierać przyzwoicie, grać szeroko, no i przegrane płacić natychmiast.
Andrzej, który wszystkie te zalety posiadał w stopniu najzupełniej wystarczającym, bardzo szybko zajął w świecie tym należne sobie stanowisko. Nazywano go panem hrabią, mówiono wszędzie, że ma sześćdziesiąt tysięcy franków rocznego dochodu, a także, iż jego ojciec posiada skarby wprost nie przeliczone.
Tak stały sprawy pana Andrzeja Cavalcantiego w świecie paryskim, gdy pewnego pięknego południa hrabia Monte Christo pojechał odwiedzić barona Danglarsa. Nie zastał go w domu, zaproszono więc hrabiego do baronowej, która, naturalnie, przyjęła tak miłego gościa.
Od czasu znanego czytelnikom naszym obiadu w Auteuil, pani baronowa nie mogła choćby już myśleć tylko o Monte Christo bez lekkiego drżenia.
Jeżeli jednak nazwisko hrabiego budziło w sercu baronowej niepokój, to jego obecność, wprost przeciwnie, była dla niej źródłem dużej przyjemności, wydawało się rzeczą niepodobną, aby człowiek o tak zachwycającej powierzchowności mógł żywić przeciwko niej złe zamiary. To też przyjęła ona hrabiego z uśmiechem najzupełniej życzliwym.
W saloniku znajdowała się również i panna Eugenja, która siedziała na kanapce w pozie niedbałej, zaś przed nią w pozie ugrzecznionej stał pan Andrzej Cavalcanti, ubrany czarno, jak bohater Goethego, obuty w lakierowane trzewiki, w białych jedwabnych pończochach. Na małym palcu jego prawej ręki tęczowe blaski rzucał piękny brylant, z którym — mimo rad Monte Christo — próżny młodzieniec rozstać się nie chciał.
Zabawiał panią i pannę Danglars rozmową, mówił kwieciście, czule, od czasu do czasu wzdychając i rzucając zabójcze spojrzenia.
Panna Eugenja była jak zawsze: dumna, piękna, zimna i szydercza. Żadne spojrzenie, żadne westchnienie Andrzeja nie uszło jej uwagi; do jej serca jednakże, co było widoczne, nie przenikały one napewno, jakby serce to było ochraniane tarczą Minerwy.
Eugenja skłoniła się hrabiemu bardzo zimno i prawie natychmiast przeszła do swego małego saloniku-pracowni, skąd wkrótce dał się słyszeć śpiew na dwa głosy, w towarzystwie fortepianu.
Monte Christo zrozumiał wtedy, iż panna Danglars woli towarzystwo swej przyjaciółki, panny Ludwiki d‘Armilly, niż jego, a nawet Andrzeja Cavalcanti.
Zaczął zabawiać więc swą rozmową panią domu, obserwując przytem Andrzeja, który usiadł w pobliżu drzwi do buduaru panny Eugenji prowadzących, lecz przekroczyć ich nie śmiał.
Na to wszedł bankier.
Naprzód spojrzał na Monte Christo, ale zaraz potem na Andrzeja.
— Dlaczegóż to panny nie zaprosiły hrabiego na swą ucztę artystyczną? — zapytał Andrzeja.
— Niestety, nie jest mi to wiadome — odpowiedział zapytany, z westchnieniem jeszcze bardziej rozgłośnem, niż zazwyczaj.
Danglars wtedy wszedł do saloniku swej córki i ujrzał, iż obie panny na jednej siedziały sofce, zajęte śpiewem, przyczem towarzyszyły sobie na fortepianie do śpiewu jedną ręką każda, z nadzwyczajną wprawą, łatwością i precyzją.
Widok tych dwóch panien połączonych uściskiem tworzył bardzo piękny rodzajowy obrazek. Panna d‘Armilly — była to drobna i szczupła blondynka, z obfitemi włosami, w puklach na szyję spadającemi, z nieco zamglonem okiem; słowem była podobna do Madonny Perugina.
Monte Christo również się nieco zbliżył i rzucił na grupę tę badawcze i ciekawe spojrzenie. Po raz pierwszy zdarzyła mu się sposobność ujrzenia panny d‘Armilly, aczkolwiek tak bardzo wiele o niej słyszał.
— Dlaczegóż to tak zazdrośnie bronicie, by i inni rozkoszować się mogli muzyką? — zapytał bankier, wchodząc do saloniku swej córki. Mówiąc to, zaprosił gestem do siebie Andrzeja, a następnie, po krótkim tam pobycie, powrócił do większego salonu, zamykając drzwi za sobą, bądź mimowoli, bądź też umyślnie.
Wkrótce potem głosy panien umilkły i dał się słyszeć głos Andrzeja, przy akordach fortepianu w jakiejś śpiewce korsykańskiej.
Gdy hrabia przysłuchiwał się z uśmiechem tej śpiewce, w której znikał Andrzej, a ujawniał się Benedykt, pani Danglars wysławiała przed Monte Christem moc duszy swego męża.
Bo oto nie dalej jak dziś rano właśnie, z przyczyny pewnego bankructwa w Medjolanie stracił on do czterechkroć stu tysięcy franków.
Pochwała była istotnie zasłużoną, albowiem hrabia nigdy nie wyczytałby z twarzy barona, iż tak dotkliwa spotkała go strata, gdyby sama baronowa nie udzieliła mu tej wiadomości, albo lepiej, — gdyby on sam nie wiedział już przedtem o tem, za pomocą swych wszechmocnych środków, zdobywających każdą tajemnicę.
— No, rzecz idzie dobrze — pomyślał hrabia — zacny baron już zaczyna ukrywać przed ludźmi swe straty, gdy przed miesiącem — prawie, że się niemi chwalił.
Potem odezwał się głośno:
— Mąż pani zna tajemnice giełdy tak dobrze, że z pewnością bez trudności odzyskać potrafi to, co stracił wypadkiem.
— Ależ panie — rzekła pani Danglars — jesteś pan w błędzie, jak i wielu innych, mąż mój gry giełdowej nawet nie próbuje.
— Ach, prawda! Mówił mi przecież o tem, zdaje się, że pan Debray. Ale a propos — co się z panem Debrayem takiego dzieje?... nie widziałem go bowiem coś już od dni czterech?
— A wie pan, że ja go od dość dawna nie widziałam również — odpowiedziała pani Danglars ze spokojem wprost zdumiewającym — lecz zdaje mi się, że chciałeś, hrabio, coś powiedzieć o panu Debray, a ja ci przerwałam...
— Chciałem powiedzieć, że to pan Debray mi właśnie wspominał, jeżeli się nie mylę, że grą giełdową zabawiasz się właśnie ty, pani?...
— Przyznam się szczerze, że tak było istotnie. Ale to należy już do przeszłości, zarzuciłam bowiem grę zupełnie.
— Pozwól mi powiedzieć sobie, że zrobiłaś źle. Fortuna kołem się toczy.
Pani Danglars nie odpowiedziała nic, lecz zarumieniła się silnie.
— Ot, opowiadano mi, że ci, którzy grali na bony neapolitańskie, podorabiać się mieli fortun podobno.
— Ja, niestety, nigdy ich nie miałam! Dajmy jednak pokój tej rozmowie, hrabio, bo wyglądamy, doprawdy, jak dwaj ajenci giełdowi. Pomówmy raczej o tych biednych Villefortach, których od jakiegoś czasu wprost złe fatum prześladuje.
— Cóż tam takiego zdarzyć się mogło? — zapytał Monte Christo z doskonale udaną naiwnością.
— O tem wiesz pan zapewne, iż w kilka dni po śmierci margrabiego de Saint Meran zmarła i jego żona, już w domu Villefortów?
— Tak, to było mi już wiadome, ale przecież, jak mówi Klaudjusz do Hamleta, jest to prawo natury: rodzice umierają przed dziećmi i dzieci po nich płaczą, przyjdzie czas, że i dzieci kiedyś umrą również, a dzieci dzieci tych opłakiwać będą skon rodziców swoich.
— Ale to jeszcze nie wszystko, państwo de Villefort bowiem mieli wydać córkę swą za mąż.
— Za pana Franciszka d‘Epinay jeżeli się nie mylę?...
— Tak jest, młodzieńcza nieposzlakowanej wartości. Otóż pan d‘Epinay miał podobno cofnąć się w ostatniej chwili.
— Czyż to możliwe?... A nie są pani wiadome wypadkiem powody tego kroku?
— Nie.
W tej chwili do rozmawiających zbliżył się Danglars, który po wyjściu z pokoju córki przeglądał przy oknie, zasłonięty portjerą, ostatnie wiadomości giełdowe.
— Jakżeż mogłeś zostawić pana Cavalcantiego sam na sam z Eugenją? — odezwała się do męża baronowa.
— Jest tam przecież jeszcze i panna d‘Armilly — odpowiedział bankier.
— Ten książę Cavalcanti jest istotnie pełnym zalet młodzieńcem — mówił dalej Danglars, zwracając się do Monte Christa. — Jak myślisz jednak, hrabio, czy jest on istotnie księciem?
— Ręczyć za to nie mogę — odpowiedział zapytany. — Przedstawiono mi jego ojca jako margrabiego, lecz stało się to z tej przyczyny może, iż stary Cavalcanti, jako arystokrata rodu bardzo starożytnego, lekceważy sobie, być może, nowoczesne tytuły. Tak zupełnie jak u nas Rohanowie...
— Zechciej wziąć pod uwagę — wróciła baronowa do poprzedniego tematu — iż byłoby to dla nas bardzo nieprzyjemne, gdyby tak przypadkiem pan de Morcef odwiedził nas teraz i zastał pana Cavalcantiego w pokoju Eugenji...
— Doskonale, baronowo, rzecz określiłaś, mówiąc „wypadkiem“ bo istotnie byłaby to rzecz bardzo niezwykła, gdyby raczył nas odwiedzić gość tak bardzo rzadki.
— Gdyby jednak się zjawił i zastał tego młodzieńca przy Eugenji, mógłby być z tego powodu bardzo nie w humorze.
— On? Cóż za przypuszczenie! Nic nie upoważnia do stawiania wniosków, by miał on dla córki naszej jakieś inne uczucia prócz obojętności. A zresztą, co mnie to obchodzić może, czy będzie on kontent, czy może przeciwnie?
— Jednakże... gdyśmy już tak daleko zaszli...
— Czyż istotnie tak bardzo znów daleko?
— Pan wice-hrabia Albert de Morcef — zameldował w tej samej chwili lokaj, drzwi otwierając.
Usłyszawszy anons ten, baronowa, jakby sprężyną podrzucona, chciała pójść po córkę, by ją sprowadzić do salonu, lecz Danglars przytrzymał ją za rękę.
— Proszę dać pokój — rzekł.
Monte Christo udał, że nie zauważył całej tej sceny.
Albert de Morcef wyglądający bardzo dobrze i wesoło, gdy wszedł do salonu, skłonił się przedewszystkiem głęboko baronowej, następnie przywitał się z Danglarsem poufale, a z hrabią serdecznie. Po dokonaniu tych formalności zwrócił się do pani domu z zapytaniem:
— A panna Eugenja? czy nie słaba wypadkiem?
— O bynajmniej — rubasznie odpowiedział za żonę Danglars — czuje się jak najlepiej. Jest właśnie w tej chwili zajęta muzyką wraz z panem Cavalcantim.
Albert, aczkolwiek dotknięty niewątpliwie, zachował jednak twarz marmurową.
— Pan Cavalcanti — rzekł — ma podobno bardzo piękny głos tenorowy; panna Eugenja — wspaniały znów sopran i gra na fortepianie jak Thelberg.
— Rzeczywiście zgadzają się wybornie — przyznał Danglars, podkreślając tonem znaczenie tych słów.
Albert jednakże nie zrozumiał (tak się przynajmniej zdawało) tego dwuznacznika, aczkolwiek był on aż nadto wyraźny.
— I ja być może, jestem muzykalny — odpowiedział — tak przynajmniej mówili moi metrowie, dziwna rzecz jednak, głos mój, mimo to, z niczyim jak dotychczas zgodzić się nie mógł... z sopranem zwłaszcza.
Na odpowiedź tę, Danglars uśmiechnął się tylko, a śmiech ten miał znaczyć: „gniewasz się, kochanku“.
Po chwili przykrego milczenia, Morcef, jakby o niczem nie było dotąd mowy, zapytał powtórnie baronowej:
— Czy mógłbym złożyć me uszanowanie pannie Eugenji?
— Poczekaj, poczekaj!... proszę cię, wice-hrabio — rzekł Danglars, przytrzymując młodzieńca za rękę — posłuchajmy jeszcze tej cudownej arji: tra, la, la... la, la... Jakież to piękne! Zaraz się skończy, za chwilę. Wybornie! Wspaniale!... Brawo, brawo, brawo! — wołał bankier, klaszcząc w ręce.
— Rzeczywiście cudownie! Co za piękny śpiew i skończenie dobre wykonanie — zgodził się Albert. — Istotnie, lepiej śpiewać niż książę Cavalcanti, już chyba nie można... Powiedziałem: „książę“, bo tak właśnie go zatytułowałeś, panie baronie, wszak prawda? Wracając jednak do naszych zachwycających śpiewaków, to powinienbyś nam zrobić przyjemność, baronie, iść do córki i uprosić ją, by wraz z księciem Andrzejem zaśpiewała nam coś jeszcze.
Ten chłód i swoboda młodzieńca zdetonowały Danglarsa, wziął tedy na stronę Monte Christa i rzekł do niego z cicha:
— Jakie jest pańskie zdanie o tem wszystkiem?
— Myślę, iż jego krew ma temperaturę lodu i że jest to nie do wybaczenia. Cóż jednak już teraz poradzić można, gdy pan się zobowiązał?
— Ja się zobowiązałem oddać swą córkę człowiekowi, któryby ją kochał, a nie takiemu, dla którego jest ona najzupełniej obojętna. Spójrz pan tylko na niego! Dumny, zimny, wyniosły, zupełnie jak ojciec. Gdyby przynajmniej miał majątek taki, jak Cavalcanti naprzykład, mniej możnaby na to zważać. Na honor, jeszcze nie mówiłem o tem z moją córką, zdaje mi się jednak, że gdyby miała dobry gust...
— A, daruj pan — przerwał wywody Danglarsa Monte Christo, — być może, iż mnie przyjaźń zaślepia, jednakże według mego zdania pan de Morcef jest prześlicznym młodzieńcem. To też możnaby prawie ręczyć za to, iż uszczęśliwiłby on pańską córkę, prędzej czy później zrobi on karjerę niezawodnie, tak jak jego ojciec.
— Ach, ten ojciec, właśnie mający przeszłość dość tajemną!
— Nie pojmuję, skąd ta nagła zmiana w poglądach?... Boć przecież jeszcze przed miesiącem uważałeś pan związek ten za nader pożądany? A i dla mnie, osobiście, jest to dosyć przykre, ze względu na to, iż w moim właśnie domu poznałeś pan pana Cavalcantiego, którego... przyznać muszę, tak dobrze jakbym nie znał i wcale za niego nie ręczę.
— Ale ja go poznałem dobrze i to mi wystarcza — rzekł bankier — jest przedewszystkiem bardzo bogaty...
— Najzupełniej nie jestem pewien tego. Prawda, iż poręczyłem za niego, ale do wysokości nędznych 60.000 franków wszystkiego.
— Otrzymał bardzo staranne wychowanie.
— Zapewne... Jednakże panu nie wypada tak odrazu dążyć do zerwania... Morcefowie liczą bardzo na ten związek.
— Doprawdy? Niechże zatem wybiją go sobie z głowy. To też byłbym panu bardzo wdzięczny, gdybyś tak zechciał hrabiemu Morcefowi napomknąć parę słów w tej mierze.
— Baronie, kochany baronie! — zawołał Albert — perorujesz tak głośno, że przeszkadzasz nam słuchać.
— Postaram się o ściszenie swego głosu, szanowny żartownisiu — odpowiedział Albertowi Danglars z grymasem niezadowolenia, zaś zwracając się do Monte Christa ciągnął dalej — czy byłbyś więc pan tak dobry powiedzieć to hrabiemu Morcefowi?
— Jeżeli pan tego żądasz, to mu zakomunikuję.
— Niech mu pan to powie w tej formie, iż życzyłbym sobie, ażeby on formalnie poprosił mnie o rękę mej córki dla syna swego, a wtedy przy omawianiu warunków możnaby już łatwo znaleźć punkt sporny, któryby doprowadził do zerwania.
— Brawo, brawo, brawo! — wołał Albert, przedrzeźniając barona, gdy ucichły ostatnie tony śpiewanego duetu.
Danglars złem okiem spojrzał na młodzieńca, lecz nie mógł mu nic odpowiedzieć, gdyż lokaj właśnie coś mu szepnął do ucha.
— Muszę wyjść na chwilę — rzekł tylko do Monte Christa — lecz wrócę natychmiast, to też proszę cię, hrabio, nie odchodź, mam bowiem ci coś do powiedzenia.
Baronowa, korzystając z nieobecności męża, otworzyła natychmiast po jego wyjściu drzwi do buduaru córki, a wtedy znajdujący się w salonie, mieli możność ujrzenia, jak bardzo blisko przy sobie siedziała para śpiewaków.
Albert z wesołym uśmiechem skłonił się pannie Danglars, zaś ona, bynajmniej nie zmieszana, oddała mu ukłon, zimny jak zazwyczaj.
Cavalcanti tylko zdawał się być zaaferowany bardzo i bardzo nisko skłonił się Albertowi, który w odpowiedzi zaledwie kiwnął mu głową, w sposób wyrażający jawną impertynencję.
Podano herbatę, a w tej chwili do salonu wszedł Danglars, widocznie przejęty.
— Przyjmowałem właśnie kurjera, przybyłego z Grecji — rzekł do Monte Christa.
— Jakże się tam miewa król Otton? — zapytał Albert tonem najwyraźniej szyderczym.
Danglars spojrzał nań przeciągłym wzrokiem i nic nie odpowiedział.
— Wyjdziemy może razem? — zapytał wtedy Albert Monte Christa.
— Ależ doskonale — odpowiedział hrabia.
Morcef nie mógł zrozumieć, z jakich przyczyn baron spojrzał podobnym nań wzrokiem, lecz spojrzenie to zauważył, to też natychmiast rzekł cicho do Monte Christa:
— Czy zauważyłeś hrabio, jak ten pan spojrzał na mnie? — Cóż to za wiadomości przyjść mogły z Grecji?
— A skądże ja mogę o tem wiedzieć?
— Ponieważ z twych opowiadań o Grecji wywnioskowałem, iż stosunki tego kraju są ci doskonale znane.
Monte Christo zamiast odpowiedzi uśmiechnął się tylko, uśmiechem takim, jakim uśmiechamy się zazwyczaj, gdy nie chcemy dać żadnej odpowiedzi.
— Pójdę w takim razie do pani Danglars i do jej kawalera, ażeby mu powiedzieć, parę grzeczności przy pożegnaniu — rzekł Albert do hrabiego, odchodząc.
Do Monte Christa zbliżył się wtedy Danglars ze słowy:
— Wiesz, hrabio, iż doskonały miałeś pomysł, doradzając mi, bym napisał do Grecji. Wprost potworna historja łączy się z temi dwoma słowami: „Fernand i Janina“. Zajdź kiedy do mnie, to ci ją opowiem.
Po tych słowach barona, Monte Christo pożegnał się z całem towarzystwem i wyszedł w towarzystwie Alberta.
Tym sposobem pan Andrzej Cavalcanti został panem pola bitwy.



ROZDZIAŁ VIII.
HAYDE.

Zaledwie powóz hrabiego ruszył z przed pałacu Danglarsów, Albert, hamowany dotąd względami przyzwoitości, parsknął wymuszonym śmiechem i zawołał:
— Jak pan myślisz, że użyję zwrotu, jakiego użył król Karol IX, mówiąc do Katarzyny de Medicis po nocy Ś-go Bartłomieja: czy rolę swoją dobrze odegrałem?
— Jaką?
— Przy instalacji mego współzawodnika o względy panny Danglars?
— Jakiego znów współzawodnika?
— Cóż u Boga!... hrabio, twego protegowanego przecież, pana Andrzeja Cavalcanti!
— Tylko proszę cię, wice-hrabio, bez żartów podobnych. Ja nigdzie i nigdy pana Cavalcantiego nie protegowałem, u pana Danglarsa zwłaszcza.
— Gdybyś go protegował, hrabio, miałbym ci istotnie to do zarzucenia... Na szczęście, młodzieniec ten żadnej protekcji nie potrzebuje, o ile się zdaje.
— Więc sadzisz, wice-hrabio, że pan ten stara się o względy panny Danglars?
— Jestem tego pewien. Przewraca oczami, wzdycha, śpiewa... jednem słowem modli się do ręki panny Eugenji dumnej...
— Że tak jest, mam na to dowody: panna Eugenja ledwo raczy mi odpowiadać, panna d‘Armilly, jej przyjaciółka, nie odpowiada mi wcale, no a ojciec, szanowny baron Danglars, robi mi wprost impertynencje.
— Jakże ogromnie, co do tego ostatniego punktu przynajmniej, mylisz się, wicehrabio!
— A to jakim sposobem?
— Pan baron zobowiązał mnie dziś właśnie, bym udał się do hrabiego de Morcefa, by ten formalnie poprosił go o rękę córki dla ciebie, ponieważ uważa, iż ten stan narzeczeństwa zbyt długo się przeciąga.
— Tego, kochany hrabio, nie zrobisz przez wzgląd na mnie.
— Owszem, zrobię. Nie mówmy o tem więcej. Powiedz mi lepiej, wice-hrabio, dlaczego to od jakiegoś czasu nie widuje się u baronowej Debraya?
— Podobno zaszło tam jakieś nieporozumienie i to nie pomiędzy Debrayem a baronową, lecz Debrayem, a baronem samym.
— I cóż ich poróżnić mogło? — zapytał Monte Christo z udaną naiwnością — tak dobrze żyli przecież ze sobą?...
— A, są to już tajemnice Izydy, o których ja nic wiedzieć nie mogę. Gdy pan Cavalcanti wejdzie do rodziny, to go będziesz mógł, hrabio, o to zapytać.
Powóz, gdy Morcef kończył mówić te słowa, stanął właśnie przed pałacem hrabiego.
— Już przyjechaliśmy tedy — zawołał Monte Christo — szkoda! Zaledwie mamy wpół do jedenastej. Możebyś zechciał wicahrabio, zajść do mnie na chwilę?
— Najchętniej.
— Zrobisz nam, Baptysto, herbaty — rzekł hrabia, wchodząc do salonu.
Służący wyszedł bez słowa odpowiedzi, a w dwie minuty potem wrócił do salonu, niosąc na tacy przyrządy herbaciane, wraz z całą zastawą.
— Zaprawdę — rzekł Morcef — zazdroszczę panu nie jego olbrzymiego majątku, bo być może, iż są od ciebie bogatsi, nie rozumu, bo i Beaumarchais miał go conajmniej tyleż, lecz twej służby. Zawsze milczącej, a spełniającej dane rozkazy z taką szybkością, jakby z góry wiedzieli, czego od nich zażądają.
— Cóż w tem tak znów niezwykłego? — Po prostu znają moje przyzwyczajenia, to też zawsze są przygotowani na to, by zadość uczynić mi mogli. Że tak jest, mógłbyś się, wicehrabio, przekonać naocznie. Możebyś tak czegoś pragnął do herbaty?
— Naturalnie, iż z przyjemnością wypaliłbym fajkę, jaką do tego stopnia wybornie umieją przyrządzać w twym domu, iż ją nad cygaro przekładam.
Monte Christo bez słowa zbliżył się do dzwonka, i zadzwonił.
Za chwilę drzwi się otworzyły i wszedł Ali z dwoma nargilami w rękach.
— To prawdziwe czary — zawołał Morcef.
— Bynajmniej — odpowiedział hrabia — lecz rzecz najzwyklejsza w świecie. Alemu przecież od bardzo dawna jest wiadome dobrze, iż ja przy kawie lub herbacie zawsze palę, że zaś się dowiedział, iż wróciłem nie sam, lecz w towarzystwie pana, jak również, iż zażądałem herbaty, bez trudu więc mógł wywnioskować że niezadługo zażądam od niego fajek, no i odpowiednio się do tego przygotował.
— No, jest to wyjaśnienie tylko, a każde wyjaśnienie jest wyjaśnieniem tylko, które nie zmieni mego przekonania, iż u ciebie dzieje się wszystko jak w bajce. Ale co to ja słyszę?...
I zaczął się przysłuchiwać dźwiękom, które dochodziły z za kotary. Ktoś grał najwidoczniej na gitarze.
— Kochany wicehrabio — rzekł Monte Christo — jak widzę, zły los wszędzie cię prześladuje dzisiejszego wieczora muzyką. Zaledwie uciekłeś od fortepianu panny Danglars, gdy tu znów wpadłeś na gitarę mojej Hayde.
— Hayde!... Cóż to za piękne imię! Czyż są na tej ziemi kobiety, co się tak, jak w poematach lorda Byrona, nazywają?...
— Bez wątpienia. Hayde jest imieniem nieznanem we Francji, ale dość pospolitem w Albanji i Epirze. Otóż i ta istota, nosząca to imię, a w mym domu się znajdująca, urodziła się na Wschodzie i jest moją niewolnicą. Jest moją niewolnicą aczkolwiek, gdy przychodziła na świat, to ją otaczały skarby, przy których są niczem bogactwa z tysiąca i jednej nocy. — Jest to notabene księżniczka krwi.
— I jakimże sposobem zostać mogła ona twoją, hrabio, niewolnicą?
— Ha, cóż chcesz, mój wicehrabio, zły los nie takie umie płatać figle.
— Gdyby to nie było niedyskrecją, tobym cię poprosił, hrabio, o opowiedzenie mi historji tej niewolnicy.
— Najchętniej, jeżeli mi tylko przyrzekniesz zachowanie tajemnicy.
— Daję ci na to słowo honoru, hrabio.
— Czy znasz, wicehrabio, historję baszy Janiny?
— Ali-Teleben nazywał się on, jeżeli tylko mnie pamięć nie myli. Jakżeż? — znam ją doskonale, przecież ojciec mój w jego armji służył właśnie i tam zrobił karjerę.
— Prawda. Zupełnie o tem zapomniałem. Otóż Hayde jest rodzoną córką Ali-Telebena i jego pierwszej małżonki, pięknej Vasiliki. Wszystko to nie przeszkodziło, iż kupiłem ją sobie na rynku w Konstantynopolu.
— Wiesz, hrabio, że u ciebie wszystko jest jak w bajce. Jeżeli więc chcesz, bym uwierzył, iż jest to rzeczywistość, to przedstaw mnie swej księżniczce.
— Dobrze. Pod dwoma jednak warunkami. Naprzód nikomu nie powiesz nigdy i nigdzie, że ją poznałeś, a następnie nie wspomnisz jej, iż twój ojciec służył u jej ojca.
— Przysięgam.
Hrabia uderzył wtedy ponownie w dzwonek, na którego dźwięk ukazał się Ali, któremu taki dał rozkaz:
— Powiedz Hayde, iż u niej będę pił kawę i że ją proszę o pozwolenie zaprezentowania jednego z moich znajomych.
Ali się skłonił i wyszedł.
— A więc zaraz tam pójdziemy. O jedno tylko poproszę cię jeszcze, hrabio, byś nie uczynił Hayde żadnych wprost pytań. Jeżeli będziesz pragnął czegoś się dowiedzieć zechciej do mnie się zwrócić, a wtedy już ja sam się zapytam.
— I na to zgoda.
Zjawił się Ali i bez słowa odsłonił drzwi, podnosząc w górę portjerę, czem wskazał, iż mogą przejść.
Hayde czekała w pierwszym odrazu pokoju, który był jej salonem, a oczy jej aż się powiększyły ze zdziwienia, ponieważ po raz pierwszy się to zdarzyło, by hrabia odwiedzał ją w towarzystwie obcego mężczyzny. Przyjęła gości siedząc w rogu sofy, na nogach skrzyżowanych, przybraną w jedwabne materje, złotem haftowane. Obok niej leżał instrument muzyczny.
Albert, po wejściu do tego salonu, jakby żywcem ze wschodu przeniesionego, stanął przy drzwiach oczarowany, cały pod wrażeniem piękności greczynki, tak wielkiej, o jakiej ludzie północy mieć nie mogą wyobrażenia!
— Kogoż mi tu przyprowadzasz? — zapytała Hayde hrabiego w języku nowogreckim — brata, przyjaciela, czy może tylko zwykłego znajomego?
— Przyjaciela — odpowiedział Monte Christo w tym samym języku.
— Jakże się nazywa?
— Hrabia Albert, ten sam, którego wyrwałem z rąk bandytów rzymskich.
— W jakim języku mam z nim rozmawiać?
Monte Christo zwrócił się do Morcefa z zapytaniem:
— Czy język nowogrecki jest ci znany, hrabio?
— Niestety — odpowiedział Albert — nie władam nawet starożytnym.
— A więc — odezwała się Hayde, — mówić będę albo po francusku, albo po włosku, jeśli panu memu się podoba, abym jednym z tych języków wyrażała moje myśli?
Monte Christo zastanowił się.
— Mów po włosku — rzekł po chwili.
— Jak się masz, przyjacielu — odezwała się wtedy do Morcefa Hayde, w pięknej mowie Danta — który w towarzystwie mego pana przychodzisz.
— Ali, kawy i fajek — dała rozkaz następnie.
Monte Christo wskazał Albertowi krzesło, sam zaś zajął miejsce przy małym stoliczku, pośrodku którego stała nargila a dookoła niej pełno żywych kwiatów, artystycznych statuetek i książek...
Ali wrócił, przynosząc nietylko fajki ale i kawę, dla Baptysty, bowiem, do apartamentu Hayde wstęp był zamknięty.
Morcef nie przyjął jednak fajki.
— Pal pan, proszę — rzekł Monte Christo — Hayde nie znosi wprawdzie dymu z cygar, jako dla jej powonienia przykrych, wonny tytuń wschodni wszelako pali sama.
Albert wziął wobec tego fajkę z ręki Alego, który wtedy natychmiast pokój opuścił.
Filiżanki z kawą stały przed każdym, postawione, na oddzielnych, niskich stolikach, na stoliczku Morcefa jedynie postawiono cukierniczkę. Monte Christo i Hayde bowiem pili kawę na sposób wschodni — nie osłodzoną.
— Od jak dawna bawisz pani w zachodniej Europie? — rozpoczął rozmowę Albert.
— Miałam pięć lat zaledwie, jak opuściłam swą ojczyznę, Grecję, — odpowiedziała Hayde — gdy oczy przymknę wszystko staje mi żywo w pamięci.
— Hrabio — rzekł zcicha Morcef do Monte Christo — pozwól, by Hayde opowiedziała mi coś z dziejów swego życia, coś o ojcu swoim. Nie pozwoliłeś mi, bym rozmawiał z nią o mym ojcu, jednakże może ona sama mi o nim coś powie; nie uwierzysz jak bardzo był bym szczęśliwy, gdyby tak piękne usta wymówiły imię mego ojca.
Monte Christo zwrócił się tedy do greczynki i rzekł do niej w języku nowogreckim, kładąc duży nacisk na swe słowa:
— Opowiesz nam o losie swego ojca, lecz ani słowa o zabójcy i zdradzie.
Hayde westchnęła głęboko, a ciemna chmurka przysłoniła jej czoło.
— Coś do niej mówił, hrabio? — zapytał cicho Morcef.
— Powiedziałem jej raz jeszcze, iż jesteś przyjacielem moim, że więc nie potrzebuje nic ukrywać przed tobą.
— Wspomnienia dzieciństwa mojego smutne są bardzo — opowiadać zaczęła greczynka — lat miałam cztery zaledwie, gdy matka moja, Vasilika obudziła mnie pewnego wieczoru. Gdy otworzyłam oczy, ujrzałam, iż była zalana łzami. Mieszkałyśmy wtedy na zamku, w Janinie. Wyniosła mnie, cicho płacząc, z komnaty mojej, a następnie spostrzegłam, iż schodzimy po szerokich schodach; przed nami szły służące mojej matki, z kuframi, zapełnionemi kosztownościami, jak brylanty, perły, złote łańcuchy...
Za służebnemi postępowała straż, z dwudziestu ludzi się składająca, uzbrojona w długie strzelby i pistolety.
Na schodach, wstrząsając sklepieniem, przebiegały olbrzymie cienie z pochodniami.
— Prędzej, prędzej — wołał głos z głębi galerji.
Na głos ten wszyscy pochylili się ku ziemi, jak kłosy gdy burza na nie spadnie. Ja nawet, w ramionach mej matki się znajdująca, zadrżałam;
— Był to głos mojego ojca.
Szedł naprzód ze wspaniałym karabinem w ręku, otrzymanym, od waszego cesarza, wsparty na ramieniu pierwszego wezyra.
Ojciec mój — dała wyjaśnienie Hayde — był wielkim wodzem. Cała Turcja przed nim drżała.
Albert mimo woli i wiedzy, zadrżał, usłyszawszy słowa te wypowiedziane dumnym głosem; zdawało mu się, iż jakiś wyraz ponury i straszny tlił się w oczach dziewicy, podobnej do Pytji, powołującej do życia zjawy przeszłości, gdy rozbudzała to wspomnienie krwawej postaci, którą śmierć tragiczna, olbrzymią uczyniła.
— Wkrótce — ciągnęła dalej opowiadanie Hayde — pochód zatrzymał się nad brzegami jakiegoś jeziora. Wsiedliśmy do łodzi. Pamiętam, że wiosła pogrążyły się w wodzie tak cicho, że najmniejszego nie wydawały szelestu. Oprócz wioślarzy, służebnych kobiet, ojca mojego, matki, Wielkiego Wezyra i mnie, nikogo więcej w łódce naszej nie było. Straż bowiem pozostała na brzegu, aby zasłaniać odwrót, gdyby zaszła tego potrzeba.
— Dlaczego płyniemy tak prędko? — zapytałam.
— Cicho, ma dziecino, cicho — odpowiedziała matka moja — my uciekamy.
Nie pojęłam narazie znaczenia tych słów. Dlaczego ojciec mój miałby uciekać?... On, tak potężny! Przecież godłem jego było: „Nienawidzą mnie, a więc mnie się boją!“
A jednak to była ucieczka, na którą ojciec się wkońcu zdecydował, zdecydować musiał. Gdyż załoga zamku Janiny długą walką znużona...
W tem miejscu Hayde zatrzymała się i spojrzała bacznie na Monte Christo, nie spuszczającego z niej wzroku.
— Mówiłaś pani — dopomógł pamięci Hayde Morcef, słuchający opowiadania z nadzwyczajną uwagą — mówiłaś pani, że załoga twierdzy zbyt długą walką znużona.
— Weszła w układy z Seraskierem Kurszydem, który był wyprawiony przez padyszacha dla pokonania mojego ojca. Wtedy dopiero ojciec mój, widząc, iż sobie nie da rady ze zbuntowaną załogą, postanowił swą ucieczkę, wysławszy przedtem do sułtana pewnego oficera z narodu Franków, w którym pokładał bezwzględną ufność...
— Czy przypominasz sobie, pani — odezwał się Albert — nazwisko tego oficera?
Monte Christo rzucił na odpowiadającą wzrok błyskawiczny.
— Nie pamiętam — odpowiedziała Hayde.
Albert chciał już wymienić nazwisko swego ojca, ale Monte Christo podniósł zwolna palec do ust, na znak milczenia i młodzieniec zamilkł, przypomniawszy sobie w porę swą przysięgę.
— Płynęliśmy ku wyspie, na środku jeziora się znajdującej, na której oddawna było przygotowane schronienie. Była to grota, znajdująca się w skałach, zwana Karaphygion. Służba zniosła tam sześćdziesiąt tysięcy worków ze złotem i kufry z kosztownościami, a także beczki z prochem. W workach było pięć miljonów franków, w beczkach 30,000 funtów prochu.
Przy beczkach postawił ojciec najwierniejszego ze służby swej, Selima.
Dzień i noc czuwał on z lontem zapalonym, a miał rozkaz wysadzenia wszystkiego w powietrze, na pierwszy znak ojca.
Nie pamiętam, jak długo żyliśmy w tej niepewności śmierci i życia, wiem, iż trwało to bardzo długo. Nakoniec dnia pewnego o brzasku, ojciec posłał po nas, a gdyśmy przybyły do niego, rzekł do matki.
— Czas niepewności naszej, Vasiliko, dziś się kończy, dziś przyjdzie firman sułtana i los mój się rozstrzygnie. Albo wrócimy do Janiny, albo będziemy dalej uciekać.
— A jeśli nam uciec nie pozwolą? — zapytała matka.
— Bądź spokojna — odpowiedział na to ojciec z uśmiechem — Selim z zapalonym lontem przy prochach gwarantuje mi to. Służba moja możeby i była bardzo rada, gdybym tak zginął, lecz nie ma ochoty wraz ze mną umierać.
I tak zasiedliśmy wszyscy troje u wejścia do jaskini, w oczekiwaniu na posłańca. Nagle uczułam iż ojciec drgnął gwałtownie. Ogarnęła mnie trwoga. Ojciec pochwycił lunetę, spojrzał, a po chwili rzekł stłumionym głosem:
— Pięć łodzi płynie ku naszemu schronieniu.
Wstał, chwycił za broń i podsypał prochu do pistoletów.
— Vasiliko — rzekł do matki mojej z drżeniem — zbliża się chwila, która zadecyduje o losie naszym; za pół godziny mieć będziemy odpowiedź sułtana. Lecz teraz oddal się wraz z córką naszą w głąb podziemi.
— Ja cię nie opuszczę, panie mój — zawołała matka — jeżeli ty masz umrzeć i ja pragnę z tobą zginąć.
— Idź do Selima! — rzekł wtedy mój ojciec.
— Żegnam cię, panie! — zawołała z głośnem łkaniem moja matka.
— Odprowadźcie Vasilikę w głąb podziemi — wydał rozkaz straży ojciec mój.
I tak odeszła moja matka. Ja, o której zapomniano, podbiegłam wtedy do ojca, który, ujrzawszy mnie, ucałował gorąco.
Był to ostatni pocałunek, jaki otrzymałam, i do tej chwili czuję go na czole.
Odchodząc, widziałam jak czarne łodzie coraz bardziej się zbliżały, a także straż przyboczną ojca, jak czyniła ostatnie przygotowania do obrony.
Była już godzina czwarta po południu. Aczkolwiek dzień jeszcze był zupełnie jasny, na ziemi długie już się kładły cienie, a w jaskini grube panowały już ciemności.
Jedno tylko, jak drżąca gwiazda w niebieskich przestworzach, błyskało w jaskini światełko — płonący lont w ręku Selima.
Matka moja była chrześcijanką, więc się modliła.
Zaś Selim powtarzał werset z koranu: Bóg jest wielki.
Matka miała jednak cień nadziei. Gdyśmy miały schodzić w głąb podziemia, przybiła właśnie pierwsza łódź i matce się zdawało, iż wyskoczył z niej pierwszy na brzeg ów francuz, wyprawiony przez ojca do Konstantynopola, dla przeprowadzenia układów. Naród Franków jest dzielny i szlachetny, w tem więc matka moja pokładała nadzieję.
Siedzieliśmy tak w ciemnościach bardzo długo, spoglądając z trwogą na Selima, który od czasu do czasu poprawiał płomień na loncie takim ruchem, iż przypominał Djonicjusza starożytnej Grecji.
— Selimie — odezwała się wśród głuchej ciszy matka — jaki jest rozkaz pana naszego?
— Jeżeli mi przyśle sztylet, znaczyć to będzie, iż Sułtan odrzucił układy, a wtedy rzucę ten oto lont na prochy, jeżeli przyśle pierścień, to oznaczać on będzie nasze zwycięstwo, wtedy wyjdziemy na świat boży.
— Przyjacielu — rzekła wtedy matka — jeżeli pan nasz sztylet nam przyśle, uwiesimy się u twej szyi, a ty sztyletem tym nas przebijesz.
— Dobrze, Vasiliko — spokojnie odpowiedział Selim.
W głuchą ciszę naszą wpadać zaczęły po jakimś czasie radosne jakby okrzyki triumfu. Doszło nas echo słów: „vive la France“ co wskazywało, iż wydawane były one na cześć wspomnianego Francuza. Stawało się widoczne, iż odpowiedź sułtana była pomyślna dla nas.
— Nazwisko tego francuza ciągle jeszcze nie jesteś w stanie przypomnieć sobie, pani? — zapytał znów Morcef.
— Nie — odpowiedziała Hayde, spojrzawszy przedtem raz jeszcze na Monte Christo.
— Hałas się wzmagał, w końcu dały się słyszeć odgłosy zbliżających się kroków.
Selim trzymał lont w pogotowiu.
— Wkrótce cień jakiś się ukazał na schodach.
— Kto jesteś? — zawołał Selim — ani kroku dalej, bo zginiesz.
— Chwała niech będzie sułtanowi — odpowiedział głos z góry — Ali Teleben pozostaje nadal paszą Janiny.
Matka moja krzyknęła z radości i przycisnęła mnie do serca.
— Stój — krzyknął Selim widząc, iż nieznany posłannik chce iść dalej — wiesz przecie, iż muszę mieć pierścień, zanim kogokolwiek wpuszczę w głąb jaskini.
Po raz drugi Hayde, pokonana wzruszeniem, mówić przestała, gdyż głos nie był zdolny się przedostać przez ściśnięte gardło.
Monte Christo, widząc to, nalał jej trochę wody w szklankę i poprosił, by wypiła, a następnie rzekł głosem łagodnym, lecz rozkazująco:
— Odwagi! moje dziecię.
Hayde otarła łzy i mówić zaczęła:
— Oczy nasze już przywykłe do ciemności rozpoznały wreszcie posła, był to nasz przyjaciel. I Selim go poznał, były mu jednak dobrze znane obowiązki żołnierza, więc wypytywał dalej.
— Kto cię tu przysyła?
— Pan nasz, Ali Teleben, na dowód czego przynoszę pierścień.
I pokazał istotnie dobrze nam znany pierścień naszego ojca.
— To pierścień naszego pana, poznaję go — radosnym głosem zawołał Selim, gasząc jednocześnie lont.
Posłaniec krzyknął wtedy radośnie. Na hasło to wpadli do podziemia żołdacy Kursyda i biedny Selim zginął pod ciosami sztyletów, a następnie rzucili się na złoto w workach i na kosztowności pochowane w kufrach.
Oszalała z trwogi matka przebiegła około tych szatanów, którzy żadnej nie zwrócili na nią uwagi i wydostała się na powierzchnię ziemi, gdzie okropny czekał ją widok. Ojciec mój leżał zamordowany wielokrotnemi uderzeniami sztyletów, a dookoła niego leżeli wierni jego żołnierze.
Na ten widok matka moja padła zemdlona na ziemię wraz ze mną, również zemdloną!
Hayde słowa te wypowiedziała szeptem, opuściła ręce przy rozpacznych łkaniach.
Hrabia wstał i podszedł ku zrozpaczonej, a biorąc ją za rękę powiedział po nowogrecku.
— Odpocznij dziecię i pamiętaj, że Bóg zawsze karze zdrajców.
Hayde spojrzała na hrabiego z wdzięcznością, czas jakiś siedziała z twarzą ukrytą w dłoniach, a następnie znów zaczęła opowiadać:
— Gdy matka odzyskała zmysły, postawiono nas przed oblicze Seraskiera:
— Zabij mnie — rzekła do niego — lecz oszczędź mi hańby, pamiętając iż jestem wdową po zmarłym Ali Talebenie.
— Nie do mnie się z tem zwracaj — odpowiedział Kurszyd — lecz do swego nowego pana, który tam oto stoi.
Seraskier wskazał nam tego, który przyczynił się najwięcej do śmierci ojca mego — dokończyła Hayde głosem ponurym.
— Człowiek ten nie miał jednak odwagi trzymać nas, lecz sprzedał kupcom, a ci zawieźli nas do Konstantynopola. Gdy wjeżdżaliśmy do miasta, matka spojrzała na mury i padła nieżywa.
Na murze zawieszona była głowa wraz z deską, na której wypisano słowa:
„Głowa Ali Talebena, paszy Janiny“.
Zaprowadzono mnie na targ, gdzie kupił mnie bogaty armeńczyk, kazał kształcić, a gdy doszłam do lat trzynastu sprzedał Sułtanowi Mahmudowi.
— Od którego ja ją — zakończył Monte Christo — wykupiłem. Dałem mianowicie szmaragd, podobny do tego, w jakim noszę swe ulubione pigułki haszyszu.
Po opowiadaniu takiem prowadzenie zwykłej rozmowy było niemożliwe, to też Morcef wstał i po pożegnaniu się z Hayde i hrabią, wyszedł wzruszony.



ROZDZIAŁ IX.
DONOSZĄ Z JANINY...

Franciszek d‘Epinay wychodził z pokoju Noirtiera znękany, nieprzytomny nieomal.
W dwie godziny po jego wyjściu, de Villefort otrzymał list tej treści:
„Po tem, co się stało, pan Noirtier de Villefort nie może na chwilę przypuszczać, sądzę, by związek pomiędzy jego rodziną, a rodziną pana Franciszka d‘Epinay mógł przyjść do skutku. Pan Franciszek d‘Epinay ze zgrozą wspomina pana de Villeforta, któremu musiały być wiadome wypadki opisane w protokule, dziś rano odczytanym, a który udawał, iż nic o nich nie wie“.
List był bez podpisu.
Dla wysokiego urzędnika, jakim był de Villefort, list podobny był śmiertelnym nieomal ciosem.
Prokurator królewski nie pomyślał nigdy, by jego ojciec aż tak daleko posunąć mógł swą otwartość. Zresztą o samym wypadku nie wiedział nic pewnego, tyle zaledwie, że jego ojciec był w to zamieszany.
Ostry list od młodzieńca, do tej chwili tak pełnego szacunku, śmiertelnie zranił dumę de Villeforta.
W salonie tymczasem, po wyjściu z niego d‘Epinaya, de Villeforta i Walentyny, przez czas bardzo długi nie wiedziano nic, zdziwienie tylko panowało ogromne, to też położenie pani domu z każdą przeciągającą się chwilą stawało się coraz to przykrzejsze. Gdy więc usłyszała nakoniec kroki swego męża na schodach, wyszła oczywiście natychmiast na jego spotkanie. Pan de Villefort tyle jej jednak powiedział tylko, iż wskutek objaśnień przez pana Noirtiera udzielonych panu baronowi d‘Epinay, — małżeństwo Walentyny musi być zerwane.
Niepodobieństwem było udzielić zebranym wieści tej w podobnej formie, to też pani de Villefort powiedziała tylko, iż pan Noirtier na początku konferencji dostał lekkiego ataku apoplektycznego, co pociągnąć musi za sobą odroczenie podpisania aktu na dni kilkanaście.
Wiadomość ta przyjęta została przez zebranych ze zdziwieniem i niedowierzaniem. Zbyt wiele nieszczęść niejasnych, niewytłumaczalnych, dziwnych... spadało na ten dom i to w tak krótkim okresie czasu. To też zdziwieni słuchacze spojrzeli po sobie i odeszli, nie rzekłszy słowa.
Walentyna tymczasem, szczęśliwa i wzruszona do najwyższego stopnia, uściskawszy i podziękowawszy starcowi, który — aczkolwiek bezwładny — jednem uderzeniem zerwał ten związek, niepodobny zdawałoby się do zerwania, poprosiła o pozwolenie odejścia do siebie, dla odzyskania sił i przytomności. Dziadek życzliwem zamknięciem oka przychylił się do tej prośby.
Walentyna jednak, zamiast pójść do siebie, udała się przez boczną furtkę do ogrodu i pobiegła ku kracie, przy której nie wątpiła, iż zastanie Maksymiljana.
I to przeczucie nie zawiodło jej. Morrel, który widział jak Franciszek wszedł do domu de Villeforta wraz z notarjuszem, Morrelem i Chateau-Renaud, a pełen wiary, iż Noirtier do podpisania aktu nie dopuści, czekał już tam na nią.
— Jesteśmy ocaleni — zawołała, ujrzawszy go, Walentyna.
I wybawił nas dziadek. Kochaj go za to, Morrelu!
Maksymiljan nie potrzebował przysięgać, gdyż i bez przysiąg nietylko kochał dziadka swej ukochanej, jak przyjaciela, jak ojca, ale wprost czcił, jak bóstwo.
— Jakiegoż użył sposobu? — zapytał jednak.
Walentyna już otworzyła usta, chcąc opowiedzieć wszystko, gdy przyszło jej na myśl, iż na dnie tej strasznej tajemnicy jest coś, co nietylko do jej dziadka należy, więc się powstrzymała.
— Później ci opowiem, gdy zostanę już twoją żoną.
Na tem się zakończyła rozmowa kochanków. Walentyna przyrzekła tylko jeszcze, iż nazajutrz wieczorem przyjdzie do ogrodu, i odeszła.
Gdy to się działo, pani de Villefort udała się do Noirtiera, który przyjął ja okiem posępnem, jakiem ją przyjmował nieodmiennie.
— Panie — rozpoczęła mówić, udając iż nie zauważyła niechętnego wzroku starca — nie potrzebuję cię zawiadamiać o tem, iż małżeństwo Walentyny zostało zerwane, ponieważ stało się to w tym właśnie pokoju.
Noirtier siedział nieporuszony.
— Tego jednak pan nie wiedział zapewne, iż skojarzyć się ono miało wbrew mojej woli. Otóż obecnie, gdy małżeństwo to, tak ci nienawistne, jest już zerwane przyszłam do ciebie, by ci zwrócić uwagę, panie, na jednę okoliczność, o której ani mąż mój, ani tem bardziej Walentyna mówićby z tobą nie śmieli.
Oczy Noirtiera wyrażać zaczęły ciekawość i zdumienie.
— Przychodzę do pana z prośbą, z którą ja jedna tylko mam nietyle prawo, ile odwagę wystąpić, jako jednostka absolutnie w tej sprawie nie zainteresowana. Chcę cię prosić mianowicie, abyś zwrócił teraz majątek swej wnuczce, którego ją, z przyczyn uzasadnionych być może, niedawno pozbawiłeś.
Wzrok Noirtiera przez jakiś czas wyrażał niepokój, jakby szukał on powodów, które zniewoliły panią de Villefort do wypowiedzenia prośby. Po chwili znieruchomiał, jakby ich nie znalazł.
— Mogę mieć nadzieję, iż prośba moja będzie miała pożądany skutek?
— Tak jest — wyraził wzrok paralityka.
— W takim razie pozwól sobie powiedzieć, iż unoszę w mem sercu dużą wdzięczność dla ciebie, panie.
Nazajutrz Noirtier kazał przywołać notarjusza, zniszczył poprzedni swój testament, a podyktował drugi, w którym cały swój majątek zapisał Walentynie.
Gdy u Villefortów małżeństwo od tak dawna ułożone zerwało się tak bardzo nagle, hrabia de Morcef udał się w tymże czasie z wizytą do barona Danglarsa.
Dla podkreślenia doniosłości swej wizyty i okazania swego głębokiego dla Danglarsa szacunku, Morcef ubrał się w swój galowy mundur jeneralski, ze wszystkiemi krzyżami, i kazał się wieźć do domu bankiera.
Zastał Danglarsa przy zestawianiu bilansu miesięcznego; w takiej chwili, od paru miesięcy, baron bywał zawsze nie w humorze.
Na widok dawnego przyjaciela, przybrał nader poważną, iście bankierską minę, sadowiąc się bardzo wygodnie w swem krześle.
Morcef, wprost przeciwnie, aczkolwiek zazwyczaj bywał do śmieszności nadęty, w danej sytuacji nader swobodnie i przyjacielsko się uśmiechał. Był pewien, rzecz prosta, jak najlepszego przyjęcia, bez żadnych przeto omówień odrazu przystąpił do rzeczy.
— Baronie, przyszedłem do ciebie załatwić ostatecznie sprawy od tak dawna projektowane.
Morcef spodziewał się, że po tych słowach twarz finansisty rozpromienieje radością, gdy tymczasem stało się wprost przeciwnie, — spochmurniała ona jeszcze bardziej i stała się nieomal cierpką, odpychającą, zimną.
— O czem takiem pan mówisz, hrabio? — wycedził przez zęby finansista.
— Widzę — odparł Morcef — iż zawsze jesteś formalistą, mój szanowny panie, czem mi przypominasz, że, rozmowa nasza winna być prowadzona według wszelkich zasad światowego kodeksu. A więc dobrze. Proszę mi darować tę moją niezręczność początkową, pamiętając o tym, że mam jednego syna i że po raz pierwszy w życiu troszczyć się muszę o danie mu żony; z tej przyczyny nie mam dostatecznego wyrobienia.
Powiedziawszy to, Morcef powstał, wyprostował się, a następnie, z uśmiechem nieco wymuszonym mówić rozpoczął, składając przedtem Danglarsowi ukłon głęboki.
— Panie baronie, mam honor prosić cię o rękę panny Eugenji, baronówny Danglars, córki pańskiej, dla mego syna, Alberta wicehrabiego de Morcef.
Danglars zmarszczył brwi i, nie prosząc nawet hrabiego, aby ten usiadł, odpowiedział:
— Panie hrabio, zanim dam odpowiedź, muszę się namyśleć.
— Jakto? — zapytał Morcef niezmiernie zdziwiony — alboż nie miałeś dosyć czasu do namysłu w czasie ośmiu lat, bo przecież taki kawał czasu o związku tym mówimy?...
— Panie hrabio, chłop strzela, a Bóg kule nosi, jak to mówi przysłowie; projekty nasze niejednokrotnie poddawać musimy różnym modyfikacjom.
— Proszę cię, baronie, wyrażaj się nieco jaśniej.
— Hm... od niedawna zaszły nowe okoliczności właśnie, które mnie zniewalają...
— O, mój panie, nie sądzisz chyba, bym musiał ulegać twym fantazjom, czekać powrotu jego łaski!
— Ha, w takim razie, panie hrabio, jeżeli nie chcesz czekać, to możemy projekty nasze uważać za niebyłe.
Hrabia aż do krwi przygryzł wargi, powstrzymując tem wybuch gniewu, przyszło mu bowiem na myśl, iż okryłby się śmiesznością, gdyby pozwolił dać się ponieść swemu temperamentowi. Czuł jednak, iż dalsza rozmowa jest ponad jego siły, to też już skierował swe kroki ku wyjściu bez pożegnania nawet, gdy wtem jakaś chmura przysłoniła mu oczy, pozostawiając na czole ślad wyraźnego niepokoju, w miejsce obrażonej dumy.
— Słuchajno — rzekł — kochany Danglarsie, znamy się od bardzo wielu lat, powinniśmy mieć dla siebie pewne względy. To właśnie biorąc pod uwagę powinienbyś mi powiedzieć wyraźnie, jakiemu wypadkowi syn mój ma do zawdzięczenia utratę twej przychylności i względów?
— Niema w tem żadnej osobliwej przyczyny, syn pański jest zawsze taki sam, jakim był dotychczas, to tylko mogę panu powiedzieć — odpowiedział Danglars, przybierając odrazu ton ostry, gdy tylko spostrzegł, iż Morcef złagodniał.
— Któż tedy ma tutaj być winien? — zapytał hrabia, głosem zmienionym, przyczem jego czoło okryło się bladością.
Danglars, śledzący bacznie te wszystkie oznaki wzruszenia, utkwił wtedy w Morcefie wzrok pewny, wyzywający, zuchwały.
— Proszę mi raczej podziękować, że się bliżej nie tłumaczę!
— Mam prawo — zawołał już nie panujący nad sobą Morcef — mam prawo żądać, abyś pan wytłumaczył się z tych słów.
— Z czegóż ja mam się tłumaczyć panu? Każdy z nas może być narażony na to, że krążyć o nim mogą najokropniejsze potwarze?...
— Potwarze, mówisz?... zawołał Morcef i zbladł jak ściana. — Więc mnie spotwarzają?...
— Panie hrabio, nie poruszajmy lepiej tej sprawy, zwłaszcza iż jest może ona przykrzejsza dla mnie, aniżeli dla pana, ja bowiem liczyłem bardzo na zaszczyt połączenia się z domem pańskim, a małżeństwo niedoszłe do skutku, szkodzi zawsze o wiele więcej narzeczonej, aniżeli narzeczonemu.
— A więc dobrze, mój panie, nie mówmy więcej o tem — odpowiedział Morcef i wyszedł z pokoju, naciągając z wściekłością na dłonie rękawiczki.
Tego samego dnia młody Andrzej Cavalcanti, który po całych dniach przesiadywał w salonie bądź baronowej, bądź baronówny, wyszedł ostatni z domu bankiera.
Nazajutrz Danglars nie mógł się doczekać dzienników, a gdy je mu nakoniec przyniesiono, odrazu wziął do ręki „l‘Impartial“, wychodzący pod redakcją znanego nam Beauchampsa. Nie rzucił nawet okiem na artykuł wstępny, nawet wiadomości giełdowe nie znalazły w jego oczach łaski, lecz odrazu szukać zaczął na stronicy trzeciej jakiegoś artykułu, a gdy go znalazł — uśmiechnął się złośliwie. Artykuł był zatytułowany: „Donoszą z Janiny...“
— No, chwała Bogu — powiedział sobie Danglars, gdy ujrzał przytoczony tytulik, wydrukowany czarno na białem — myślę, że maleńki ten artykulik o pułkowniku Fernandzie uwolni mnie, według wszelkiego prawdopodobieństwa, od tłumaczenia się przed panem hrabią de Morcef.
W tej samej nieomal minucie, t. j. o godzinie dziewiątej rano, Albert de Morcef, w czarnym tużurku starannie na wszystkie guziki zapiętym, stanął, na bardzo niepewnych nogach, przed domem hrabiego Monte Christo.
— Pan hrabia wyszedł więcej niż przed pół godziną — rzekł odźwierny.
— Czy wziął z sobą Baptystę?
— Nie, panie hrabio.
— A więc proszę mi zawołać Baptystę.
Odźwierny poszedł po służącego i wkrótce wrócił z nim razem.
— Mój przyjacielu — powiedział Morcef — może zechciałbyś mi powiedzieć, tylko prawdę, czy twego pana istotnie niema w domu, czy też kazał powiedzieć tylko?
— Ależ skądże znowu? Przecież ja dobrze wiem, że pan hrabia ogromnie jest rad panu wicehrabiemu, to też nie ośmieliłbym się nigdy traktować pana wicehrabiego, jak wszystkich innych gości.
— A jak myślisz, w takim razie, czy pan hrabia prędko wróci?
— Kazał przygotować śniadania na godzinę dziesiątą, a więc nie tak prędko.
— Przejdę się w takim razie nieco po lasku i wrócę tutaj o dziesiątej. Jeżeliby hrabia wcześniej wrócił, to poproś go, by zechciał na mnie zaczekać.
Gdy przechodził około alei Wdów, ujrzał konie Monte Christa, stojące przed bramą szkoły strzelania. Podszedł więc bliżej i zapytał stangreta:
— Czy hrabia jest w strzelnicy?
— Tak, panie wicehrabio — odpowiedział zapytany.
Wtedy Morcef wszedł do lokalu, lecz przed drzwiami zatrzymał go mały chłopiec.
— Przepraszam pana wicehrabiego — powiedział — lecz mi wzbroniono wpuszczać kogokolwiek.
— I mnie także? — zdziwił się Morcef, który w strzelnicy był stałym gościem.
— Nie wolno mi wpuszczać nikogo. A to dlatego, proszę pana wicehrabiego, że ten pan, który teraz uczy się strzelać, przy nikim strzelać nie chce. Jest tam tylko murzyn, który nabija pistolety.
— No to idź-że teraz do tego pana i powiedz mu, że chciałbym się z nim zobaczyć, dobrze?
Chłopiec pobiegł, a po chwili ukazał się Monte Christo.
— Wybacz, kochany hrabio, iż cię ścigam aż tutaj — odezwał się Albert — byłem jednak u ciebie w domu, gdzie powiedziano mi, iż cię niema i że wrócisz dopiero o dziesiątej, poszedłem więc się przejść, gdy oto ujrzałem twój powóz przed bramą, więc wszedłem tutaj.
— Z tego, co mi pan opowiadasz, wnioskuję, że chcesz mnie zaprosić na śniadanie?...
— Ach, bynajmniej. Obrażono mnie, muszę się bić i właśnie przyszedłem cię prosić, hrabio, byś zechciał być moim świadkiem.
— Widzę, że to istotnie ważna sprawa, nie możemy więc mówić o niej tutaj; proszę cię więc do strzelnicy. Ali, wody!
I hrabia, mówiąc to, wszedł do strzelnicy.
— Niech pan idzie, panie wicehrabio, a zobaczy pan ciekawe zaprawdę rzeczy — rzekł posługujący chłopiec.
Morcef wszedł i ujrzał do ściany przybite karty treflowe, od asa do dziesiątki.
— Zastałeś mnie, wicehrabio — zawołał śmiejąc się hrabia — przy pracy wzbronionej podobno przez prawo, przy fabrykacji kart mianowicie. Miałem, widzisz, same tylko asy i dwójki treflowe, więc porobiłem z nich sobie trójki, czwórki i tak dalej, aż do dziesiątki włącznie.
Albert zbliżył się wtedy do kart i zobaczył, iż kule z dokładnością maszyny powybijały znaki we właściwych miejscach, tak iż wyglądały jak czarne punkty znaków treflowych.
Jakby tego nie było jeszcze dosyć, Morcef ujrzał tu i owdzie leżące na ziemi jaskółki, które były natyle nierozsądne, iż bez względu na echo strzałów odważały się przelatywać ponad strzelnicą i zginęły od pistoletowych kul hrabiego.
— Niech djabli wezmą! — powiedział, widząc to, Morcef.
— Cóż chcesz, kochany wicehrabio? — odpowiedział Monte Christo, ocierając dłonie ręcznikiem — muszę przecież zabić czemś czas, więc tak oto się zabawiam od czasu do czasu. Ale możemy już iść, jestem gotowy.
Wsiedli do powozu i wkrótce stanęli przed pałacem hrabiego. Monte Christo wprowadził wtedy Morcefa do gabinetu i poprosił siedzieć, wskazując krzesło.
— Pomówmy teraz spokojnie — rzekł następnie. — Z kim zamierzasz się bić?
— Z panem Beauchamp. Jest on, jak ci zapewne, hrabio, wiadomo, redaktorem dziennika, „l‘Impartial“, w którym taki oto znalazł się artykuł.
I Morcef podał dziennik hrabiemu, który go wziął i czytać zaczął:
„Donoszą z Janiny. Wypadek dotąd w Paryżu nieznany. Jak wiadomo z historji, niepodległość swego księstwa Ali-Teleben utracił wskutek zdrady pewnego oficera, otóż teraz dowiadujemy się, iż oficer ten nazywał się Fernand...
— Cóż stąd? — zapytał Monte Christo, po przeczytaniu wzmianki — cóż pan tu widzisz takiego, co by cię obrażało?... Co cię może ten artykulik obchodzić?
— Obchodzi mnie, i to bardzo, ponieważ ojciec mój, hrabia de Morcef, ma imię chrzestne Fernand.
— Czy pański ojciec służył u Ali-Paszy?
— Tak jest, walczył za niepodległość.
— To co innego. Powiedz mi jednak, u djabła, kto wiedzieć może we Francji, że ów Fernand jest właśnie dzisiejszym hrabią de Morcefem?... Kto wreszcie zajmuje się dzisiaj Janiną, która, jeżeli się nie mylę, w roku 1822 czy 1823-m została wzięta?
— W tem właśnie kryje się cała przewrotność. Tak bardzo dawne są to już dzieje, a dziś wznawiają wypadki zapomniane dla skandalu. Pozwolić na to nie mogę, jako syn mego ojca i dziedzic nazwiska. Posyłam więc do pana Beauchampa, jako do redaktora dziennika, który oszczerstwo to ogłosił, dwóch świadków, ażeby je odwołał.
— Beauchamp nie uczyni tego z pewnością.
— Więc bić się będziemy.
— Bardzo wątpię, by chciał się bić z tobą, bo ci odpowie, że w armii greckiej mogło być pięćdziesięciu francuskich oficerów, mających Fernand na imię.
— Choćby nawet tem się chciał zasłaniać, — bić się będziemy. Ta nikczemność musi być odwołana.
— Chcesz pan więc posłać mu świadków?
— Tak jest.
— A więc uczynisz pan źle.
— O ile dobrze zrozumiałem, ma to znaczyć, iż odmawiasz mi przysługi, o którą cię przyszedłem prosić?
— Przecież znasz moje przekonania, dotyczące pojedynków; wyłożyłem je panu w czasie naszej rozmowy w Rzymie, może zechcesz je sobie przypomnieć teraz?
— Jednakże dziś rano zastałem cię, hrabio, przy ćwiczeniach, będących w zupełnej niezgodzie z teorjami przez cię ogłoszonemi...
— Bo widzisz, przyjacielu, nie trzeba nigdy się odróżniać, wyłączać. Kiedy kto żyje z warjatami, winien być przygotowany na wszystkie szaleństwa, winien nauczyć się szaleństwa. Uczę się strzelać, bo któż mi może zaręczyć, czy dziś lub jutro jakaś zapalona głowa, bez żadnych przyczyn, nie zechce szukać ze mną zaczepki?
— Więc jednak, mimo swej teorji, przewidujesz ewentualność, iż mógłbyś się pojedynkować?
— Ależ naturalnie.
— Na jakiej zasadzie przeto mnie bić się nie pozwalasz?
— Nie mówię bynajmniej, byś się bić nie miał, wygłaszam jedynie pogląd, że pojedynek jest aktem nader doniosłym, nad którym wartoby się zastanowić.
— A Beauchamp czy się zastanawiał, znieważając mego ojca?
— Trochę zanadto jesteś, hrabio, ostry. Bo zechciej tylko wziąć pod uwagę, że... przypuśćmy... pamiętaj jednak, byś się nie gniewał o to, co powiem!...
— Słucham.
— Przypuśćmy... iż wiadomość ta jest prawdziwa!
— Synowi nie wolno nigdy czynić przypuszczeń, które krzywdzićby mogły honor jego ojca.
— Jednak lepiej byłoby, zanim poślesz świadków Beauchampowi, przekonać się pierwej.
— Nie, nie uczynię tego.
— Więc dam ci jedną radę. Zamiast posyłać świadków, lepiej idź sam do Beauchampa.
— To się sprzeciwia wszelkim regułom pojedynkowym.
— Ale też i twoja sprawa nie jest taka, jak inne. Gdybyś do niego poszedł sam, byłoby to dla ciebie ze wszech miar korzystne. Przedewszystkiem wszystko pozostałoby pomiędzy tobą a nim. To raz, a następnie, jeżeli Beauchamp zgodziłby się dać odwołanie, trzeba mu zostawić zasługę dobrej woli; jeżeli się nie zgodzi — no, to będziesz miał dosyć czasu wtedy posłać mu sekundantów.
— Więc mi pan radzisz, bym sam udał się do Beauchampa?... Wiesz pan, że może to jest i dobra rada? Lecz jeżelibym się do niej zastosował i nic tam nie zdziałał, to znaczy, iż musiałoby dojść do pojedynku, to wtedy, czy mogę na ciebie liczyć, hrabio, że zgodziłbyś się być moim świadkiem?
— Kochany wicehrabio — rzekł Monte Christo głosem pełnym powagi — złożyłem ci już raz dowód, iż jestem gotów dużo zrobić dla ciebie; jednak usługa, której teraz ode mnie się domagasz, przechodzi moją możność.
— Ha, trudno!... W takim razie poproszę Franciszka i Chateau-Renaud.
— Twój wybór, wicehrabio, byłby doskonały. Ci panowie są istotnie tej wartości, iż można im śmiało powierzyć swój honor.
Po słowach tych Morcef pożegnał się z Monte Christem, wziął kapelusz i wyszedł.
Przed bramą wsiadł do swego kabrjoletu i kazał się zawieść do Beauchampsa, którego na szczęście zastał w redakcji.
Albert wymienił swe nazwisko i zażądał, ażeby go zaprowadzono do redaktora, który go przyjął natychmiast, nie kryjąc jednak zdziwienia, że go widzi u siebie.
— Ależ proszę cię, proszę, kochany Albercie, lecz cóż cię tu sprowadza? Czyś zabłądził w drodze, czy też przychodzisz, by mnie zaprosić na śniadanie? Zobacz-no, może tam jest jeszcze gdzie krzesło? Patrzaj, stoi ono przecież obok doniczki, w której ongi kwitło sobie prawdopodobnie jakieś zielsko. O, nie rób sobie ceremonji i zrzuć te rękopisy z krzesła wprost na ziemię!
— Mój Beauchamp — zdołał dojść nakoniec do słowa Albert — przyszedłem właśnie, ażeby pomówić z tobą o twym dzienniku. Pragnąłbym mianowicie, byś dał pewne sprostowanie.
— Sprostowanie?
— Żądam sprostowania pewnej wiadomości, która godzi w honor jednego z członków mej rodziny.
— I to było u mnie? Jestem zdumiony! Lecz o jakiż ci chodzi artykuł mianowicie?
— Jest on zatytułowany: „Donoszą z Janiny“. Lecz cóż to?!...! Robisz minę, jakbyś o niczem nie wiedział?...
— Bo nic nie wiem, na honor! Żorż!... numer dzisiejszy!
— Nie masz potrzeby posyłać po niego, bo mam go przy sobie.
Beauchamp w jednem mgnieniu oka niemal go przeczytał, a następnie zapytał Morcefa:
— Czy ten oficer jest jakim twoim krewnym?
— Tak jest — odpowiedział Albert, rumieniąc się mimowoli.
— Cóż tedy żądasz, ażebym zrobił dla ciebie? — rzekł Beauchamp łagodnie.
— Chciałbym, ażebyś odwołał tę wiadomość.
Dziennikarz spojrzał na Alberta uważnie, wzrokiem pełnym życzliwości.
— Poczekajże — powiedział — każde sprostowanie, czy odwołanie jest dla pisma sprawą zawsze przykrą, dla ciebie jednak postaram się wszystko zrobić. Pozwól, że przeczytam raz jeszcze...
— Widzisz sam — rzekł Albert, gdy zobaczył, iż Beauchamp skończył czytanie — że w twym dzienniku znieważono jednego z członków mojej rodziny. Żądam więc odwołania.
— Żądasz?... powiedział na to głosem przeciągłym redaktor dziennika — pozwól sobie powiedzieć, iż nie jesteś wcale, ale to wcale, człowiekiem parlamentarnym, kochany wicehrabio.
— I być nim nie chcę — odpowiedział młodzieniec powstając — powtarzam raz jeszcze, iż żądam odwołania wiadomości, w twym dzienniku zamieszczonej i nie wątpię, iż ją odwołasz. Jesteś moim przyjacielem — dodał następnie zaciskając zęby, gdy spostrzegł, że Beauchamp zaczął także podnosić z dumą głowę — to też nie będziesz się dziwił, mam nadzieję, że jestem stanowczy.
— Jeżeli jesteś moim przyjacielem, Morcefie, to szorstki ton, jakim mówić zaczynasz, wkrótce może przyjaźń tę zerwać. Zobaczymy jednak jeszcze, tylko bez gniewów, co mogę zrobić dla ciebie?... Powiedże mi przedewszystkiem, co to za jeden ten twój krewny, imieniem Fernand?
— Jest to mój ojciec, Fernand Mondego, hrabia de Morcef, stary żołnierz, który był w dwudziestu bitwach.
— A więc to twój ojciec! — zawołał Beauchamp. — Rzecz więc jest poważniejsza, niż się zdawało. Teraz pojmuję, drogi Albercie, twe rozdrażnienie, twój gniew. Przeczytajmy raz jeszcze.
I znów z największą uwagą, odczytał wzmiankę.
— Z czegóż tu można wnioskować, iż notatka ta dotyczy twego ojca?
— Wiem dobrze, iż artykulik ten pisała ręka bardzo zręczna, tak, by zaatakowany czuł się wobec niego bezbronnym. Ludzie jednak się domyślają. To też żądam, ażeby wiadomość ta, jako z gruntu fałszywa, została odwołana.
Na to, po raz już drugi wygłoszone słowo „żądam“ Beauchamp znów spojrzał bystro na Morcefa, lecz natychmiast spuścił oczy i zaczął rozmyślać.
— Ogłosisz tedy, że wiadomość była mylna, wszak prawda, mój Beauchamp? — zapytał Morcef.
— Dobrze, lecz tylko wtedy, gdy sam stwierdzę, iż jest ona istotnie fałszywą.
— Jakich to domagasz się pan stwierdzeń — zawołał Albert ze wzrastającym wciąż gniewem — więc przypuszczasz iż insynuacja, która w twem piśmie się znalazła, a ojca mojego dotycząca, mogłaby być prawdą?
Tego Beauchamp miał już dosyć.
— Panie — rzekł — jeżeli tak się już tytułujemy. Jeżeli przyszedłeś tutaj stawiać mi jakieś swe „żądania“, należało odrazu postawić jasno, a nie zabierać mi czas deklamacjami o przyjaźni, i o podobnych rzeczach, których Bóg raczy wiedzieć z jakiej dobrej racji od pół godziny słucham. Więc w tym tonie prowadzić mamy dalej swą rozmowę... czy tak?
— Tak, jeżeli nie odwołasz tej nikczemnej potwarzy.
— Tylko proszę bardzo bez gróźb, panie Fernand Mondego, wicehrabio de Morcef. Chcesz tedy, abym odwołał wiadomość o oficerze Fernandzie?
— Tak jest, chcę! — zawołał Albert w coraz większym znajdującym się rozdrażnieniu.
— Jeżeli zaś ja na to się nie zgodzę, to bić się będziemy, czy tak?
— Tak.
— A więc dobrze. Zakomunikuję teraz panu moją odpowiedź w formie ostatecznej. Wiadomości tej ja sam nie umieściłem, nie wiedziałem nawet, że poszła, teraz jednak pan na nią zwróciłeś mą uwagę, więc ja sam się nią zajmę. Otóż oświadczam, iż będzie ona odwołaną lub też potwierdzoną przez tego, od kogo pochodzi.
— W takim razie będę miał honor — rzekł Albert, powstając — przysłać panu mych świadków.
— Bardzo dobrze, kochany panie.
— Dziś wieczorem, albo najpóźniej jutro rano spotkamy się z bronią w ręku.
— Nie, panie. Ja stanę do rozprawy, lecz wtedy, gdy będzie tego potrzeba, a zdaje się, iż ja mam prawo oznaczać czas, jako wyzwany, zaś według mego zdania, czas ten jeszcze nie nadszedł. Wiem, że doskonale władasz szpadą, ja również jako tako daję sobie z nią radę, wiem dalej, że na sześć strzałów trzy zaledwie chybiasz, ja także niejednokrotnie broń palną miałem w ręku, z góry jest więc wiadome, iż pojedynek między nami da wyniki poważne, ponieważ ty jesteś mężny, a ja, zdaje się, dotrzymam ci kroku. Nie chciałbym więc narażać się na pewną śmierć, albo też zabijać ciebie bez powodu. — To też powiadam ci, spotkamy się, ale za trzy tygodnie dopiero. Za trzy tygodnie ci powiem: „tak jest, wiadomość była fałszywą, a więc ją odwołuję“, albo też: „wiadomość była zgodna z prawdą, więc jej cofnąć nie mogę“, a wtedy staniemy na placu.
— Trzy tygodnie! — zawołał Albert — trzy tygodnie!... ależ to dla mnie trzy wieki niesławy!
— Gdybyś pozostawał ze mną w stosunkach przyjaźni, tobym ci powiedział: „bądź cierpliwy, przyjacielu“; w obecnej chwili jednak, gdy zachowujesz się względem mnie tak wrogo, powiadam ci: „cóż pańska niesława może mnie obchodzić?“
— Niech i tak będzie, czekam trzy tygodnie. Pamiętaj jednak, panie Beauchamp, że po trzech tygodniach żadna zwłoka, ani żaden wykręt cię już nie uwolnią.
— Panie Albercie de Morcef — zakończył Beauchamp rozmowę, powstając — za trzy tygodnie dopiero miałbym prawo wyrzucić cię za okno, to znaczy — za dni dwadzieścia jeden; nie masz więc i pan dziś prawa robić mi zarzutów, że się wykręcam. Mamy dziś dzień 29 sierpnia, a więc ujrzymy się dnia 21 września. Do tego dnia radzę panu, jak człowiek uczciwy: przestańmy ujadać na siebie jak dwa psy, uwiązane na łańcuchach.
Po wypowiedzeniu tych słów Beauchamp skłonił się młodzieńcowi i wyszedł do drukarni.
Gdy Albert, powracając do domu, popędzał swego konia z nienawiścią, jakby miał przed sobą wroga, a nie biedne, nieme stworzenie, dostrzegł w oddali Morrela, który szedł swobodnie i wesoło w stronę kościoła Ś-tej Magdaleny.
— To mi człowiek szczęśliwy! — rzekł Albert.
Przypadkiem zgadł najzupełniej.



ROZDZIAŁ X.
ORANŻADA

Morrel istotnie mógł być uważany za człowieka szczęśliwego.
Bo oto pan Noirtier przysłał po niego, a wtedy oficer spahisów tak bardzo gorąco pragnął się dowiedzieć, jakie były przyczyny tego wezwania? — iż wolał zaufać swym własnym nogom, aniżeli dorożkarskim szkapom; biegł więc bez tchu nieomal z ulicy Meslay, na przedmieście St. Honore.
Morrel szedł krokiem gimnastycznym, a biedny Wawrzyniec jak mógł, tak pospieszał za nim. Morrel miał lat trzydzieści jeden, Wawrzyniec sześćdziesiąt; Morrel był upojony miłością, Wawrzyniec znużony nadmiernym upałem; Morrel stanął na miejscu niezmęczony, bo miłość dodaje skrzydeł; natomiast Wawrzyniec, który oddawna przestał się kochać, był cały potem oblany.
Stary sługa wprowadził Morrela bocznem wejściem do apartamentu Noirtiera, a wkrótce szelest sukni uprzedził młodzieńca o nadejściu Walentyny, która w sukniach żałobnych wyglądała zachwycająco; po chwili jednak i krzesło paralityka zaturkotało kółkami po podłodze i dwaj nowi przyjaciele spojrzeli sobie w oczy.
Noirtier przychylnym wzrokiem przyjął podziękowanie Morrela za to iście cudowne wstawiennictwo, które wydobyło jego i Walentynę z dna rozpaczy.
Gdy Maksymiljan skończył swe podziękowania, Walentyna odezwała się w te słowa:
— Panie Morrelu, dziadek mój w ciągu ostatnich trzech dni bardzo wiele mi powiedział i dziś kazał poprosić pana do siebie, bym mu wszystko słyszane powtórzyła.
— Słucham z największą uwagą — odpowiedział młodzieniec.
Walentyna spuściła oczy, słodką to zdało się być dla Morrela przepowiednią. Walentyna tylko w szczęściu okazywała się słabą.
— Dziadek mój chce ten dom opuścić — rzekła — Wawrzyniec już się zajął wynalezieniem jakiegoś przyzwoitego apartamentu.
— Lecz ty, pani, która dla pana Noirtiera stałaś się tak nieodzowną?
— Ja mego dziadka nie opuszczę, to już rzecz zdecydowana pomiędzy nim a mną. Zamieszkam przy dziadku bez względu na to, czy uzyskam zezwolenie mego ojca czy nie. Następnie mam panu powiedzieć, że za dziesięć miesięcy staję się pełnoletnią, to znaczy, iż będę wtedy panią swej woli, posiadając przy tem swój własny, niezależny od nikogo majątek. Gdy to nastąpi, wtedy...
— Cóż wtedy?
— Wtedy, za pozwoleniem mego drogiego dziadusia, dotrzymam panu obietnicy.
Walentyna te ostatnie słowa wymówiła tak cicho, że ledwie je Morrel dosłyszał.
— Wszak takie były twoje myśli, dziaduniu — zwróciła się do starca z zapytaniem zarumieniona dzieweczka — Dziaduś mówił jeszcze, iż może mnie pan teraz tutaj, w tym pokoju widywać od czasu do czasu. Odtąd tedy, mój przyjacielu, zaprzestać musimy wszelkich nieroztropności; dziaduś mój prosi, byś nie narażał tej, która od dziś uważa się za twą formalną narzeczoną, przeznaczoną nosić z godnością twe nazwisko.
Morrel położył rękę na sercu.
Noirtier spoglądał na te dzieci swe z czułością. Stojący w głębi Wawrzyniec, przed którym niczego nie ukrywano, uśmiechał się tylko, ocierając pot z czoła.
— Boże mój — zawołała widząc to Walentyna — jakżeż temu biedakowi widać gorąco!
— Cóż robić, panienko, zmęczył się stary Wawrzyniec, starając się dotrzymać kroku panu Morrelowi, któremu muszę oddać tę sprawiedliwość, iż biega daleko prędzej ode mnie.
Noirtier rzucił spojrzenie na tacę, na której stała karafka z oranżadą i szklanka. Ile w karafce brakowało, tyle przed półgodziną wypił sam Noirtier.
— Napij się, kochany Wawrzyńcze — rzekła panna de Villefort — napij się, mój drogi, bo widzę, iż oczami aż pożerasz karafkę.
— Już to prawda — rzekł stary sługa — że umieram z pragnienia i że bardzo chętnie wypiłbym szklaneczkę oranżady za zdrowie młodych państwa.
— A więc wypij i niech ci idzie na zdrowie — rzekła Walentyna, nalewając pełną szklankę.
Stary sługa nie dał się długo prosić i podany mu napój wypił chciwie, a następnie wyszedł z pokoju, zabierając szklankę, próżną karafkę i tacę.
Kochankowie zaczęli wtedy rozmawiać ze sobą pocichu, gdy wtem dał się słyszeć głos dzwonka na schodach de Villeforta, co zapowiadało wizytę doktora.
Walentyna spojrzała na zegar.
— Już dwunasta — rzekła — dziś mamy sobotę, doktór będzie zapewne również i u dziadka?
Noirtier dał znak potwierdzenia.
— Jeżeli doktór przyjdzie, to lepiej możeby było, żeby pan Morrel wyszedł, czy tak mój dziadku?
— Tak jest — przyznał starzec.
— Wawrzyńcze! — zawołała wtedy Walentyna — Wawrzyńcze!
Głos starego sługi odpowiedział z oddalenia: — przyjdę natychmiast, panienko.
— Wawrzyniec odprowadzi pana do drzwi wyjściowych — rzekła panna de Villefort do Morrela — a teraz proszę zechciej pamiętać, iż dziadek mój zalecił panu, nie narażać przyszłości naszej żadnym lekkomyślnym postępkiem.
— Przyrzekłem czekać — odpowiedział Morrel — a więc proszę wierzyć, iż czekać będę najcierpliwiej.
W tej chwili wszedł Wawrzyniec.
— Kto dzwonił? — zapytała Walentyna.
— Doktór d‘Avrigny — odrzekł stary sługa i zachwiał się na nogach.
— Cóż ci to jest, mój Wawrzyńcze? — zawołała panna de Villefort.
Stary sługa nic nie odpowiedział, spojrzał tylko na swego pana obłąkanym wzrokiem, przyczem wyschłą ręką usiłował oprzeć się o cośkolwiek, aby nie upaść. — Drżenie coraz silniejsze obejmowało nieszczęśliwego; rysy twarzy, zmienione konwulsyjnemi ruchami muskułów, mówiły o bardzo silnym ataku nerwowym. Po wielkich wysiłkach, Wawrzyniec zdołał się dowlec do swego pana.
— Boże, mój Boże!... ratuj mnie, panie, bo coś okropnego się ze mną dzieje. Nie widzę już nic prawie, tysiące ogni czaszkę mi rozsadza. Nie dotykaj mnie, panie Morrelu, nie dotykaj!
Wzrok starca stawał się coraz błędniejszy, głowa przechyliła się w tył, zaś całe ciało wić się zaczęło i kurczyć.
Przerażona Walentyna krzyknęła przeraźliwie.
— Panie d‘Avrigny, panie d‘Avrigny!... zawołała następnie — ratunku!
Wawrzyniec padł tymczasem, wijąc się w boleściach, u stóp Noirtiera.
Pierwszy wpadł do pokoju de Villefort, krzykiem oraz jękami Wawrzyńca przywołany.
Morrel cofnął się wtedy nagle i ukrył za portjerą.
Widok umierającego starca zrobił na Villeforcie wstrząsające wrażenie, utkwił w niego obłąkane wprost spojrzenie.
Noirtier wrzał cały z niecierpliwości i trwogi, widać było, iż z całej duszy pragnął biec na pomoc starcowi, który był raczej jego przyjacielem, niż sługą.
Wawrzyniec tymczasem z twarzą okropnie zmienioną, oczami krwią nabiegłemi i odrzuconą w tył głową, jęczał i bił rękami o podłogę, gdy nogi pokaleczone zdawały się nie zginać, lecz łamać raczej. Krwawa piana ukazała się na ustach.
Villefort, zrozpaczonym ruchem chwycił się za głowę i rzucił się do drzwi z wołaniem: — doktorze, doktorze!
— Panie de Villefort! — wołała jednocześnie Walentyna — przychodź co prędzej i przynieś swój flakonik!
— Cóż się tam stało? — odezwał się z dołu spokojny i dźwięczny głos, po chwili pani de Villefort weszła do pokoju.
Gdy się w nim znalazła, spojrzała naprzód na Noirtiera, dopiero później rzuciła wzrokiem na konającego, a wtedy nagle zbladła i cofnęła się z krzykiem.
— Gdzież jest doktór? — wołał de Villefort — przecież to atak apoplektyczny, szybki ratunek mógłby go ocalić.
— To pewnie z przejedzenia — powiedziała pani de Villefort.
— Nie, pani — odpowiedziała Walentyna — biedny Wawrzyniec nie jadł dziś nawet śniadania, bo nie miał na to czasu. Biegał dużo, a za powrotem napił się oranżady.
— To bardzo źle. Lepiej było napić się wina.
— Być może, lecz oranżada stała w pokoju dziadunia, więc się napił tego, co było pod ręką.
Pani de Villefort po usłyszeniu tych słów widocznie zadrżała; Noirtier przeszył ją wtedy przenikliwym wzrokiem.
— Pytam raz jeszcze, gdzie jest doktór — zawołał de Villefort — dlaczego pani nie odpowiada?
— Jest teraz w pokoju Edwardka, który cokolwiek niedomaga — rzekła pani de Villefort, widząc, że nie da się dłużej przeciągać sprawy.
Villefort, po otrzymaniu tej informacji, wpadł szybko na schody.
— Weź to, proszę cię — rzekła pani de Villefort do Walentyny, oddając jej flakonik z purpurowym płynem — ja wracam do siebie, gdyż choremu krew zapewne będą puszczać, a ja widoku krwi znieść nie mogę.
I wyszła za mężem.
— Wychodź prędko, Maksymiljanie — rzekła wtedy Walentyna — i nie wracaj, aż cię zawezwę.
Morrel uścisnął rękę Walentyny, ucałował czoło Noirtiera i wyszedł bocznem wyjściem.
W tym samym nieomal momencie w drzwiach przeciwległych ukazali się: de Villefort i doktór.
Wawrzyniec zwolna odzyskiwać zaczął przytomność; atak minął najwidoczniej, tak, iż już mógł mówić, aczkolwiek z dużą trudnością. D‘Avrigny i Villefort przenieśli go wtedy na kanapę.
— Proszę o wodę i eter, które macie zapewne w domu — dał rozporządzenie doktór — do apteki zaś posłać natychmiast po olejek terpentynowy i po emetyk. A teraz niech wszyscy wyjdą.
— Czy i ja mam wyjść? — zapytała Walentyna.
— Tak. Pani pierwsza wyjść powinna — rzekł doktór ostro.
Panna de Villefort spojrzała na doktora ze zdziwieniem i wyszła natychmiast bez jednego słowa.
D‘Avrigny zamknął za nią drzwi z posępnym blaskiem w oczach.
— Jak się masz, mój Wawrzyńcze? — zapytał następnie doktór.
— Cokolwiek lepiej, doktorze.
— Czy mógłbyś wypić tę szklankę wody z eterem?
— Spróbuję, ale mnie pan nie dotykaj, bo mam wrażenie, że gdybyś się mnie dotknął jednym palcem choćby, to atak wróciłby natychmiast.
Wawrzyniec, po wymówieniu słów tych, zbliżył do ust podaną szklankę i wychylił ją prawie do połowy.
— Gdzie i jakie odczuwasz bóle?
— Wszystko mnie boli, ćmi mi się w oczach, a w uszach mam szum bezustanny. Spadło to na mnie zupełnie nagle, bo wczoraj czułem się jak najzdrowszy.
— Jadłeś co dzisiaj?
— Jeszcze nic w ustach nie miałem, gdy wróciłem do domu, po załatwieniu pewnego interesu, czułem się bardzo zmęczony i wtedy wypiłem szklankę oranżady.
— Gdzież jest ta oranżada? — zapytał doktór żywo.
— Zaniosłem ją do kuchni.
— Mój Villeforcie — powiedział doktór — zmuś chorego, ażeby wypił resztę tej wody, ja zaś pójdę po tę karafkę.
I d‘Avrigny skoczył ku drzwiom, a następnie zbiegł po schodach tak szybko i gwałtownie, iż nie zauważył nawet pani de Villefort, która również w chwili tej kierowała ku kuchni swe kroki.
Gdy wpadł do kuchni z bijącem sercem, ujrzał, ku swej radości, poszukiwaną karafkę, na dnie której znajdowały się resztki oranżady. Pochwycił ją, pobiegł znowu na górę i wpadł do pokoju.
— Czy to ta sama karafka, z której piłeś?
— Tak, panie.
— Jakiż smak miała?
— Gorzki.
Doktór wylał na dłoń, parę kropel oranżady, dotknął ich końcem języka, posmakował, a następnie wypluł do kominka.
— Ta sama, niezawodnie — rzekł — czy pan, panie Noirtier oranżadę tę piłeś?
— Tak.
— Czy i tobie również zdawała się ona być gorzką?
— Tak.
— Ach, doktorze, doktorze!... znów bóle mnie chwytają. Ratuj mnie, ratuj — zawołał Wawrzyniec.
Doktór podbiegł do chorego.
— Zobacz no — rzekł do Villeforta — czy przynieśli już emetyk.
De Villefort wypadł za drzwi z wołaniem: — czy emetyk już przyniesiono? — lecz nikt mu nie odpowiedział.
— Gdybym miał możność wtłoczenia mu powietrza do płuc — rzekł doktór do siebie — może zapobiegłbym uduszeniu. Ale niema czem...
— O, panie mój — zawołał biedny chory — czy mam tak umierać bez żadnej pomocy?
W tej chwili doktór dostrzegł pióro gęsie na stole. Obciął je szybko, i starał się je włożyć w usta chorego, silnie zaciśnięte zęby nie pozwalały na to.
Jeszcze gwałtowniejszy atak objął całe ciało nieszczęśliwego. W boleściach najwyższych spadł z kanapy na podłogę i wił się po niej jak wąż.
Doktór nie miał możności udzielić mu ratunku, to też odstąpił od chorego i zbliżył się do Noirtiera z zapytaniem:
— Czy to sam Wawrzyniec przyrządzał dla pana oranżadę?
— Tak.
— Czy to pan kazał mu się jej napić?
— Nie.
— A więc Walentyna?
— Tak.
Wawrzyniec w chwili tej przestał się wić i odetchnął swobodniej; pochwyciło go tylko jakieś dziwne poziewanie, które zwróciło uwagę doktora, który spostrzegł również, iż chory znów może mówić. Skorzystał z tego natychmiast i zapytał:
— Kto robił tę oranżadę?
— Ja.
— Gdy ją przyrządziłeś, zaniosłeś ją zaraz do pokoju swego pana?
— Nie, zostawiłem ją w kuchni, bo mnie odwołano. Karafkę przyniosła panna Walentyna.
— Boże miłosierny!... czyż to możliwe?... powiedział doktór, przysłaniając sobie ręką oczy.
— Doktorze!... Czuję zbliżający się trzeci atak. To już mój koniec będzie chyba?
— Czyż przyniosą dzisiaj tego emetyku? — z rozpaczą zawołał doktór.
— Jest — rzekł de Villefort, wpadając do pokoju z pełną szklanką w dłoni.
— Napij się — rzekł doktór, podając płyn choremu.
— Nie mogę, już zapóźno! Ściska mnie w gardle, dusi... Ach!... serce... serce!... Ach, już gorsze nie może być piekło! Czy ja tak długo cierpieć będę?
— Nie, mój przyjacielu, wkrótce to ustanie.
— Rozumiem!... Boże! miej litość nade mną!
I zaczął prężyć się okropnie.
— Idź pan natychmiast — rzekł doktór do Villeforta — do kuchni i rozkaż, by mi przyniesiono jak najprędzej syropu fijołkowego.
De Villefort wyszedł.
— Niech cię to nie przeraża, drogi panie Noirtier — rzekł doktór — tego rodzaju ataki, istotnie, okropne sprawiają wrażenie; to też lepiej będzie, jak chorego do innego przeniosę pokoju i tam mu krwi puszczę.
Ujął, po wypowiedzeniu tych słów, Wawrzyńca pod pachy i przeciągnął go do sąsiedniego pokoju, a potem wrócił do Noirtiera, ażeby zabrać pozostałą resztę oranżady.
Paralityk przymknął wtedy prawe oko.
— Pragniesz pan widzieć Walentynę? Dobrze. Powiem ażeby ją natychmiast przywołano.
Doktór wyszedł i na schodach spotkał de Villeforta.
— Cóż, czy mu lepiej? — zapytał ten ostatni.
— Umarł — odpowiedział doktór — w twym domu bardzo szybko się umiera, panie prokuratorze królewski. Przypomnij sobie de Saint Meranów.
— Jakto? — zawołał ze zgrozą de Villefort — czyżbyś znów chciał wracać do swej niedorzecznej hipotezy?
— Tak jest, wracam do niej. Lecz nie jest to hipoteza, lecz prawda jak najbardziej oczywista.
Są trucizny, które bez najmniejszego śladu zabijają. Otóż ofiarą takiej trucizny właśnie padł Wawrzyniec, a poprzednio margrabina de Saint Meran. Jest jeden sposób rozpoznania tej, trucizny, zabarwia ona mianowicie na kolor zielony syrop fijołkowy.
Jakby na rozkaz, w tej samej akurat chwili otworzyły się drzwi i ukazała się w nich pokojówka ze szklanką syropu fijołkowego w ręku.
Doktór odebrał szklankę, a następnie zamknął drzwi za służebną.
— Uważajcie teraz — mówił do de Villeforta, któremu serce biło jak młotem w piersi, — oto jest filiżanka syropu fijołkowego, a tu karafka z pozostałą resztą oranżady, którą pili pan Noirtier i Wawrzyniec. Jeżeli napój ten jest czysty, to znaczy nie zatruty, pomieszane płyny utrzymują swą barwę, jeżeli zatruty, — zobaczysz jak pozielenieje!
Doktór nalał następnie nieco oranżady do syropu, co wywołało ten skutek, iż syrop jakby zawrzał, a następnie przybrał barwę szmaragdową.
Doświadczenie w sposób jak najbardziej oczywisty udowodniło, iż oranżada była zatruta.
— Że biedny Wawrzyniec padł ofiarą trucizny, mogę to ze spokojnem sumieniem zaświadczyć teraz przed Bogiem i ludźmi — rzekł doktór poważnie.
Na słowa te de Villefort nic nie odpowiedział, wzniósł tylko ręce do nieba i padł na krzesło, jakby piorunem powalony.



ROZDZIAŁ XI.
OSKARŻENIE.

— Znowu śmierć w moim domu! — zawołał de Villefort.
— Nietylko śmierć, ale i zbrodnia.
— Panie d‘Avrigny, jest niemożliwością, byś pojąć zdołał, co się w mem sercu dzieje. Jestem jakby martwy...
— To źle, albowiem najwyższy już czas, byśmy działać zaczęli, już czas, by położyć tamę temu straszliwemu pochodowi zbrodni.
De Villefort spojrzał wzrokiem najzupełniej obłąkanym.
— I to w moim domu — wyszeptał — w moim domu! I kogóż ty, doktorze, masz w podejrzeniu?
— To nie moja rzecz — oskarżać. Wiem to natomiast, iż śmierć swobodnie po twoim domu, panie prokuratorze królewski, krąży i uderza, — z rozwagą, a pewnie. Idę za nią ślad w ślad, poznaję zawsze jej przejście!... Więc ci powiadam, z całą świadomością wagi swych słów, że w domu twym, w rodzinie własnej może nawet, masz potwora jaki wszędzie, pomiędzy proletarjatem, czy na stopniach tronu choćby, narodzić się i żyć może. Lokust, Agrypina, Brunhold, Frenegonda... są tego przykładem. A kwiat młodości kwitnął na ich czołach, gdy truli, kobiety były nietylko młode, ale i piękne. Ten sam kwiat niewinności i piękna spostrzegamy również i na czołach tych winnych, do rodziny twej należących.
De Villefort zakrzyknął rozpacznie i spojrzał na doktora błagalnym wzrokiem.
Lecz ten mówił dalej bez żadnej litości:
— „Staraj się zbadać dla kogo występek jest korzystny“ — mówi zasada prawna.
— Ach, doktorze — zawołał de Villefort — ja sam wiem najlepiej, ile razy sprawiedliwość ludzka pobłądziła, na tych bezlitosnych opierając się wyrazach. Nie wiem, nie wiem, lecz mam wrażenie, iż ten występek...
— Przyznajesz więc nareszcie, że to jest występek, że tu zbrodnię popełniono?...
— Tak. Fakt przestępstwa najmniejszej ulegać nie może wątpliwości. Lecz zaraz korzyść!... Któż mógł spodziewać się korzyści, i jakiej? — ze śmierci starego Wawrzyńca?
— Ależ człowieku! Tutaj nie na Wawrzyńca bynajmniej starano się zarzucić sidła, lecz na twojego ojca, Noirtiera. Jak Polonjusz u Szekspira, tak i on zginął za innego. To pan Noirtier miał wypić oranżadę, zaś Wawrzyniec napił się jej wypadkiem.
— Ojciec mój pił ją przecież również?...
— Raz ci już przecież wspomniałem o tem, po śmierci pani de Saint Meran, że organizm pana Noirtiera jest na pewne trucizny uodporniony, o czem nikt nie wie, prócz ciebie, a więc i morderca. Ja zaś daję panu Noirtier jako paralitykowi, brucynę, jednę z najgwałtowniejszych trucizn, którą właśnie operuje truciciel w twym domu się znajdujący, a jeżeli nie była to brucyna nawet, to trucizna pokrewna, jak fałszywa augustura, lub orzech św. Ignacego.
— O Boże, mój Boże — zawołał de Villefort.
— Panie prokuratorze królewski!... Oto ja, lekarz, oskarżam. Zbrodzień, w twym domu się znajdujący zabił przedewszystkiem pana de Saint Meran.
— Co mówisz, doktorze?!
— Gotów jestem przysiąc. Symptomaty, o których mi mówiono, zgadzają się z temi, które potem obserwować miałem możność własnemi, niestety, oczyma.
— Zabił więc pana de Saint Meran — powtórzył doktór — zabił następnie pozostałą po nim wdowę by po nich podwójny odziedziczyć spadek.
De Villefort otarł czoło zlane potem.
— Panie prokuratorze królewski! — ciągnął dalej doktór nieubłaganie — pan Noirtier zapisał ongi cały swój majątek ubogim, to też był wtedy oszczędzony. Gdy jednak zmienił tę swą ostatnią wolę — zadają mu nieomal na drugi dzień zaraz cios śmiertelny.
— Litości, doktorze, litości!
— Nie, niema, nie może być litości w tym wypadku.
— Litości nad moją córką panie!
— A, więc nie ja, lecz ty sam, który jesteś jej ojcem imię to wymówiłeś!
— Miej litość nad Walentyną! Zastanów się.
— Wolałbym sam siebie oskarżyć, aniżeli ją, jeżeli to tylko byłoby możliwe. Oskarżać ją, to serce bez skazy, jakby się zdawało tę lilję niewinności! A jednak poszlaki przeciwko niej są nazbyt silne, by można było powątpiewać, by można było się wahać. Więc ci mówię, panie prokuratorze królewski! — żadnej litości, bo zbrodnie są zbyt wielkie i zbyt wielkim głosem o pomstę wołają. Panna de Villefort, nikt inny, wysyła lekarstwa dla pana de Saint Meran — i pan de Saint Meran umarł. Panna de Villefort opiekowała się — ach, jak się zdawało, troskliwie! — panią de Saint Meran i pani de Saint Meran umarła. Panna de Villefort zaniosła na górę oranżadę przez Wawrzyńca, dla pana Noirtier przygotowaną, a której Wawrzyniec się napił — i stary sługa umarł, gdy Noirtier, dzięki mym lekarstwom jedynie, ocalał. Omyłka w tym wypadku jest wykluczona, panna de Villefort jest winna, ona jest trucicielką! Ja, doktór, ją oskarżam, ty zaś, panie prokuratorze królewski, pełń teraz swą powinność.
— Doktorze nie oponuję ci, nie przeczę, wierzę ci. Miej jednak litość, oszczędź moją córkę, a z nią — moje życie, mój honor.
— Panie de Villefort — odpowiedział doktór ze wzrastającą mocą — gdyby twoja córka jeden popełniła występek powiedziałbym ci: „strzeż ją... i niech resztę życia spędzi w klasztorze na pokucie“. Gdyby dokonała drugiej zbrodni, jeszcze bym ci może mógł powiedzieć: „patrz, panie prokuratorze królewski, oto trucizna, na którą niemasz lekarstwa, szybka jak myśl, gwałtowna jak błyskawica i jak piorun śmiertelna. I ona właśnie, ta wiośniana dzieweczka, daje truciznę taką swym najbliższym; niechże więc zapozna się sama z jej działaniem, bo tylko tym sposobem może być ocalony honor twój i twojej rodziny“! Takbym się odezwał do ciebie, gdybym widział tylko dwie śmierci poprzednie, ale ona teraz podała trujący napój nawet temu nieruchomemu starcowi, który w niej widzi całe swoje szczęście, a którego ona tak wielką niby otacza miłością. A po jego śmierci znówby płakała, znówby rozpaczała, jak to czyniła przy ciele swej babki. Nie, prokuratorze, to jest zbrodniarka ponad zwykłą miarę, dla której trzeba kata. Tak — kata! Mówisz mi o honorze? — Zrób tak, jak się domagam.
De Villefort, złamany zupełnie, padł na kolana.
— Posłuchaj — rzekł — ja nie mam, niestety tej siły, jaką ty masz, albo raczej jakiej i tybyś nie miał, gdyby szło nie o Walentynę lecz o córkę twoją, Magdalenę.
Doktór zbladł. De Villefort porwał wtedy jego ręce i zawołał:
— Posłuchaj mnie. Użal się nade mną i dopomóż. Mimo wszystkie twe argumenty, — ja ci powiadam, że córka ma jest niewinna. Nie w naszym domu jest źródło tej zbrodni. I co ci na tem zależy, dlaczego się domagasz, ażebym ja umarł w rozpaczy. Nie masz serca, d‘Avrigny. Nie jesteś człowiekiem, jesteś tylko doktorem. Otóż powiadam ci, że ja nie oddam swej córki w ręce kata! I pomyśl — gdybyś jednak się mylił, gdyby kto inny był mordercą, nie moja córka, i gdybym ja, po jej hańbiącej śmierci, przyszedł kiedyś do ciebie, blady jak widmo i rzekł: „morderco!... który zamordowałeś moją, córkę!“.
Doktór się zachwiał, a po chwili rzekł:
— A więc dobrze, będę jeszcze czekał. Lecz pamiętaj i wiedz: jeżeli ktokolwiek w domu twym zachoruje, ty sam nawet, nie wzywaj mnie do siebie, bo nie przyjdę.
— Więc i ty mnie opuszczasz, przyjacielu?!
— Tak jest. Nie mogę iść dalej razem z tobą, bobym mógł dojść wtedy... do stóp rusztowania. Tajemnica domu twego wyjdzie zresztą, napewno, na świat i położy koniec tej tragedji. Bywaj zdrów!
— Doktorze, błagam cię!
— Nie, odchodzę, bo dom twój stał się obmierzły, okropny i ohydny. Żegnam cię, panie.
— Jedno słowo jeszcze tylko. Odchodzisz, nie myśląc o tem, że pozostawiasz mnie w najokropniejszym położeniu.. Cóż powiedzą bowiem po twem odejściu o tej nagłej śmierci biednego Wawrzyńca?
— Prawda — rzekł doktór — załatwię to.
Służący niespokojni stali po korytarzach i na schodach, przez które przechodził doktór.
— Panie de Villefort — mówił doktór głośno, tak, aby wszyscy słyszeli — biedny Wawrzyniec od kilku lat używał bardzo mało ruchu, a był krępej budowy i szyję miał krótką, otóż dziś mamy upał, a posłaliście go zbyt daleko; wszystko to razem sprowadziło apoplektyczny atak, na który nie było już ratunku.
Przyczyna śmierci była więc wyjaśniona, niemniej cała służba, po całodziennych naradach, udała się wieczorem do pani de Villefort z podziękowaniem za służbę. Nie żądali niczego, nie prosili o podwyżkę płacy, chcieli tylko jednego — odejść.
— Chcemy odejść — mówili — bo śmierć grasuje w tym domu!
Mimo nalegań, wszyscy się oddalili, wynurzając zresztą żywy żal z konieczności rozstania się z tak dobrem państwem, a szczególniej z panną Walentyną, tak miłą i łagodną.
De Villefort, słysząc słowa te, spojrzał na swą córkę, która się rozpłakała.
Spojrzał wtedy na swą żonę i zdawało mu się, iż na jej ustach dojrzał przelotny uśmiech, zupełnie jak owe meteory, które ponuro błyskają między chmurami w czasie burzy.



ROZDZIAŁ XII.
IZBA DAWNEGO PIEKARZA.

W chwili, gdy hrabia de Morcef wychodził od Danglarsa, przejęty wstydem i wściekłością, pan Andrzej Cavalcanti, z czupryną ufryzowaną i błyszczącą, z wymuskanemi wąsikami, w białych rękawiczkach, wpadał jak wicher do domu bankiera.
Po wstępnych ukłonach bardzo zręcznie odciągnął Danglarsa na stronę i zaczął mu obszernie przedstawiać wszystkie udręki swego serca, jakie w niego uderzyły, po wyjeździe ojca. Od chwili jego odjazdu znalazł, jak mówił, w rodzinie bankiera, która go przyjęła jak syna, wzór wszystkich cnót i obraz prawdziwego szczęścia domowego, ponad które niemasz nic lepszego na świecie. Znalazł ponadto jeszcze najwyższe piękno, oczy panny Eugenji, więc jeżeli jej ojciec uznałby go za godnego tego zaszczytu, to on natychmiast napisałby o tem do swego ojca.
Danglars z wielką uwagą wysłuchał oświadczyn, a potem rzekł:
— Panie Andrzeju, czy pan nie jesteś tylko zbyt młody na to, by myśleć o małżeństwie?
— Nie zdaje mi się, szanowny panie. Arystokracja włoska zwykła bardzo młodo wstępować w związki małżeńskie. I jest to zwyczaj nader rozsądny, życie jest tak krótkie, że należy szczęście chwytać, gdy tylko ono do nas zawita.
— Przypuśćmy, kochany panie, — odpowiedział na to Danglars — na chwilę, że zamiary pańskie, zaszczyt mi przynoszące, moja żona z córką przyjmą życzliwie, to z kim porozmawiać mógłbym wtedy o materjalnej stronie sprawy. A jest to rzecz ważna.
— Panie, ojciec mój, człowiek nader rozsądny, przewidział podobny wypadek i odjeżdżając, zostawił mi wszystkie papiery rodu mego dotyczące, a także rozporządzenie, iż w razie, gdybym zrobił wybór zgodny z jego wolą, to wyznacza mi 150,000 franków rocznego dochodu. Jest to, jak mi się zdaje, czwarta część dochodów mego ojca.
— Ja mam zamiar dać mej córce pół miljona. Jest ona zresztą jedyną mą dziedziczką.
— Widzi więc pan baron, iż rzeczy dałyby się jakoś ułożyć, nawet bez przyjazdu mego ojca. — Myślę nawet, iż ojciec, zamiast renty, zgodziłby się może oddać do rąk mego teścia cały kapitał, od którego idą wspomniane odsetki, a więc jakieś trzy do czterech miljonów, zaś te, w rękach zdolnego finansisty, dać mogą nawet dziesięć do stu rocznie.
— Ja przyjmuję kapitały na cztery procent tylko, zięciowi memu zagwarantowałbym sześć, a nawet gotów byłbym dzielić się z nim zyskami.
— Jednakże — dodał Danglars, który ani się spostrzegł, iż omawiając przyszłe małżeństwo swej córki, przeszedł na tematy giełdowe wyłącznie, — mówiliśmy dotychczas o kapitałach pańskiego ojca wyłącznie, a przecież pod jego opieką znajdować się musi jeszcze posag pańskiej matki, którego wydania w dniu twego małżeństwa, nie może ci ojciec odmówić przecież?
— Mówi pan o wianie mej matki, Eleonory Corsinary? Ależ mój ojciec wypłaci mi je natychmiast niewątpliwie.
— Do jakiej sumy kapitały te dochodzą, mniej więcej?
— Wie pan, na honor, że nigdy jakoś o to się nie dopytywałem. Myślę jednak, że będzie tego z jakieś dwa miljony zapewne.
Danglars uczuł w tem miejscu jakieś dławienie w gardle, jakiego doświadczać musi skąpiec, przy znalezieniu skarbu lub ten, który miał się już utopić, gdy wtem, najzupełniej niespodziewanie stanął nogą na twardym gruncie.
— A więc, szanowny panie, zechciej mi powiedzieć, czy mogę mieć nadzieję?
— Cóż ci mam odpowiedzieć, mój przyszły zięciu?... Powiem chyba: tak. Dlaczego jednak — rzekł bankier po chwili namysłu — dlaczego pan hrabia Monte Christo, opiekun pański w Paryżu, nie przybył tutaj wraz z tobą, by poprzeć tę prośbę?
Zaledwie dostrzegalny rumieniec wybił się na twarz Andrzeja.
— W tej chwili właśnie wracam od hrabiego. Jest to człowiek niezaprzeczenie najzacniejszy, ma jednak swe dziwactwa. Zamiar mój pochwalił, powiedział nawet, iż ojciec mój nie będzie miał nic przeciwko temu zapewne, ażeby oddać natychmiast cały kapitał w miejsce procentów, dodał wszakże w końcu, iż osobiście mieszać się w to nie może.
— Ha!... obejdziemy się w takim razie bez tego pana.
— A teraz — rzekł Andrzej z szelmoskim nieco uśmiechem — gdym skończył sprawę z teściem, czybym się nie mógł odezwać do bankiera?
— Ciekawy jestem, co za interes możesz mieć do niego?
— Pojutrze, jeżeli się nie mylę, mam prawo podnieść należne mi pięć tysięcy, hrabia jednak wniknął w moje położenie, że w tym miesiącu mieć będę większe wydatki i dał mi czek własnoręcznie podpisany, na sumę 25,000 franków, otóż czy nie zrobi to panu żadnej subjekcji?
— Mój panie, gdybyś mi przyniósł weksel na miljon chociażby, to mógłbym ci go wypłacić natychmiast — odpowiedział Danglars, chowając czek do kieszeni — powiedz tylko, o której woźny ma być u ciebie, a przyniesie ci on całe twe dwadzieścia pięć tysiący.
— Jeżeli wolno prosić, to zechciej mi je przysłać o godzinie dziesiątej rano, gdyż właśnie jutro mam zamiar wyjechać w okolice Paryża.
— Doskonale. Woźny będzie u ciebie, książę, przed godziną dziesiątą. Mieszkasz zawsze w hotelu Królewskim, czy tak?
— Tak jest..
Na tem rozmowa się skończyła i Andrzej wrócił do pań, z któremi siedział do późnej nocy.
Nazajutrz, o oznaczonej godzinie, z punktualnością przynoszącą zaszczyt firmie bankiera, Andrzej otrzymał swe 25,000 franków, z których zaraz dwieście zostawił dla Kadrusa.
Benedykt wychodził z domu tak wcześnie dlatego tylko, że chciał tym sposobem uniknąć spotkania z tym swoim niezbyt miłym, przy dzisiejszym stanie rzeczy, przyjacielem.
Powrócił też bardzo późno z wycieczki, gdy wchodził do hotelu, zatrzymał go portjer.
— Panie — rzekł — człowiek ów był...
— Co za człowiek? — zapytał niedbale Andrzej, udając, że już zapomniał o danem poleceniu.
— Ten, któremu Wasza Ekscelencja jest tak dobra dawać tę małą pensyjkę.
— Ach ten!... stary sługa mego ojca! Pieniądze mu oddałeś?
— Dawałem mu, lecz nie chciał przyjąć.
Andrzej zbladł, że jednak była to późna noc i w korytarzach było z tej przyczyny ciemno — nikt tego nie spostrzegł.
— Jakto, nie chciał przyjąć? — zapytał głosem stłumionym.
— A nie chciał, mówiąc, iż prosi, ażeby mógł się widzieć z Ekscelencją osobiście. Zostawił nawet list.
— Ciekawy jestem, czego może chcieć?
I przeczytał przy świetle lampki naftowej w izdebce portjera.
W liście dobrze zapieczętowanym znalazł słowa: „Wiesz, gdzie mieszkam; czekam cię jutro o jedenastej rano“.
— Bardzo dobrze — rzekł głośno Andrzej po przeczytaniu kartki — widzę, iż spotkało go jakieś nieszczęście. Będę musiał pojechać do niego. Stary sługa przecież!
I odszedł. Zaś portjer nie wiedział, kogo ma podziwiać więcej: czy starego sługę, czy też tak dobrego pana?...
Gdy Andrzej znalazł się w swym pokoju, natychmiast spalił list Kadrusa, a następnie zadzwonił na służącego.
— Jesteś tego samego wzrostu co i ja, mój Filipie — powiedział do niego — i masz nową liberję, którą ci dopiero od krawca przyniesiono. Otóż wiedz, ale natychmiast o tem zapomnij, iż mam interes do pewnej gryzetki, do której jednak nie mogę iść przecież w swem zwykłem ubraniu, zwłaszcza, iż nie chcę, ażeby wiedziała z kim ma do czynienia... Pożyczysz mi więc tej swojej liberji, a także i papiery swoje, bym mógł w razie potrzeby przespać się w oberży.
Filip, ukrywając wesoły śmiech, wypełnił zlecenie.
W pięć minut potem Andrzej, przebrany za lokaja, wychodził z hotelu przez nikogo nie poznany, wsiadł do kabrjoletu i kazał się zawieźć do oberży pod „Czerwonym kogutem“, gdzie się przespał, a nazajutrz wyszedł rankiem i udał się do domu, w którym zamieszkiwał Kadrus... Gdy wszedł zgodnie ze wskazówkami ongi mu danemi, na trzecie piętro, pochwycił ze złością za łapkę i głośno zadzwonił.
Po chwili otworzył mu drzwi skrzywiony Kadrus.
— Jesteś, widzę, punktualny — rzekł na powitanie — wejdź.
A gdy Andrzej wszedł, starannie zamknął rygiel.
— Cóż, u djabła, nowego? — ze złością zawołał Andrzej.
— No! no, mały, nie gniewaj się — powiedział Kadrus — ot, chciałem cię zobaczyć i patrz, jakie przygotowałem dla ciebie śniadanie!
Andrzej ze smakoszostwem pociągnął nosem i uczuł zapach mieszaniny sadła z czosnkiem, po których to przyprawach poznać można nieomylnie i zawsze kuchnię prowansalską. Pachniało pozatem rybą smażoną, a nadewszystko muszkatułową gałką i gwoździkami.
W końcu pokoju stał stół dość czysto nakryty, na dwie osoby, z dwoma butelkami wina czerwonego, trzecią vermuthu i czwartą araku. Na kapuścianym liściu ułożono dość zgrabnie nieco winogron, mandarynki i banany.
— Jak ci się to wszystko podoba, mój mały?... Nieźle, prawda?... Jak wiesz, byłem kiedyś wcale niezłym kucharzem, i oblizywano sobie palce po mych sosach.
— Jak Boga kocham — rzekł Andrzej udobruchany — tak, wygląda to wszystko wcale apetycznie. Jeżeli jednak zawezwałeś mnie tutaj dla tego śniadania jedynie, to niech cię djabli porwą.
— Moje dziecko — rzekł sentencjonalnie Kadrus — pogadamy przy śniadaniu. Ale z ciebie niewdzięcznik! Czy to nie dość zobaczyć przyjaciela? Ja to aż płaczę z radości, że cię ujrzałem.
Kadrus nie kłamał, płakał istotnie. Trudno było powiedzieć, czy ze szczęścia, czy też... zawdzięczając to cebuli, którą obierał właśnie.
— Cichobyś był, ty hipokryto jeden. Nie udawaj tylko, że mnie kochasz.
— Daj spokój — rzekł były oberżysta ocierając łzy fartuchem — gdybym cię nie kochał, czyżbym się godził na grzbiecie liberję swego służącego, a więc masz służącego, gdy ja sam sobie muszę obierać jarzynę. A i ja mógłbym mieć służącego i jadać obiady w hotelu „Królewskim“, albo „Kawiarni Paryskiej“. A dlaczego odmawiam sobie tego wszystkiego? — by nie być ciężarem dla tego mego małego Benedykta. Boć przecie gdybym tak chciał, tobym mógł mieć to wszystko. Chyba mi nie zaprzeczysz?
I Kadrus, po perorze tej, spojrzał prosto w oczy swemu gościowi, który... nie wytrzymał tego spojrzenia.
— No przypuśćmy, że istotnie mnie kochasz, to dlaczegóż chcesz, bym ja do ciebie przychodził na śniadanie?
— Abym mógł, moja dziecino, zobaczyć cię, porozmawiać z tobą.
— Na cóż ci to potrzebne, gdyśmy już omówili nasze interesy, warunki naszej zgody?
— Mój drogi. Czyż testament może się obejść bez kodecylu? Ale potem o tem, przyszedłeś tu przedewszystkiem na śniadanie, a więc siadaj sobie i zacznijmy naprzód od vermouthu, a potem weźmiemy się zaraz do rumu i do sardynek, masz tu jeszcze rzodkiewki i świeżutkie masło, ty nic dobrego! Aha!... przyglądasz się mojej izbie, temu barłogowi memu, stołkom i obrazom, po trzy franki sztuka, już razem z ramami. Cóż robić! — to nie hotel królewski lub pałac.
— Już ci się, widzę, nie podoba — rzekł Andrzej — już sobie przykrzysz, a tak wzdychałeś niedawno do spokojnego bytu eks-piekarza! I czegóż chcesz? Daję ci przecież co miesiąc dwieście franków.
Kadrus wzruszył ramionami.
— Musisz przyznać, iż jest to rzecz dosyć upokarzająca odbierać od fagasa jałmużnę. Gdy ty tymczasem... No, wiem dobrze, złodzieju, jakie ty masz bajeczne szczęście. Masz przecież żenić się z Danglarsówną. Tfu!... do djabła. Powinien mnie by zaprosić na to wesele, boć przecież był on na mojem i pił nie gorzej, jak ja teraz piję! Nie zadzierał wtedy nosa, służył sobie poprostu za komisanta u pana Morrela. Albo to ja raz byłem na obiedzie w tavernie z dzisiejszym hrabią Morcefem?... Widzisz, jakich to ja mam znajomych! Gdybym ich nie zaniedbywał, to byśmy razem się teraz wycierali po salonach. Pal was kaci zresztą, lepiej pij oto i jedz. Powiedz, jakże ci też smakuje?
— Wyborne rzeczy! Nie rozumiem wprost, jak człowiek, mający możność zajadania tak smacznych rzeczy, żalić się może na życie?
— Nie rozumiesz tego? A więc ci powiem: zatruwa mi wszystko myśl, że żyję z kieszeni przyjaciela! Ja, com zawsze dzielnie i uczciwie zarabiał na śniadanie.
— No, no!... co ci tam w głowie! Wystarczy mi na nas dwóch, nie bój się.
— Nie mogę, przyjacielu, nie mogę. Wierz mi, albo nie wierz, a ja ci powiadam, że pod koniec każdego miesiąca mam wyrzuty sumienia. To też wczoraj wprost nie mogłem już wziąć twych dwustu franków. A przytem przyszła mi do głowy jedna myśl.
Andrzej zadrżał. Pomysły Kadrusa przejmowały go zawsze przerażeniem.
— Chciałem ci powiedzieć, że gdybym tak był na twojem miejscu, tobym sobie poradził. Poprosiłbym o wypłacenie mi pensji z góry za rok, a choćby za kwartał...
— Wiesz, że to nie jest tak bardzo znów zły pomysł — zawołał Andrzej.
— Bierz się do sera i powiem ci, że to wino jest wcale dobre, więc pij.
— Ależ piję. Ale o czem to mówiliśmy? Acha!... o tem, że twój pomysł jest doskonały. Dlaczego jednak ty sam nie wprowadzisz go w wykonanie? Dlaczego nie weźmiesz pensji za kwartał, choćby i za rok, i nie umkniesz z tem do Brukseli naprzykład? Zamiast jak eks-piekarz, wyglądałbyś jak bankrut, spożywający owoce swej ciężkiej pracy.
— Jakżeż chcesz, u djabła, bym uciekał z 2400 frankami w kieszeni?!...
— Oj Kadrusie, Kadrusie!... Jakżeż prędko zmieniają się ludzie! Przed paroma miesiącami umierałeś przecież z głodu!
— Apetyt wzrasta przy jedzeniu — odparł Kadrus, wyszczerzając zęby, jak małpa, kiedy się uśmiecha, lub jak tygrys, kiedy warczy — otóż wiedz, iż ułożyłem sobie pewien plan.
Plany Kadrusa przejmowały Andrzeja zawsze trwogą, jeszcze bardziej, aniżeli jego myśli. Myśl, bowiem jest tylko ziarnem, gdy plan — to już wykonanie.
— Bardzo ciekawy jestem tego planu — rzekł — dobry być musi?
— Dlaczegóż miałby być zły? Czy zły był ten ostatni, który nas z więzów wydobył? Myślę, że nie najgorszy, jeżeli tu jesteśmy?
— Nie przeczę, iż czasami twe pomysły są doskonałe. Cóż teraz masz na myśli?
— Powiedz mi naprzód, czy nie zechciałbyś, bez żadnej dla siebie straty, napędzić do mej kieszeni jakieś 15,000 franków? Nie, to trochę za mało, za takie pieniądze nie mógłbym zostać uczciwym człowiekiem; trzebaby minimum 30,000 franków.
— Niepodobieństwo — oschle odpowiedział Andrzej — w tem ci nic nie poradzę.
— Nie zrozumiałeś mnie — odpowiedział zimno Kadrus — powiedziałem przecież, że bez żadnej dla ciebie straty...
— Chciałbyś może, bym zaczął kraść i popsuł tem sobie i tobie interes, a potemby nas zaprowadzili tam gdzie wiesz.
— Ach, już mi wszystko jedno! Nie zniosę dłużej takiego, jak teraz prowadzę, życia. Niech mnie prowadzą gdzie chcą; ja mam taką głupią naturę, że mi czasem nudno bez mych dawnych kolegów. Ja nie mam takiego, jak ty, serca, co ani zatęsknisz do swych przyjaciół.
— No, no, Kadrusie, nie gadaj głupstw, — rzekł Andrzej ze drżeniem.
— Ha, ha, ha!... No uspokój się, mój drogi Benedykcie. Wskaż mi tylko drogę, na której mógłbym zdobyć niezbędne mi 30.000 franków, nie mieszając się do niczego, a już ja sam dam sobie radę.
— Dobrze. Rozejrzę się tu i owdzie, zobaczę...
— Tymczasem jednak podniesiesz mi moją pensję do 500 franków. Chciałbym, widzisz, przyjąć sobie służącą. Nie uwierzysz, jaki mnie ogarnął wprost szał do młodszej.
— Dobrze, dostaniesz 500 franków, aczkolwiek będzie to bardzo już dużym dla mnie ciężarem.
— E!... Przecież ty czerpiesz ze źródła, które nie ma dna.
— Mylisz się ogromnie. Mam wprawdzie zacnego opiekuna, na którego nie narzekam, lecz daje mi on pięć tysięcy franków miesięcznie całej parady.
— Biedaku!
— Nie jest to zbyt wiele dla młodzieńca, który musi się starać o baronównę, ażeby sobie zapewnić kawałek chleba na starość. To też rzuciłbym może to wszystko do djabła i postarał się, wyzyskując dzisiejsze me stosunki, o jakiś poważniejszy kapitał, gdyby nie to, iż mam wrażenie, że odnalazłem nakoniec swego ojca.
— Ale prawdziwego ojca, nie jakiegoś tam Cavalcantiego?
— I... tamten już odjechał. Powiadam ci, że prawdziwego.
— I któż to ma być tym prawdziwym twoim ojcem?
— Hrabia de Monte Christo. Nie powiedział mi on wprawdzie wyraźnie, że tak jest, ale wszystko na to wskazuje. Takiemu Cavalcantiemu zapłacił przecież 50.000 franków.
— Pięćdziesiąt tysięcy franków za ojcostwo dla ciebie! Ja za pół tej ceny podjąłbym się tego, za 20,000 franków, nawet za 15,000! Wiesz, nie myślałem, żeś taki niewdzięczny, dlaczegożeś mnie nie nastręczył tego interesu?
— Alboż ja o tem wiedziałem? Wszystko to się robiło, gdyśmy jeszcze tam byli.
— Szkoda. Więc powiadasz, że ten twój ojciec jest taki bogaty? — zapytał niedbale Kadrus, bawiąc się kieliszkiem.
— Bywam przecież u niego codzień i widzę. Sam napewno nie wie, ile i gdzie co ma. Raz, przy mnie, oddał mu bankier pół miljona; nie dalej, jak wczoraj, przy mnie również, przyniósł mu chłopiec z banku 100,000 franków w złocie.
Kadrus osłupiał; zdawało mu się, że słowa młodzieńca mają dźwięk metalu i że słyszy kaskadami płynące luidory.
— I ty tam tak ot sobie przebywasz, jak u siebie w domu?
— Ile razy tylko zechcę.
Kadrus umilkł. Widać było, iż przetrawia w umyśle jakąś myśl doniosłą, a potem rzekł półgębkiem:
— Chciałbym i ja choć raz w życiu zobaczyć. Czy ten twój ojciec nie mieszka wypadkiem przy polach Elizejskich?
— Tak jest, pod numerem 30. Prześliczny domek, sam w sobie, pomiędzy ogrodem a dziedzińcem, oddzielonym od ulicy murem nie nazbyt wysokim.
— A cóż mnie to może obchodzić? Bardziej ciekawy jestem tego, jak to tam jest w środku urządzone? Meble pewnie bogate? A jakiż tam jest rozkład?
— Gdybym miał papier i atrament, tobym ci to na papierze pokazał.
Kadrus poskoczył żywo i przyniósł żądane przedmioty.
— Masz, — powiedział — odrysuj mi to, tylko dokładnie.
Andrzej wziął pióro do ręki i zaczął rysować.
— Dom, jak ci to już mówiłem, znajduje się pomiędzy dziedzińcem a ogrodem. Wygląda to tak oto, widzisz? Mur od ulicy nie nazbyt wysoki, trzy metrowej, co najwyżej, wysokości. Na dziedzińcu pośrodku jest klomb, a po bokach drzewa pomarańczowe, figowe, różne krzewy, a tak gęsto zasadzone, że parokrotnie wyściskałem tam pokojówki, a nikt nie zauważył.
— Jakiż jest rozkład parteru?
— Na dole jest sala jadalna, salon, bibljoteka, wreszcie pokój bilardowy. Ot masz to wszystko wyrysowane jak najdokładniej. Okna tam wszędzie są prześliczne, wysokie, tak, że w jednej szybie mógłby się zmieścić cały człowiek.
— Gdzie takie są okna, po djabłaż tam jeszcze są i drzwi również.
— Cóż chcesz?... Zbytek, marnotrawstwo...
— Okiennice są?
— Są, ale nie są nigdy zamykane. Na noc zwłaszcza. Ten hrabia Monte Christo to wielki oryginał, ma naprzykład pasję przyglądania się gwiazdom w nocy.
— U... to on tak po nocy lubi łazić?
— Cóż znowu!? Mówiłem — noc, a myślałem — o wieczorze.
— Gdzież sypia służba?
— Ma ona domek osobny, poza pałacem, z lewej strony ogrodu. A zresztą ta służba, to jednego dnia przebywa w pałacu, o którym ci opowiadam, a nazajutrz jedzie do Auteuil. Cała, caluteńka. Nie dalej jak wczoraj mówiłem mu właśnie: „Jak to nieroztropnie ze strony pana hrabiego zostawiać dom cały na boskiej Opatrzności. Przecież hrabiego mogą kiedy okraść?“ A on mi wtedy na to: „A cóż mnie to może obchodzić, że mnie okradną?“
— E... nie może być znów tak zupełnie głupi ten twój hrabia. Tam musi być, widzisz, takie mechaniczne biurko co to, jak go się złodziej dotknie, to go chwyta za rękę i zaczyna wygrywać arję: „Torreadorre!...“ z „Carmenu“.
— Mogę cię zapewnić, iż w domu hrabiego niczego podobnego niema. On ma najzwyczajniejsze, tylko bardzo bogato rzeźbione, biurko machoniowe; to biurko jednak znajduje się na pierwszem piętrze.
— Zrób też, prosze cię, i plan tego piętra również!
— Nic łatwiejszego. — I Andrzej znów się wziął do pióra.
— Na pierwszem piętrze, uważasz, gdy się idzie po schodach idących z westibulu, znajduje się naprzód przedpokój, dalej, salon, potem dwa pokoje do pracy, na lewo od salonu pokój sypialny, łazienka, buduar. Otóż w tym buduarze właśnie stoi podręczne biurko hrabiego, o którem mówiliśmy, stoi ono pomiędzy dwoma oknami.
Kadrus zaczął rozmyślać.
— Czy ten twój książe często wyjeżdża do Auteuil?
— Dwa, a czasem i trzy razy tygodniowo. Jutro naprzykład ma jechać na cały dzień i noc.
Kadrus spojrzał bacznie na młodzieńca, jakby mu chciał całą prawdę wydrzeć z piersi. Lecz Andrzej najobojętniej wyjął cygaro z kieszeni i spokojnie je zapalił.
— Kiedyż chcesz mieć te swoje 500 franków? — zapytał następnie Kadrusa.
— Jeżeli masz, to je dawaj natychmiast.
Andrzej dobył woreczka i wyliczył 25 luidorów.
— Złoto? — rzekł Kadrus — bardzo dziękuję.
— Toż, głupcze, na zmianie możesz tylko zyskać, stoi ono przecież o 5 sou wyżej.
— Bardzo możliwe. Ale wekslarz poszedłszy zaraz za poczciwym Kadrusem, złapałby go za kieszeń i kazałby się potem tłumaczyć: skąd i dokąd idzie i gdzie ma takie dobra, z których dochód złotem się wybiera. Daruj więc, bracie, taki głupi nie jestem. Chcesz, to dawaj mi zwyczajnem srebrem.
— Ależ jakże możesz przypuszczać, bym ja miał 500 franków srebrem przy sobie? Mam zaledwie trzydzieści.
— Dawaj, dobre i to.
— Zwróć że mi teraz półtora luidora złotem, albo dwa to ci dam dziesięć franków asygnatą.
— Wiesz, nie przypuszczałem, byś był do tego stopnia drobiazgowy. Ja mam mu zwracać złoto! Doskonały sobie!
— Widzę, że chcesz mnie ze skóry obedrzeć.
— Ja? ciebie?... Nigdy, mój drogi. Ja chciałbym tylko dać ci przyjacielską radę, ażebyś pozostawił u mnie ten brylant, jaki z miną pawia obnosisz na palcu. Powiadam ci, że ty nas samochcąc zgubisz jeszcze. Bo jakżeż?... ubrałeś się w liberję, jak służący, a pozostawiłeś na palcu brylant wartości conajmniej pięciu tysięcy.
— Patrzajcie go, jaki uważny! Zdałbyś się na rewizora!
— Bo ja, widzisz, znam się na brylantach. Miałem kiedyś swój własny.
— Chwal się tem przed innymi — rzekł Andrzej dziwnie spokojnym tonem, bez najmniejszego gniewu, i zdjął pierścień z palca.
— Czekaj, zobaczymy, czy nie jest on fałszywy? — rzekł Kadrus, a następnie podszedł do okna i pociągnął po szybie, że aż zapiszczała.
— O przepraszam cię za posądzenie — mówił dalej — ale ci złotnicy, złodzieje, potrafią tak dobrze naśladować brylanty, że człowiek niema nawet ochoty okradać jubilerskiego sklepu, ażeby nie być oszukanym.
— Czy już na tem koniec — rzekł Andrzej — czy nie masz zamiaru wziąć mej kamizelki, albo kapelusza?
— Poczciwy ty jesteś, że mi proponujesz nawet swą garderobę, ale ci jej nie wezmę, choć przydałaby mi się bardzo. Idź więc już, nie zatrzymuję cię, bo mnie chwyta obawa, by mi nie przyszła ochota na twe cacane lakierowane buciki.
— Strzeż się tylko, aby cię nie spotkała jaka przygoda przy sprzedaży pierścienia.
— Bądź spokojny, nie mam zamiaru go sprzedawać, bynajmniej.
— Ale widzę, że już idziesz, bez pożegnania nawet, lecz ja się nie obrażam, a nawet cię odprowadzę.
— Nie fatyguj się.
Gdy Andrzej wyszedł, zamknął za nim drzwi starannie na wszystkie zamki, a następnie rzucił się do oglądania planu, pozostawionego na stole.
— Poczciwy chłopak — powiedział do siebie — a kocha mnie tak bardzo, że nie pogniewałby się na mnie nawet za to, gdybym tak przyspieszył śmierć jego ojca.



ROZDZIAŁ XIII.
NAPAD.

Nazajutrz po tej uczcie w izbie eks-oberżysty, hrabia de Monte Christo wyjechał istotnie do Auteuil, zabierając ze sobą Alego i kilku służących.
Przybycie Bertuccia z Normandji, z wiadomościami o domu i o korwecie, o wyjeździe tym zadecydowało; w wilję tego dnia hrabia o nim nawet nie myślał. Dom w Normandji był w każdej chwili gotowy na przyjęcie gości, korweta zaś przed tygodniem przybyła do portu i stanęła na kotwicy, w każdej chwili gotowa do drogi.
Hrabia podziękował Bertucciowi bardzo za gorliwość, dodając, by się szykował zwolna do drogi, gdyż za jakiś miesiąc opuszczają Francję.
— W tym ostatnim miesiącu jednak, być może, że nawet parokrotnie będę zmuszony przejeżdżać nocą z Paryża do Treport. Czy są więc już tak gęsto rozstawione konie, bym, zmieniając je, mógł całą tę przestrzeń przebyć w czasie ośmiu godzin?
— I ten rozkaz pana hrabiego jest spełniony. Konie czekają w każdej chwili dnia i nocy na dziewięciu aż stacjach.
— Dobrze. Za dwa, trzy dni wyjadę zapewne.
Gdy Bertuccio miał już odejść, otworzyły się drzwi i wszedł Baptysta.
— Cóż to? — przecież cię nie wołałem.
Baptysta zbliżył się do hrabiego i rzekł, list oddając:
— Powiedziano mi, że list ten jest bardzo ważny i pilny, więc wskoczyłem na konia i przebyłem drogę do Auteuil w ciągu kilkunastu minut.
Hrabia rozpieczętował wtedy list i czytać go zaczął.
„Ostrzega się niniejszem hrabiego de Monte Christo, iż nocy dzisiejszej zakradnie się do jego domu na Polach Elizejskich pewien mężczyzna, ażeby dobrać się do jego biurka“.
Z początku hrabia sądził, iż jest to zwyczajna jakaś złodziejska sztuczka i już chciał przesłać list do policji, przyszło mu jednak na myśl, że może tu chodzi nie o kradzież, lecz o zamach jakiegoś osobistego wroga?
To podnieciło odwagę hrabiego, który nie cofał się nigdy przed żadnem niebezpieczeństwem.
— Jeżeli istotnie jakiś rzezimieszek miał zamiar mnie okraść, to z pewnością żaden z jego wspólników nie uprzedzałby mnie o tem. — Tutaj więc chodzi o zamach na moje życie, do mego domu przyjść mają nie rabusie, lecz mordercy, którzy, znając mnie, zgóry byli pewni, że nie będę się uciekał pod opiekę policji, lecz wyjdę sam naprzeciw niebezpieczeństwu. I nie zawiodą się, uczynię zadość ich woli.
Hrabia przywołał Baptystę, który po oddaniu listu wyszedł natychmiast z pokoju i rzekł do niego:
— Wrócisz natychmiast do Paryża i sprowadzisz mi wszystkich tam pozostałych służących. Za trzy godziny mają tu być wszyscy, zostanie przy pałacu odźwierny jedynie.
— Pan hrabia raczy wziąć pod uwagę, iż pomiędzy jego izdebką przy bramie, a pałacem, jest dosyć znaczna odległość.
— I cóż stąd?
— Rabusie mogliby, w razie czego, cały dom przewrócić, a odźwierny nie usłyszałby najmniejszego choćby szmeru.
— Nic nie wiesz, panie Baptysto, złodzieje, choćby mi cały dom zrabowali, nie sprawiliby mi tyle przykrości, co jedna usługa źle wykonana.
Baptysta skłonił się z uszanowaniem.
— I jeszcze jedno — dodał hrabia, gdy Baptysta już odchodził — wszystkie okiennice na dole proszę jak najstaranniej pozamykać, natomiast na górze pozostawić otwarte, poprzestając na zamknięciu okien.
Resztę dnia hrabia spędził jak zwykle. Po obiedzie zaś udał się do swego pokoju, zapowiadając, iż już z niego nie wyjdzie i że tylko Ali będzie mu do usług potrzebny.
Gdy zaś dobrze się ściemniło, nie zauważony przez nikogo, wyszedł wraz z Alim i kazał się wieźć do Paryża.
Monte Christo badał długo całą aleję jak i nielicznych przechodniów. Widząc, iż nie jest szpiegowany, pobiegł do swego gabinetu.
W tym czasie Ali poznosił broń.
Przez okno pokoju sypialnego, równolegle do okien gabinetu położonego, hrabia miał widok na ulicę.
Tak upłynęło dwie godziny. Uderzyły trzy kwandranse na dwunastą.
Hrabia dosłyszał lekki szmer od strony gabinetu dochodzący, zaczął się przysłuchiwać...
Jeden tylko!
— A to łotr zuchwały — mruknął hrabia.
W tej samej chwili Ali lekko trącił go w ramię i hrabia obejrzał się; nubijczyk wskazał mu okno, a raczej ulicę poza niem widniejącą.
Hrabia spojrzał i ujrzał drugiego człowieka, siedzącego na murze, który dzielił dziedziniec od ulicy, człowiek ten najwidoczniej pragnął zobaczyć, co się dzieje w gabinecie hrabiego.
— Acha — pomyślał hrabia — jest ich dwóch, zatem jeden działa, zaś drugi stoi na straży.
Dał znak Alemu, by obserwował siedzącego na murze, sam zaś zwrócił się ku otworowi, przez który miał możność obserwowania, co się dzieje w gabinecie.
Napastnik był już w pokoju i właśnie uważnie po nim się rozglądał, a gdy spostrzegł, że jest w nim dwoje drzwi, podszedł naprzód do tych, które prowadziły do przedpokoju a następnie swe kroki skierował w stronę sypialni. Hrabia sądził, iż będzie on chciał wejść do niego, więc się już zaczaił, by go pochwycić w ramiona, usłyszał jednak zwykły brzęk ryglów na miedzianych kółkach. Nocny gość zabezpieczał się od nagłego wejścia domowników, o ile by ci w pałacu się znajdowali. Gdy to uczynił, był pewien, iż żadne już nie grozi mu niebezpieczeństwo, że działać może spokojnie, a nie wiedział, iż hrabia, przewidując coś podobnego, pousuwał obrączki ryglowe.
Nowy gość, gdy się poczuł zabezpieczony od nagłej napaści, nabrał swobody ruchów i przedewszystkiem wyjął z kieszeni przedmiot jakiś, którego hrabia nie mógł rozpoznać i położył go na stole, a potem, podszedł wprost do biurka, by skonstatować, z niezadowoleniem zapewne, że niema w niem kluczyka.
— Ach — pomyślał wtedy Monte Christo z uczuciem niesmaku — więc to zwyczajny złodziej tylko!
Złodziejaszek nie mógł jednak jakoś uporać się z robotą, z przyczyny ciemności zapewne, podszedł więc do stołu i wziął z niego przedmiot uprzednio na nim złożony, a po chwili rozbłysło w pokoju słabe światełko.
— Co to?! — zawołał Monte Christo, cofając się nagle w tył ze zdziwieniem — patrzajcież, toć to dobry znajomy!
Ali skoczył, podnosząc w górę topór.
— Stój — rzucił cichy rozkaz hrabia — wszelka broń jest nam teraz już niepotrzebna. — Następnie powiedział jeszcze parę słów do ucha Alemu, najcichszym szeptem, ponieważ wykrzyknik hrabiego, aczkolwiek bardzo słaby, doszedł do ucha przybysza, który stanął jak wryty.
Na ten cichy rozkaz hrabiego, Ali podszedł na palcach ku szafom, a po chwili wrócił, niosąc czarny ubiór i trójgraniasty kapelusz. Przez ten czas Monte Christo niemniej szybko zrzucił z siebie surdut i kamizelkę, wkładając na ich miejsce delikatną koszulkę ze stalowych kółeczek uczynioną, po raz ostatni użytą we Francji przez Ludwika XVI, który lękał się uderzenia nożem w piersi, a zginął od uderzenia toporem w głowę.
Na stalową koszulkę Monte Christo włożył długą sutannę, zaś na głowę perukę, a na nią trójgraniasty kapelusz, co przeobraziło hrabiego w włoskiego księdza.
Napastnik zaś wobec głuchej, panującej w całym pałacu ciszy, wziął się znów do pracy.
— Nic nie szkodzi — szepnął hrabia, pewien, iż otworzenie zajmie złoczyńcy parę minut czasu.
I podszedł ku oknu. Człowiek, który poprzednio siedział na murze, przechadzał się teraz po przeciwległej stronie alei, lecz dziwna rzecz: zamiast dawać baczenie na to, czy nie zbliża się ktoś niepożądany od Pól Elizejskich, lub przedmieścia Saint Honore, był zajęty tem jedynie, co się w gabinecie hrabiego dzieje. Monte Christo, widząc to, uderzył się nagle w czoło dłonią i uśmiechnął dziwnie. Potem zbliżył się do Alego i rzekł szeptem:
— Pozostań tu ukryty w cieniu, obserwując tego tam przechodnia. Nie ruszaj się na żaden hałas, na odgłosy walki chociażby, aż cię nie przywołam.
Ali skinął głową na znak, iż rozumie i że będzie posłuszny.
Wtedy Monte Christo wziął z kandelabra świecę, zapalił ją i wszedł do gabinetu w chwili, gdy rzezimieszek był najbardziej zajęty zamkiem, osłaniając ręką płomień świecy, w ten sposób, by jej światło padało wprost na twarz przybysza.
Drzwi otworzyły się bez najmniejszego szelestu, tak iż dopiero światło świecy powiadomiło gościa, iż ktoś wszedł do pokoju. Momentalnie obrócił się wtedy, struchlały cały.
— Cóż ty tu robisz, u djabła, kochany panie Kadrusie, w domu hrabiego Monte Christo o tak późnej godzinie?
— Ksiądz Bussoni! — zawołał były oberżysta, zdumiony tem przedewszystkiem, iż ksiądz mógł wejść do pokoju, bez względu na to, iż przecież on drzwi własnoręcznie pozamykał na łańcuchy!
Hrabia zaś stanął pomiędzy Kadrusem a otwartem oknem w ten sposób, iż przecinał złoczyńcy drogę odwrotu.
— Ksiądz Bussoni! — powtórzył Kadrus.
— Tak jest, ksiądz Bussoni, we własnej osobie — rzekł Monte Christo — szczęśliwy jestem, żeś mnie poznał tak odrazu, mój kochany Kadrusie; jest to dowód, iż obydwaj mamy dobrą pamięć, jeżeli się bowiem nie mylę, to już minęło lat dziesięć od chwili, gdyśmy się widzieli.
— Ksiądz, ksiądz dobrodziej.
— Chcieliście, jak widzę, okraść hrabiego de Monte Christo — rzekł mniemany ksiądz.
— Ojcze duchowny — bełkotał Kadrus, usiłując przedrzeć się ku oknu, od którego odpychał go ciągle hrabia — ojcze dobrodzieju!... ja doprawdy nie wiem... nie pojmuję... proszę mi wierzyć, przysięgam...
— Wycięta djamentem tafla... ślepa latarka... pęk wytrychów... nakoniec biurko nawpół otwarte! Mówi to wszystko dość jasno chyba! Hę?... Widzę, iż pozostałeś zawsze ten sam, przezacny morderco!
— Ojcze!... ponieważ zdajesz się wiedzieć wszystko, więc i to powinno być ci wiadome, iż tamto — to była sprawa Karkontki. Fakt ten przyznał nawet sąd i dlatego skazano mnie tylko na galery.
— Które, jak widzę, już odsiedziałeś, a teraz znów robisz świeże starania, by wrócić na dawne miejsce?
— Nie, ojcze, ja przed czasem zostałem zwolniony przez pewnego...
— Ten „pewny“ doskonale, jak widzę, przysłużył się społeczeństwu!
— Ach!... zawołał z jękiem galernik — ja mu przyrzekłem...
— Przyrzekłeś, że nie dotrzymasz przyrzeczenia?
— Tak jest, niestety — rzekł zapytany, opuszczając w dół głowę.
— Fatalna sprawa!... A wiesz, czem grozi ci teraz to włamanie się nocą do zamieszkałego domu?
— Ojcze!... Nie tak bardzo znów jestem winny. Namówiono mnie... Potrzeba wreszcie...
— Milcz! — z pogardą rzekł ksiądz — potrzeba zniewolić może człowieka do żebraniny, do kradzieży chleba ze straganów ulicznych, nie zmusza jednak do wyłamywania biurek w domu człowieka bogatego.
— Ach, wybacz mi, ojcze. Już raz mnie ocaliłeś, uczyń więc to po raz drugi jeszcze.
— Nie mam najmniejszej do tego ochoty.
— Czy sam jesteś, ojcze — rzekł Kadrus, składając ręce jak do modlitwy — a może już posłałeś po żandarmów, ażeby mnie pochwycili?
— Po nikogo nie posyłałem, zaś hrabia de Monte Christo zabrał ze sobą całą swą służbę do Auteuil. I może raz jeszcze ulitowałbym się nad tobą, pod warunkiem, jeżelibyś mi wyznał całą prawdę. Powiadasz tedy, że cię uwolniono z galer? Jakże to było?
— Tak jest, ojcze. Uwolnił mnie jakiś anglik, o którym mówiono, że się nazywa lord Vilmor.
— Znam go. Jeżeli kłamiesz, dowiem się o tem.
— Uwolnił on nietylko mnie, ale jeszcze i pewnego korsykanina, imieniem Benedykt.
— Otóż ów anglik dostarczył nam stalowych pilników, któremi przepiłowaliśmy sobie kajdany, a potem rzuciliśmy się do morza. Gdyśmy dopłynęli do brzegu, mieliśmy już tam przygotowaną odzież, w którą przebraliśmy się zaraz. Było to w Hyeres. Tam Benedykta straciłem z oczu, sam zaś...
Dla nadania większej siły swemu zeznaniu, Kadrus zbliżył się do księdza, który stał dalej nieporuszony w miejscu i spokojnie badał go wzrokiem.
— Kłamiesz — rzekł ksiądz tonem niezłomnej pewności. — Tak jest, kłamiesz, bo ów Benedykt jest nieprzerwanym twym kamratem, a może i wspólnikiem tej twej ostatniej zbrodni?!
— Ach, ojcze dobrodzieju!
— Opowiadaj, jak żyliście po wyjściu z Tulonu?
— Jak Bóg dał...
— Kłamiesz!... powtórzył ksiądz jeszcze potężniejszym głosem — w Paryżu żyłeś za pieniądze, których ci tamten dostarczał.
— Ach! ojcze, jak ty wiesz wszystko!... Prawda, Benedykt został synem wielkiego magnata, hrabiego Monte Christo, w domu którego teraz jesteśmy właśnie.
— Benedykt ma być synem hrabiego? — ze szczerem zdziwieniem zapytał Monte Christo.
— Djabli go wiedzą!... Musi być to zresztą prawda, bo hrabia wyszukał mu fałszywego ojca, daje mu pięć tysięcy franków miesięcznie i miał mu zapisać jakąś ogromną fortunę.
— Acha! — rzekł mniemany ksiądz, zaczynając pojmować — jakże się teraz nazywa ten młodzieniec?
— Andrzej Cavalcanti. Ma się on żenić teraz z panną Danglars, córką bankiera.
— I ty wobec tego milczysz? Nie pójdziesz do Danglarsa i nie powiesz mu wszystkiego? W takim razie ja mu powiem!
— Ruszaj do djabła, by jemu wszystko opowiadać — zawołał Kadrus, wydobywając nóż z za pasa i godząc nim w pierś hrabiego — na ziemi jednak już nic nikomu mówić nie będziesz!
Lecz zadrżał, bo sztylet zamiast przeszyć pierś hrabiego, ześlizgnął się po niej tylko. W tejże chwili Monte Christo lewą ręką pochwycił pięść mordercy i ścisnął ją z siłą tak straszliwą, iż nóż wypadł momentalnie z palców zmiażdżonych nieomal.
Hrabia jednak nie poprzestał na tem, wykręcił rękę bandycie tak, że aż stawy zatrzeszczały i Kadrus padł na kolana, a następnie twarzą na ziemię. Monte Christo postawił mu wtedy nogę na głowie i rzekł:
— Nie wiem, co mnie wstrzymuje, że ci, zbrodniarzu, nie roztrzaskam czaszki.
— Łaski, łaski panie!... jęczał Kadrus.
— Wstań! — rzekł hrabia.
— Ale też ty, księże, ciężką masz rękę! — rzekł Kadrus, powstając i opatrując zgruchotaną nieomal dłoń.
— Cicho! To Bóg dał mi siłę, ażebym nią poskramiał takie, jak ty, zwierzęta. W imieniu tego Boga działam, zapamiętaj to sobie, nędzniku. A jeżeli cię nie unicestwiłem, to dla spełnienia Jego zamiarów. Weź pióro i pisz, co ci podyktuję.
— Palce mnie bolą, a zresztą nie umiem pisać, ojcze!
— Kłamiesz!... Bierz, powiadam ci, pióro, i pisz.
Kadrus, posłuszny tej gromowej sile, usiadł i napisał:
— „Panie, człowiek, którego przyjmujesz u siebie i któremu oddajesz nawet swą córkę, jest zbrodniarzem zbiegłym z galer w Tulonie, miał tam Nr. 59, gdy ja 58. Ma na imię Benedykt, jego nazwisko jest nieznane, bowiem jest podrzutkiem“.
— Podpisz — rzekł następnie hrabia.
— Więc chcesz mnie zgubić, panie?
— Gdybym chciał tego, to oddałbym cię do rąk pierwszego lepszego żandarma. A zresztą, w chwili, gdy list ten będzie oddany podług adresu, nie będziesz zapewne niczego się już obawiał, podpisz więc.
Gdy Kadrus napisał już wszystko, Monte Christo wziął zapisaną kartkę do ręki, a następnie rzekł:
— A teraz idź precz, lecz nie schodami, bo nie mam zamiaru trudzić się dla ciebie, by ci na dole drzwi otwierać, lecz tak, jak wszedłeś, przez okno.
— O, księże!... Wy coś złego przeciwko mnie zamierzacie? Powiedzcie, że nie pragniecie mej śmierci?
— Ja chcę tego, czego Bóg chce.
— Więc mi przysięgnij, że mnie nie uderzysz, gdy będę wychodził.
— Precz, głupcze nikczemny!
— Cóż ty ze mną chcesz zrobić, panie?
— Próbowałem uczynić z ciebie człowieka szczęśliwego, a zrobiłem zbrodniarza.
— Ojcze... zrób jeszcze jedną próbę, już ostatnią!
— Dobrze!... Wiesz zapewne, że ja dotrzymuję słowa, otóż jeżeli powrócisz do domu zdrów i cały...
— Bylebyś tylko ty, ojcze, nie kazał mnie ścigać, to kogóż się mam obawiać?
— No, już idź — zawołał hrabia, wskazując Kadrusowi okno.
Były sąsiad Dantesa, nie dowierzając przypuszczeniu, po przełożeniu jednej nogi przez okno, zatrzymał się.
— A teraz skacz — rzekł Monte Christo, cofając się w głąb i zakładając w tył ręce.
Kadrus dopiero wtedy uwierzył, że ze strony księdza żadne mu nie grozi niebezpieczeństwo i śmiało zeskoczył.
Godzina pierwsza wybiła w chwili tej na wieży Inwalidów.
Gdy Kadrus stanął na ziemi, jakiś człowiek, do tej chwili ukrywający się w cieniu drzew, pędem, czając się, przebiegł ulicę ku miejscu, na którem był Kadrus, a wtedy ciszę nocy rozdarł jęk boleści pełen, a potem wołanie:
— Ratunku!... Mordercy!...
Rozległ się tupot nóg szybko uciekających i znów wołanie:
— Ratunku!
Uciekający zatrzymał się wtedy, potem zawrócił, zbliżył się do wołającego i... już głucha zapanowała cisza.
Po chwili mała furtka w murze otworzyła się i ukazali się w niej: naprzód Ali, a następnie pan jego.



CZĘŚĆ DZIESIĄTA.
DEMON ZEMSTY.
ROZDZIAŁ I.
RĘKA BOGA.

Monte Christo wraz z Alim łatwo odnaleźli leżącego we krwi Kadrusa.
— Boże Wielki — rzekł wtedy Monte Christo — ręka Twoja bardzo szybko czasem uderza, a wtedy sprawiedliwość twa zdaje się być najlepsza.
— Idź do pana prokuratora królewskiego, de Villeforta, zamieszkałego na przedmieściu Saint Honore, i poproś go, by przybył do mnie natychmiast.
Ali wybiegł, pozostawiając Monte Christo z konającym, jak się okazało, Kadrusem.
— Ojcze! — wyszeptał Kadrus — każcie przywołać doktora.
— Już to uczyniłem — odpowiedział ksiądz.
— Wiem, że mi życia nie uratuje, może jednak zdoła podniecić me gasnące siły, ażebym mógł złożyć zeznanie, o mym mordercy. To był Benedykt. Ach, co za nikczemnik! On pierwszy podsunął mi myśl obrabowania hrabiego, w nadziei, że jeżeliby mi się udało zabić hrabiego, to on będzie mógł odziedziczyć spadek zapisany mu testamentem; jeżeli zaś hrabia zabiłby mnie to i tak onby odniósł korzyść, gdyż uwolniłby się tym sposobem ode mnie. By się przekonać, jakie spotkanie nasze da wyniki, czatował na ulicy; gdy zeskoczylem z muru, przyczem upadłem, pchnął mnie dwukrotnie nożem w piersi, a potem raz jeszcze, w bok.
— Posłałem nietylko po doktora, ale jeszcze po pana prokuratora królewskiego.
— Zbyt późno przyjdzie, krew mnie uchodzi i czuję, że koniec mój się zbliża.
— Poczekaj — rzekł Monte Christo i wyszedł po tych słowach z pokoju, do którego po paru minutach wrócił, trzymając kryształowy flakonik w ręku.
Oczy konającego w strasznym niepokoju wpatrywały się w drzwi, przez które wrócić miał Monte Christo, w oczekiwaniu ratunku, jaki miał przyjść przez nie.
— O, księże!... wyszeptał konający, gdy Monte Christo powrócił — spiesz się, bo czuję, że już tracę przytomność.
Hrabia zbliżył się do niego i w posiniałe usta wpuścił mu dwie krople płynu z flaszeczki.
Kadrus po paru chwilach drgnął gwałtownie i rzekł:
— Ach, ojcze, życie mi do żył wlewasz, daj choć jednę kroplę jeszcze!
— Ta jedna kropla więcej — mogłaby cię zabić.
— Niechże więc ktoś teraz przyjdzie, bym mógł mu złożyć zeznanie.
— Jeżeli chcesz, to ja mógłbym ci napisać deklarację, zaś ty podpisałbyś ją później tylko.
— Dobrze... pisz — odpowiedział Kadrus, a oczy mu rozbłysły nadzieją zemsty pośmiertnej.
Monte Christo zaczął pisać wtedy dyktowane mu słowa:
„Umieram, zamordowany przez korsykanina Benedykta, współwięźnia z galer w Tulonie Nr. 59“.
— Spiesz się, księże — naglił Kadrus — bo obawiam się, czy będę mógł podpisać.
Monte Christo podał konającemu pióro i ten, zbierając resztki sił, zdołał jeszcze podpisać.
— Resztę sam opowiesz, księże; powiedz, iż każe się on nazywać Andrzejem Cavalcantim i że mieszka w hotelu „Królewskim“.
— Powiem wszystko — odpowiedział Monte Christo — i nietylko to, co mi powiedziałeś, lecz wiele jeszcze innych rzeczy, — że ci dał plan domu, w nadzei, że zabijesz hrabiego, a także, iż uprzedził listownie go o tym zamiarze wtargnięcia do jego domu. Powiem dalej, że ponieważ bilecik ten już hrabiego w domu nie zastał, przejąłem go ja i czekałem na ciebie, ażeby cię schwytać.
— Będzie on za to wszystko zgilotynowany? Powiedz mi to, księże, gdyż z tą pewnością lżej mi będzie umierać.
— Powiem — ciągnął dalej hrabia, — że, gdy wszedłeś do tego domu, czekał na ciebie ukryty w cieniu drzew, ażeby cię skrytobójczo uderzyć, gdy będziesz wychodzić.
— Więc wy, ojcze, wszystko to widzieliście i wiedzieliście, co się potem stanie?
— Przypomnij moje słowa: „jeżeli wrócisz do domu zdrów i cały, uwierzę, że ci Bóg przebaczył“.
— A więc wiedziałeś, księże, że mam być zabity i nie ostrzegłeś mnie?
— Nie ośmieliłbym się nigdy stawać wpoprzek Woli Opatrzności, wpoprzek Sprawiedliwości Boskiej.
— Sprawiedliwość Boska!... Ach, ojcze, nie mów mi o niej. Gdyby ona istotnie unosiła się ponad czynami ludzkości, to czyż tylu ludzi, o których sam wiesz najlepiej, iż winni być ukarani, chodziłoby po tej ziemi bezkarnie?
— Cierpliwości — rzekł ksiądz głosem, od którego zadrżał konający — cierpliwości!...
Kadrus spojrzał na niego zdziwiony.
— Bóg — mówił ksiądz dalej — jest nietylko sprawiedliwy, ale i pełen miłosierdzia.
— Więc ty, ojcze, wierzysz w Boga?
— Gdybym wypadkiem do tej chwili nie wierzył w Niego, to teraz, patrząc na ciebie, uwierzyćbym musiał.
Kadrus wzniósł zaciśnięte pięści ku niebu.
— Słuchaj — mówił ksiądz, wyciągając rękę nad konającym, jakby chciał swą wiarę przelać w niego — patrz, co zrobił dla ciebie ten Bóg, którego ty, w tej ostatniej już chwili, jeszcze uznać nie chcesz. Dał ci zdrowie, siłę, środki do pracy, przyjaciół nawet, a więc warunki, które każdemu innemu człowiekowi zapewniłyby życie pełne szczęścia i spokoju; no, a ty jak z tych darów boskich skorzystałeś?!... Oddałeś się próżniactwu i pijaństwu, zaniedbywałeś dom i pracę, po pijanemu wreszcie zdradziłeś najlepszego przyjaciela.
— Podły!... wołać zaczął umierający — ja nie potrzebuję kapłana, lecz doktora, być może, że nie jestem raniony śmiertelnie, być może, iż żyćbym mógł jeszcze, lecz potrzebuję ratunku!
— Jesteś raniony do tego stopnia śmiertelnie, że gdyby nie te dwie krople lekarstwa jakie ci dałem, jużbyś nie żył.
— Ach, jakiż z ciebie kapłan! Zamiast pocieszać, w otchłań rozpaczy wtrącasz konających.
— Słuchaj — mówił ksiądz nieprzerwanie — gdyś zdradził przyjaciela, Bóg jeszcze czekał, jeszcze okazał ci miłosierdzie, nie karał, lecz cię ostrzegł. Zbiedniałeś, lecz przeze mnie Bóg zesłał wybawienie, los, dla takiego, jak ty — wprost świetny. Fortuna, która tak nieoczekiwanie na ciebie spadła, nie wydała ci się jednak dość wielką; gdy ją miałeś już w ręku, zapragnęłeś ją podwoić. I jakim sposobem? Przez morderstwo! I dopiero wtedy spadła na ciebie kara; straciłeś odrazu: majątek, żonę i wolność.
— Bóg jednak, w swej dobroci nieograniczonej, raz jeszcze okazał ci swe miłosierdzie: drzwi więzienia twego otworzyły się dla ciebie w cudowny zaiste sposób; mogłeś znów zacząć żyć pomiędzy ludźmi, ty, coś był skazany na wieczne przebywanie ze zbrodniarzami. I jak ze szczęścia skorzystałeś? Po raz trzeci poważyłeś się wyzywać Boga, poszedłeś kraść, a nawet, w razie potrzeby, zabić. Przecież nie tak dawno mnie, który czyniłem ci tylko dobrze, uderzyłeś nożem w piersi!... Bóg dopiero wtedy odwrócił się od ciebie ostatecznie, pozostawiając cię swemu losowi.
Kadrus tracił widocznie resztki sił.
— Pić... wyszeptał — pali mnie!
Monte Christo podał mu szklankę wody.
— A jednak, ten łotr, Benedykt, ujdzie kary — powiedział Kadrus, otrzeźwiony wodą.
— Nikt nie ujdzie kary, Kadrusie...
— A więc i ty, księże, ukarany będziesz, boś nie przeszkodził zbrodni, pozwalając, by mnie Benedykt swobodnie zamordował.
— Cicho bądź!... bo ostatnia kropla krwi wypłynie z twych żył z krzykiem. Ty nie wierzysz w tego Boga, który jednej tylko twej łzy czeka, jednego westchnienia... ażeby ci przebaczyć. Ten Bóg, który mógł sztyletem mordercy tak pokierować, ażebyś od pierwszego ciosu zginął, sprawił, iż żyjesz, byś miał czas na rozbudzenie w sobie uczuć skruchy i żalu. Opamiętaj się więc, nieszczęśliwy i zacznij się kajać.
— Któż ty jesteś zatem taki, że mi to wszystko mówisz? — zapytał Kadrus, wpijając wzrok gasnący w twarz hrabiego.
— Przypatrz mi się dobrze — rzekł Monte Christo, biorąc ze stołu świecę i przysuwając się wraz z nią ku twarzy umierającego.
— Widzę przecież... ksiądz Bussoni.
Monte Christo zrzucił wtedy szpeczącą go perukę, a czarny, bujny włos rozsypał się po jego czole i okolił twarz cudownie piękną, bladą i pełną wzruszenia.
— A... rzekł Kadrus z przerażeniem — gdyby nie te czarne włosy, powiedziałbym, że jesteś lordem Vilmorem.
— Nie jestem ani księdzem Bussonim, ani lordem Vilmorem — rzekł Monte Christo — przypatrz mi się lepiej, spojrzyj z oddalenia, przywołaj dawne wspomnienia.
— Tak... coś mi się przypomina w oczach, coś jakby w mgle majaczy. Tak... ja cię widziałem już kiedyś, a nawet znałem...
— Tak, Kadrusie, znałeś mnie dobrze kiedyś.
— Któż jesteś?... A jeżeli mnie znałeś kiedyś dobrze, jak mówisz, to dlaczego mnie nie ratujesz, dlaczego pozwalasz, bym bez ratunku, jak pies umierał?
— Bo ciebie już nic uratować nie jest w stanie, wszystkie trzy twe rany są śmiertelne. Gdybyś mógł być ocalony, widziałbym w tem jawny dowód Miłosierdzia Boskiego nad tobą! Przysięgam ci na grób ojca mego, że starałbym się przywrócić cię do życia.
— Na grób ojca twego?... rzekł Kadrus podnosząc się, by spojrzeć bliżej w oczy człowiekowi, co mówił tak świętą i tak uroczystą dla wszystkich ludzi przysięgę — kto jesteś?... powiedz!
Hrabia śledził pilnie postępy konania. Widział, że ten odruch był już ostatnim wysiłkiem zamierającego istnienia. Spojrzał więc na byłego mieszkańca domu przy ulicy Meilan i szepnął mu do ucha:
— Jestem...
I szepnął do ucha umierającego jakieś imię tak cicho, że zdawało się być szelestem pawiego pióra na wietrze.
Kadrus jednak dosłyszał je najwidoczniej, gdyż porwał się z sofy, ukląkł, a wznosząc w górę ręce, zawołał:
— Boże, Boże mój!... Przebacz mi, że się wypierałem Twego Imienia. Ty jesteś, Boże, ojcem ludzi w niebie i ich sędzią na tej ziemi. Boże mój i Panie! — tak długo nie znałem Ciebie: Boże mój i Panie! — przebacz mi, bądź miłosierny, przyjmij duszę moją!...
Kończąc słowa te, padł twarzą na ziemię. Krew zastygła mu na ustach, skonał.
— Pierwszy z nich czterech — rzekł tajemniczo hrabia.
W dziesięć minut po śmierci Kadrusa, do pałacu hrabiego Monte Christo przybyli: doktór oraz pan prokurator królewski. Przyjął ich ksiądz Bussoni, który klęczał przy umarłym i modlił się!



ROZDZIAŁ II.
BEAUCHAMP.

Cała policja była w ruchu, ażeby tylko pochwycić niebezpiecznego zbrodniarza. Nóż Kadrusa, ślepa latarnia, wytrychy i odzież zamordowanego, prócz kamizelki, której znaleźć nie było można, złożono w wydziale policji śledczej.
Hrabia opowiadał wszystkim, iż wypadek ten zdarzył się w czasie jego bytności w Auteuil i że dowiedział się o wszystkiem dopiero z ust księdza Bussoni, który wypadkowo pozostał na noc w jego domu, dla korzystania z dzieł, znajdujących się w bibljotece.
Bertuccio bladł jedynie przy każdej wzmiance o Benedykcie, lecz milczał jak zaklęty.
De Villefort, który sam zajął się tą sprawą, prowadził śledztwo z ogromnym zapałem i zwykłą mu starannością, jakiemi się odznaczał we wszystkich sprawach kryminalnych, w których głos zabierał.
Trzy tygodnie jednak upłynęło, a najtroskliwsze poszukiwania nie dały żadnego rezultatu. To też o sprawie zaczynano powoli zapominać, zwłaszcza, że świat paryski miał świeży łup dla zaspokojenia nigdy nienasyconego głodu sensacji. Zdarzeniem takiem miał być ślub panny baronówny Danglars z hrabią, czy księciem Andrzejem Cavalcantim.
Major Cavalcanti był już o wszystkiem zawiadomiony. Na związek dał swą aprobatę, wynurzając zarazem żal, iż obowiązki służby nie pozwalają mu opuścić Parmy, dodając jednocześnie, iż gotów jest dać synowi kapitał przynoszący 150,000 franków rocznego dochodu, to znaczy trzy miljony.
Przyszło następnie do układu, iż owe trzy miliony złożone zostaną do rąk Danglarsa i zabezpieczone na jego majątku. Znaleźli się życzliwi, którzy zwrócili wtedy uwagę młodzieńca na niebezpieczeństwo ulokowania sumy w ręku przyszłego teścia, którego od jakiegoś czasu prześladuje stałe niepowodzenie. Cavalcanti jednakże, bezinteresowny do najwyższych granic, nie dał posłuchu tym ostrzeżeniom, a nawet był do tego stopnia delikatny, że nie wspomniał o nich baronowi.
To też Danglars czcił swego przyszłego zięcia, jakby jakiego bożka.
Inaczej rzecz się miała z panną Danglars. Emancypantka ta intuicyjnie nienawidziła małżeństwa, zgodziła się oddać swą rękę Andrzejowi tylko dlatego, ażeby tym sposobem pozbyć się Morcefa, gdy zaś to ostatnie niebezpieczeństwo już jej teraz nie groziło, zaczynała teraz i Cavalcantiemu okazywać wstręt najwyższy.




Albert tymczasem pochłonięty był myślą o sprawie z Beauchamp‘em. Albert mógł się czuć obrażony zapomnianą już przez innych wzmianką dziennikarską, ponieważ chęć obrazy taiła się niewątpliwie w tych kilku wierszach. Nadto sposób, w jaki Beauchamp zakończył rozmowę, pozostawił w jego sercu jakby cierń krwawiący bezustannie.
Pieścił więc w swej duszy myśl o pojedynku, który zakończyłby całą sprawę.
Beauchampa, od czasu wizyty Alberta w redakcji, nikt nigdzie nie widział. W redakcji mówiono, iż wyjechał na parę dni. Dokąd? — nikt nie umiał na pytanie to odpowiedzieć.
Pewnego wieczora nakoniec, a raczej pewnej nocy, gdyż Albert znajdował się już w łóżku, służący oznajmił mu wizytę Beauchampa.
Morcef, zdziwiony niepomiernie, polecił wprowadzić przybyłego do salonu, sam zaś ubierać się zaczął pośpiesznie.
Gdy zeszedł na dół, zastał redaktora przechadzającego się po salonie; za wejściem Alberta, Beauchamp przystanął.
— Skoroś pan w tej ostatniej nieomal już chwili przyszedł do mnie, nie czekając na moje odwiedziny, wydaje mi się, iż jest to dobra wróżba — rzekł Albert — ciekaw jestem tylko, czy będę mógł wyciągnąć do pana rękę i powiedzieć: „Beauchamp, wyznaj błąd i pozostańmy nadal przyjaciółmi“ — czy też będę zmuszony rzec panu: „jutro mieć pan będzie u siebie mych świadków“.
— Albercie — rzekł Beauchamp ze smutkiem, który w osłupienie wprawił młodzieńca — naprzód usiądźmy, by porozmawiać spokojnie.
— Ależ, panie — odpowiedział Albert — zdaje mi się, iż przedewszystkiem powinieneś mi odpowiedzieć na me pytanie: odwołasz, czy nie?
— Morcefie, nie dosyć jest odpowiedzieć: tak, lub nie, na pytanie dotyczące honoru człowieka tej miary, co jenerał-porucznik, par Francji, hrabia de Morcef. Otóż, Albercie, ja wracam z Janiny.
— Ty byłeś w Janinie? To niepodobna!
— Kochany Albercie, oto mój paszport, spójrz, gdzie wizowany: Genewa, Medjolan, Wenecja, Tryjest, Delwino, Janina. Czy wierzysz teraz?
— Więc ty byłeś sam w Janinie?
— Albercie... Gdybyś nie był moim przyjacielem, lecz człowiekiem obcym, jak ten lord naprzykład, który nastąpił mi na nagniotki, a którego w następstwie tej błahostki musiałem zabić dla pozbycia się kłopotu, — nie zadawałbym sobie tyle pracy i trudu, o czem jesteś zapewne przekonany. Tobie jednak, zdawało mi się, że jestem obowiązany dać ten dowód szacunku i życzliwości. Tydzień drogi w jednę stronę, drugi tydzień z powrotem, czterdzieści osiem godzin kwarantanny w każdą stronę, wreszcie dwa dni pobytu na miejscu — czyni to razem trzy tygodnie. Przed godziną minąłem rogatki Paryża i oto jestem u ciebie, by ci powiedzieć...
Te ostatnie słowa Beauchamp wypowiedział szeptem, pochylając głowę.
Albert, słysząc to, zbladł okropnie i chciał coś mówić, lecz słowa zastygły mu w ustach.
— Mój przyjacielu — rzekł dziennikarz nad wyraz ciepłym głosem — wierz mi, iż chętnie bardzo całą winę wziąłbym na siebie... Niestety jednak...
— Cóż?
— Wiadomość, podana przez me pismo, okazała się prawdziwą. Twierdzę Janinę wydał w ręce nieprzyjaciela... twój ojciec.
— Oto masz, mój dobry przyjacielu, dowody.
I Beauchamp podał Albertowi papiery, dobyte z bocznej kieszeni surduta.
Był to urzędowy dokument, poświadczony przez czterech najpoważniejszych obywateli miasta Janiny, a stwierdzający, iż pułkownik Fernand Mondego, instruktor w armii Alego Teleben, wydał turkom twierdzę za dwa tysiące kies.
Podpisy były zalegalizowane przez tamtejszego konsula.
Po przeczytaniu tych straszliwych słów Albert zachwiał się i padł na krzesło. Po chwili potok łez trysnął z jego oczu.
Beauchamp z głębokiem współczuciem spoglądał na młodzieńca, tak wielką miotanego boleścią.
— Albercie — rzekł — teraz zapewne mnie rozumiesz? Chciałem dotrzeć do źródła, dobyć na światło prawdę i uniewinnić twego ojca, oddać należną mu sprawiedliwość. Stało się jednak inaczej. Z tem jednak, co tam zebrałem, czułem się w obowiązku przybyć do ciebie. I teraz oto stoję przed tobą, aby ci powiedzieć: — Albercie!... nikt zgoła o istnieniu papierów tych nie wie. Więc się zapytuję ciebie: czy je mam zniszczyć, czy też oddać do rąk twoich?
Albert rzucił się wtedy odruchowo na szyję Beauchampa.
— O szlachetne, serce!... zawołał, a następnie wziął z rak Beauchampa fatalny dokument, zaniósł go do świecy i trzymał nad jej płomieniem do chwili, aż spłonął doszczętnie.
— Niech to wszystko, jak sen, przepadnie — rzekł dziennikarz — niech zniknie, jak te ostatnie gwiazdki czarne z poczerniałego papieru ku górze się wznoszące.
— O, tak, tak! — rzekł Albert — a niech pozostanie wieczna przyjaźń, której ja w każdym razie dochowam memu dobroczyńcy, memu zbawcy, bo gdyby kiedykolwiek ta rzecz się rozgłosiła, przysięgam ci, mój przyjacielu, iż w łeb bym sobie palnął. Lecz nie!... mam matkę przecież... a więc uszedł bym wraz z nią z kraju.
— Biedny mój przyjacielu — rzekł Beauchamp.
— O!... mówił dalej Albert — odeszła ode mnie, i już na zawsze, cała radość życia. Jestem już teraz tylko trupem, który żyć, niestety, musi. Ach, jak trudno, jak trudno wyzbyć się w jednej chwili szacunku, ufności i tej dumy wspaniałej, jaką szczyci się syn, gdy mu ojciec przekazuje swe imię bez skazy. O!... Beauchamp!... jakżeż ja teraz zbliżę się do ojca swego? Mam-że czoło swe cofnąć, gdy jego usta będą chciały je ucałować?... mam-że cofnąć rękę, gdy ojciec uścisnąć ją zechce?... O!... Beauchamp, jestem najnieszczęśliwszy z ludzi.
— Mój przyjacielu — rzekł Beauchamp — miej odwagę!
— Skądże wiadomość ta nadeszła do twego dziennika? — zapytał Albert, po chwili dłuższego milczenia, którego Beauchamp przerywać nie chciał — jest w tem wszystkiem, czuję to, jakaś nienawiść ukryta, moc jakaś niewidzialna.
— Tembardziej, Albercie, winieneś się skupić, całą twą zebrać moc i odwagę. Niech nie będzie ani śladu wzruszenia na twej twarzy, miej ją zawsze teraz, dla wszystkich, marmurową. Być może bowiem, iż ta notatka, która w mem piśmie się znalazła, a którą komitet redakcyjny dać musiał, bo ją nadesłał korespondent bardzo odpowiedzialny, jest pierwszą błyskawicą, zapowiadającą przyjście burzy. Rezerwuj więc swe siły na czas nadejścia złowrogiej chwili.
— Myślisz więc, że to jeszcze nie koniec?
— Ja nic, mój przyjacielu, w tej sprawie nie wiem, prócz tego, co wywiozłem z Janiny. Wiem jednak, jak się sprawy podobne wogóle przeprowadza, więc się obawiam, że to może być początek dopiero. Powiedz mi jednak, boć ja przecież trzy tygodnie nie byłem w Paryżu, czy stale trwasz w zamierze poślubienia panny Danglars?
— Ach nie, ten zamierzony związek, od dość dawna, już został zerwany. Lecz czyżbyś przypuszczał, że to pan Danglars?...
— Ależ, mój Albercie, ja cię pytałem o ten związek jedynie, nie mając żadnych ubocznych myśli, a ty zaraz Bóg raczy wiedzieć, jakie mym słowom dajesz znaczenie! Lecz patrzajno! — toć to już dzień biały, już godzina ósma! Cała noc zeszła nam na gadaniu i teraz o śnie niema co już myśleć! I wiesz co, Albercie?... cobyś powiedział, gdybym ci tak zaproponował ranny spacer, lub konną przejażdżkę? Toby cię rozerwało. Potem wpadlibyśmy gdziekolwiek na śniadanie, po którem tybyś udał się do swoich, a ja do swoich zajęć?...
— Doskonała myśl, lecz pójdziemy piechotą, lekkie znużenie zrobiłoby mi najlepiej.
— Ależ zgadzam się na wszystko — odpowiedział Beauchamp.
I wyszli obaj na bulwary, a gdy doszli do pól Elizejskich, zatrzymali się.
— Słuchaj — rzekł Beauchamp — ponieważ poszliśmy tą drogą, możebyśmy wstąpili na chwilę do pana de Monte Christo, jest już przecież dziesiąta. On cię rozerwie, doskonały to człowiek, zwłaszcza, że nigdy o nic nie pyta, chyba że o błahostki.
— Mogę iść i tam. Wszystko mi jedno. Ja nawet go dosyć lubię — odpowiedział Albert.
I poszli.



ROZDZIAŁ III.
PODRÓŻ.

Monte Christo aż krzyknął z radości — lub też może tę radość udał tylko — na widok młodych ludzi, wchodzących do niego w najlepszej zgodzie.
— Nakoniec. Więc widzę, że wszystko skończone i wyjaśnione?
— Tak jest — odpowiedział Beauchamp — niedorzeczne pogłoski upadły same przez się, a gdyby się wznowiły, znalazłyby we mnie pierwszego i to zawziętego prześladowcę. Nie mówmy już więcej o tem.
— Niech ci Albert powie — rzekł hrabia na to — jaką mu dałem radę: czekać. Lecz spójrzcie tylko, — jaki ja jestem nieszczęśliwy!
— Jak widzę, porządkujesz swoje papiery, hrabio?
— Swoje papiery?... No nie!... w moich papierach bowiem zawsze najlepszy panuje porządek, choćby tylko dlatego, że ich prawie nie mam. Grzebię się w papierach pana Cavalcantiego.
— Z tej racji zapewne, iż ma on zająć me miejsce przy pannie Danglars?
— Jakto?... więc pan Cavalcanti, młody przypuszczam, żeni się z panną Eugenją? — zapytał ze zdziwieniem Beauchamp.
— Ależ tak!... Cóż u Boga!... czy z końca świata pan przybywasz, że zapytywać się możesz o podobne rzeczy? — zawołał ze zgorszeniem Monte Christo.
— Czy to hrabia skojarzyłeś to małżeństwo? — zapytał Beauchamp, nie wyprowadzony bynajmniej z równowagi żartem Monte Christo.
— Ja?... ależ, mój panie żartownisiu, proszę cię tylko bardzo, byś nie zechciał rozgłaszać o mnie podobnych wieści. Miły Boże!... ja miałbym się zajmować kojarzeniem małżeństw! Doskonałe! Nie, panowie, rzecz się miała nawet wprost przeciwnie, ja przeciwko związkowi temu występowałem z opozycją właśnie.
— Zapewne — rzekł Beauchamp — przez wzgląd na Alberta?
— Przez wzgląd na mnie? — odezwał się Morcef — nie przypuszczam tego, ponieważ niejednokrotnie prosiłem właśnie hrabiego, by mi pomógł do zerwania tego związku jak najbardziej niedobranego.
— W każdym razie — rzekł z kolei Monte Christo — ja w swej osobie nie przyczyniłem się bynajmniej do małżeństwa panny Danglars z panem Cavalcantim, jestem bowiem bardzo na zimno tak z teściem, jak i z jego przyszłym zięciem. Ja zresztą pana Cavalcantiego prawie że nie znam, mówią, że jest bogaty i że z dobrej pochodzić ma rodziny, lecz to wszystko jest oparte na owem „mówią“. Zwróciłem odrazu na to uwagę barona Danglarsa, lecz ten na tę skromną moją uwagę tylko się obruszył.
Proszono mnie, bym napisał do majora po papiery syna, do zawarcia związku małżeńskiego nieodzownie potrzebne i oto właśnie papiery nadeszły. Odeślę je hrabiemu Andrzejowi, rzecz prosta, lecz do wszystkiego innego mieszać się nie chcę.
— Panna d‘Armilly musiała jednak, w każdym razie, krzywem patrzeć na ciebie okiem, hrabio?
— Ach, niewiele na to zwracałem uwagi. Wyjeżdża do Włoch podobno. Prosi o listy polecające do właścicieli ajencyj teatralnych.
— Co ci jednak jest, Albercie? — rzekł hrabia do Morcefa, zmieniając tym temat rozmowy — bo jakoś mi bardzo niewesoło wyglądasz? Czy nie jesteś wypadkiem i bezwiednie zakochany w pannie Danglars?
— Chyba, że bezwiednie — odpowiedział młody człowiek śmiejąc się wymuszenie — mówiąc serjo jednak, to migrena mi dokucza.
— A wiesz, kochany vice-hrabio, — zawołał Monte Christo — że ja mam doskonały środek na tę chorobę.
— Cóż to za lekarstwo?
— Zmiana miejsca, podróż. Właśnie dziś mam zamiar wyjechać, bo się sam również czuję wcale nienajlepiej usposobiony, czemu się dziwić zresztą nie można, zamęczają mnie bowiem temi badaniami.
— Jakiemi znów badaniami?
— No, w tej sprawie, którą pan de Villefort wytoczył memu niedoszłemu mordercy, opryszkowi zbiegłemu z galer.
— A, przypominam coś sobie — rzekł Beauchamp — czytałem coś o tem w dziennikach. Cóż to za jeden ten Kadrus?
— Zdaje się, iż pochodzi z Prowancji. Pan de Villefort słyszał o nim, gdy był jeszcze w Marsylji, pan Danglars przypomina nawet sobie, że go gdzieś widział. Prokurator królewski, a także i prefekt policji ogromnie zainteresowali się tą sprawą, no i w rezultacie od tygodnia przysyłają mi ze wszystkich przedmieść Paryża przenajrozmaitszych drapichrustów, w nadziei, że pomiędzy nimi znajdzie się może morderca Kadrusa. Dzięki podobnej procedurze, za jakieś trzy miesiące nie będzie w parokilometrowym promieniu od Paryża ani jednego złoczyńcy, któryby nie znał mego pałacu, a także nie był powiadomiony, iż nie jestem najuboższym na tej ziemi. To też zamierzam kraj ten opuścić i pójść dokąd mnie oczy poniosą. Jedź ze mną, vice-hrabio.
— Najchętniej. Tylko dokąd?
— Ależ tam, gdzie powietrze jest czyste, gdzie szmer łagodny kołysze do snu, gdzie człowiek czuje się małym i upokorzonym, jednem słowem — nad morze. Lubię morze ogromne, niezgłębione, szafirowe, i tęsknię zawsze do niego, jak zakochana dziewczyna tęskni do kochanka.
— A więc dobrze, jedziemy nad to morze, by się zagubić w jego nieskończoności.
— W takim razie, jeżeli zgadzasz się na mój projekt, zechciej przyjąć do swej wiadomości, iż dziś wieczorem zajedzie tu, na dziedziniec tego pałacu, kareta podróżna, w której doskonale będziemy mogli wyciągnąć się na wiszących łóżkach i będzie ona zaprzężona w cztery konie pocztowe. A i ty, panie Beauchamp, możebyś się zgodził pojechać z nami? Bądź spokojny, zmieścimy się.
— Bardzo dziękuję, właśnie wracam z wybrzeży Adrjatyku. A zresztą, jestem dziennikarzem i muszę pilnować mego dziennika — dodał Beauchamp tonem znaczącym, zwracając się przy ostatnich słowach specjalnie do Morcefa.
— Dopiero w nieszczęściu ocenić jesteśmy zdolni prawdziwych przyjaciół, to też dzięki ci za wszystko, zacny przyjacielu — rzekł Albert wzruszony, ściskając silnie dłoń Beauchampa.
— Więc dokąd jedziemy właściwie? — zapytał Morcef Monte Christo, po wyjściu dziennikarza.
— Do Normandji.
— Przewybornie. Będziemy tam istotnie na prawdziwej wsi. Żadnego towarzystwa, żadnych sąsiadów, cisza jedynie, spokój i morze.
— No, sami nie będziemy tak znów zupełnie, ponieważ mieć będziemy psy i konie; zabawiać się będziemy polowaniem, a także łowieniem ryb w morzu.
— Obiecujesz mi prawdziwe rozkosze, hrabio. A więc idę do domu, by powiadomić o projekcie tym matkę i wracam do ciebie.
— Czy ci aby pozwolą? O, wiem dobrze, że masz pełną swobodę, niemniej... rodzice twoi mogą się nie zgodzić na podróżowanie razem z człowiekiem tak tajemniczym, jak hrabia Monte Christo.
— Mój hrabio, masz, widzę, bardzo krótką pamięć, mówiłem ci bowiem parokrotnie, iż matka moja wprost wyjątkową zdaje się mieć dla ciebie życzliwość.
— „Kobieta jest zmienną“ — mówił Franciszek Pierwszy; „kobieta, to przepaść“ — wyrażał się Szekspir... Że zaś jeden z nich był wielkim monarchą, a drugi wielkim poetą, to znaczy, iż każdy z nich miał możność dobrego poznania kobiet — należałoby przeto wierzyć ich słowom.
— Zapewne. Matka moja jednak nie jest kobietą przeciętną. Nie należałoby więc jej mierzyć zwykłą miarą.
— Wybacz cudzoziemcowi, iż nie zdołał pojąć wszystkich subtelności tej mowy.
— Chciałem powiedzieć, że matka moja jest nader oględna przy obdarzaniu kogoś swemi uczuciami, gdy jednak raz już kogoś niemi obdarzy — to już nazawsze.
— Czy tak? — zapytał z westchnieniem Monte Christo.
— Matka moja mówiła mi nieraz o panu: Albercie, jestem przekonana, że człowiek ten ma szlachetną duszę, staraj się, staraj się bardzo zasłużyć sobie na jego przyjaźń.
Monte Christo znów westchnął głęboko.
— Czy tak? — zapytał powtórnie — lecz już idź, wicehrabio, bo możesz nie pozałatwiać wszystkich swych spraw przed podróżą. A więc do wieczora. Bądź tu o piątej, a jeżeli przybędziesz na czas, tobyśmy stanęli na miejscu około wpół do pierwszej.
— Jakto?... w Treport?
— Czy uważasz, iż być w podróży coś osiem godzin prawie, to mało? Zobaczysz, jak nam czas będzie się dłużył.
— Niema wątpliwości, iż jesteś pan cudownym człowiekiem; z czasem prześcigniesz koleje żelazne, co zresztą, jak we Francji, nie będzie sprawą tak bardzo znów trudną, lecz kto wie, czy nie będziesz wyprzedzać telegrafu nawet?
— Drobnostka, wicehrabio. A jednak bardzobym chciał być w Treport zaraz po dwunastej.
Po wyjściu Alberta, Monte Christo stał przez czas dłuższy zadumany, jakby marzeniom, czy wspomnieniom oddany cały. Nakoniec otrząsnął się, ręką przetarł czoło i podszedł do dzwonka, w który uderzył dwukrotnie. Wszedł intendent.
— Panie Bertuccio — rzekł hrabia — nie jutro, ani pojutrze, jak początkowo myślałem, lecz dziś jeszcze wyjeżdżam do Normandji. Zechciej więc wydać rozkazy, by na godzinę piątą wszystko było gotowe. Możesz pan odejść.
Bertuccio wyszedł i natychmiast wysłał konnego posłańca do stacji najbliższej, w Pontoise, by konie na godzinę szóstą były gotowe. Gdy tam rozkaz ten otrzymano, wysłany został stamtąd znów posłaniec umyślny, ażeby konie na godzinę siódmą były gotowe. I tak wieść ta szła dalej i dalej, aż do ostatniej przed Treport stacji, która o godzinie szóstej wieczorem była powiadomiona, że konie na godzinę dwunastą mają być gotowe.
Przed samym wyjazdem hrabia na chwilę zaszedł do Hayde, z zawiadomieniem, iż wyjeżdża nad morze, na czas krótki zresztą.
Albert dotrzymał słowa i o godzinie wpół do piątej był u hrabiego.
Punktualnie o godzinie piątej powóz ruszył z przed pałacu — i odrazu z nadzwyczajną szybkością. Morcef nie miał wyobrażenia o podobnej jeździe. Konie — nie to, by pędziły, lecz zdawały się unosić w powietrzu, jak gryfy. Powóz toczył się po trakcie królewskim z szybkością błyskawicy. Przechodnie w zdumieniu oglądali się na ten błyskający w tumanach kurzu meteor jakby. Inne zaprzęgi trwożliwie zjeżdżały na bok, w obawie zetknięcia się z karetą, pędzącą z podobną szybkością.
Ali uśmiechał się tylko, pokazując białe zęby, i pędził, trzymając lejce w silnej dłoni. Piękne grzywy pędzących lotem ptaka koni rozwiewały się na wietrze. I one nawet upajały się lotem, szybkością, z jaką pochłaniały przestrzeń. Ali, to dziecię pustyni, był w swoim żywiole. Pędził. Z czarną twarzą, płonącem okiem, w białym burnusie — pędził. W obłokach podnoszącego się kurzu, unoszący się na tle czarnego pudła karety nad rozhukanemi końmi.
— Nie znałem dotychczas rozkoszy lotu — rzekł Morcef — teraz wiem, jak szalenie to upaja.
I ostatnie cienie smutku znikły mu z czoła, jakby uniesione powiewem wichru.
— Skąd, u djabła, bierzesz pan, hrabio, podobnej siły i szybkości konie? — zapytał wreszcie Albert — na urząd je zamawiasz chyba?
— Zgadłeś, wicehrabio!... Przed sześcioma laty zdarzyło mi się ujrzeć wspaniałego ogiera, słynnego z lotu. I kupiłem go natychmiast; za jaką sumę? — nie powiem tego panu, bo to pan Bertuccio płacił przecież. W pierwszym odrazu roku dał mi on coś pięćdziesiąt źrebiąt, z których wybrałem trzydzieści dwa ogierki — wszystkie do siebie podobne: kare bez żadnych odmian. One to dowiozą nas aż nad brzeg morza, zmieniając się co godzinę. Nie myśl jednak, by same ich zalety dać mogły podobną szybkość. Pomogła im w tem i sztuka człowieka. Do podobnego biegu są specjalnie zaprawiane, umiejętnie stosowaną robotą przygotowawczą. Codzień mianowicie robią one po kilkanaście kilometrów stępa, kłusem i galopem, by miały oddech zawsze otwarty i nie nabierały tłuszczu; raz na tydzień ponadto dostają ostry galop, w takim, jak ten, zaprzęgu, na dystansie coraz to dłuższym, zaczęły coś od kilometra, teraz zaś przebywają, bardzo swobodnie, do trzydziestu kilometrów.
— Pyszna rzecz!... Powiedz mi jednak, hrabio, co ty z temi końmi robisz?
— Jeżdżę niemi, jak widzisz. A gdy ich kiedy nie będę już potrzebował, to je pan Bertuccio sprzeda.
— Wątpię, by się znalazł w Europie jaki monarcha, któryby był w stanie za nie zapłacić?...
— O, sprzeda się je jakiemu wielkorządcy na Wschodzie, który trzos do dna choćby wypróżni, lecz konie podobne, gdy mu się zdarzy taka okazja, kupi napewno. A potem kasę państwową znów napełni złotem, co nie będzie trudne, przy porządnej, kijami popartej, administracji.
— Czy pozwolisz, hrabio, bym się podzielił z tobą jedną mą myślą?
— Bądź pewien, że za żadną nie będę miał do ciebie żalu.
— A więc mam wrażenie, że ten twój pan Bertuccio musi już być człowiekiem bardzo bogatym.
— Mylisz się, hrabio, mylisz się gruntownie. Jestem pewien, że gdybyś przetrząsnął wszystkie jego kieszenie, wszystkie kasy i wszystkie banki na świecie, to nie znalazłbyś w nich nigdzie jednego luidora.
— Wybacz, hrabio, lecz jest to niemożliwe.
— Ja też cudów żadnych nie czynię. U mnie na pierwszem miejscu są zawsze cyfry i zimna rachuba. Że intendenci kradną — to nie nowina. A dlaczego kradną?
— Bo to daje im możność zebrania sobie majątku — to raz, a następnie, że złodziejstwo leży w naturze człowieka, każdy więc kradnie, jeżeli tylko ma możność rabowania, zwłaszcza, gdy nie czuje nad sobą żadnej kontroli.
— Mój pan Bertuccio żadnej nie ma nad sobą kontroli — to prawda. Lecz nie miałby żadnej w tem korzyści, by kraść, a więc nie kradnie. Każdy inny intendent — kradnie, lecz dlaczego? — bo ma żonę, dzieci, ma wielkie wymagania, które z czasem coraz to większe się stają, nakoniec dlatego, że nie jest nigdy pewien, jak długo przebywać będzie u swego pana, więc pragnie sobie zabezpieczyć przyszłość. Z moim Bertuccim jest najzupełniej inaczej. Jest sam jeden na świecie, zaś na zaspokojenie swych potrzeb bierze tyle, ile sam zapragnie, że zaś jego potrzeby są bardzo małe, ergo... Jest nakoniec pewien, że ja go nigdy nie odprawię.
— Skądże ta pewność?
— Bo wie, że ja lepszego od niego nie znajdę, zaś on sam odejść ode mnie nie poważy się nigdy, ponieważ wie, że jestem panem jego życia i śmierci.
— Więc ty, hrabio, w każdej chwili mógłbyś ukarać pana Bertuccia śmiercią?
— Tak — spokojnie odpowiedział Monte Christo.
Są słowa, które zamykają rozmowę, jak żelazo drzwi. Wyrazem takiej siły było „tak“ hrabiego.
Resztę drogi przebyto z taką samą szybkością. 330 kilometrów; zmieniwszy osiem zaprzęgów, po cztery konie w każdym, pojazd Monte Christo przebył w niepełne osiem godzin, tak, iż trochę po północy ostatni zaprzęg wjechał przed bramę pałacową. Służba stała w drzwiach, cała gotowa na usługi, gdyż posłaniec, z ostatniej stacji wysłany, zawiadomił o przyjeździe pana.
Kąpiel była gotowa, podano też natychmiast wytworną wieczerzę, a około godziny trzeciej tak Monte Christo jak i jego gość znaleźli się w łóżkach. Nieustanny szum fali ukołysał ich do snu.
Gdy Morcef obudził się, po ożywczym zdrowym śnie, nakoniec, zbliżył się natychmiast do okna, otworzył je, a wtedy spostrzegł, iż wychodzi ono na mały taras, z którego można było zejść do cienistego parku i dalej nad brzeg morza.
Nie było to otwarte morze, lecz niewielka zatoka, tworząca port naturalny. W odległości jednego kilometra od brzegu kołysała się na kotwicy niewielka rozmiarami korweta, z wąskim spodem i wyniosłemi masztami, z herbami hrabiego Monte Christo na banderze; wyobrażono mianowicie: na błękitnem morzu wyspę skalistą — krwawiącą się, to znów złocącą się w słońcu, z krzyżem u góry. Przypomina to Górę Kalwarję, która mękę Chrystusa nad złoto droższą uczyniła i krzyż, Jego Boską Krwią oblany. Pod pewnemi względami cierpienie to i odrodzenie miały niejakie podobieństwo z przeszłością Monte Christo.
Dzień cały upłynął przybyłym z Paryża na przerozmaitszych ćwiczeniach, w których Monte Christo celował; w parku padło dwanaście bażantów, w rzeczce przez park przepływającej złowiono tyleż pstrągów. Obiad zjedzono w altanie nad samym brzegiem morza.
Trzeciego dnia, gdy się miało już ku wieczorowi, Albert, zmęczony nieco podobnem życiem, które zdawało się być igraszką dla Monte Christo, zdrzemnął się na krześle, hrabia zaś rysował plan oranżerji, którą miał zamiar wybudować.
Naraz rozbudził Morcefa tętent konia; spojrzał wtedy przez okno i z największą dla siebie przykrością, a jednocześnie i z dużem zaciekawieniem, ujrzał na dziedzińcu swego służącego.
— Cóż ty tu robisz, Florku! — zapytał, zrywając się z krzesła — czy może matka moja zasłabła nagle?
I młodzieniec rzucił się ku drzwiom, jak oszalały.
Monte Christo podszedł wtedy do okna i zobaczył, że służący oddał swemu panu list jakiś oraz numer dziennika.
— List od Beauchampa?... Więc to pan Beauchamp cię tu przysłał?
— Tak jest, panie, kazał mi przyjść do siebie; dał pieniędzy na drogę, najął konia pocztowego i polecił, bym, nie zatrzymując się nigdzie, pędził do pana. To też spieszyłem się bardzo, tak iż całą podróż odbyłem w przeciągu piętnastu godzin.
Albert ze drżeniem otworzył list. Po przeczytaniu pierwszych zaraz wierszy boleśnie krzyknął.
Nagle w oczach mu się zaćmiło, zachwiał się i — gdyby nie pomoc służącego, który go podtrzymał, — byłby padł na ziemię.
— Biedny młodzieniec — rzekł do siebie Monte Christo — stara to prawda, że błędy ojców spadać będą na synów i to aż do dziesiątego pokolenia.
Albert wracał zwolna do przytomności. Przeczytał list do końca, przetarł chustką czoło, zlane potem, zgniótł w dłoniach dziennik, wreszcie odezwał się do służącego:
— Czy twój koń, Florku, zdołałby mnie zanieść z powrotem do Paryża?
— To nędzna szkapa pocztowa.
— Boże mój! W jakim stanie był dom nasz, gdyś go opuszczał?
— Wszystko pozostawiłem w spokoju. Gdy wróciłem od pana Beauchampa, zastałem tylko panią zapłakaną, zapytywała mnie, czy nie wiem, kiedy pan wicehrabia powróci? Odpowiedziałem wtedy, że właśnie z rozkazu pana Beauchampa mam jechać do pana. Na te słowa pani wyciągnęła rękę, jakby mnie chciała zatrzymać, po chwili zastanowienia rzekła jednak: dobrze, jedź natychmiast — i powiedz, iż go proszę, by wracał.
— Tak, matko droga — zawołał Albert do głębi wstrząśnięty — wracam natychmiast. Bądź spokojna. I niech drży potwarca. — Trzeba pomyśleć jednak, jakim sposobem możnaby powrócić?
Po wymówieniu słów tych Albert udał się do pokoju, w którym pozostawił Monte Christo. Nie był to ten sam już człowiek, w czasie tych pięciu minut przeobraził się okropnie: postarzała mu twarz, na policzki wystąpiły gorączkowe wypieki, zapadły w dół oczy; jego chód wreszcie stał się niepewny, jak u pijanego.
— Hrabio — rzekł — dziękuję ci za twą gościnność. Muszę jednak wracać do Paryża.
— Cóż się tam stało takiego?
— Poprostu grom uderzył w dom nasz, tak, iż cały rozsypał się w gruzy. Daruj mi jednak, że ci opowiadać tego nie będę bardziej szczegółowo, ponieważ muszę jechać. Idzie tu o rzecz droższą dla mnie, aniżeli o życie. Żadnych pytań, błagam cię, hrabio. Żebrzę tylko o konia!
— Cała stajnia jest na twoje rozkazy. Zastanów się jednak, iż zgubić się możesz jadąc konno. Weź lepiej powóz, a choćby tylko bryczkę.
— Toby zadługo trwało, a zresztą ja potrzebuję zmęczenia, ono jedno uśmierzyć jest zdolne mój ból.
I Albert zatoczył się, jak nieprzytomny, padając na krzesło stojące przy drzwiach.
Monte Christo był już przy oknie i wołał:
— Ali!... konia dla wicehrabiego Morcefa, tylko prędko, bo się spieszy.
Słowa te wróciły Alberta do życia, wybiegł z pokoju a razem z nim i hrabia.
— Dziękuję ci — rzekł młodzieniec, wskakując na siodło — Florek niech wraca, jak tylko będzie mógł najprędzej.
Już pochwycił cugle, by puścić konia w cwał, gdy się zatrzymał.
— Mój wyjazd — rzekł — wydaje ci się zapewne, hrabio, dziwacznym i szalonym. Wiedz jednak, iż parę słów, zamieszczonych w dzienniku może doprowadzić człowieka do szału. Chcesz dowodu?... a więc przeczytaj to, lecz wtedy dopiero, gdy odjadę, abyś nie widział, jak rumieniec twarz moją okrywa.
Po wymówieniu tych słów Morcef zatopił ostrogi w bokach konia, a ten popędził jak strzała.
Hrabia pogonił wzrokiem za młodzieńcem z uczuciem bezmiernego współczucia i dopiero wtedy, gdy ten znikł mu już zupełnie z oczu, wziął się do czytania.
„Oficer francuski — czytał — w służbie Alego Paszy, o którym przed trzema tygodniami wzmiankował dziennik „Impartial“, wydał nietylko twierdzę Janinę w ręce wroga, ale jeszcze pana swego i dobroczyńcę zaprzedał turkom. W owej epoce nazywał się istotnie krótko Fernandem, jak o tem donosił nasz szanowny kolega, później jednak przybrał do tego chrzestnego imienia tytuł szlachcica, a także nazwisko od nabytych za judaszowe srebrniki dóbr.
Dziś nazywa się hrabią de Morcef i jest członkiem Izby Parów“.
Tym sposobem tajemnica, którą Beauchamp tak szlachetnie chciał zagrzebać w sercu swojem, znów wyszła na światło dnia, jak widmo powstałe z grobu.


KONIEC TOMU TRZECIEGO.




ROZDZIAŁ IV.
D.

O godzinie ósmej rano Albert wpadł do Beauchampa, jak piorun i jak błyskawica.
Dziennikarz, aczkolwiek szykował się właśnie do kąpieli, wyszedł do niego natychmiast.
— Biedny przyjacielu — rzekł — czekałem na ciebie. Opowiem ci wszystko, co się tutaj działo.
I zaczął opowiadać to, co my tutaj w strzeszczeniu podamy naszym czytelnikom.
Artykuł, w poprzednim rozdziale przytoczony, podał przedewszystkiem organ rządowy, co jeszcze większej nadawało doniosłości całej sprawie. Beauchamp był właśnie przy składaniu, gdy mu artykuł ten wpadł w oczy. Posłał natychmiast po dorożkę i pojechał do redakcji ministerjalnego dziennika.
Bez względu na to, iż wyznawał zasady przeciwne zasadom redaktora organu urzędowego, był jednak jego przyjacielem.
Gdy wszedł do niego, trzymał on w ręku swe własne pismo i rozkoszował się własnym artykułem o cukrze z buraków.
— Chwała Bogu — rzekł Beauchamp. — Trzymasz właśnie w ręku ostatni numer swego dziennika, nie będę miał potrzeby zbyt obszernie mówić, co mnie tu sprowadza.
— Czy nie jesteś wypadkiem za cukrem z trzciny? — zapytał redaktor.
— Bynajmniej! jest to dziedzina wiedzy absolutnie, mi nieznana. Ja tu w innej przybyłem sprawie. Idzie mi mianowicie o artykuł, dotyczący Morcefa.
— Pierwszorzędna sensacja!… Nieprawdaż?
— Zapewne. Naraziłeś się jednak na proces.
— Wcale nie, przy artykule bowiem otrzymaliśmy dokumenty, potwierdzające wszystko napisane, tej wagi i siły, że jesteśmy pewni, że pan Morcef będzie siedział cicho. Pozatem jest zasługą demaskować nędzników.
— Któż, u Boga, udzielić wam mógł dowodów niewątpliwych? — zapytał Beauchamp — mój dziennik pierwszy tę sprawę poruszył, lecz musiał się cofnąć wobec braku dowodów. A przecież nam więcej zależało na zdemaskowaniu Morcefa, jako para Francji, ponieważ my właśnie należymy do opozycji.
— Myśmy też skandalu tego bynajmniej nie szukali, sam wpadł on nam w ręce. Jakiś człowiek, wczoraj przybyły z Janiny, przywiózł całą tekę papierów, stanowiących dowody, a gdyśmy się wahali wystąpić w charakterze oskarżycieli, przybyły oświadczył, iż w razie nieprzyjęcia artykułu — wydrukuje go w dzienniku należącym do opozycji, gdzie go na pewno z otwartemi przyjmą rękami. Mój Beauchamp.. wiesz chyba jaką wartość ma dla pisma wiadomość podobna. To też daliśmy ją, dzięki czemu dziś tylko o naszem piśmie mówi Paryż cały, a jutro będzie mówić cała Europa.
Beauchamp, widząc, że nic nie poradzi, wyszedł z redakcji ministerjalnego organu.
Ponieważ wypadek, który opowiedzieliśmy, miał miejsce przed samem wysłaniem posłańca, Beauchamp, nie miał z tej przyczyny możności doniesienia, co się działo później.
Działo się zaś dużo poważnych bardzo rzeczy. W Izbie Parów wielkie panowało wzburzenie, jak również i w całem wyższem towarzystwie Paryża, które artykuł „Impartiala“ przyjęło nieomal obojętnie, bo cichemi szeptami jedynie, ponieważ był on dyskretnie napisany nie uderzał jak toporem. „Opinja“ więc nie śmiała występować jasno, bo to okazać się mogło niebezpieczne. Teraz zupełnie co innego. Ktoś już wziął całą odpowiedzialność na siebie, więc wszyscy rozdzierali szaty.
Odczytywano jawnie budzący zgorszenie artykuł i komentowano go głośno. Można już było nie obawiać się niczego, więc każdy rzucał kamieniem.
Hrabia de Morcef, w dodatku, nie był lubiany wogóle, nawet przez kolegów. Jak wszyscy dorobkiewicze, musiał dla utrzymania się na swem już raz zajętem stanowisku, żyć z największym zbytkiem i wystawą; nie mogąca temu sprostać arystokracja — wyszydziła to. Ludzie naprawdę utalentowani — lekceważyli go; czyści i nieskalani, — intuicyjnie odsuwali się, z bezwiedną odrazą. To też położenie hrabiego było nie do pozazdroszczenia teraz, gdy opatrzność przeznaczyła go już na zgubę.
Jeden tylko hrabia Morcef w dniu tym nie wiedział o niczem. Dzienniki bowiem czytywał bardzo rzadko i cały ranek strawił na pisaniu listów i ujeżdżaniu konia.
Na posiedzenie przybył jak zwykle — z dumnie podniesioną głową i nieulękłą źrenicą. Wszedł do sali nie spostrzegając nawet niepewnych półukłonów współtowarzyszy swoich.
Jego zjawienie się w Izbie zrobiło bardzo złe wrażenie: ogólnie uważano to jako dowód bezczelności. Zuchwalstwem zdawała się być wszystkim obecność ta, jeżeli nie zniewagą.
Cała Izba wrzała chęcią poruszenia sprawy tej z mównicy lecz nikt nie miał odwagi, jak to zwykle w podobnych wypadkach się dzieje, wziąć ciężaru tego na siebie. Wreszcie jeden z najbardziej szanownych senatorów postanowił to uczynić. Izba momentalnie dowiedziała się o tem, to też gdy wszedł na mównicę, w całej sali uroczysta zapanowała cisza.
Jeden Morcef nie wiedział jeszcze nic. Dopiero na wzmiankę o Janinie zbladł momentalnie, zwłaszcza, iż oczy całego zgromadzenia zwróciły się w jego stronę.
Rany moralne mają w sobie tę siłę fatalną, iż zabliźnić się mogą, lecz nigdy nie są zdolne zagoić się zupełnie. Przyciszony ból odradza się i krwią świeżą się oblewa, za najmniejszem podrażnieniem Noli me tangere…
Stojący na trybunie senator przeczytał przedewszystkiem artykuł w dzienniku, następnie, po zaznaczeniu, iż jego położenie jest bardzo trudne i drażliwe, dla honoru Izby wszelako i obrony dobrej sławy hrabiego de Morcefa domagał się, by zebrani zażądali przeprowadzenia śledztwa, gdyż tylko ono jedynie jest teraz zdolne oczyścić z zarzutów obwinionego.
Morcef był tak oszołomiony tym nagle spadłym na niego ciosem, iż zdołał wypowiedzieć zaledwie parę słów niezrozumiałych w swej obronie. To pomieszanie dobrze usposobiło jednak Izbę dla generała, tłumaczono je sobie w ten sposób, iż tylko uciśniona niewinność może być tak bezradna. Prawdziwie szlachetni ludzie gotowi są zawsze do współczucia, gdy nieszczęście nieprzyjaciół przechodzi granicę nienawiści.
Przewodniczący poddał wniosek głosowaniu, przyczem większość opowiedziała się za wnioskiem; to jest za przeprowadzeniem śledztwa.
Zapytano następnie hrabiego, ile żąda czasu na przygotowanie obrony?
Moc ducha wróciła Morcefowi, gdy tylko spostrzegł, że nie zginęła jeszcze nadzieja ratunku.
— Panowie — rzekł, gdy stanął na trybunie — takiej potwarzy, jaką rzucili na mnie ukryci w mroku nikczemnicy, nie wolno odpierać po jakimś czasie dopiero, lecz należy natychmiast uderzeniem pioruna odpowiedzieć na ten płomień nienawiści, który tylko dla tego, że rozbłysł tak nagle, potrafił chwilowo porazić mój wzrok. O!… gdybym mógł teraz, zamiast niedołężnej obrony, krew swą przelać dla przekonania panów, iż jestem godzien w gronie waszem się znajdować!
Słowa ten wywarły nader korzystne wrażenie na wszystkich członkach Izby.
Przewodniczący zwrócił się wtedy do zebranych z zapytaniem, czy się zgadzają na to, ażeby debaty nad sprawą tą były prowadzone natychmiast?
— Tak jest — odpowiedzieli wszyscy jednogłośnie.
Gdy zapadła ta ostatnia decyzja, Morcef poprosił o pozwolenie wyjścia, by przywieźć z domu dokumenty, stwierdzające iż jego służba w armji Ali Telebena była nieskazitelna.
Beauchamp opowiedział przyjacielowi to wszystko, przyczem Albert słuchał go z martwą twarzą, gdyż miał już świadomość, iż jego ojciec był winnym istotnie, to też zapytywał się w duchu samego siebie, jakim sposobem jego ojciec starać się będzie o to, by próbować oczyścić z zarzutów.
— No i cóż potem się stało? — zapytał Albert po chwili ciężkich rozmyślań.
— Mój drogi — odpowiedział dziennikarz ze smutkiem w głosie — bardzo ciężkie to zadanie zdawać ci relację z dalszego ciągu sprawy. Uzbrój się jednak w odwagę i moc ducha, bo ciężko ci będzie wszystkiego wysłuchać.
Albert, po usłyszeniu tych słów przeciągnął dłonią po zwilgotniałem czole, lecz skupił się w sobie i rzekł:
— Mów, przyjacielu, czuję się dość silny.
— Rozpoczęcia rozpraw oczekiwali wszyscy z najwyższą niecierpliwością. Cała Izba była w komplecie.
Hrabia Morcef przybył na salę punktualnie o godzinie ósmej i stanął w jej drzwiach z papierami w rękach. Twarz miał spokojną, chód zwykły, wojskowy, a więc sztywny nieco. Jego mundur jeneralski na wszystkie był zapięty guziki.
Wejście to jaknajlepsze sprawiło wrażenie; wybrana przez ogół senatorów komisja do rozpatrzenia się w dowodach była dla niego usposobiona jak najżyczliwiej. Kilku panów zbliżyło się nawet do przybyłego i z szacunkiem go powitało.
W tejże chwili wszedł woźny i oddał jakiś list przewodniczącemu.
— Masz pan głos, hrabio de Morcef — rzekł przewodniczący, otwierając podany list.
— Ojciec twój rozpoczął mówić — ciągnął dalej swe opowiadanie Beauchamp — i mogę cię zapewnić, Albercie, iż bronił się doskonale, ujawniając tem swe olbrzymie zdolności. Przedstawił dowody, wskazujące niezbicie, iż Ali Teleben aż do ostatniej chwili darzył go swem bezgranicznem zaufaniem. Pokazał pierścień, którym Ali Pasza pieczętował wszystkie swe listy, a który niemniej jemu był powierzony. Nie jego zaś winą jest, iż poselstwo, które mu Ali Teleben powierzył, nie udało się. Gdy wrócił — zastał już paszę Janiny zamordowanego.
— Zaufanie Ali-Telebena do mnie — mówił hrabia — było tak bezgranicznie wielkie, iż nawet w chwili śmierci myślał o mnie i mnie właśnie powierzył opiekę nad swą najulubieńszą małżonką i córką.
Na te słowa Albert zadrżał, przypomniała mu się bowiem Hayde oraz jej opowiadanie o poselstwie, pierścieniu… o tem wreszcie, jak została sprzedana wraz z matką do niewoli i zapędzona do Konstantynopola.
— Mowa hrabiego — ciągnął dalej Beauchamp — poruszyła całe zgromadzenie.
— Obcy jednak czynnik stanął temu na przeszkodzie i zmienił wszystko na złe. Wspomniałem ci już o liście, jaki oddano przewodniczącemu, otóż otworzył go on natychmiast, lecz odrzucił po chwili, pochłonięty słuchaniem mowy Morcefa i dopiero znacznie później zaczął go czytać. Zauważono natychmiast, iż już jego pierwsze słowa zrobiły na nim ogromne wrażenie, to też z widoczną uwagą i zajęciem odczytał go do końca, a następnie rzekł do twego ojca:
— Panie hrabio, powiedziałeś nam przed chwilą, że pasza Janiny oddał pod twą opiekę żonę i córkę?
— Tak jest — odpowiedział Morcef — nieszczęście jednak i w tym wypadku zaciążyło nade mną, gdy wróciłem do Janiny nie znalazłem już nigdzie ani Vasiliki, jego żony, ani też Hayde, jego córki, które gdzieś zginęły.
Przewodniczący zmarszczył lekko brwi.
— Czy mógłbyś, hrabio — rzekł — na poparcie opowiadania swego postawić jakiegoś świadka?
— Niestety, panie, jest to niemożliwe — odpowiedział hrabia — wszyscy ci, którzy otaczali Ali Telebena — zginęli w czasie tej okropnej wojny; ja jeden zdołałem wyjść z niej cało. Mam jednak listy jego i te złożyłem panu, mam także jego pierścień, jako dowód jego zaufania — oto jest. Ja nie mam świadka, któryby mógł zaświadczyć o prawdzie mych słów, lecz i oskarżenie nie ma go również.
— Sądźcie mnie teraz, panowie, wydajcie wyrok! Weźcie jednak pod uwagę, że całe oskarżenie to tylko oszczerstwo. Zaś błotem próbują obrzucić zawsze tych, którzy się wydźwignęli ponad szary tłum, najczystszych nawet. A teraz — sądźcie mnie panowie. Skończyłem.
Gdyby sprawa poszła wtedy pod głosowanie, to powtarzam, ojciec twój, Albercie, byłby opuścił Izbę oczyszczony z zarzutów.
Przewodniczący zarządził jednak inaczej; przemówił mianowicie w te słowa:
— Panowie i ty, hrabio, pozwolicie może, by stanął przed wami świadek, który sam się zgłasza, a który, w co nie wątpię, zaświadczy o niewinności hrabiego w sposób jak najbardziej oczywisty, zupełnie już pewny. Oto jego list, jaki przed chwilą otrzymałem.
Morcef, po usłyszeniu tych słów, nerwowo zgniótł trzymane w ręku papiery i nie wypowiedział swego zdania, natomiast cała Izba, jednogłośnie, poprosiła przedewszystkiem o odczytanie listu, którego treść była następująca:
„Wysoka Izbo! Mam możność przedstawienia Komisji Śledczej, wybranej dla zbadania, jak sobie poczynał w Epirze pan generał hrabia de Morcef, dowody stanowcze. Byłem przy śmierci Ali Paszy; wiem, co się stało z jego żoną, Vasiliką i córką Hayde. Jestem więc na rozkazy Komisji i proszę, by zechciała mnie przesłuchać. Czekam w przedsionku Izby“.
— I któż jest ten świadek, a raczej ten mój nieprzyjaciel? — zapytał hrabia zmienionym głosem.
— Dowiemy się niezadługo — odpowiedział przewodniczący. — Czy Izba zgadza się na przesłuchanie świadka?
— Tak jest, zgadzamy się — zawołano jednogłośnie.
Przewodniczący przywołał portjera i zapytał go:
— Kto tam oczekuje w przedsionku.
— Jakaś dama w towarzystwie służącego.
— A więc proszę jej powiedzieć, aby zechciała przyjść do nas.
Po chwili oczekiwania zjawiła się w sali. Była spowita w czarne gazy indyjskie, które osłaniały ją całą. Po lekkim chodzie i czarownej woni perfum wytwornych poznaliśmy jedynie, że musi to być kobieta młoda i piękna.
Przewodniczący poprosił, by przybyła zechciała odsłonić twarz. Odrzuciła wtedy zasłonę i zebrani ujrzeli przed sobą postać młodej, bardzo pięknej dziewczyny.
— Wiem już — zawołał Albert — kto był tym świadkiem. To była Hayde, niewolnica hrabiego Monte Christo.
— Któż ci to powiedział? — ze zdziwieniem zapytał Beauchamp. — Lecz zgadłeś, to była istotnie ona. Słuchaj jednak dalej, co się stało. Otóż pan de Morcef przyglądał się Greczynce tej to z przerażeniem, to znów z nieukrywanem zdziwieniem.
Przewodniczący wskazał ręką krzesło młodej kobiecie, ta jednak dała znak głową, że stać będzie.
— Aczkolwiek miałam cztery lata zaledwie — rozpoczęła swe zeznania młoda Greczynka głosem dźwięcznym, pełnym czarującego smutku — w chwili, gdy twierdza Janiny wpadła w ręce wrogów, ze względu jednak na to, że wypadki te dotyczyły mych najbliższych i ogromnej dla mnie były wagi, żaden szczegół nie zatarł się w mej pamięci.
— Jakiej, dla pani, mogły być wagi wszystkie te wypadki?
— Szło o życie lub śmierć mego ojca i mej matki. Me imię — Hayde, jestem bowiem córką Alego Teleben, paszy Janiny, i Vasiliki, jego pierwszej małżonki.
Rumieniec skromności i dumy wybił się w chwili tej na twarzy młodej kobiety, dostojny wyraz jej oczu, majestat postawy, dobór słów wreszcie pełnych powagi, sprawiły wprost niezwykłe wrażenie na całem zgromadzeniu.
— Pani — rzekł przewodniczący w odpowiedzi, z ukłonem pełnym głębokiego szacunku — wybacz, iż ośmielę się zapytać cię o to, czy możesz jednak słowa swe poprzeć dowodami.
— Tak jest — odpowiedziała Greczynka, dobywając z fałd sukni woreczek z jedwabiu, wonnościami nasycony — oto akt mego urodzenia, spisany przez ojca, a poświadczony przez najznakomitszych wodzów, tutaj akt chrztu, gdyż ojciec mój pozwolił, abym wyznawała wiarę matki mej, jest on poświadczony własnoręcznym podpisem i pieczęcią wielkiego prymasa Macedonji i Epiru. Nakoniec dokument ostatni, który będzie najważniejszy w tej sprawie, — akt sprzedaży, w którym oficer Franków, Fernand Mondego, zeznaje, iż odstępuje mnie, Hayde, i matkę mą, Vasilikę, kupcowi armeńskiemu, El-Kobbirowi, za tysiąc kies, to znaczy — za 400.000 franków francuskich, mniej więcej.
Siną bladość widać było na twarzy hrabiego Morcefa w chwili, gdy ostatni akt, ohydną i nikczemną zbrodnię oskarżonego w zupełności stwierdzający, został Izbie przedłożony.
Zgromadzeni zeznanie córki Alego Teleben przyjęli w grobowem milczeniu.
Hayde, po wygłoszeniu tych słów, stała dalej cicho i spokojnie. Lecz w tym spokoju swym groźniejszą była, aniżeli inni w gniewie.
— Mam jeszcze drugi akt sprzedaży, który składam również w ręce pana przewodniczącego Wysokiej Izby — ciągnęła dalej Greczynka — z prośbą, ażeby go polecił odczytać Zgromadzeniu.
Ten ostatni dokument, jak zresztą i wszystkie inne, był spisany w arabskim języku. Znalazł się jednak w gronie parów znawca języków wschodnich, który odczytał dokument, a następnie jego treść podał Izbie w tłumaczeniu; brzmiał on jak poniżej:
„Ja, El-Kobbir, handlujący niewolnikami i dostawca Haremu Jego Wysokości, stwierdzam niniejszem, iż otrzymałem dla Jego Wysokości Sułtana, od frankońskiego hrabiego de Monte Christo, szmaragd wartości 10.000 kies, jako cenę kupna chrześcijańskiej niewolnicy, mającej lat jedenaście, imieniem Hayde, córki prawej zmarłego paszy Alego-Teleben i jego pierwszej małżonki Vasiliki. Wzmiankowaną niewolnicę kupiłem przed siedmioma laty wraz z matką, która zmarła u bram stolicy, na targu w Konstantynopolu, od oficera francuskiego, noszącego nazwisko Fernanda Mondego.
Dokument ten, stwierdzający prawo własności, został wydany z upoważnienia Jego Wysokości, w 1827 roku Hedżyry. El-Kobbir“.
Po odczytaniu tego dokumentu hańby, w całej sali zapanowało milczenie.
Hrabiemu wzrok tylko pozostał i ten wzrok, z siłą nieodpartą na Hayde zwrócony, zdawał się buchać krwią i płomieniami.
— Księżniczko Teleben — odezwał się nakoniec przewodniczący — czy nie byłoby możliwe zawezwać do dania zeznań uzupełniających hrabiego de Monte Christo, który, jak mnie informują, znajdować się ma obecnie w Paryżu?
— Panie — odrzekła Hayde — hrabia de Monte Christo, który zastępuje mi ojca, od paru dni bawi w Normandji.
— Któż zatem pouczył cię, byś tu do nas zgłosiła się ze swemi zeznaniami?
— Panie, przewodnikiem moim, który mi wskazał drogę moją, jak mam postąpić, była jedynie boleść moja. Aczkolwiek jestem chrześcijanką, marzyłam zawsze o tem, by pomścić mego wielkiego ojca i moją biedną matkę. To też gdy tylko stanęłam swą stopą na ziemi wspaniałego narodu francuskiego, bezustannie starałam się dowiedzieć, co się dzieje z nikczemnym zdrajcą i mordercą mojego ojca? Z tej to przyczyny czytałam dzień w dzień, wszystkie dzienniki, w nadziei, że może kiedyś coś w nich znajdę, co dopomóc mi będzie mogło w wywarciu mej zemsty. Aż dziś nakoniec dowiedziałam się z pism, iż nad wrogiem moim właśnie odbywać się będzie sąd.
— Więc hrabia o niczem nie wiedział?
— Skąd? Jakim sposobem? Niema go przecież od paru dni w Paryżu. I lękam się, — jak przyjmie moje wystąpienie. Lecz trudno!... nie mogłam się wyrzec tak pięknego dnia w życiu — dodała, wznosząc oczy ku niebu — dnia, w którym pomścić mogłam śmierć mego ojca!
Hrabia przez cały czas mowy Greczynki stał jak skamieniały. Tyle zaszczytów i godności obrócił w proch wonny oddech młodziutkiej kobiety!
— Hrabio de Morcef — zwrócił się do twego ojca przewodniczący — czy uznajesz w przybyłej córkę Alego Teleben, paszy Janiny?
— Nie... Jest to zamach, ukartowany na mą dobrą sławę. Nic ponadto.
Brwi Hayde ściągnęły się groźnie.
— Nie poznajesz mnie — zawołała — lecz na szczęście ja cię poznałam. Tyś jest Fernand Mondego, oficer francuski, instruktor armji szlachetnego ojca mojego. Tyś wydał twierdze Janiny. Ciebie to wysłał ojciec mój do Konstantynopola, dla zawarcia układu z Sułtanem, lecz zamiast to uczynić — haniebnie go sprzedałeś, a potem przyniosłeś fałszywą wieść zawarcia korzystnego układu. Ty, zdrajco, firmanem tym podszedłeś swego pana, zamordowałeś go, a następnie wziąłeś jego pierścień, ażeby nim podejść Selima, co ci dało w zysku niezmierne skarby mego ojca! Tyś zaprzedał mnie i matkę moją kupcowi El-Kobbir! Ty morderco, zdrajco, złodzieju i zbójco! Patrzcie wszyscy, jeszcze krew pana jego, spływa mu po czole!
Słowa te z taką wiarą i siłą były wyrzeczone, z takiem żywiołowem uniesieniem, że oczy wszystkich zwróciły się na hrabiego, a i on sam nawet podniósł rękę w górę, jakby istotnie krew Alego Teleben po czole mu spływała.
— Więc pani poznajesz w panu de Morcef dawnego oficera, Fernanda Mondego? — zapytał przewodniczący.
— Czy ja go poznaję?!... O matko moja, która mi mówiłaś: Byłaś wolna, w przyszłości korona królewska czekała cię może... to też przypatrz się temu człowiekowi dobrze, który uczynił z ciebie niewolnicę, a głowę ojca twego zatknął na żelaznej lancy. Przypatrz mu się dobrze, byś go zawsze i wszędzie poznała, pod każdą postacią, jaką ten nikczemnik w przyszłości przybrać może. Przypatrz się dobrze jego prawej ręce i bliźnie szerokiej, która jest na niej. Jeżelibyś twarzy nie rozpoznała, to poznasz go po tej ręce, na której kupiec El-Kobbir odliczał złoto, sztuka po sztuce! I ja bym miała go nie poznać!
Każde z tych słów uderzało w Morcefa, jak ostrze miecza, rozbijając moc jego ducha. Przy ostatnich wyrazach mimowoli schował prawą rękę poza siebie, miał bowiem na niej istotnie bliznę.
Cisza grobowa, która do niedawna panowała w Izbie zniknęła oddawna, z ław senatorskich coraz głośniejsze wstawały pomruki.
— Panie hrabio de Morcef — odezwał się przewodniczący — nie upadaj na duchu. Może żądasz odroczenia obrad? Albo może chciałbyś, ażeby Izba wydelegowała dwóch swych członków do Janiny, by ci zbadali rzecz na miejscu?
Morcef milczał.
Członkowie Izby spojrzeli po sobie ze zdumieniem. Znali przecież dobrze nieposkromiony i gwałtowny charakter hrabiego.
Wielka zaprawdę musiała być moc, jeżeli skruszyć zdołała energję takiego człowieka! Można się było obawiać jednak, iż ta moc się skupia i że za chwilę porwie się do czynu, by uderzyć jak piorun.
— A więc — zapytał raz jeszcze przewodniczący — cóż pan postanowił?
— Nie stawiam żadnych żądań i nie mam nic do powiedzenia — rzekł hrabia Morcef powstając, głosem przytłumionym, który ledwo dobywał mu się z piersi.
— Więc córka Alego Teleben powiedziała prawdę?
Hrabia spojrzał wokoło wzrokiem takiej nieokiełznanej rozpaczy, iż nawet tygrysa przejąłby trwogą, na sędziach jednak nie wywarło, to żadnego wrażenia. Wzniósł więc oczy do sklepienia, lecz je opuścił natychmiast, jakby się lękał, aby to sklepianie, rozstąpiwszy się nie zajaśniało drugim trybunałem, jakim jest niebo, i drugim sędzią, który się Bogiem nazywa.
Spazmatycznym ruchem rozerwał mundur, który jakby żelazną obręczą uciskał jego szyję, i wybiegł z Izby jak szaleniec, przez ducha ciemności opętany. Po chwili do uszu pozostałych doszły echa jego szybkich i ciężkich stąpań po schodach, a wkrótce turkot powozu zatrząsł portykiem gmachu.
— Panowie — zabrał raz jeszcze głos przewodniczący — oddaję pod głosowanie wniosek: czy hrabia Morcef popełnił zdradę i nikczemność, czy nie?
— Popełnił — odpowiedziano jednogłośnie.
Hayde wysłuchała wyroku tego z marmurową twarzą, następnie majestatycznie skłoniła się parom Francji, owinęła twarz woalem i wyszła.



ROZDZIAŁ V.
WYZWANIE.

Po wyjściu Hayde — ciągnął dalej swą opowieść Beauchamp — i ja opuściłem Izbę Parów. — Wyszedłem z duszą znękaną, lecz i zachwyconą zarazem — przebacz mi to wyznanie Albercie. — Znękany byłem, myśląc o tobie, zachwycony zaś szlachetnością tej dziewicy, tak nieubłaganie mszczącej się za ojca. I wierz mi, Albercie, że skądkolwiek przyszło odkrycie tajemnicy, przekonany jestem, że ten ktoś był posłannikiem Opatrzności, Boga.
Albert, rękami twarz zasłaniając, podniósł nakoniec głowę; lica jego okrywał rumieniec wstydu i potoki łez. Porwał za rękę Beauchampa i rzekł:
— Przyjacielu, życie moje jest już poza mną, już się skończyło. Ale to inna sprawa. Mnie nie przystoi mówić, jak tobie, że Opatrzność ten cios spuściła na mnie. Nie, moim obowiązkiem jest — człowieka, który nieszczęście to na dom nasz sprowadził, odnaleźć. Gdy to uczynię, albo on mnie, albo ja jego zabiję. Tymczasem liczę na przyjaźń twoją, liczę, że mi dopomożesz jeżeli jeszcze pogarda nie przytłumiła w tobie uczuć przyjaźni.
— Pogarda?... Z jakiejże przyczyny ta pogarda moja miałaby spaść na ciebie? I wiesz, co ja bym ci doradził teraz? Nie sposób, byś chciał walczyć ze wszystkimi, którzy wiedzą o niesławie twego ojca. Więc wyjedź, opuść Francję. W tym Babilonie nieustannego ruchu i różnorodnych pojęć, jakim jest Paryż dzisiejszy, o wszystkiem zapomina się, bardzo prędko. Wrócisz do nas za lat kilka, a zobaczysz wtedy, że nikt ani pomyśli o tem, co się tam kiedy stało.
— Dziękuję ci, kochany Beauchamp, za twe dobre chęci, nie może być jednak nic z tego. Już ci mówiłem, czego pragnę, — i to stać się musi. Mówiłeś, że cios, który spadł na mego ojca, w niebiosach ma swój początek niewątpliwie, według mnie jednak, kałuża podłej zawiści jest jego genezą. Mojem zdaniem, bowiem, Opatrzność w brudy takie nigdy się nie miesza. To też gdy szukać zacznę sprawcy, to znajdę napewno nie bezmaterjalnego posłannika niebios, lecz człowieka z krwi i kości, na którym wywrę mą pomstę. Tak, przysięgam ci, że się zemszczę za wszystko, com wycierpiał.
— Niech i tak będzie, jeżeli trwasz niezachwianie w swem postanowieniu wykrycia tajemniczego wroga.
— A więc natychmiast, drogi Beauchamp weźmy się do dzieła, każda bowiem minuta jest dla mnie bardzo droga. Donosiciel nie jest ukarany dotychczas i ma może już nadzieję, iż jego niecna działalność ujdzie mu bezkarnie.
— Słuchaj mnie tedy, Morcefie. Nie chciałem ci mówić tego, po powrocie z Janiny, bo, po co?... lecz teraz powiem. Otóż gdy stanąłem w tem mieście, przedewszystkiem udałem się do najpierwszego bankiera w mieście, ażeby u niego zasięgnąć języka: ci panowie bowiem o wszystkiem jak wiadomo wiedzą. Zanim się jednak odezwałem w tej sprawie, zanim nazwisko twego ojca wymieniłem, gdy tylko wspomniałem mu o Ali Telebenie, odpowiedział mi natychmiast: „Wiem już co pana tutaj sprowadza, ponieważ bardzo niedawno mnie o to samo zapytywano już z Paryża. Pytał mianowicie baron Danglars“.
— Danglars?... zawołał Albert — wiesz, że jest to bardzo możliwe! Od dość dawna ściga on biednego ojca mego swą zazdrosną zawiścią. On, tak demokratycznych niby przekonań, przebaczyć nie może ojcu memu, że jest hrabią i parem Francji. Tak, to on jest tym nikczemnikiem.
— Zastanów się jednak Morcefie, weź po uwagę, że to człowiek nie młody.
— Nic mi do wieku jego. Jeżeli jest starszy, tem bardziej winien być odpowiedzialny za swe czyny. To też nim dzień upłynie, jeśli tylko się okaże, że to istotnie pan Danglars jest winien, zginie on, lub ja. Trudno, honorowi memu wyprawić muszę świetny pogrzeb.
— Ha, jeżeli już chcesz tego koniecznie, to ruszaj do barona natychmiast, ja będę ci towarzyszył.
Posłano po fiakra, którym dwaj przyjaciele pojechali; dojeżdżając do pałacu Danglarsa u jego pojazdu ujrzeli faeton pana Andrzeja Cavalcanti.
— Doskonale się składa — rzekł ujrzawszy to Albert — jeżeliby wypadkiem pan Danglars bić się nie chciał ze mną to mu zięcia zabiję, nie bez pewnej nawet przyjemności.
Gdy oznajmiono bankierowi przybycie panów: wicehrabiego Morcefa i pana Beauchampa, ten wzbraniał się ich przyjąć, mając w pamięci to, co się wczoraj w Izbie Parów działo, Albert jednak nie zważał na to, i odepchnąwszy lokaja, wpadł do gabinetu szefa firmy.
— Mój panie — zawołał Danglars ujrzawszy przed sobą Morcefa — czyż już nie wolno mi w swoim własnym domu przyjmować tylko tych, których chętnie u siebie widzę? sądzę, że się pan, mój panie, trochą zanadto zapominasz.
— Bynajmniej — odparł zimno Morcef — nie mogę bowiem zważać na to, że podłość ukryć się chce za barkami swych lokajów i mniema, iż za taką zasłoną jest bezpieczna.
— Czegóż pan chcesz ode mnie?
— Nic nadzwyczajnego — rzekł Albert, nie zwracając najmniejszej uwagi na młodego Cavalcantiego, stojącego bojaźliwie przy kominku — chciałbym tylko zaproponować panu małą schadzkę w ustronnem miejscu, gdzie nikt nam nie przeszkodzi, a z której tylko jeden conajwyżej wróci do domu o własnych siłach.
Danglars najwidoczniej silnie zbladł na te słowa.
Morcef zwrócił się wtedy do Andrzeja.
— A możebyś pan mi stanął, panie baronie, w zastępstwie swego przyszłego teścia?... Bardzo proszę. Masz do tego prawo, należysz przecież już do rodziny nieomal.
— Jeśli pan szukasz zaczepki ze mną, tylko dla tego, że pan baron przeniósł mnie nad pana, to go uprzedzam że wniosę skargę o napaść.
— Nie o małżeństwo twe mój książę, chodzi mi bynajmniej — odpowiedział Albert szyderczo.
— A więc dobrze się domyślałem — zawołał Danglars — że pan, urządziwszy napaść na mój dom, miałeś co innego na myśli. Zastanów się pan jednak, że w tem mojej chyba niema winy, iż ojciec pański został zniesławiony?
— Tak nędzniku — krzyknął w odpowiedzi Albert — tyś winien temu, nikt inny.
— Ja? — odpowiedział Danglars zdziwiony — ależ pan jest chyba szalony! Alboż to mnie była wiadoma ta cała historja poddania Janiny? Czy to ja włóczyłem się kiedy po tych krajach?
— Milcz — zawył Morcef nieludzkim głosem — kto pisał do Janiny?... kto domagał się wiadomości, dotyczących mego ojca?... Może ośmielisz się temu zaprzeczyć i stwierdzić, że to nie ty bynajmniej pisałeś?
— Pisać wolno chyba wszystkim? Zwłaszcza wolno, myślę, zasięgać wiadomości o rodzinie młodego człowieka, któremu ma się zamiar oddać córkę za żonę?
Otóż pewnego razu użalałem się przed kimś, że źródło majątku ojca pańskiego nie jest dość jasne, że jest wiadome to jedynie, że początek swój wziął w Grecji. Wtedy osoba z którą rozmowę tę toczyłem powiedziała mi: „to napisz pan do Grecji, a raczej do Janiny“.
— I któż to dał panu tę radę?
— A któż u djabła, jak nie przyjaciel pański, hrabia Monte Christo?
Beauchamp i Albert spojrzeli na siebie znacząco.
— Mój panie, — odezwał się Beauchamp, milczący do tej chwili — oskarżasz hrabiego, jakby wiedząc, że go niema w Paryżu, a więc tem samem nie może się z zarzutów usprawiedliwić.
— Drogi panie, ja nie oskarżam nikogo, zaś to, co powiedziałem, gotów jestem powtórzyć w obecności hrabiego Monte Christo.
Wobec tych słów, sprawa przedstawiała się jasno. Danglars bronił się podle, ale bardzo kategorycznie. Widocznem było, iż był bez winy w tym wypadku.
A zresztą, o cóż chodziło Morcefowi? O to, by mu ktoś dał zadośćuczynienie. Kto? — mniejsza! Że zaś Danglars nie stanie do walki — było rzeczą aż nadto widoczną.
Cała sprawa w dodatku stawała w oczach Morcefa w świetle coraz wyraźniejszem. Przedewszystkiem hrabiemu Monte Christo bez najmniejszej wątpliwości wiadome było wszystko od bardzo dawna, boć przecie on to kupił z niewoli córkę Alego Telebena. Następnie podstępnie doradził Danglarsowi, ażeby napisał do Janiny, a gdy to nie dało pożądanych wyników, posłał tam swego zaufanego z dowodami zdrady do ministerjalnego dziennika. Wywiózł go nakoniec z rozmysłem z Paryża wtedy właśnie, gdy wiedział, że w senacie burza wybuchnie, a może się i spodziewał wystąpienia Hayde. W tem wszystkiem był widoczny plan, konsekwentnie przeprowadzony. Nie było wątpliwości. Monte Christo był owym wrogiem utajonym jego ojca!
Wziął więc na stronę Beauchampa i wypowiedział mu szczegółowo wszystkie swe myśli.
Dziennikarz podzielił zapatrywania te w zupełności.
— Słusznie mówisz — rzekł — wina pana Danglarsa w tem wszystkiem jest albo żadna, albo bardzo mała. Duszą całej intrygi jest niewątpliwie hrabia Monte Christo.
Albert zwrócił się w stronę Danglarsa.
— Szanowny panie — rzekł do niego — przyjmuję tłumaczenie się pańskie do wiadomości, pozwolisz jednak, iż zapytam się pana hrabiego Monte Christo o ile jest ono zgodne z prawdą.
Ukłonił się po słowach tych zdaleka bankierowi i wyszedł wraz z Beauchampem, nie spojrzawszy nawet w stronę Cavalcantiego.
Danglars, nie zważając na to jawnie impertynenckie pożegnanie, odprowadził wychodzących aż do drzwi, zapewniając Alberta, iż względem hrabiego Morcefa nie uczuwa żadnej osobistej antypatji, owszem, obiecuje sobie jeszcze bardzo wiele po życzliwości hrabiego, jaką go ten do tej chwili zaszczycać raczył.


ROZDZIAŁ VI.
ZNIEWAGA.

Gdy Albert i Beauchamp opuścili dom bankiera, ostatni z nich rzekł:
— Słuchaj Albercie, przed chwilą sam ci powiedziałem, że najbardziej winnym w tej sprawie zdaje się być Monte Christo.
— Tak jest. To też idziemy teraz do niego.
— Poczekaj no, mój drogi. Zanim to uczynimy, wartoby się dobrze nad krokiem tym zastanowić. Bo widzisz, pan Danglars jest człowiekiem interesów, a ludzie tacy są zawsze przywiązani do życia i nie łatwo dają się skłonić do pojedynku. Przeciwnie hrabia, — jest szlachcicem... tak się przynajmniej zdaje. Otóż czy nie lękasz się pod tą szatą szlachcica odnaleźć zwykłego zbira?
— Ja tylko jednej rzeczy się lękam, to jest — czy ten człowiek bić się zechce?
— O to możesz być spokojny. Hrabia Monte Christo napewno przyjmie wyzwanie, nazbyt dobrze włada on bronią, by mógł uchylać się od walki. I nad tym ostatnim faktem właśnie zastanowić się warto...
— Przyjacielu! — odpowiedział Morcef z łagodnym uśmiechem — ja tego właśnie pragnę! Największem byłoby to dla mnie szczęściem, — zginąć za mego ojca; krew moja choć w części zmyłaby hańbę, jaka spadła na nas.
— Biedna twoja matka nie przeżyłaby tego.
— Biedna matka moja... Lecz lepiej niech umrze z tej przyczyny, aniżeliby miała skonać ze wstydu.
— Jeżeli tak myślisz, Albercie... idźmy więc. Czy sądzisz jednak, że go zastaniemy w domu?
— Niewątpliwie. Wyjechał w kilka godzin po mnie, jest więc w Paryżu napewno.
Beauchamp chciał sam wysiąść, Albert jednak zwrócił jego uwagę, iż sprawa jest tak ważna, iż można nie zwracać uwagi na zwykłe pojedynkowe reguły.
W przedsionku przyjął ich Baptysta.
— Pan hrabia wrócił rzeczywiście — rzekł — lecz się teraz kąpie i nikogo nie kazał przyjmować. Dom pana hrabiego przez cały dzień dzisiejszy będzie zresztą dla gości zamknięty, gdyż do obiadu pan hrabia będzie pracował w bibljotece z księdzem Bussonim, zaś po obiedzie jedzie do teatru na operę.
— Jesteś tego pewien?
— Jak najpewniejszy, pan hrabia już wczoraj wydał rozkaz, by konie były gotowe na ósmą wieczorem.
— Bardzo dobrze — odpowiedział Albert — to jedynie wiedzieć pragnąłem.
Po wyjściu zaś z pałacu powiedział do Beauchampa:
— Jeżeli masz jakąś pracę, to idź do niej zaraz, jeżeli randez-vous na dziś wieczór — odłóż je do jutra. Liczę bowiem i bardzo cię o to proszę, byś zechciał pójść ze mną razem dziś do teatru. Jeżeli to możliwe, to przyprowadź ze sobą również i barona Chateau-Renaud.
Beauchamp przyrzekł, że już przed ósmą będzie w teatrze.
Wróciwszy do domu, Morcef napisał natychmiast listy do Franciszka, Morrela i Debraya z prośbą, iż pragnąłby bardzo (co podkreślił) widzieć się z nimi dziś w teatrze Opery.
Potem poszedł do swej matki, która od wczoraj nie przyjmowała nikogo i sama nie opuszczała swego pokoju. Zastał ją w łóżku, znękaną cierpieniem, złamaną zupełnie tak okropnem upokorzeniem publicznem.
Gdy ujrzała Alberta — zalała się łzami. Te łzy jednak przyniosły jej właśnie ulgę.
— Matko moja — pierwszy przemówił Albert — kogo uważasz za największego nieprzyjaciela hrabiego Morcefa?
Mercedes wzdrygnęła się cała, gdy usłyszała, że młodzieniec nie nazwał jej męża swym ojcem.
— Moje dziecię — odpowiedziała — ludzie w położeniu twego ojca mają dużo nieprzyjaciół, o których nawet nie wiedzą.
— Wiem o tem, to też odwołuję się do twej przenikliwości matko.
— Z jakich przyczyn mówisz mi to wszystko?
— Bo pragnąłbym, byś wskazała mi nieznanych nieprzyjaciół domu naszego. Zauważyłaś zapewne, że taki hrabia Monte Christo, będąc u nas na balu nic przyjąć i jeść nie chciał.
Mimo osłabienia, Mercedes zerwała się gwałtownie z łoża.
— Jakiż związek — zawołała — mieć może pan Monte Christo z pytaniem, które mi poprzednio zadałeś?
— Taki, iż on uważa się za syna Wschodu, zaś ci twierdzą, że traci prawo do zemsty ten, który przyjął pokarm lub napój od nieprzyjaciela swego.
— Mniemasz więc, że hrabia Monte Christo jest nieprzyjacielem naszym? Szalony jesteś, Albercie. Hrabia był zawsze jaknajbardziej uprzejmym dla nas, ocalił ci życie, powinienbyś pamiętać o tem. To też, błagam cię, jeżeli masz jakąś złą myśl względem niego, byś ją porzucił.
— Matko moja — rzekł Albert — widzę, iż nie chcesz mi wszystkiego powiedzieć, że z przyczyn mi nieznanych nakazujesz mi oszczędzać tego człowieka.
— Ja? — zawołała Mercedes i twarz jej oblała się rumieńcem. — Dziwnie do mnie przemawiasz i szczególne poważasz się robić mi uwagi. Zastanów się. Przed paroma dniami byłeś z nim w Normandji, w jego domu. Przed paroma dniami uważaliśmy go za najlepszego naszego przyjaciela!
Szyderczy uśmiech przemknął po ustach Alberta. Mercedes go dostrzegła, aczkolwiek był tylko jak mgnienie oka szybki i wszystko odgadła. Ukryła jednak to, jak również i swą trwogę.
Na tem rozmowa się skończyła. Albert pożegnał matkę, całując ją tkliwie i wyszedł.
Zaledwie zamknął drzwi, Mercedes przywołała zaufanego sługę i poleciła mu śledzić Alberta i jak najszybciej donosić sobie o wszystkiem.
Gdy to uczyniła, zaczęła ubierać się gorączkowo, ażeby być gotową na wszelki wypadek.
Zlecenie dane służącemu okazało się nie nazbyt trudne. Albert bowiem resztę dnia spędził w domu, przed obiadem przebrał się w strój wieczorowy i o siódmej miał już wychodzić, gdy przybył Beauchamp i razem wsiedli do powozu, dając polecenie jechania do Opery.
Chateau Renaud był już na stanowisku, a ponieważ był uprzedzony o wszystkiem przez Beauchampa, nie było potrzeby dawania mu wyjaśnień. Debraya nie było jeszcze, lecz Albertowi było wiadome, iż dzień w dzień nieomal bywał on w Operze.
Gdy zasłona uniosła się ku górze, przez cały czas pierwszego aktu nie spuszczał oka z loży pierwszego piętra, która jednak była pusta. W połowie drugiego aktu dopiero ukazał się w niej Monte Christo w towarzystwie Morrela.
Ten ostatni wzrokiem szukać zaczął po widowni siostry swej i szwagra i spostrzegł ich w loży drugiego piętra.
Co do hrabiego, to ten, rzucając wzrokiem po sali, spotkał się z oczyma iskry rzucającemi, które uporczywie weń się wpatrywały; poznał Alberta, lecz udał, że go nie widzi.
Nie przeszkodziło to mu jednak, spostrzec natychmiast jak Albert, gdy zasłona po drugim akcie zapadła, wyszedł z orkiestry w towarzystwie dwóch przyjaciół.
Hrabia wyczuwał zbliżającą się burzę i wkrótce usłyszał poruszenie klamki u drzwi, nie przerwał jednak wesołej z Morrelem rozmowy. Wiedział jak ma postąpić i był na wszystko przygotowany.
Drzwi się otworzyły. Monte Christo odwrócił się zwolna i ujrzał zsiniałego Alberta, drżącego z podniecenia, w towarzystwie Beauchampa i Chateau Renaud.
— Jak się masz! — rzekł z wytworną grzecznością — dobry wieczór ci, panie de Morcef.
I twarz tego człowieka, wyrażała spokój zupełny.
Natomiast Morrel przybladł nieco, przypomniał sobie list, jaki otrzymał od Morcefa z prośbą, by zechciał być w teatrze, to też zrozumiał odrazu, iż tu nastąpić ma starcie, mogące być okropne w skutkach.
— Nie przychodzimy tu bynajmniej dla mówienia sobie obłudnych grzeczności — odpowiedział młodzieniec — lecz chcemy cię prosić, panie hrabio, byś się zechciał wytłumaczyć z pewnych rzeczy.
— Ja mam się tłumaczyć?... i to w dodatku w teatrze — rzekł na to hrabia tonem tak spokojnym, iż ujawnił tym, jak bardzo panuje nad sobą — aczkolwiek jestem niezbyt dobrze obznajomiony ze zwyczajami paryżan, nie przypuszczałem jednak, by można swobodę swych poczynań posuwać aż tak daleko.
— Gdy jednak ktoś się w domu zamyka, broniąc dostępu do siebie całemi kohortami służby, wykręcając się tem, że się kąpie, załatwia swe sprawy religijne z księżmi, je obiad, lub śpi w łóżku, to — mimo chęci i dobrych obyczajów, musimy go niepokoić tam, gdzie szczęśliwa okazja spotkać go pozwala.
— Mnie nie tak znów trudno zastać w domu. Jeszcze wczoraj, jeżeli mnie pamięć nie myli, byłeś przecież, wicehrabio gościem w moim domu?
— Wczoraj jeszcze, tak, prawda, byłem gościem pana, lecz tylko dlatego, że nie wiedziałem jeszcze, kim jesteś istotnie!
Morcef te ostatnie słowa wypowiedział głosem do tego stopnia podniesionym, że w teatrze zaczęto już na nich zwracać uwagę.
— Ależ panie — powiedział Monte Christo bez najmniejszego, pozornie przynajmniej, wzruszenia — chyba zmysły tracisz?
— Na tyle przytomny jestem w każdym razie, iż jestem zdolen ocenić całą przewrotność pańską — zakrzyknął Albert jeszcze gwałtowniej.
— Nie rozumiem pana. A jeżelibym rozumiał, to w każdym razie nie masz prawa podnosić tak głosu, bo ja tu jestem gospodarzem i tylko ja mówić tutaj mogę, jak mi się podoba. Proszę wyjść! — odpowiedział i wskazał Albertowi drzwi ruchem tak wspaniałym, iż mógłby mu go najwyższy wódz pozazdrościć.
— Jeżeli tak, to i ja cię mój panie, zmuszę do wyjścia stąd — zawołał Albert, gniotąc w drżących dłoniach rękawiczkę, której Monte Christo nie spuszczał z oka.
— Widzę, że szukasz zaczepki. Jeżeli tak, to pozwól sobie powiedzieć, że jest to zły obyczaj hałasować przy wyzwaniu, panie Mondego, wicehrabio de Morcef!
Nazwisko to, głośno powiedziane, przejęło dreszczem całe audytorjum.
Przecież od wczoraj nazwisko to na wszystkich było ustach!
Albert wiedział o tem lepiej od innych, boleśniej odczuł, to też skurczył się i uczynił ruch, jakby chciał rzucić w twarz hrabiemu rękawiczkę, Chateau Renaud do tego nie dopuścił.
Hrabia błyskawicowo się schylił, wyrwał mu rękawiczkę z dłoni i rzekł strasznym głosem:
— Uważam rękawiczkę tę za rzuconą, odeślę ją panu, bo kulę w nią owinę. A teraz wychodź pan, bo inaczej zawołam służącego i każę cię wyrzucić.
Albert z oczyma krwią nabiegłemi cofnął się o parę kroków, z czego skorzystał Beauchamp i wyprowadził go z loży. Ali drzwi zamknął natychmiast i tem gorsząca scena się zakończyła.
Monte Christo wtedy najspokojniej wziął znów lornetkę do ręki i zaczął się rozglądać po sali, jakby nic nadzwyczajnego się nie zdarzyło.
Stalowe serce było w piersi tego człowieka i twarz marmurowa.
— Co się stało? — zapytał nic nie pojmujący Morrel.
— Co się stało? — Awantura, jaką miał w izbie Parów hrabia de Morcef zmąciła umysł jego syna.
— Czyż byś pan był w to zamieszany?
— Hayde poinformowała dokładnie senatorów o zdradzie, jakiej dopuścił się Fernand Mondego, ojciec wicehrabiego, popierając słowa swe zalegalizowanemi dokumentami, stąd do mnie pretensja.
— Czyżby ta Greczynka, którą widziałem w loży twej, hrabio, była istotnie córką Alego Telebena?
— Naprawdę.
— Boże mój. Teraz dopiero wiem, iż scena ta była z góry ułożona. Morcef bowiem pisał do mnie z prośbą, bym był koniecznie dziś w operze. Chodziło tu bowiem o to, by mieć jaknajwięcej świadków. I cóż pan teraz z nim zrobisz?
— Co zrobię z Albertem? To, co zrobić, mimo żalu, muszę. Tak jak jest to niewątpliwe, iż siedzę tu i trzymam cię za rękę, tak bez najmniejszej wątpliwości zabiję go jutro przed godziną dziesiątą zrana.
Przy uścisku Morrel wyczuł, iż ręka Monte Christa jest chłodna, jak zwykle, i że puls bije jak najrówniej.
— Ach, hrabio — odezwał się Morrel wtedy — pomyśl jak bardzo prawy, jak szlachetny jest to młodzieniec.
Na słowa te Monte Christo nic nie odpowiedział. Dopiero po chwili:
— Posłuchaj, Maksymilianie, — rzekł — jak Duprez cudownie śpiewa tę arję: „O Matyldo, bóstwo duszy mojej“. Czy wiesz, że pierwszy oceniłem w Neapolu głos tego śpiewaka i przepowiedziałem mu świetną przyszłość? Brawo, brawo, brawo!
Morrel, widząc, iż niema co mówić o Morcefie, zaczął również słuchać śpiewu. Wtem zapukał ktoś do drzwi loży.
— Proszę — rzekł Monte Christo swobodnym tonem.
Wszedł Beauchamp.
— Proszę, niech pan siada, panie Beauchamp — powitał go spokojnie hrabia, takim głosem, jakby go widział po raz pierwszy tego wieczora.
— Przed chwilą towarzyszyłem panu de Morcef — rzekł przybyły — jak pan to może zauważył?
— To znaczy — odpowiedział Monte Christo z lekkim uśmiechem — że zapewne jedliście panowie razem obiad. Cieszy mnie bardzo, panie Beauchamp, że jesteś wstrzemięźliwszy od niego.
— Panie hrabio! Przyznaję, iż przyjaciel mój uniósł się ponad miarę. Tyle co do mnie. Jednak upoważniony jestem przez wicehrabiego Morcefa, bym prosił pana o danie niektórych wyjaśnień w kwestji Janiny, jak również Greczynki, która...
Monte Christo w tem miejscu nakazał mówcy milczenie.
— Dajmy temu wszystkiemu pokój, panie Beauchamp, dobrze? Do niedawna świat, do którego należysz, mówił, iż jestem Larą, Manfredem, lordem Ruthwenem... Bóg raczy wiedzieć — czem jeszcze! Teraz znów chcielibyście zrobić ze mnie człowieka światowego, to znaczy — zmusić, bym wam dawał jakieś wyjaśnienia, bym wam się z czegoś tłumaczył... Nie, panie, tego na mnie nie wymusicie!
— Są jednak wypadki, gdy prosta uczciwość nakazuje... rozpoczął Beauchamp.
— Panie Beauchamp — przerwał mu hrabia — zechciej pamiętać, iż hrabiemu de Monte Christo tylko hrabia Monte Christo nakazywać coś może. Proszę więcej o tem ani słowa. Wiem w jakiej sprawie przychodzisz, więc powiedz pan wicehrabiemu, że obaj mamy krew w żyłach, którą chcielibyśmy przelać i to stanowi naszą wartość. Tę więc odpowiedź odnieś tylko swemu mocodawcy i dodaj, że jutro przed dziesiątą zobaczę kolor jego krwi.
— Pozostaje mi więc tylko ułożyć warunki spotkania?
— A, ja już o tem mówić nie mogę. We Francji zresztą, o ile wiem, biją się na szpady, lub na pistolety, w kolonjach na karabiny, we Włoszech, na noże... Mnie podobno, jako obrażonemu, przysługuje prawo wyboru broni, chcę jednak wytrwać w roli dziwaka do końca i mam zaszczyt zakomunikować panu, że zostawiam prawo wyboru broni stronie przeciwnej. Przyjmuję nawet walkę losową, aczkolwiek uważam ją za najgłupszą. Chociaż ze mną to zupełnie co innego, ja bowiem jestem zupełnie pewien zwycięstwa.
— Jesteś pan zupełnie pewien zwycięstwa?... powtórzył Beauchamp osłupiały.
— Ależ tak — rzekł Monte Christo, wzruszając lekko ramionami — gdyby było inaczej, nie biłbym się z panem wicehrabią. Więc ci mówię, panie, że ja go zabiję, nie on mnie, bo tak właśnie potrzeba, by się stało. Powiedz mi tylko, panie, o której godzinie i gdzie spotkać się jutro mamy, zaś pozostałe warunki omówi pan już z obecnym tu panem Morrelem.
— A więc jutro o godzinie ósmej rano, w lasku Vincennes — odparł Beauchamp najzupełniej zbity z tropu, nie wiedział bowiem czy ma do czynienia z pyszałkiem, czy też z nadprzyrodzoną istotą?...
— Doskonale. A teraz umówcie się panowie pomiędzy sobą, gdzie się spotkacie, zaś mnie wybaczyć zechciej, panie Beauchamp, że cię pożegnam, lecz chciałbym posłuchać jeszcze trochę tej wspaniałej muzyki, widzisz.
Beauchamp w dwóch słowach załatwił sprawę z Morrelem i wyszedł, w najwyższym stopniu zdziwiony.
Monte Christo wtedy zwrócił się do Morrela ze słowy:
— Wybacz, przyjacielu, że nie pytając, rozporządziłem się twoją osobą. Lecz mogę liczyć na ciebie, nieprawdaż?
— Czyż możesz o to, hrabio, pytać? Któż jednak będzie twoim drugim świadkiem?
— Nie znam nikogo takiego w Paryżu, któremu mógłbym powierzyć śmiało mój honor, prócz ciebie i twego szwagra, Emanuela. Otóż czy ten ostatni nie zechciałby mi wyświadczyć tej przysługi?
— Ręczę za niego, hrabio, jak za siebie.
— A więc wszystko załatwione. Jutro, przeto, około godziny siódmej rano, czekać będę na ciebie. Dobrze?
— Przybędziemy obydwaj.
— Dziękuję ci za to. A teraz cicho!... Zasłona się podnosi, więc słuchajmy. Nie lubię jednej nuty stracić, gdy jestem na tej operze. Cóż to bowiem za cudowna muzyka jest w tym Wilhelmie Tellu!



ROZDZIAŁ VII.
NOC PRZED DNIEM PIORUNÓW.

Monte Christo, jak to było jego zwyczajem, czekał dopóki Duprez nie zaśpiewa słynnego: „Za mną bracia“... dopiero wtedy wstał i wyszedł, a po pożegnaniu się z Morrelem, wsiadł do powozu i odjechał do domu.
Gdy się znalazł u siebie, rozkazał Alemu, żeby mu ten podał kawę i pistolety.
Przykładał właśnie broń do oka, mierząc, jak zazwyczaj, do asa treflowego, gdy drzwi gabinetu otworzyły się nagle i ukazał się w nich Baptysta.
Poza nim w cieniu stała kobieta zawoalowana, która, gdytylko ujrzała hrabiego z pistoletem w dłoni, a także dwie szpady leżące na stole, z zaledwie dosłyszalnym jękiem rzuciła się przed siebie.
Baptysta wzrokiem zapytał pana.
Hrabia dał znak przyzwolenia, a wtedy lokaj usunął się, dając przejść zawoalowanej damie, a następnie zamknął cicho drzwi za sobą.
— Kto pani jesteś? — zapytał hrabia.
Nieznajoma rzuciła wzrokiem dookoła, chcąc się upewnić widocznie, czy nikogo niema więcej w pokoju, a potem schylając głowę i składając jak do modlitwy ręce, zawołała z wyrazem rozpaczy w głosie:
— Edmundzie!... przecież ty nie zabijesz mego syna!
Hrabia krzyknął nagle, jakby śmiertelnym ciosem uderzony w serce, cofnął się, broń wypadła mu z ręki.
— Jakież to imię powiedziałaś, pani hrabino de Morcef? — rzekł po chwili.
— Twoje — zawołała — twoje niewątpliwie. I wiedz, że nie pani Morcef przyszła do ciebie, ale dawna Mercedes.
— Mercedes już niema na tej ziemi.
— Nie, Edmundzie, Mercedes jest, żyje i pamięta. Pamięta wszystko. Od pierwszego spojrzenia ona cię poznała, a nawet nim cię ujrzała, to już wiedziała, że to ty jesteś, bo poznała twój głos. To też ona nie potrzebowała domyślać się, szukać, wiedziała odrazu z czyjej ręki padł cios, który ugodził w pana Morcefa.
— W Fernanda!... chciałaś pani powiedzieć zapewne? — powiedział Monte Christo z gorzką ironją. — Ponieważ zaczęliśmy sobie przypominać dawne imiona, przypomnijmy je sobie wszystkie!
— Ach!... z jakąż nienawiścią wymówiłeś to imię!... Czyż więc dziwić się możesz, gdy cię błagam: oszczędź Alberta!
— A któż ci powiedział, że ja godzę w twego syna?
— Nikt. Sam wiesz o tem dobrze, że nikt. Lecz Bóg podwójnym wzrokiem matki obdarza, to też odgadłam wszystko. Byłam w operze i widziałam, słyszałam wszystko...
— Jeżeli widziałaś, pani, wszystko, to widziałaś i to również, jak syn Fernanda znieważył mnie publicznie?
— Litości!
— Widziałaś, niewątpliwie, iż chciał rzucić we mnie rękawiczką i że tylko jego przyjaciele przeszkodzili temu.
— Litości!... Syn mój odgadł również, iż to ty jesteś, panie, przyczyną wszystkich nieszczęść, jakie spadły na jego ojca.
— Nie są to nieszczęścia, lecz kara. Nie ja bynajmniej ugodziłem w hrabiego Morcefa, lecz dawnego Fernanda ukarała Opatrzność.
— A skądże ty, panie, stajesz w imieniu Opatrzności? Z jakich przyczyn ty masz pamiętać o tem, o czem Opatrzność zapomniała? Czy to do ciebie należy?... Cóż cię obchodzi, Edmundzie, Janina i jej pasza?
— Tak, prawda — odpowiedział Monte Christo — że jest to sprawa między oficerem francuskim, a córką Vasiliki, nadewszystko. I to do mnie istotnie nie należy, bo ja, jeżeli przysiągłem zemstę, to ani francuskiemu oficerowi, w służbie greckiej, ani hrabiemu Morcefowi, parowi Francji, ale rybakowi Fernandowi, mężowi katalonki Mercedes.
— O!... jakżeż bardzo bezlitosna zemsta za czyn, który spełnić musiałam, bo tego domagało się ode mnie nie znające również litości życie. Lecz jeżeli to był błąd, to ja jedna jestem tutaj winna, nikt inny. Byłam jednak sama, osierocona, opuszczona przez wszystkich.
— Byłaś sama... A któż był winien temu sieroctwu?
— Nikt. Zły los sprawił, że ciebie aresztowano, Edmundzie, niewinnie.
— A dlaczego mnie aresztowano?
Nie wiem tego — rzekła Mercedes, rozkładając ręce.
— Tak, nie wiesz pani tego, w co zresztą nie wątpiłem nigdy. Zatem się dowiedz, iż zostałem aresztowany, a następnie wtrącony do więzienia, ponieważ w wilję dnia tego, w którym miałem cię zaślubić, człowiek, pewien, nazwiskiem Danglars, napisał list, jaki ci pani za chwilę pokażę, zaś rybak Fernand oddał go na pocztę.
Powiedziawszy to, Monte Christo podszedł do biurka, i dobył z niego zżółkły papier, który podał hrabinie.
I Mercedes przeczytała ze strasznym uciskiem w sercu, znany nam już list:
„Przyjaciel tronu i religji zawiadamia niniejszem pana prokuratora królewskiego, iż niejaki Edmund Dantes, porucznik okrętu „Faraon“, przybyły dziś rano ze Smyrny, wstępował do Neapolu i Porto Ferrajo, przyczem otrzymał zlecenia oddania listów od Murata, do Uzurpatora, i od tego ostatniego, do Komitetu Bonapartystów w Paryżu.
Jeżeliby ktoś chciał się przekonać o prawdzie tych słów, winienby kazać aresztować wyżej wspomnianego Edmunda Dantesa, ponieważ list ostatni znajduje się albo przy nim, albo u jego ojca, albo też w kajucie kapitańskiej na statku „Faraon“.
— Boże litościwy — szepnęła z jękiem Mercedes, ocierając czoło potem zroszone — i ten list?..
— Odkupiłem za 200.000 franków. Jak się okazuje, — kupiłem go tanio, skoro go mogę dziś pani pokazać.
— Ja się pytam, jakie były następstwa tego listu?
— O tem, że zostałem aresztowany — wiadome jest pani. Nie wiesz jednak, jak długo na dnie lochów przebywałem. Otóż lat czternaście jęczałem niedaleko od pani, bo w ciemnościach zamku If. I nie wiesz pani tego, że przez tych lat czternaście codzień ponawiałem ślub zemsty, w pierwszym dniu niewoli uczyniony. A nie wiedziałem przecież, że ty, pani, żoną Fernanda zostałaś i że mój ojciec... umarł z głodu.
— Boże Sprawiedliwy! — krzyknęła Mercedes jeszcze boleśniej, chwiejąc się na nogach.
— O tem dowiedziałem się dopiero po wyjściu z więzienia. A wtedy ślub mój zemsty na Fernandzie ponowiłem. Dziś godzina ta wybiła. Zostanie ukarany za czyn swój nikczemny, który zresztą nie był jedynym w jego życiu. Będąc naturalizowanym francuzem — przeszedł do anglików; hiszpan z rodu — walczył przeciwko swym rodakom, gdy znalazł się w służbie Alego Telebena — i tego nowego pana swego: naprzód zdradził, zaprzedał, a w końcu zamordował.
W porównaniu z temi zbrodniami, czemże jest oddanie listu, któryś dopiero co przeczytała? Błahostką, o której wspominać nie warto nawet. Francuzi jednak nie zemścili się nad zdrajcą, hiszpanie nie uczynili tego również; Ali Teleben śpi cicho w swym krwawym grobie, tylko ja jeden, za życia do grobu wtrącony, z grobu tego po latach za łaską Boga wyszedłem, by uczynić sąd nad zbrodniarzem.
Mercedes, słysząc to wszystko, zachwiała się i padła na ziemię, martwiejącemi już nieomal usty jedynie te słowa będąc zdolna wyszeptać:
— A jednak raz jeszcze błagam, Edmundzie, gdyż kocham cię jeszcze: litości!
Hrabia podskoczył, uniósł ją jak piórko i złożył na szezlongu.
— Niepodobna, pani, niepodobna — mówił, — abym nie starł na proch tego przeklętego pokolenia, bym miał się stać nieposłuszny Bogu.
— Edmundzie!... zawołała wpół obłąkana bólem matka — Boże mój, wybacz mi, że ja go Edmundem nazywam. Lecz jeżeli już to się stało, czemu ty do mnie: „Mercedes“ nie zawołasz?
— Mercedes!... powiedział cicho Edmund — Mercedes!... Niech i tak będzie, masz słuszność. Jeszcze i dziś imię to wymawiam z rozkoszą i po raz pierwszy od tylu lat wyszło ono z ust moich w tak czystem brzmieniu. O Mercedes!... Imię twoje wymawiałem Bogu wśród westchnień, jęków i wśród bluźnierczych okrzyków. Wymawiałem je, gdy mnie gorączka trawiła i gdy obijałem się, oszalały, o wilgotne ściany mojej ciemnicy. Otóż Mercedes!... ja muszę się zemścić, bo lat czternaście cierpiałem straszliwie lat czternaście płakałem gorzko, lat czternaście złorzeczyłem...
— Dobrze, Edmundzie, mścij się, lecz się mścij, na winnych, a nie gub biednego syna mego.
— W Świętych Księgach napisano — odpowiedział Monte Christo: — „za błędy ojców cierpieć będą dzieci, aż do dziesiątego pokolenia“. Jeżeli Bóg w tych słowach objawił wolę swą prorokowi swemu, czemuż ja miałbym być bardziej litościwy?
— Bo Bóg włada czasem i wiecznością, widzi więc lepiej od nas i sądzi sprawiedliwiej.
Monte Christo pochwycił się za włosy i targał je z rozpaczą.
— Edmundzie!... mówiła Mercedes, wyciągając do hrabiego błagalnie dłonie — Edmundzie!... Od pierwszej chwili, gdy cię poznałam, czciłam zawsze twoje imię, szanowałam pamięć twoją! Edmundzie!... przyjacielu mój!... nie pozwól na to, aby zczerniał w mej myśli twój czysty i szlachetny obraz. O, gdybyś, Edmundzie, wiedział i znał wszystkie modlitwy, które za tobą do Boga zanosiłam, kiedym się jeszcze spodziewała ujrzeć cię żyjącego a i potem, gdy już mniemałam, żeś umarł! I ta męka, że ci nic pomóc nie mogę w tej niedoli twojej, to bezmierne, a tak nieznośne poczucie bezradności... Bo cóż mogłam dla ciebie uczynić, Edmundzie?... modlić, się i płakać, jedynie, nic więcej! Słuchaj, przez dziesięć lat ostatnich, już tutaj, w Paryżu, noc w noc jeden i ten sam miewałam sen, sen-zmorę. Mówiono tutaj w sądownych kołach o tobie, że chciałeś ujść z więzienia, tym mianowicie sposobem, że zająłeś miejsce jednego z więźniów zmarłych, a więc żyjącego trupa strącono z wież zamku If. Mówiono, że krzyk twój właśnie, gdyś tak leciał w dół, zanim padłeś i rozbiłeś się o skały, zawiadomił grabarzy o fakcie zmiany. Otóż przysięgam ci, Edmundzie, na głowę tego syna, za którego błagam cię w tej chwili, że przez lat dziesięć, noc w noc, widziałam ludzi, kołyszących bezwładnie ciało w długim worku na szczycie czarnej skały; przez lat dziesięć noc w noc, słyszałam ten twój krzyk okropny, który mnie budził drżącą i zimnym potem oblaną. O, Edmundzie!... wierz mi, że i ja wycierpiałam wiele.
— A czy i ty, pani, umierałaś noc w noc z ojcem swoim jak ja umierałem, nie mogąc mu dać ratunku, a wiedząc, że bez mej pomocy musi on umrzeć z głodu?... Czyś widziała kobietę ukochaną, wyciągającą ręce do twego rywala, gdy ty się tarzasz na dnie więziennego lochu?...
— Nie!... Lecz się boję, bym noc w noc nie widziała ukochanego mego, jak ten morduje mego syna!
Mercedes wymówiła te słowa z taką głęboką boleścią i z taką rozpaczą, że wyrwały one łkanie z piersi Monte Christo.
Lew został poskromiony, mściciel zwyciężony.
— Czegóż żądasz ode mnie? — rzekł — chcesz, ażeby syn twój nie zginął?... Dobrze. Żyć więc będzie.
Mercedes krzyknęła radośnie, natomiast łzy potoczyły się z oczu Dantesa, lecz znikły natychmiast.
— Dzięki ci, dzięki, Edmundzie!... zawołała Mercedes, porywając dłonie hrabiego i do ust je cisnąc — widzę cię znów takim, jakim byłeś w mych marzeniach, jakim cię zawsze kochałam. O!... teraz mogę ci to powiedzieć!
— Tem bardziej, że biedny Edmund nie tak znów długo przez ciebie będzie kochany. Umarły wstąpi do grobu, widmo wsączy się w cienie nocy.
— Co mówisz, Edmundzie?
— Mówię, że gdy taka jest wola twoja, Mercedes, to umrzeć trzeba.
— Masz umrzeć?... A któż to powiada?... któż to o śmierci mówi?
— Nie myślisz chyba, bym po publicznej zniewadze, nie pomszczonej, mógł żyć dłużej?... To, co kochałem najbardziej po tobie, Mercedes, to była godność moja; zdruzgotałaś ją swemi słowami, więc umrę.
— Ależ nie będzie pojedynku, Edmundzie, skoro mu przebaczasz?
— Będzie, pani — odparł uroczyście Monte Christo — tylko zamiast krwi syna, którą ziemia napoić się miała, moja krew popłynie.
— Edmundzie — rzekła Mercedes — jest Bóg nad nami. Jemu więc ufam i spokojnie czekać będę na łaskę Jego. Już ten Bóg wyrwał syna, z nocy tej, z objęć śmierci, więc i ty, Edmundzie, żyć będziesz.
— Nie wiem tego, Mercedes. Nie mam twej wiary. Wiem to jedynie, iż ogromną dla ciebie uczyniłem ofiarę. Wyobraź sobie Najwyższego Stwórcę, który, stworzywszy już świat, potem, dla oszczędzenia łez jednemu aniołowi w chwili, gdy miał sam stanąć w zachwycie nad dziełem swojem, — zagasił słońce i strącił znów wszystko w chaos niebytu, w noc wiekuistą... Wyobraź sobie, a wtenczas pojąć może będziesz zdolna, ile ja tracę, tracąc życie w tej chwili.
Mercedes spojrzała na hrabiego okiem, w którem malowały się: podziw, wdzięczność, miłość, uwielbienie.
— Edmundzie, mam jedno dla ciebie słowo...
Uśmiechnął się gorzko, boleśnie.
— Edmundzie... chociaż czoło moje pomarszczyło się, przygasły oczy, cała moja zniknęła piękność, chociaż dzisiejsza Mercedes jest już niepodobna z rysów twarzy do tej, którą znałeś ongi, przekonasz się jednak jeszcze, że jej serce jest zawsze jednakie. Bądź zdrów, Edmundzie!... Już nic nie żądam od Boga... widziałam ciebie... zobaczyłam cię znów! I ujrzałam cię tak samo szlachetnym, jak to było dawniej. Bądź zdrów, Edmundzie! Dziękuję ci... żegnaj!
Monte Christo stał bez ruchu.
Mercedes otworzyła drzwi gabinetu i wyszła.
Monte Christo stał dalej bez ruchu, z rękoma na biurku wspartemi, tak jak go Mercedes, wychodząc, zostawiła. Stał tak bardzo długo.
Nakoniec głos zegara na wieży Inwalidów wydzwaniający godzinę pierwszą po północy, wyrwał go z zadumy.
— Szalony byłem — rzekł — gdy zaprzysięgłem zemstę nie wyrwawszy serca przedtem z piersi!



ROZDZIAŁ VIII.
SPOTKANIE.

Po odejściu Mercedes Monte Christo czuł się zupełnie rozbity. Jak ciało omdlewa po nazbyt wielkim wysiłku tak i jego dusza, pełna zawsze energji, straciła swój zwykły hart na chwilę.
— Wszystko więc skończone! — rzekł sam do siebie — Gmach, od tak dawna, z takim trudem i mozołem wznoszony, — już runął, już go niema!... I to dzięki jednemu słowu kobiety. I to ja, ja uległem, który się miałem za istotę wyższą, ponad poziom zwykłych zjadaczów chleba?... Ja, który w lochach zamku If maleńką drobiną byłem tylko, a potrafiłem niemniej wznieść się tak bardzo wysoko?... I ja, ten sam, mam być jutro, dziś nawet, za godzin parę, garstką prochu tylko?... Nie lękam się śmierci ciała, bo czyż wyzwolenie się ducha z jego ciężaru nie jest odpoczynkiem, do którego i ja sam wzdychałem, tęskniłem, zanim Faria zjawił się w celi mojej? Czemże jest śmierć bowiem, absolutną, jeżeli nie nirwaną, spokojem bezwzględnym i wieczną ciszą?... Nie życia mi żal przeto, nie istnienia, na ziemi, lecz że runęły w proch wszystkie moje plany!
Zdawało mi się, że me zamysły sama Opatrzność wspiera, a teraz widzę, iż przeciwko mnie zwróciła się Ona. Więc nie było wolą Boga, by kara spadła na winnych?
I wszystko to, — tylko dlatego, że serce moje, które za umarłe miałem, uśpione było tylko... że się zbudziło i znów krwią gorącą bić zaczęło i że uległem bólowi jego drgnień rozżagwionemu słowami kobiety!
— A jednak... to niepodobna, niepodobna, by w kobiecie tej, mającej serce tak bardzo szlachetne, egoizm macierzyńskiej miłości był aż tak wielki, gdyż w takim razie cnoty w największe zbrodnie przeobrażać by się łatwo mogły.
Nagle lekki szmer doszedł do uszu Monte Christa, coś się przewiało w powietrzu jakby lekkie westchnienie. Odwrócił szybko głowę i bacznie rozejrzał się dokoła.
Hrabia podszedł do drzew i lekko je uchylił, a wtedy spostrzegł na krześle, przy samych drzwiach stojącem, Hayde w śnie spoczywającą, ze zwieszonemi rączkami i główką w tył odrzuconą.
Siadła przy drzwiach samych, w oczekiwaniu na wyjście hrabiego, bo wejść do jego pokoju nie śmiała; sen jednak od miłości nawet potężniejszy, zmorzył ją po długiem oczekiwaniu.
Otworzenie drzwi nie rozbudziło dzieweczki, na którą hrabia spoglądał teraz wzrokiem pełnym troski i żalu.
— Mercedes o swym synu pamiętała tylko — szepnął do siebie — ja zaś o swej córce, niestety, zapomniałem! Nie wolno mi, nie mogę odejść w zaświaty bez przesłania jej słów pożegnania; zanim umrę, muszę ją komu powierzyć.
Wrócił cicho na miejsce, wyjął z biurka swój testament i u jego dołu dopisał:
„Zapisuję panu Maksymiljanowi Morrelowi, kapitanowi Spahisów, synowi Piotra, kupca i właściciela okrętów w Marsylji, dawnego mego dobroczyńcy, sumę pięćdziesięciu miljonów franków. Część sumy tej, proszę, by zechciał oddać swej siostrze Julji.
Jeżeli serce Maksymiljana jest wolne i jeżeli zechce on zaślubić księżniczkę Hayde, córkę Alego Teleben, paszy Janiny, którą wychowałem w miłości ojcowskiej i która ma dla mnie uczucia córki, dopełni tem nie powiem: ostatniej woli mojej, ale ostatniego mego życzenia.
Testament niniejszy czyni księżniczkę Teleben dziedziczką całej reszty mojego majątku, składającego się z kapitałów umieszczonych w państwowych bankach w Anglji, Francji i Holandji, a także prywatnych, oraz dóbr, domów dochodowych i pałaców, znajdujących się w Europie całej, nie wyłączając wysp Śródziemnego morza, i na Wschodzie. Spadkobierczynię jeneralną obciążają jedynie zapisy porobione dla służby mojej, w sumie ogólnej około dwustu miljonów“.
Gdy skreślił słowa ostatnie, usłyszał nagle, tuż nad swą głową, spazmatyczny krzyk, z kobiecej wydarty piersi.
Zerwał się i ujrzał Hayde przed sobą.
— Tyś to czytała, Hayde? — zapytał.
— Tak, panie. Lecz czemuż ty to piszesz?... i o tak późnej godzinie? Dlaczego mnie cały swój majątek zapisujesz?
— Udaję się w podróż bardzo daleką, moje dziecię — odpowiedział Monte Christo z wyrazem nieskończonej melancholji w głosie — na wypadek więc jakiegoś nieszczęścia...
— Cóż wtedy? — zapytała Hayde, z powagą, jakiej hrabia jeszcze nigdy w niej nie zauważył i wobec której zadrżał teraz.
— Gdyby mnie spotkać miało więc nieszczęście, chciałbym mej córce choć spokojny byt zapewnić w przyszłości.
Hayde smutnie się uśmiechnęła i wstrząsnęła główką.
— Myślisz o śmierci? — zapytała.
— Jest to myśl zbawienna, jak mówi mędrzec.
— Jeżeli chcesz umrzeć, to zapisz swój majątek komu innemu. Jeżeli bowiem ciebie miałoby zabraknąć na świecie — i mnie już nic nie będzie potrzebne.
Wzięła papier z biurka, przedarła go i rzuciła na ziemię.
Po tym jednak dowodzie energji, tak niezwykłej u niewolnicy, padła na ziemię zemdlona.
Monte Christo podniósł ją natychmiast i patrząc na to piękne ciało, twarz, zamknięte oczy, usta... wszystko czaru pełne, zastanowił się po raz pierwszy, czy Hayde nie kocha go wypadkiem inaczej, aniżeli córka ojca?...
— Ach! — szepnął, myślą tą uderzony — kto wie?... możebym mógł być na tej ziemi szczęśliwy?
Zadzwonił, oddał Greczynkę w ręce służebnych, a następnie przepisał zniszczony przez Hayde testament.
Kończył właśnie pracę, gdy turkot zajeżdżającego powozu doszedł jego ucha.
Monte Christo podszedł do okna i ujrzał wysiadających Maksymiljana i Emanuela. Zapieczętował wtedy testament i wyszedł na spotkanie przybyłych.
— Zawcześnie przychodzę może, panie hrabio — rzekł Morrel, po powitaniach — przyznam się jednak szczerze, iż całą noc nie spałem. Nikt zresztą nocy tej nie spał w domu naszym.
Monte Christo nie mógł przyjąć zimno tak wielkich dowodów uczucia, które zresztą istotnie wzruszyły go do głębin, to też obydwie ręce wyciągnął do przyjaciela.
— Dziękuję ci, Morrelu — rzekł tylko, nie mogąc znaleźć innych słów w ustach.
Następnie uderzył w dzwonek. Wszedł Ali.
— Weź to — rzekł Monte Christo — i każ odnieść to natychmiast do mego notariusza. To mój testament. Otworzy go po mojej śmierci...
— Jakto, po twojej śmierci?... zawołał Morrel.
— Tak, po mojej śmierci i to bardzo rychłej. Pan Morcef wróci jak najzdrowszy z przyjaciółmi swymi do domu, ja zaś... pozostanę na placu. Jest to tak pewne, mój przyjacielu, jak to, że do ciebie mówię. Tak, pan Morcef mnie zabije.
— Mówiłeś o tem wczoraj trochę inaczej, hrabio?
— Wczoraj... Wczoraj?... to było tak dawno! Oddzieliła nas od tego „wczoraj“, noc cała. Zaś w czasie tej nocy zdarzyło mi się to, co Brutusowi przed bitwą pod Filippi. Widziałem ducha!
— Ducha?... I cóż ten duch?
— Powiedział mi on, przyjacielu, że żyłem już dosyć.
Maksymiljan i Emanuel spojrzeli po sobie w milczeniu. Monte Christo dobył zegarka.
— Jedźmy już, jedźmy!... powiedział. — Już pięć minut po siódmej, możemy się spóźnić na ósmą.
Powóz czekał u drzwi pałacowych. Gdy przechodzili schodami, Monte Christo zatrzymał się na moment u jednych drzwi, z poza których dochodził ni to płacz, ni to kwilenie ptaka. Monte Christo westchnął i poszedł dalej.
Wsiedli do powozu, a rącze konie bardzo szybko zawiozły ich na miejsce.
Monte Christo, wysiadając, wsparł się na ręku Maksymiljana, który w dłoni hrabiego nie wyczuł najmniejszego drżenia.
— Dzięki Bogu — pomyślał Morrel — taką rękę lubię widzieć u człowieka, którego życie spoczywa w słuszności jego sprawy.
Zdala dojrzeć można było powóz przeciwników, widniejący między drzewami.
Monte Christo nie poszedł jednak wprost ku niemu, lecz biorąc Morrela za rękę, odszedł z nim nieco w bok, pomiędzy drzewa.
— Maksymiljanie, czy serce twe jest dotychczas wolne? — zapytał.
Morrel rzucił spojrzenie pełne zdziwienia.
— Nie domagam się od ciebie zwierzeń, drogi przyjacielu, zapytuję tylko wprost, prosząc o odpowiedź: „tak“ lub „nie“ jedynie.
— Kocham młodą panienką...
— Bardzo?
— Nad życie!
— Otóż i ostatnia zawiodła mnie nadzieja — szepnął do siebie Monte Christo z ciężkiem westchnieniem.
— Mam w powozie pudełko z pistoletami, lecz wolałbym, ażeby użytą została broń przeciwnej strony — rzekł Morrel, chcąc zmienić temat rozmowy — pójdę zapytać się o to.
— Dobrze — odpowiedział Monte Christo — nie wchodź jednak z nimi w żadne układy.
Morrel podszedł do panów Beauchampa i Chateau Renaud, którzy, gdy go tylko spostrzegli idącego, postąpili parę kroków ku niemu.
Przywitano go chłodno, konwencjonalnie, jak zwyczaj nakazywał.
— Pan wicehrabia de Morcef nie przybył z panami? — zapytał Emanuel.
— Zawiadomił nas dziś rano, iż przybędzie wprost na miejsce spotkania.
— O, mamy czas, możemy więc zaczekać — uprzejmie rzekł Morrel.
— Jest zaledwie pięć minut po ósmej, pan Morcef ma zatem jeszcze dziesięć minut czasu — rzekł, akcentując wyrazy, Chateau Renaud.
— Ależ nie miałem tego na myśli — bronił się Morrel.
— A zresztą powóz już się zbliża — rzekł Beauchamp.
Istotnie, drogą wijącą się między polami, zbliżał się powóz kryty, wzniecając tumany kurzu.
— Panowie macie zapewne pistolety ze sobą?
— Przewidzieliśmy tę delikatność ze strony panów — dał odpowiedź Chateau Renaud — to też przywieźliśmy pistolety, przed paroma dniami zaledwie nabyte. Pan de Morcef nie widział ich nawet, mogę za to ręczyć.
— Kiedy pan, panie baronie, nam to mówisz, iż wicehrabia de Morcef nie zna tej broni, wystarcza to nam w zupełności.
W tejże chwili kareta zatrzymała się na skraju polanki, lecz wysiedli z niej w miejsce spodziewanego Morcefa panowie: Debray i Franciszek d‘Epinay.
— A panowie co tu robią? — ze zdziwieniem zapytał Chateau Renaud.
— Dziś rano każdy z nas otrzymał zawiadomienie od Alberta, z prośbą, byśmy tutaj stawili się na godzinę ósmą.
Beauchamp i Chateau Renaud spojrzeli po sobie zdziwieni.
— Pozwólcie, panowie — odezwał się Morrel — a ja wam to wytłumaczę. Wczoraj wszyscy byliśmy w teatrze i wszyscy na specjalne zaproszenie Morcefa. Otóż ponieważ byliśmy wszyscy świadkami wyzwania, pan de Morcef pragnie najwidoczniej, abyśmy wszyscy byli świadkami pojedynku.
— Ma pan słuszność, o ile się zdaje, panie Morrel — rzekł Beauchamp.
— Mimo to wszystko — rzekł Chateau Renaud z pewnem niezadowoleniem w głosie — pan Morcef trochę za bardzo się spóźnia! Już jest trzynaście minut po ósmej.
— Właśnie nadjeżdża — zawołał Beauchamp — lecz konno! — Cóż to za nierozwaga, przyjeżdżać konno, mając przed sobą spotkanie na pistolety!
— Dalej jeszcze — uzupełnił słowa Beauchampa Chateau-Renaud — iż się ubrał w szeroki kołnierz odwijany i białą kamizelkę. Jużby lepiej było, ażeby kazał wymalować sobie białą farbą cel na tużurku!
Albert tymczasem zbliżył się do oczekujących, tuż przed nimi się zatrzymał i zeskoczył z konia, oddając cugle i pejcz służącemu, który wraz z nim przyjechał.
Był blady, oczy miał czerwone i nabrzmiałe; widoczne było, iż spędził noc bezsennie.
— Dziękuję wam, panowie — przemówił — że zechcieliście przybyć na me wezwanie; wierzcie mi, że jestem wam nieskończenie wdzięczny za ten dowód przyjaźni.
Morrel za zbliżeniem się Morcefa odszedł parę kroków na bok.
— I ty, panie Morrelu, chciej przyjąć me podziękowanie, aczkolwiek do strony przeciwnej należysz.
— Panie Morrelu — rzekł Chateau-Renaud — możesz pan zatem zawiadomić hrabiego Monte Christo, że pan Morcef już przybył.
— Panowie — rzekł Albert wtedy — przybyłem tutaj, ażeby powiedzieć parę słów hrabiemu Monte Christo.
Wszyscy w zdumieniu spojrzeli po sobie. Rozmowa z przeciwnikiem na miejscu spotkania, nie leży bowiem w zwyczajach pojedynkowych. Morrel poszedł zakomunikować fakt ten hrabiemu.
— Czegóż on chcieć może ode mnie?! — zawołał Monte Christo — niech jednak nie doświadcza Boga jaką nową zniewagą!
Hrabia zbliżył się, w towarzystwie Morrela i Emanuela, do grupy na polance oczekującej. Jego spokój stanowił dziwny kontrast z pomieszaniem Alberta.
— Panie hrabio — zaczął Albert drżącym początkowo głosem, który jednak z każdem wypowiedzianem słowem coraz więcej nabierał mocy — uczyniłem panu zarzut, żeś rozgłosił tajemnicę czynów hrabiego Morcefa w Epirze. Dziś stwierdzam, iż miałeś do tego prawo, ponieważ tak samo jak oficer Fernand Mondego zdradził Alego Telebena, tak rybak Fernand zdradził ciebie.
Przysługiwało ci zatem, panie hrabio, prawo zemsty.
Gdybym był wiedział o tem wczoraj, — nie byłbym cię znieważył; dziś, gdy jest mi to już wiadome — przepraszam cię za to.
Gdyby był piorun spadł z jasnego nieba, nie uczyniłby większego wrażenia, jak powyższe słowa Alberta.
Monte Christo wzniósł oczy ku niebu, z wyrazem najwyższej wdzięczności, a potem spojrzał nietylko z szacunkiem, ale i uwielbieniem na Alberta, odwagę którego miał możność ocenić w Rzymie, a który niemniej teraz tak bardzo po męsku się ukorzył.
Poznał w tem nadziemski wpływ Mercedes, pojął, dlaczego jej szlachetne serce tak skorem się okazało w przyjęciu ofiary, wiedząc zgóry, iż nie będzie potrzebną ona.
— Jeżeli uznasz, panie hrabio — mówić znów zaczął Albert — me tłumaczenie za wystarczające, to proszę cię o podanie ręki.
— Może niewłaściwą, nienaturalną, wydawać się może ta prośba moja, lecz też nienaturalne, nieziemskie, wywołały ją czynniki.
Posłannik niebios jedynie, archanioł na stopniach tronu Boga straż trzymający, mógł nas od śmierci wybawić, — i anioł taki z stąpił z nieba właśnie, ażeby to uczynić, by nas połączyć, jeśli nie węzłami przyjaźni, bo to mocą przeznaczenia zdaje się być niemożliwe, to węzłami wzajemnego szacunku przynajmniej.
Monte Chrysto ze łzą w oku i z piersią wzdętą bezkresnem wzruszeniem, wyciągnął rękę do Alberta, którą ten uścisnął z wyrazem niewypowiedzianego szacunku, poczem przeciwnicy się rozeszli.



ROZDZIAŁ IX.
MATKA I SYN.

Gdy hrabia Monte Christo odjechał ze swymi świadkami, pozostała na placu boju reszta towarzystwa zabierała się również do odwrotu.
— No, kochany przyjacielu — odezwał się nakoniec do Alberta, po nazbyt długiem i ciężkiem milczeniu, Beauchamp pierwszy — pozwól sobie powinszować, potrafiłeś bowiem załatwić w sposób bardzo... niezwykły nader przykrą sprawę.
Albert pozostawił te słowa bez odpowiedzi. Chateau Renaud giętką trzciną uderzał po butach lakierowanych.
— Czy jedziemy? — zapytał po chwili.
— Sądzę, panowie — odezwał się Albert — że nie zdajecie sobie dość dobrze z tego sprawy, że pomiędzy mną, a panem Monte Christo zajść musiało coś nader ważnego.
— Owszem, pojmujemy to w sposób najzupełniej dla nas wystarczający — odpowiedział Beauchamp z dużym pośpiechem — niestety jednak, cała nasza tak bardzo salonowa młodzież, heroizmu twego z pewnością ocenić nie potrafi, tak, iż prędzej czy później będziesz musiał nieco dokładniej wyjaśnić im tę kwestję. To też wiesz, jaką ja bym ci dał teraz radę? Jedź do Neapolu, do New-Jorku, do Petersburga, do Berlina zwłaszcza, gdzie pojęcia o honorze nieco są inne, aniżeli u ognistych paryżan. Tam ucz się strzelać; strzelać od rana do nocy, bij się na pałasze i szpady, wracaj zaś do nas wtedy dopiero, gdy o tobie nieco zapomną. Ty, panie Chateau Renaud, zapewne tego samego jesteś zdania?
— Bezwątpienia. Nic tak nie naraża człowieka na niebezpieczne pojedynki, jak pojedynek, który zakończył się przeprosinami.
— Dziękuję panom — odpowiedział Albert z mrożąco zimnym uśmiechem — pójdę nawet za waszą radą, to jest opuszczę Francję, lecz z przyczyn najzupełniej innych, aniżeli te, które mi podsuwacie.
Ci, do których były skierowane te słowa, spojrzeli po sobie. Były one wypowiedziane tak męskim tonem, tak energicznie i dostojnie, że położenie wszystkich obecnych stać się mogło bardzo drażliwe, gdyby rozmowa prowadzoną być miała dalej w tym samym tonie.
— Bądź zdrów, Albercie, — odezwali się d‘Epinay, Debray i Beauchamp, podając mu mniej lub więcej niedbale ręce.
— Żegnam cię, wicehrabio — rzekł oddzielnie Chateau Renaud, trzymając w lewej ręce laseczkę, zaś prawą przesyłając ukłon.
Usta Alberta okazały się zdolne wyszeptać zaledwie jedno słowo: „żegnajcie“.
Gdy jego byli przyjaciele odjechali wszyscy, Albert wskoczył nakoniec na konia i pogalopował w stronę Paryża, mając służącego za sobą.
Gdy przybył do pałacu, zdało mu się, że za jedną z portjer apartamentu ojca dojrzał jego bladą twarz; odwrócił wtedy głowę z westchnieniem i poszedł do swego mieszkania w oficynie.
Gdy się w niem znalazł, zaczął gorączkowo porządkować wszystkie znajdujące się tam przedmioty, broń turecką, angielskie fuzje, bronzy, obrazy, porcelany japońskie... wyrwał jedynie ze złoconych ram portret matki i płótno zwinął w rolkę, pozostawiając próżnię czarną. Przejrzał następnie wszystkie szuflady, wszędzie pozostawiając kluczyki; pieniądze, jakie znalazł w biurku i w kieszeniach, położył na stole, to samo — całą swą biżuterję. W końcu zrobił spis dokładny rzeczy pozostawionych i położył go w miejscu widocznem na stole.
Pracę tę w pewnym momencie przerwał mu służący, który wszedł nie wołany.
— Czego chcesz? — zapytał go głosem bardziej smutnym, aniżeli gniewnym.
— Przepraszam pana, lecz starszy pan przysłał po mnie, z tej przyczyny zapewne, iż wie, że jeździłem z panem na miejsce spotkania. Więc jeżeli o to zapyta, to co mam powiedzieć?
— Prawdę. Że pojedynku nie było, a nawet, — że przeprosiłem hrabiego Monte Christo.
Po usłyszeniu odpowiedzi tej, służący wyszedł.
Zaś Albert znów się wziął do swej pracy.
Gdy była ona już na ukończeniu, nagły tętent koni na dziedzińcu i turkot kół powozowych zatrząsł szybami domu. Albert podszedł do okna i zobaczył, że ojciec wyjeżdża z pałacu.
Praca Alberta była już ukończona. Wszystko, co miał, leżało na widocznych miejscach, z dokładnym spisem. Wtedy poszedł do apartamentu matki i ujrzał, iż zajęta ona była tem samem, co i on robił przed chwilą: porządkowała i układała na stołach swe: suknie, bieliznę, biżuterję, brylanty, wreszcie pozostałe pieniądze.
Albert, gdy to ujrzał, rzucił się do nóg Mercedes z okrzykiem: matko moja!... co robisz?
— A ty co robiłeś? — zapytała w odpowiedzi Mercedes.
— O, matko! — zawołał Albert zrozpaczonym głosem — co innego ja, a co innego ty! Ty możesz pozostać w tym domu, gdy ja opuścić go muszę! Przyszedłem się właśnie pożegnać z tobą, matko moja.
— I ja także wychodzę z domu tego, Albercie. I ja także! Powiem ci nawet, iż byłam pewna tego, że syn mój towarzyszyć mi będzie. Widzisz, że się nie omyliłam.
— Matko moja, nie możesz dzielić losu, jaki będzie teraz moim udziałem. Pracować będę, matko, pracować ciężko, tem ciężej, że dotychczas nic nie robiłem. Każdy początek jest zaś bardzo trudny. — By zaś te poczynania umożliwić sobie, iść mam zamiar do Franciszka z prośbą, by mi pożyczył drobną sumę na tymczasowe utrzymanie. Idę w świat, zrywam z całą swą przeszłością i to do tego stopnia, że zmieniam nawet nazwisko. Ty, matko rozumiesz to dobrze, że syn twój nie może nosić imienia człowieka, na wspomnienie którego twarz rumieńcem się pokrywa.
— Więc pójdźmy w świat oboje — powiedziała Mercedes — i ja może jakoś potrafię zapracować na swe życie: razem więc borykać się będziemy z losem. Czystemu sercu czystego trzeba imienia, weź więc nazwisko ojca mego: Herrera. Znam cię, Albercie, więc wiem, że jakikolwiek zawód sobie obierzesz, pracować będziesz wszędzie z pożytkiem dla ludzkości, a imię twoje głośnem się niezadługo stanie i powrócisz do świata, który teraz opuszczasz.
Zostaw mi tę nadzieję, że tak będzie, bo ja żadnej innej już nie posiadam; życie moje jest już poza mną, zaś przede mną: noc i pustka; grób mój zaczyna się dla mnie napewno.
— Postaram się ziścić tę nadzieję, matko!... To jedno jest pewne, iż gniew Boży ścigać nas nie będzie, boś ty czysta a i ja jestem bez winy. Otóż gdyśmy razem postanowili działać, to już działajmy wytrwale i szybko. Pan de Morcef przed półgodziną wyjechał z pałacu, postarajmy się więc opuścić dom ten przed jego powrotem.
I Albert wybiegł z domu, by sprowadzić fiakra, a gdy to uczynił i wysiadł z niego właśnie przed pałacem, zbliżył się do niego jakiś człowiek, w którym młodzieniec poznał natychmiast Bertuccia, i oddał mu list ze słowami: „od pana hrabiego“.
Albert list przyjął, rzecz prosta, a następnie szybko przebiegł go oczyma; gdy skończył, poszukał wzrokiem intendenta, lecz go już nie było.
Ze łzami w oczach Albert wrócił do matki i podał jej list, nie rzekłszy słowa. Mercedes wtedy przeczytała:
„Albercie! Przewiduję krok, jaki za chwilę uczynić masz zamiar i umiem to ocenić. Opuszczasz dom, w którym żyłeś od dziecka, zabierając ze sobą swą matkę. Zmierz, jednak, oblicz swe siły, czy możesz w obecnem swem położeniu, dać jej wszystko, co się jej należy?
Rozpocznij walkę z całym światem, z losem, lecz matce swej oszczędź nędzy, nieodstępnej towarzyszki usiłowań początkowych. Matka twoja nie zasłużyła sobie niczem na los, który staje się jej udziałem.
Słuchaj więc, Albercie. Przed dwudziestu czterema laty, mniej więcej, wracałem raz do rodzinnego miasta mego z bardzo dalekiej podróży. Miałem wtedy narzeczoną, dziewicę czystą, kryształową, świętą, którą czciłem jak bóstwo.
Dla tej narzeczonej mojej zebrałem latami ciężkiej pracy sto pięćdziesiąt luidorów. Skarb ten mój miałem zakopany w ogrodzie domu, który ojciec mój zamieszkiwał, przy alei Meillan, w Marsylii.
Matka twoja, Albercie, domek ten zna dobrze.
W domu tym, który do mnie należy teraz, i w tym ogrodzie byłem niedawno. — Byłem w mieszkaniu ojca mego, w którem teraz nikt nie mieszka i w którem zamieszkać możecie, jeżeliby matka twoja zechciała się zgodzić na to, i byłem w ogrodzie. Przez ciekawość zacząłem kopać i przekonałem się, iż owa szkatułka, z biednem złotem mojem ciągle jeszcze się znajduje pod tem samem pięknem drzewem figowem, pod którem ją ongi zakopałem.
Otóż, mój Albercie, pieniądze te kiedyś miały dać skromny byt kobiecie, przeze mnie uwielbianej; dziś, szczególnym i okropnym trafem, na ten sam cel obrócone być mogą.
Zrozum dobrze myśl moją. Zrozum, że mógłbym kobiecie tej może i miljard rzucić pod stopy, jeżelibym zdołał zebrać wszystkie bogactwa moje, po świecie rozrzucone, zaś ośmielam się, z lękiem w sercu, zaofiarować jej drobinę, za którą mieć może kawałek czarnego chleba zaledwie, a która była przeze mnie przez tyle lat zapomniana.
Albercie, jesteś człowiekiem szlachetnym, zaślepić cię jednak może nierozważna duma: to też wiedz, że jeżelibyś nie przyjął ode mnie tej pożyczki (którą możesz oddać mnie, lub ubogim, za rok, za dwa, za lat dziesięć...), jeżelibyś miał serce zażądać jej od kogo innego, to ci powiem, iż nie jest to szlachetne odrzucać pomoc składaną u stóp twej matki przez człowieka, którego ojca... ojciec twój zabił głodem i rozpaczą“.
Gdy Mercedes ukończyła czytanie listu, wzniosła oczy ku niebu z wyrazem tkliwości nieprzebranej.
— Przyjmuję — rzekła — człowiek ten ma prawo dać posag klasztorowi, który pod dach swój przyjąć mnie zechce.
Przycisnęła list do ust, do oczu, do serca, następnie wzięła syna za rękę i pewnym krokiem schodzić zaczęła po schodach, na które wejść nie miała już nigdy.



ROZDZIAŁ X.
SAMOBÓSTWO.

Gdy się to działo — Monte Christo wracał z Vincennes do domu, w towarzystwie Maksymiljana i Emanuela.
Powrót do smutnych nie należał. Emanuel zwłaszcza wyrażał głośno swą radość, że cała sprawa tak pomyślny wzięła obrót.
Przy wjeździe do miasta ujrzeli oczekującego Bertuccia: czekał jak szyldwach na stanowisku.
Monte Christo wychylił się z powozu i coś szepnął mu do ucha, poczem intendent oddalił się natychmiast i wsiadł do kabrjoletu, który ruszył pędem przez ulice miasta.
Gdy powóz hrabiego znalazł się przed Palais Royal, Emanuel odezwał się do Monte Christo w te słowa:
— Pozwól nam, panie hrabio, wysiąść w pobliżu mego mieszkania, gdyż pragnąłbym jak najprędzej zobaczyć swą żonę, która musi być tam bardzo o ciebie niespokojna. Gdyby nie było to niewłaściwością, to ośmieliłbym się nawet prosić hrabiego, aby do nas wstąpił, lecz wiem, że i hrabia ma w domu serca, niepokój których ukoićby pragnął. Pozwól więc, że cię pożegnamy.
— Pan mnie dla żony opuszcza — rzekł Monte Christo — więc trudno, z tem się pogodzić muszę. Nie pozbawiaj mnie jednak w zupełności towarzystwa i pozwól, by choć Maksymiljan pojechał ze mną.
— Ależ pojadę z tobą, hrabio, najchętniej — odezwał się Morrel — będzie mi to nawet na rękę, gdyż mam do załatwienia w tamtych stronach mały interes.
— Lecz na śniadanie powrócisz? — zapytał Emanuel młodzieńca.
— Wątpię bardzo.
Jeszcze ukłony i powóz ruszył dalej.
— Odmówiłeś szwagrowi — rzekł Monte Christo — to może ze mną zgodziłbyś się zjeść śniadanie?
— Wybacz, hrabio, lecz muszę cię pożegnać przed dziesiątą.
— To znaczy, zapewne, iż masz schadzkę o dziesiątej?
— A jeżeli nie będę nigdzie jadł śniadania, jeżeli jeść mi się nie chce? — odpowiedział młodzieniec, wesoło potrząsając głową.
— O!... odpowiedział hrabia — są tylko dwa uczucia, które są zdolne odebrać apetyt: boleść i miłość. Nie zdaje mi się, byś cierpiał, zanadto bowiem jesteś wesoły... pozostaje więc miłość.
— Na honor — zawołał Morrel wesoło — nie twierdzę, byś się, hrabio, mylił.
— I nic mi o tem nie mówiłeś — rzekł hrabia tonem lekkiego wyrzutu.
— Ależ powiedziałem już przecież dziś rano, że kocham i to nad życie. Serce moje jest tam, dokąd idę.
— A więc idź, drogi przyjacielu, a jeżelibyś znalazł na swej drodze przeszkodę, to wtedy zechciej pomyśleć o tem, że posiadam pewną władzę nad światem, której używam dosyć szczęśliwie na korzyść ludzi, których kocham. Ciebie zaś kocham z całej duszy.
— Dobrze. Wspomnę o tobie, jak notoryczni egoiści przypominają sobie rodziców... gdy od nich czego potrzebują.
Konie w tym momencie stanęły przed pałacem hrabiego. Morrel wtedy się pożegnał i zniknął w kierunku ulicy Marigny, zaś do Monte Christo zbliżył się Bertuccio.
— No, jakże tam? — zapytał hrabia.
— Oboje dom opuszczają.
Monte Christo bez słowa odpowiedzi, gestem, jedynie dał poznać intendentowi, by podążał za nim i udał się do gabinetu, gdzie napisał list do Alberta, który już czytaliśmy, i oddał go oczekującemu.
— Jedź z nim natychmiast, przedtem jednak zawiadom Hayde, że powróciłem.
— Jestem, panie mój — zawołała, w drzwiach się ukazując.
Uniesienia radości córki, cieszącej się powrotem ojca, szczęście kochanki, w chwili ponownego ujrzenia ubóstwianego kochanka — były niczem w porównaniu z ogromem uczuć, jakich doświadczyła Hayde, gdy zobaczyła Monte Christo z tak bezmierną oczekiwanego niecierpliwością, niepokojem i tęsknotą.
I radość hrabiego, aczkolwiek niczem nazewnątrz się nie ujawniająca, była niemniej żywa. Wesele dla serc, które długo i mocno cierpiały, jest jak rosa niebiańska, która spada na ziemię, przepaloną słońcem.
Monte Christo przed paroma godzinami zaledwie, gdy świt różowił niebo, doznał objawienia, że są dwie Mercedes na świecie i że on... kto wie? — jeszcze na tej ziemi szczęścia zaznać może...
To też oczy jego z rozkoszą zatopiły spojrzenia swe w tęsknych oczach Hayde, gdy wtem dało się słyszeć pukanie w drzwi.
Hrabia zmarszczył brwi.
— Pan hrabia de Morcef — oznajmił, wchodząc Baptysta, głosem, jakby zawiadomienie o tem było aż nadto wystarczającem tłumaczeniem wszystkiego.
Twarz Monte Christo rozbłysła radością.
— Boże mój — zawołała Hayde — więc to się jeszcze nie skończyło?
— Nie wiem tego, drogie dziecię — powiedział hrabia, biorąc tkliwie Greczynkę za rękę — to jednak jest mi wiadome, że nie masz się już czego obawiać. Fernand Mondego nie jest dla mnie groźny. Lękać się można było, gdy z jego synem miałem do czynienia, ze względu, iż jest on również i synem swej matki.
— Ileż ja łez wylałam, jak bardzo wielkie były me cierpienia!... tego ty, panie, nigdy wiedzieć nie będziesz.
— Teraz możesz być spokojna. Na twą głowę przysięgam ci, że jeżeli teraz jakie niebezpieczeństwo komuś grozi, to nie mnie, napewno.
— Wierzę ci, panie, jak Bogu samemu — rzekła Greczynka, podając hrabiemu czoło do ucałowania.
— Boże Mocny, dla którego niemasz niemożliwości, czyż byś sprawił, że ja mógłbym pokochać raz jeszcze? — szepnął do siebie hrabia.
— Zawiadom hrabiego de Morcef, iż służyć mu będę za chwilę — rzekł, odprowadzając Hayde.
Winniśmy tutaj, choć w kilku słowach, wyjaśnić genezę tych odwiedzin, spodziewanych może przez Monte Christo, ale nie przez naszych czytelników.
Gdy Mercedes i Albert, każde w swych apartamentach, zajęci byli spisywaniem rzeczy swoich, nie zauważyli, bo zauważyć tego nie byli w stanie, iż ich czynności były bacznie przez hrabiego Morcefa obserwowane.
Wyniosła postać hrabiego, o twarzy przeraźliwie bladej krążyła od okna do okna i widziała, widziała, widziała wszystko w ponurej boleści, coraz bardziej dna serca sięgającej.
Postać ta dostrzegła, oczywiście, powrót Alberta z pojedynku i jej oko rozbłysło szatańską radością. Albert wrócił zdrów i cały, — więc zemścił się za ojca!
Błyskawica radości błysła na twarzy bólem wykrzywionej, jak ostatni promień słońca w otchłań nocy zapadający.
Daremnie jednak czekał na przyjście syna, by mu ten obwieścił o triumfie odniesionym. Że syn, idący do walki, by pomścić honor ojca, nie był u niego, nie było trudne do zrozumienia. Dlaczegóż jednak ten syn nie przychodzi teraz, gdy potwarca już poniósł karę zasłużoną?
Wobec tego Morcef posłał po lokaja.
I dowiedział się o wszystkiem...
To było kroplą, która przepełniła czarę. W dziesięć minut potem Morcef wyszedł na ganek w czarnym surducie, zapiętym aż pod samą szyję, w czarnych spodniach, w czarnych rękawiczkach nawet.
Powóz już czekał na rozkazy. Za nim wyszedł pokojowy i ułożył na siedzeniu futerał skórzany, zawierający dwie szpady.
— Na Pola Elizejskie, pałac hrabiego Monte Christo — zawołał Morcef — tylko prędko.
Konie ruszyły galopem i w pięć minut stanęły przed wskazanym domem.
Po chwili Baptysta zameldował hrabiemu de Monte Christo hrabiego de Morcef.
Oto jak się stało, że były Fernand przybył do byłego Edmunda Dantesa.
Po odprowadzeniu Hayde, hrabia poszedł do gościa.
— A!... pan de Morcef — powiedział chłodnym tonem.
— Tak, to ja. Ja teraz do pana przybyłem — rzekł Morcef zdławionym głosem.
— Chciałbym wiedzieć, jakim okolicznościom mam do zawdzięczenia fakt widzenia pana, hrabio, o tak wczesnej godzinie w mym domu?
— Miałeś pan z synem moim dziś rano pojedynek? Wszak tak? — zapytał przybyły.
— Jest to już panu wiadome? — odpowiedział hrabia.
— Nietylko to. Wiem również, iż syn mój miał bardzo słuszne powody do tego, by z panem stoczyć walkę śmiertelną, a nawet go zabić.
— Do tego stopnia słuszne, że syn pański nietylko nie poważył się bić ze mną, ale mnie nawet przeprosił.
— Czemu pan przypisujesz postępek podobny?
— Temu — odpowiedział Monte Christo ze spokojem mrożącym krew w żyłach — zapewne, iż uważał, że nie ja jestem bynajmniej przyczyną główną hańby, jaka spadła na jego głowę, że jest ktoś ode mnie winniejszy.
— Któż by nim mógł być, w takim razie?
— Jego ojciec!
— Przypuśćmy... że tak jest nawet — rzekł Morcef, przyczem twarz mu już nie zbladła, lecz wprost zzieleniała — to wiedzieć byś pan powinien, iż najwinniejszy nawet nienazbyt chętnie słucha, gdy mu to mówią w oczy. Jeżeli nawet w mem życiu znaleźć można błędy, to mój syn, niestety, okazał się nikczemniejszy.
— Panie — odpowiedział Monte Christo — nie sądzę, byś po to do mnie przyszedł, ażeby mi się zwierzać ze swych spraw familijnych. Udaj się z tem do swego syna.
— Nie, panie, nie pójdę — rzekł generał z uśmiechem złowrogim, który zresztą przemknął się po jego twarzy przelotnie jak zimowa błyskawica, — i dobrze powiedziałeś, że nie poto tu przyszedłem, ażeby złorzeczyć na syna. Przyszedłem tutaj, ażeby ci powiedzieć, że cię nienawidzę, że cię nienawidzę żywiołowo, bezświadomie, bezwiednie. Zdaje mi się, że cię nienawidzę od chwili urodzenia chyba, oddawna. Zdaje mi się, że cię znałem już dawniej, w mej młodości, czy dzieciństwie i że zawsze cię nienawidziłem. Myślę więc, że jeżeli młodzież dzisiejsza bić się nie lubi, to my powinniśmy może stanąć ze sobą do walki śmiertelnej. Czy takie jest pańskie zdanie?
— Najzupełniej.
— Bić się będziemy na śmierć, dopóki jeden z nas nie zginie — rzekł Morcef z wściekłością.
— Dopóki jeden z nas nie zginie — powtórzył jak echo Monte Christo, dając przytem głową lekki ruch potakiwania.
— Możemy więc natychmiast iść, by poszukać sobie jakiegoś pustynnego miejsca.
— W samej rzeczy — przyznał Monte Christo — świadkowie są dla nas zbyteczni najzupełniej, znamy się bowiem aż nadto dobrze.
— No, jeżeli o to chodzi — zaprzeczył Morcef — to nie tak znów bardzo.
— Czyżby?... powiedział Monte Christo ze spokojem do rozpaczy istotnie doprowadzić mogącym — zobaczymy tedy...
— Czy nie jesteś pan żołnierzem Fernandem, który zbiegł z szeregów w przeddzień bitwy pod Waterloo?... Czy nie jesteś porucznikiem Mondego, który, jako szpieg, przeprowadził armję francuską w Hiszpanji?... Czy nie jesteś jenerałem Fernandem Mondego wreszcie, który zdradził, zaprzedał, a w końcu zamordował dobroczyńcę swego, Ali Telebena?... I czy ci wszyscy trzej Fernandowie nie przeobrazili się następnie w jenerał-porucznika Fernanda, hrabiego de Morcefa, para Francji?...
— O!... zakrzyknął Morcef, zraniony słowami hrabiego do żywego — o, nikczemny, który mi przypominasz wszystkie czarne karty historji życia mego, o jasnych zapominając, i to w chwili, gdy niezadługo padnę może z twojej ręki. Wiem ja dobrze, żeś wyśledził, wybadał, wywęszył całą przeszłość moją... Może jednak, mimo to wszystko, więcej zasług, czci, godności, dostojeństwa... jest we mnie, aniżeli w tobie, awanturniku nikomu nieznany, a złotem i brylantami okryty!...
W Paryżu każesz się tytułować hrabią de Monte Christo, we Włoszech — nazywają cię marynarzem Sindbadem, gdy ty sam o sobie mówisz, że jesteś lordem Vilmorem... Na Malcie znów zwą cię... nie pamiętam już jak?... Kim istotnie jesteś? — nikt nie wie. Przed tym śmiertelnym pojedynkiem domagam się byś powiedział swe prawdziwe imię i nazwisko, abym zatapiając szpadę w twem sercu, wiedział, kogo zabijam.
Gdy Monte Christo usłyszał to wezwanie, zbladł okropnie, oko zapaliło się straszliwym płomieniem. Bez słowa odpowiedzi zniknął w przyległym pokoju, zrzucił surdut, kamizelkę, koszulę nawet... wkładając bluzę marynarza, zaś na głowę czapkę frygijską, z pod której wydobywały się niesforne, długie pukle czarnych włosów.
Tak ubrany, wyszedł do Morcefa, z rękoma na krzyż złożonemi, majestatycznym krokiem zbliżając się do jenerała, który teraz dopiero zrozumiał, co znaczyło to jego zniknięcie. Uczuł, że nogi się pod nim chwieją i zęby szczękają w niesamowitej trwodze.
— Fernandzie — krzyknął majtek — ze stu imion moich jedno ci, już prawdziwe, powiem, lecz jak gromem niem uderzę! Lecz ty je odgadujesz, już je sobie przypominasz!? Bo mimo całej męki minionych lat, mimo bólu i cierpienia, ukazuję ci twarz niezmienioną, twarz, którą triumfująca zemsta odmłodziła, twarz, którąś widywał z pewnością w gorączkowych snach, pełnych obłędnego strachu, od chwili, gdy zawarłeś śluby... z Mercedes, moją narzeczoną.
Jenerał, z głową w tył odrzuconą, z wyciągniętemi sztywno naprzód rękoma, ze wzrokiem osłupiałym, pożerał, pochłaniał tę straszliwą dla siebie postać. Przerzucił następnie w tył ręce, zaczął niemi błądzić w powietrzu, szukać czegoś... Potem się cofać zaczął... uczynił w tył krok jeden, drugi, trzeci... aż doszedł do ściany, a gdy to się stało, sunął, czepiając się muru, bokiem, pochylony aż do drzwi, które wywalił jednem uderzeniem ramienia, wydając pomruk cichy, pełen rozpaczy:
— Edmund Dantes!... Edmund Dantes!...
Następnie w jękach, które nic ludzkiego w sobie nie miały, zawlókł się aż do przedsionka, minął go, wyszedł na dziedziniec, wreszcie padł na poduszki powozu, mamrocząc niezrozumiale prawie:
— Do domu... do domu!...
W powozie jednak czuł się tak źle, że wysiadł wreszcie i pieszo udał się do domu. Gdy się doń zbliżył, ujrzał stojącego przed pałacem fiakra. Woźnica rozglądał się zdumiony, iż powołano go do tak wspaniałego gmachu.
Na schodach dostrzegł dwie osoby; miał tyle czasu, iż zdążył wpaść do bocznego salonu, ażeby uniknąć spotkania. To Mercedes, wsparta na ramieniu syna, opuszczała nazawsze dom męża. Gdy dosłyszał słowa Alberta:
— Bądź odważną, matko! Spieszmy się opuścić te mury, nienaszego już domu.
Morcef schwycił rękoma za adamaszkową portjerę, ażeby nie upaść i stłumił jęk, dobywający się z piersi. Żona i syn opuszczali go jednocześnie! Dopadł do okna, ażeby raz jeszcze zobaczyć tych, których jedynie kochał na świecie, ale fiakr już odjechał, Mercedes i Albert zniknęli, nie spojrzawszy nawet na dom, który przez tyle lat był ich domem.
Pozostał więc sam. Sam jeden w tym wielkim, pustym domu. Nikt, odchodząc, nie pożegnał go spojrzeniem choćby, nie wyraził żalu, nie rzucił wyrazu przebaczenia, lub bodaj tylko litości.
Gdy turkot fiakra zcichł w oddaleniu, dał się słyszeć huk wystrzału i dym gęsty przedarł się przez lustrzaną szybę, roztrzaskaną mocą tego wystrzału.



ROZDZIAŁ XI.
WALENTYNA.

Czytelnicy nasi domyślili się zapewne, dokąd to Morrel spieszył się tak bardzo.
Noirtier i Walentyna zezwolili, by ich odwiedzał dwa razy w tygodniu, i nic chyba, prócz jednej śmierci, nie mogłoby go zmusić, by nie skorzystał z tego prawa. — Wolno mu było przychodzić o jednej i tej samej zawsze godzinie, o dziesiątej rano mianowicie; czyż dziwić mu się więc można, iż się spieszył?
Gdy wszedł, Walentyna już czekała na niego. Niespokojna i pomieszana zaprowadziła go do starca. Zaś niepokój ten pochodził z tej przyczyny, iż awantura Morcefa narobiła w mieście całem dużego hałasu. I w domu pana de Villeforta, jak wszędzie zresztą, nie wątpiono, że następstwem tak gorszącego zajścia musiał być pojedynek. Walentyna odgadła natychmiast intuicją kochającej kobiety, że jej Maksymiljan, nikt inny, będzie świadkiem hrabiego; znając zaś odwagę swego kochanka i jego głęboką przyjaźń dla hrabiego, lękała się, czy porywczy młodzieniec będzie miał dość umiarkowania, ażeby poprzestać na roli biernego świadka.
To też, gdy tylko Morrel ukazał się w pokoju Noirtiera, natychmiast zasypany został gradem zapytań, dotyczących przebiegu walki. Wiadomość, że Albert przeprosił hrabiego, zdziwiła ogromnie nietylko Noirtiera, ale nawet i Walentynę, lecz ostatecznie ta wyraziła radość, iż skończyło się wszystko bez rozlewu krwi.
— A teraz — powiedziała panna de Villefort, gdy skończono mówić o powyższem zajściu, i, wskazując, by Morrel usiadł obok starca, siadła na niskim taburecie — teraz pomówimy trochę o naszych własnych interesach. Przypominasz już sobie, że kochany dziadek nasz nosił się czas jakiś z myślą opuszczenia domu pana de Villeforta i wynajęcia sobie gdziekolwiek mieszkania?
— Mam ciągle w pamięci ten zamiar i uważam go za bardzo słuszny.
— Uciesz się zatem, bo dziadek wrócił do niego. Dziadek jest zdania, iż powietrze na przedmieściu Saint Honore bardzo mi nie służy.
— Dziadek twój, droga Walentyno, zdaje się mieć bezwzględną słuszność. Już od dwóch tygodni wydajesz się być cierpiącą i wyglądasz z dnia nad dzień gorzej.
— Jest w tem może trochę prawdy, gdyż w istocie czuję się nie najlepiej, to też drogi dziadunio wziął się do leczenia mnie, więc mam nadzieję szybkiego powrotu do zdrowia. Lecz tego nie można uważać bynajmniej za jakąś chorobę, ot, czuję się trochę osłabiona, straciłam apetyt, mam przytem wrażenie, jakby organizm mój walczył z czemś, do czego nie może się przyzwyczaić.
Noirtier słuchał z największą uwagą każdego słowa Walentyny.
— I jakąż kurację zalecił ci dziadek? — zapytał Morrel.
— Biorę lekarstwo dziadunia raz na dzień, zwiększając stopniowo dozę. Zaczęłam od łyżeczki, a teraz już doszłam do czterech. Dziadunio twierdzi, że jest to doskonały środek, skuteczny na wszystkie choroby.
Przy słowach tych Walentyna starała się uśmiechnąć, lecz na twarzyczce jej ujawniło się tylko bolesne skrzywienie.
Maksymiljan, rozkochany do ostatnich granic, patrzył na nią w milczeniu i zauważył z przerażeniem, że bladość jej zwykła przybrała jakieś ołowiane tony, oczy gorzały gorączkowym blaskiem, śnieżne zawsze ręce zżółkły i wydłużyły się.
— I lekarstwo dziadka pomaga pani?
— Czy ja wiem? Lecz pewnie pomaga. Jest ono bardzo gorzkie, gorzkie do tego stopnia, że czegokolwiek się po niem napiję, to mi się zdaje, że jest gorzkie również.
Noirtier spojrzał pytającym wzrokiem na wnuczkę.
— Tak jest, dziadku kochany. Mówię szczerą prawdę. Przed przyjściem do ciebie nalałam sobie szklankę wody z sokiem, no i nie mogłam wypić wszystkiego, do tego stopnia zdawała się ona być gorzką.
Noirtier zbladł i dał znak, że chce mówić.
Walentyna wstała natychmiast i poszła po słownik, lecz, zanim doszła do stołu, zachwiała się cała.
— Cóż to — zawołała — czyżby chmury tak nagle przysłoniły słońce? Zupełnie pociemniało mi w oczach. Ale to nic — dodała po chwili z dość wesołym uśmiechem — już mi przeszło, już mi zupełnie dobrze. To też się nie trwóżcie, mój kochany dziaduniu i ty, Maksymiljanie.
W tej samej chwili dał się słyszeć turkot pojazdu na dziedzińcu. Walentyna wybiegła natychmiast do sąsiedniego pokoju, by zobaczyć, kto przyjechał? — i wróciła natychmiast.
— To pani Danglars przyjechała, wraz z córką. A zatem — do widzenia, muszę iść, gdyż inaczej przyszliby tutaj po mnie. Do widzenia więc. Nie żegnam cię, Maksymiljanie, bo może powrócę jeszcze.
Zaledwie drzwi zamknęły się za Walentyną, Noirtier dał Morrelowi znak, by wziął słownik do ręki.
Morrel położył natychmiast żądany przedmiot na kolanach starca, Walentyna bowiem nauczyła go już, jak można porozumieć się z dziadkiem; to też bez większych trudności, po paru minutach pracy, zrozumiał myśl starca, która wyrażała się w słowach:
— Przynieś szklankę oraz karafkę, z pokoju Walentyny.
Morrel natychmiast zadzwonił na służącego, który zajął miejsce Wawrzyńca, i w imieniu Noirtiera powtórzył mu powyższy rozkaz.
Służący powrócił po paru minutach z próżną karafką i z wiadomością, że resztę wody z sokiem wylał pan Edwardek do korytka dla kaczek.
Noirtier, po wysłuchaniu tej wieści wzniósł oczy ku niebu, a następnie utkwił je w drzwiach, przez które wyszła Walentyna.
Gdy się to działo, pani de Villefort oczekiwała już na przybyłych gości. Obie damy weszły do salonu wymuszenie sztywne, co wskazywać miało na urzędowy charakter wizyty.
Osoby z tej samej sfery towarzyskiej rozumieją najmniejszy odcień w postępowaniu, to też pani de Villefort na urzędowe wejście odpowiedziała miną poważną i uroczystą.
To samo powtórzyło się z Walentyną, gdy ta weszła do salonu.
— Kochana przyjaciółko — rozpoczęła rozmowę baronowa, gdy obie panienki ujęły się za ręce — przybyłam do ciebie, ażeby ciebie pierwszą zawiadomić o bliskim związku mej córki z księciem Cavalcantim.
Tutaj dodać musimy w nawiasie wiadomość, że to sam Danglars ozdobił nazwisko Cavalcantich tytułem książęcym; pomysłowy bankier bowiem zauważył, nie bez słuszności, ostatecznie, że „książę“ brzmi o wiele lepiej, aniżeli prosty „hrabia“, zaś nikt nie będzie przecież sprawdzać, jak to tam jest istotnie za Alpami?...
— Przyjmij pani ode mnie — rzekła po deklaracji tej pani de Villefort — me szczere powinszowania. Młody książę Cavalcanti bowiem wygląda na młodzieńca wychowanego bardzo dobrze. Bardzo dobrze...
— O!... — powiedziała baronowa z uśmiechem — książę Cavalcanti paryżaninem dopiero będzie. Ma on bowiem jeszcze w sobie coś z cudzoziemszczyzny, to też my, francuzi, od pierwszego rzutu oka rozpoznać możemy w nim arystokratę, jeżeli nie niemieckiego, to już włoskiego napewno. Ma za to wyjątkowo dobre serce i umysł bardzo bystry.
— Niech mama i to jeszcze zechce dodać — wtrąciła Eugenja, przeglądająca albumy leżące na stole, — że papa ma do tego człowieka jakąś szczególną skłonność.
— No, a ty, Eugenjo? — zapytała pani de Villefort.
— Ja?... odpowiedziała Eugenja chłodno, tonem pełnym sarkazmu. — O, upewniam panią, że nie pomyślałam o tem nawet, czy i o ile mam dla pana Cavalcantiego jakieś skłonności. Ja wogóle nie czuję w sobie powołania do kłopotów gospodarskich i nie pragnę wcale tego, by być zależną od kaprysów jakiegoś człowieka — jakimkolwiek by on nie był. Powołaniem mojem jest być artystką, to znaczy — być wolną. Wolną, to jest mieć wolny umysł i serce.
Rumieniec wystąpił na twarz Walentyny, gdy usłyszała takie teorje.
— A zresztą — ciągnęła dalej swobodnym tonem panna Danglars — jeżeli mam już iść za mąż, to dziękuję Opatrzności za to, że nie wyszłam za człowieka, który miał zostać moim mężem, za pana Morcefa. Byłabym dziś żoną człowieka, wyzutego z honoru.
— Czyż jednak — próbowała bronić Alberta Walentyna — hańba ojca ma tak nieodzownie spadać i na syna?
— Daruj, kochana przyjaciółko — powiedziała nieubłagana nieprzyjaciółka mężczyzn i małżeństwa — pan wicehrabia de Morcef domaga się udziału w hańbie ojcowskiej sam, swem niegodnem postępowaniem. Wczoraj udawał bohatera... w teatrze, gdy jednak znalazł się na placu i ujrzał pistolety, — zmiękł odrazu i przeprosił pana de Monte Christo, na kolanach nieomal.
Walentynie znaną już była prawda, lecz nie odezwała się słowem, żałując serdecznie, że uczynić tego nie może. Czuła się zresztą znów nad wszelki wyraz chorą i osłabioną; wybić się to musiało najwidoczniej na jej twarzy, gdyż nawet pani Danglars to spostrzegła i powiedziała:
— Ależ ty jesteś cierpiącą, kochana Walentyno?
— Ja? — zdziwiła się panienka, przecierając dłonią rozpalone czoło.
— Ależ tak. Przejrzyj się tylko w zwierciadle. Bledniesz, to znów rumienisz się gwałtownie, naprzemian.
Walentyna była tak zmieniona, iż nawet pani de Villefort to zauważyła.
— Idź do swego pokoju, droga Walentyno — rzekła — nasi goście zechcą ci to wybaczyć. Połóż się na chwilę, obmyj twarz zimną wodą, a zaraz przejdzie ci to chwilowe osłabienie.
Walentyna skwapliwie skorzystała z pozwolenia macochy, skłoniła się pani Danglars, ucałowała Eugenję, życząc jej jeszcze raz szczęścia, i wyszła, kierując swe kroki do pokoju dziadka, oczywiście. Nie zdołała jednak przebyć całej drogi, gdyż w ostatniej chwili pociemniało jej nagle w oczach i, będąc już nieomal na progu pokoju Noirtiera, padła zemdlona.
Morrel usłyszał łoskot padającego ciała, otworzył drzwi i ujrzał swą ukochaną leżącą na ziemi, nieprzytomną. Porwać ją na ręce, zanieść do pokoju i złożyć na szeslongu — było dla niego dziełem jednej chwili.
Walentyna otworzyła wtedy oczy.
— Jakże niezgrabną jestem — rzekła, rzucając gorączkowo wyrazy — czy już na nogach utrzymać się nie potrafię?
— Znowu ten zawrót głowy! — zawołał Morrel, załamując ręce. — Bądź ostrożną, Walentyno, błagam cię!
— Ależ nic mi nie jest. Jestem już zupełnie zdrowa!... Czekaj jednak... Co to jest?... Ach!... ach!... ach!...
I wpadła w śmiech gwałtowny, konwulsyjny. Ból wykrzywił jej twarz, ręce jej zaczęły się kurczyć, drgawki ogarnęły ciało.
Wyraz śmiertelnej trwogi wybił się na twarzy Noirtiera.
Morrel pojął, że należy natychmiast zawezwać pomocy. Pochwycił więc za dzwonek i zaczął wstrząsać nim tak gwałtownie, że w tej samej nieomal chwili przybiegli: pokojowa Walentyny oraz nowy służący Noirtiera.
Trwoga, która od niejakiego czasu cały ten dom przeklęty ogarnęła, dotknęła tak dalece i służących również, że pomieszani wybiegli na korytarz, głośno wzywając pomocy, gdy tylko ujrzeli Walentynę w ataku.



ROZDZIAŁ XII.
WYZWANIE.

W odpowiedzi na to wołanie, dał się słyszeć głos pana domu:
— Cóż się tam takiego stało?
Morrel spojrzał wtedy na Noirtiera nie wiedząc, co powinien uczynić?
Starzec wskazał okiem na gabinet, w którym raz już w podobnych okolicznościach, młodzieniec znalazł schronienie.
Ledwo zdołał to uczynić, gdy de Villefort wpadł do pokoju, porwał za ręce Walentynę i zawołał przejmującym głosem:
— Doktora!... Na miłość boską, prędzej doktora! Niech kto idzie do d‘Avrigny! Lecz nie — dodał po chwili, zniżając głos — lepiej ja sam po niego pojadę.
I wybiegł z pokoju, do którego wszedł wtedy Morrel. Był w trwodze najwyższej, okropne wspomnienie przyszło mu na myśl, przypomniał sobie rozmowę de Villeforta z doktorem, którą słyszał po śmierci pani de Saint Meran. Uderzyło go również, że te same symptomaty, które objawiły się u Walentyny, poprzedziły zgon Wawrzyńca.
To wszystko sprawiło, iż biedny młodzieniec był bliski obłąkania, lecz Bóg nie pozwolił, by cierpiał zbyt długo i zesłał mu myśl-natchnienie; przywiódł mu na pamięć słowa Monte Christo: „pamiętaj, iż ja wiele na tej ziemi mogę; gdybyś więc natrafił na jaką przeszkodę, przyjdź do mnie“.
Gdy Morrel przypomniał sobie słowa te, pędem wybiegł z pokoju, wskoczył do pierwszej napotkanej dorożki i kazał się wieźć do domu hrabiego.
Tymczasem de Villefort wpadł do pana d‘Avrigny.
— A... to pan — rzekł ten, gdy go zobaczył.
— Tak, to ja — jęknął de Villefort, zamykając drzwi za sobą — przychodzę znów do ciebie i zapytuję, czy tylko sami jesteśmy? Doktorze, mój dom jest przeklęty!
— Czyżby? — zapytał doktór z pozorną obojętnością, głęboko jednak wzruszony w gruncie rzeczy — więc może znów ktoś u ciebie zachorował?
— Tak jest — zawołał Villefort, szarpiąc włosy z rozpaczy — tak jest!
— Wszak ci to przepowiedziałem — wyraził naprzód wzrok doktora.
— Któż ma tam umrzeć teraz? — powiedział. — Jakaż nowa ofiara oskarżać cię ma teraz przed Bogiem za twą grzeszną słabość?
Bolesne łkanie wydobyło się z piersi Villeforta, zbliżył się do lekarza, ujął go za rękę i rzekł:
— Walentyna! na nią teraz kolej nadeszła!
— Walentyna? — zawołał d‘Avrigny, przejęty boleścią.
— Widzisz — ponuro odpowiedział Villefort — widzisz, że się omyliłeś, rzucając na nią tak straszliwe podejrzenia. Idźże teraz do niej, leżącej na łożu boleści i błagaj ją, aby ci przebaczyła.
— Jeżeli ją tylko przy życiu zastanę, bo śmierć w twym domu uderza jak piorun, panie prokuratorze królewski. Aczkolwiek na nic się to zda, jednakże idę.
— Teraz, doktorze, nie będziesz miał możności czynienia mi zarzutów, iż jestem powolny. Już ja odnajdę mordercę i ukarzę go strasznie, przysięgam.
— Postarajmy się naprzód wyrwać ofiarę z jego szponów, potem dopiero pomyślimy o zemście. Jestem już gotów do wyjścia.
I kabrjolet powiózł go teraz z powrotem, lecz już wraz z doktorem.
W tej samej chwili Morrel wysiadł przed domem hrabiego. Był na szczęście u siebie i pracował nad jakiemiś raportami w gabinecie. Gdy mu zameldowano Morrela, zerwał się natychmiast od biurka i pobiegł na jego spotkanie z wyciągniętemi rękoma i zapytaniem na ustach.
— Co się stało, Maksymiljanie? Jakiż jesteś blady! Czy w domu u was zdarzyło się jakie nieszczęście?
— Nie przypuszczam, by tam coś złego stać się mogło. Nie byłem zresztą u siostry. Przychodzę z domu, pod dachem którego zdaje się gościć śmierć i dlatego przybiegłem do ciebie, hrabio.
— Z domu Morcefów przybywasz. Cóż tam robiłeś?
— Ależ ja byłem zupełnie gdzieindziej.
— Jenerał zastrzelił się przed chwilą. Nie jest to jednak żadne nieszczęście, ani dla jego żony, ani też dla syna. Lepiej, ażeby taki mąż i ojciec nie żył, niż miał żyć zniesławiony.
— Biedna hrabina, biedny Albert! Lecz, hrabio, ja nie mogę użalać się nad losem innych, gdy we mnie grom uderzył. Przybyłem, by cię błagać o pomoc.
— Wszystko uczynię, co będzie w mej mocy. Mów.
— Nie wiem, czy mi wolno odkryć tę tajemnicę — rzekł z wahaniem Morrel. — Przeklęty to dom, do którego chcę cię wprowadzić, ażebyś dał mu ratunek. Już trzy ofiary padły z ręki niewidzialnego mordercy, a teraz zginąć ma czwarta.
— Wiem, o jakim domu mówisz, że tak jest, udowodnię ci to, wymieniając imiona ofiar. Zginęli więc: pan Saint Meran, jego żona i wreszcie stary Wawrzyniec. Ale jest to rodzina Atrydów; Bóg ich skazał na zagładę i wszyscy muszą zginąć. Teraz przyszła kolei na Noirtiera lub na pannę Walentynę, czy nie tak?
— Więc ty, hrabio, wiedziałeś o tem? — zawołał Morrel z takiem uniesieniem rozpaczy, iż Monte Christo, którego nie wzruszyłoby runięcie nieba, teraz zadrżał — wiedziałeś, że ona ma umrzeć, aczkolwiek ja ją kocham więcej, niż duszę własną!
— Ty ją kochasz? o Boże! — zawołał Monte Christo, zrywając się na nogi.
— Kocham ją do szaleństwa, kocham tak, że wszystką krew przelałbym za jednę łzę jej oka. Kocham Walentynę de Villefort, którą zabijają w tej chwili. Czy pojmujesz więc, hrabio, co się teraz dziać musi w mem sercu. Kocham ją i zapytuję teraz Boga i ciebie, czy i jakim sposobem możnaby ją ocalić?
Monte Christo, po usłyszeniu tych słów, wydał z siebie ni to krzyk, ni to jęk, który nie miał w sobie nic ludzkiego.
— Nieszczęsny! — zawołał — kochasz córkę przeklętego pokolenia!
Nigdy nikt nie widział chyba podobnego wyrazu cierpienia na twarzy, niczyje oko napewno nigdy nie rozbłysło tak straszliwym płomieniem... Widać było, że jeszcze nigdy żaden obraz nie wstrząsnął tak jego jestestwem.
Morrel cofnął się strwożony.
Monte Christo, po tym wybuchu, zamknął oczy, jakby był olśniony błyskawicami. Skupił się, stężał, zebrał całą swą moc i wolę, wzruszenie ucichło w nim zwolna.
Nareszcie podniósł w górę oczy pobladłe z cierpienia.
— Patrzaj — rzekł głosem prawie spokojnym już — patrzajże, drogi przyjacielu, jak Bóg łamać i giąć potrafi najsilniejszą choćby wolę. Ja, który przyglądałem się zdala i obojętnie całemu temu dramatowi, ja, który jak zły duch uśmiechałem się tylko, patrząc na najpotworniejsze choćby czyny ludzi — zaznałem teraz, co to jest ukąszenie żmiji w samo serce.
Morrel jęczał tylko głucho.
— Lecz już dosyć tego — rzekł hrabia swym dawniejszym już, mocarnym głosem — dosyć tych łkań niewieścich i niemęskich żalów. Bądźmy znów mężni, silni, gotowi do walki, wyczekujący na zwycięstwo. A ty, Morrelu, miej nadzieję, bo jestem z tobą, czuwam nad twojem szczęściem. I słuchaj, co ci powiem: teraz jest dwunasta, jeżeli Walentyna nie umarła dotąd, to żyć będzie. Mówię to z całą pewnością, a wierzaj, że się nie mylę. Dziękuj Bogu, że mnie zastałeś w domu, bo gdybym zaczął działać wieczorem dopiero, byłoby już z pewnością zapóźno.
— A czyż ja mogę wiedzieć, czy żyje? — zawołał Morrel z rozpaczą — gdym odchodził, była umierająca.
Monte Christo wsparł czoło na dłoni i wpadł w głęboką zadumę.
Co się działo w jego głowie, ciężarnej straszliwemi tajemnicami?
Co anioł jasności, czy też duch mroków i ciemności szeptał temu nieubłaganemu, a litościwemu jednocześnie umysłowi?... Któż mógł wiedzieć. Jeden Bóg chyba!
Nakoniec Monte Christo zdjął dłonie z oczu, które znów dały się widzieć: jasne, czyste, spokojne. Powziął już decyzję, już wiedział, co i jak czynić.
— Maksymiljanie, udasz się natychmiast do swego domu i w nim pozostaniesz, aż cię zawezwę.
— Boże miłościwy — zawołał Morrel. — Przerażasz mnie swą zimną krwią, swym spokojem, hrabio.
— Ja wiele mogę, przyjacielu — odpowiedział Monte Christo, głosem cichym i pełnym słodkiej melancholji. — A teraz idź. Muszę być sam, z myślami memi.
Od hrabiego biła taka siła i moc nieprzeparta, iż Morrel bez słowa uścisnął jedynie rękę hrabiego i wyszedł.
De Villefort przybył tymczasem do Walentyny z doktorem.
Ten ostatni, gdy tylko wszedł, z troskliwością ojca zaczął badać stan chorej, nakoniec rzekł:
— Żyje jeszcze... i to bardzo mnie dziwi. Zakrawa to na cud, zaprawdę.
— Ale czy żyć będzie? — zapytał ojciec.
— Będzie, bo żyje.
W tej chwili wzrok doktora spotkał się ze spojrzeniem Noirtiera.
Oko paralityka gorzało tak bezmierną radością, a raczej triumfem, iż nie mogło to nie zwrócić uwagi lekarza. Pomyślał przez chwilę, a następnie rzekł do Villeforta:
— Zechciej, mój drogi, zawołać pokojową Walentyny.
Villefort, posłuszny temu rozkazowi, wybiegł natychmiast. Wtedy doktór podszedł do Noirtiera.
— Pan masz mi coś do powiedzenia? Nieprawdaż?
Starzec dał znak potwierdzenia.
— Czy mnie samemu?
W tej chwili wszedł Villefort ze służącą, za nimi pani de Villefort.
— Co się stało temu drogiemu dziecku? — zapytała — gdy mnie opuszczała, skarżyła się, że jest słaba, nie przypuszczałam jednak, by to mogło być coś poważniejszego.
I ze łzami w oczach, ze wszystkiemi oznakami czułości macierzyńskiej, podeszła do Walentyny.
D‘Avrigny nie spuszczał oka z Noirtiera i spostrzegł, iż oczy starca drgały, lica zsiniały, pot wreszcie kroplisty wystąpił na czoło.
— Acha! — wykrzyknął doktór bezwiednie, gdy podążył wzrokiem za spojrzeniem Noirtiera, wpatrującego się w panią Villefort, która właśnie mówiła:
— Biednemu dziecku lepiej będzie w łóżku. Fanny, chodź, pomożesz mi ją w niem ułożyć.
Pan d‘Avrigny widząc, iż tym sposobem będzie mógł pozostać sam na sam z Noirtierem, dał znak swego na to zezwolenia. Zabronił tylko dawać cośkolwiek chorej.
Gdy zaczęto krzątać się około przeniesienia chorej, spostrzeżono, iż zaczyna wracać do przytomności; była jednak tak bezsilna, że nietylko poruszać się, ale i mówić nie była zdolna. Zdobyła się zaledwie na skinięcie głową dziadkowi.
D‘Avrigny wyszedł wraz z chorą, polecając jednocześnie Villefortowi, ażeby poszedł sam do apteki i w swojej obecności kazał przyrządzić lekarstwa, a następnie przyniósł je sam do domu.
Powtórzywszy raz jeszcze surowo, ażeby nic nie dawano chorej, d‘Avrigny wrócił do Noirtiera i przekonawszy się, że nikt nie słucha, zbliżył się do niego.
— Czy pan wiesz o chorobie swej wnuczki?
— Tak — wyraził spojrzeniem starzec.
— Czyżbyś pan przewidywał wypadek, który dziś spotkał Walentynę?
— Tak.
D‘Avrigny pomyślał chwilę, a potem, przysuwając się jeszcze bliżej do Noirtiera, zapytał głosem jeszcze bardziej zniżonym:
— Czy widziałeś, jak biedny Wawrzyniec umierał? Domyślasz się z czego umarł?
— Tak.
— Według twego mniemania, umarł śmiercią naturalną?
Coś nakształt skrzywienia przebiło się na twarzy bezwładnego, a oczy powiedziały „nie“.
— Więc wpadłeś na domysł, że został otruty?
— Tak.
— Sądzisz pan, że ktoś usiłował otruć go z rozmysłem?
— Nie.
— Lecz w twem mniemaniu otruła go ta sama ręka, która teraz chciała zgładzić Walentynę, a wtedy godziła na życie innej osoby?
Starzec potwierdził zamknięciem oczu.
— Więc i ona padnie ofiarą — zapytał d‘Avrigny, wlepiając przenikliwy wzrok w Noirtiera i obserwując, jakie wrażenie sprawią na starcu te słowa.
— Nie — odpowiedział Noirtier, ze spojrzeniem pełnem triumfu.
— Spodziewasz się zatem, iż morderca odstąpi od spełnienia swego niecnego zamiaru?
— Nie.
Doktór był zdumiony.
— Sądzisz, iż trucizna nie wywrze na niej skutku?
— Tak.
— Na jakiejże zasadzie urobić sobie pan mogłeś to niezwykłe mniemanie?
Paralityk skoncentrował całą siłę swego wzroku na jednym punkcie, d‘Avrigny spojrzał za nim w tym samym kierunku i stwierdził nie bez zdziwienia, iż oczy starca zwrócone były na lekarstwo, które on sam stale przyjmował.
— Ach — zawołał d‘Avrigny uderzony nagłą myślą — więc ty...
— Tak — mówił triumfalny wzrok starca.
— Uchroniłeś ją od śmierci, dając jej lekarstwo, o którem wiedziałeś, iż jest trucizną. To znaczy, iż organizm jej do trucizny tej przyzwyczaiłeś!... I tem uratowałeś jej życie!
Starzec nie dał tutaj swego znaku potwierdzenia. Oczy jego tylko promieniały radością.
— Osiągnąłeś swój cel. Gdyby nie twa przezorność, nasza droga Walentyna byłaby już tylko martwem ciałem. Atak był gwałtowny, wstrząsnął całym jej organizmem, lecz jej nie zabił. To twoja, panie, zasługa. Tobie jedynie zawdzięcza ona życie. I żyć będzie, o ile nie wykonają na nią jakiego innego zamachu.
Z oczu bezwładnego starca popłynęły łzy radości.
W tej chwili wbiegł do pokoju de Villefort, ze słowy:
— Masz wszystko, doktorze, czegoś żądał. Lekarstwo przygotowano w mojej obecności, przyczem badałem skrupulatnie napisy na wszystkich flaszkach i słojach. Sam je tutaj przyniosłem, nie dotknęły ich niczyje absolutnie ręce, za to mogę ręczyć.
D‘Avrigny wziął flaszkę, nalał parę kropel na dłoń i posmakował.
— Tak, tego właśnie żądałem — powiedział — chodź więc coprędzej do pokoju Walentyny, gdzie dam wskazówki, jak należy obchodzić się z chorą. Ty zaś, panie prokuratorze królewski, musisz dopilnować, by nic niezwykłego się nie stało.
I wyszli, pozostawiając Noirtiera samego.
W tej samej chwili, gdy doktór i de Villefort wchodzili do pokoju Walentyny, jakiś ksiądz włoski, o ruchach spokojnych, lecz bardzo stanowczych i pewnych siebie najmował dla siebie dom, jedną ścianą przylegający do pałacu de Villeforta.
Nie wiadomo z jakich powodów, po upływie dwóch godzin zaledwie z całego domu wyprowadzili się wszyscy lokatorowie, zresztą w liczbie siedmiu tylko osób, gdyż domek był mały, jednopiętrowy zaledwie. W pobliskim komisarjacie mówiono, że dom ten był zbudowany na bardzo słabych fundamentach i groził zawaleniem. Z tej przyczyny właśnie opuścili go dawniejsi lokatorowie. Fakt zarysowania się ściany miał nastąpić dopiero po podpisaniu aktu przez nowonabywcę, który jednak nie zważał na grożące mu niebezpieczeństwo i zaczął się urządzać w nowej siedzibie.
Przywołano natychmiast rzemieślników, którzy przy różnych przeróbkach zewnątrz i wewnątrz domu pracowali do późnej nocy.
Nowonabywca zameldował się w policji, jako ksiądz Jakób Bussoni.



ROZDZIAŁ XIII.
OJCIEC I CÓRKA.

Pewnego pięknego ranka na parę dni przed wypadkami, które opisaliśmy powyżej, po swym salonie t. zw. „złotym“, faktycznie zaś — tylko pozłacanym, przechadzał się trochę nerwowo i niecierpliwie pan domu, baron Danglars. Był zamyślony i jakby niepewny siebie; niecierpliwił się przytem coraz bardziej, gdy zaś przebrała się miara jego cierpliwości, zdobył się na odwagę, zadzwonił na służącego i rzekł do niego.
— Mój Stefanie, dowiedz się, dlaczego panna baronówna nie schodzi do salonu, jak mi to przyobiecała.
Panna Eugenja po przebudzeniu się istotnie zażądała posłuchania u ojca, wyznaczając przytem salon jako miejsce spotkania. Żądanie to, a zwłaszcza oschła urzędowa forma, w jakiej wyrażona była ta niezwykła prośba, zdziwiły bankiera.
— Czego ta szalona dziewczyna chce ode mnie, dlaczego „zażądała“ widzenia się ze mną w salonie, a nie przyszła wprost do gabinetu?
Po raz dwudziesty może, powtarzał sobie to pytanie i te myśli niepokojące ogarniały coraz bardziej umysł ojca, gdy drzwi się uchyliły i do salonu weszła panna Eugenja w czarnej sukni jedwabnej, przybranej czarnymi guziczkami. Wyglądała jak hiszpanka, idąca na operę do teatru i wyglądała prześlicznie.
— Czegóż ty chcesz, droga Eugenjo, ode mnie — rzekł bankier — i dlaczegoś wybrała salon, jako miejsce rozmowy, a nie raczyłaś, jak zwykła śmiertelniczka, przyjść do mego gabinetu w biurze?
— Odpowiem ci na obydwa twe zapytania, ojcze, odpowiem natychmiast. Wybrałam salon, by nie wpaść w twym gabinecie w atmosferę banków, kantorów wymiany i giełdy. Te książki kasowe, ogniotrwałe kasy, czeki i t d., wszystko to musi źle oddziaływać na serce ojca, wytrącając z jego pamięci rzeczy istotnie wartościowe, jak np. rodzina i jej przyszłość. I dlatego wybrałam salon, jako miejsce bardziej godne ludzi, gdyż będące siedzibą radości, życia, wesołości, wesela... Ja zaś bardzo łatwo ulegam władzy wrażeń zewnętrznych. Nie byłabym artystką, gdybym nie była wrażliwą i przemieszkiwała w państwie marzeń i ułudy.
— Wszystko to bardzo piękne — rzekł Danglars, po wysłuchaniu całej tyrady córki, z której ani słowa nie zrozumiał, zwłaszcza, że miał głowę zajętą własnymi, bardzo ważnymi interesami — lecz to wszystko nie wyjaśnia mi, poco i naco ci to było potrzebne, by od pracy mnie odrywać i wzywać do salonu.
— Na to pytanie odpowiedzieć mogę w dwóch słowach; nie chcę iść za pana Cavalcantiego i to tylko chciałam ci powiedzieć.
Danglars aż podskoczył na krześle, wznosząc w tym ruchu ręce i oczy ku niebu.
— Jak widzę — mówiła dalej Eugenja, nie przejmując się temi dramatycznemi pozami swego ojca, zupełnie chłodno i obojętnie — to się temu mocno dziwisz, mój ojcze. Przez cały czas, gdyś decydował tę sprawę, jednem nie odzywałam się słowem, będąc pewną, iż będzie dość jeszcze czasu, bym i ja w tej kwestji, w której bądź co bądź i ja również jestem trochę zainteresowaną, wyraziła swą wolę. Czas na to już nadszedł najwyższy.
— Lecz jakaż jest tego przyczyna?
— Jaka przyczyna?... powiedziała. — Nie ta z pewnością, by pan Cavalcanti był brzydszy, lub piękniejszy od innych, więcej ograniczony, lub mądrzejszy, bardziej odrażający wreszcie, aniżeli wszyscy inni przedstawiciele męskiego rodzaju. Owszem, pan Andrzej wydawać się może konkurentem do pozazdroszczenia, zwłaszcza dla panien, dla których piękna figura mężczyzny jest wszystkiem. Lecz to, co jest odpowiednie dla pensjonarek, lub dla... zawiedzionych mężatek, niegodne jest mnie, ojcze. Ja swej wolności nie oddam nikomu, nie zgodzę się na to nigdy, bym od kogoś była zależna.
— O nieszczęśliwa, nieszczęśliwa! — zawołał Danglars.
— Nieszczęśliwa?... A to dlaczego, ojcze? Wcale nie. Wyrażenie twe jest bardzo teatralne, mocno przesadzone. Rzecz się ma wprost przeciwnie nawet, bo powiedz, czego mi brakuje naprawdę? Jestem piękna, nie bez pewnych zdolności i bardzo wrażliwa przytem, to znaczy — odczuwająca piękno we wszystkich jego przejawach, jestem nakoniec bogata, bo przecież ty, ojcze, masz posiadać podobno kolosalny majątek, zaś ja jestem jedyną twoją dziedziczką. Mógłbyś mnie wprawdzie wydziedziczyć, na szczęście prawo nie pozwala na to i musisz mi chcąc nie chcąc część swego majątku pozostawić, mam jednak nadzieję, iż otrzymam go cały, bo znam twój charakter i wiem, że oddanie go ubogim byłoby dla ciebie rzeczą niemożliwą. Niemożliwą...
— Eugenjo — odpowiedział bankier — widzę, że jesteś moją nieodrodną córką. Cóż to za wspaniały egoizm!... poznaję swoją krew. Otóż wiedz, że jeżeli nastaję, byś poszła za mąż, to mam ważne powody, domagając się tego. Bądź przytem pewna, że, jeżeli ci zaproponowałem zamążpójście, to nie dla twego dobra, bo o tem, Bóg mi świadkiem — nie myślałem wcale. Lubisz szczerość, więc ci to mówię otwarcie. Otóż proponowałem ci męża z powodu niektórych handlowych stosunków i projektów, które, dzięki zamążpójściu twemu chciałbym doprowadzić do skutku. Wzmocniłoby ono mianowicie mój kredyt, zaś kredyt dla bankiera jest tem samem, czem dla człowieka powietrze, bez kredytu bankier istnieć nie może. Pan de Monte Christo powiedział mi nawet w tej mierze coś takiego, czego do śmierci nie zapomnę; powiedział mi mianowicie, że jeżeli kredyt bankiera zamiera, to jego ciało zamienia się w trupa. No, a to przytrafić się może właśnie bankierowi, który ma szczęście być ojcem córki, tak wyjątkowo trzeźwo patrzącej na świat.
Eugenja spojrzała nań ze zdumieniem.
— Straciłeś wszystko? — zapytała.
— Trafiłaś na właściwe wyrażenie — zawołał bankier, zatapiając paznogcie w piersiach. — Jestem zrujnowany! Tak.
— A!... zakrzyknęła Eugenja.
— Tak, jestem zrujnowany, zaś powiedziałem ci to, by ci przedłożyć jednocześnie i to również, jakim sposobem przez twe małżeństwo katastrofę tę możnaby zmniejszyć.
— Złym jesteś fizjognomistą — zawołała Eugenja — jeśli przypuszczasz, że przez wzgląd na siebie boleję nad nieszczęściem, o którem się tak niespodziewanie dowiedziałam. Cóż mnie osobiście to twoje bankructwo może obchodzić? Czyż nie mam talentu, który da mi napewno fortunę? Czyż nie mogę jak Pesta, Malibran, Grisi... artystki wszechświatowej sławy, zarobić tyle, ile tybyś nigdy dać mi nie mógł? I te pieniądze mieć będę w towarzystwie oklasków, okrzyków i kwiatów. Sądzisz może, że się martwię matką? O!... i o nią jestem spokojną, o ile mi się zdaje bowiem, to matka moja zabezpieczyła się dobrze na wypadek nieszczęścia. Zainteresował mnie tylko twój osobisty los, mój ojcze. Tyle lat żyliśmy, bądź co bądź, razem...
— A jednak ty właśnie, nikt inny, chcesz mnie zgubić.
— A to jakim sposobem?
— Pan Cavalcanti, widzisz, zaślubiając ciebie, wnieść ma trzy miljony, przyczem ma je złożyć w moje ręce.
— To co innego, teraz rozumiem pana — rzekła Eugenja, z wyniosłym chłodem spoglądając na ojca.
— Myślisz, iż ja mam zamiar skrzywdzić was o te trzy miljony? Bynajmniej! Te trzy miljony, w moich rękach, dadzą nam minimum dziesięć. Mam bowiem, do spółki z innym bankierem, w kieszeni koncesję na budowę nowej linji kolejowej. Zaś wiedz o tem, że jest to zupełnie nowa gałęź przemysłu, zupełnie niewyczerpana, a tem samem dająca zyski olbrzymie, niesłychane. Jest to interes zupełnie pewny, jakby był na najlepszej hipotece. Dla takiego interesu przeto warto poświęcić wszystko. To też ja zobowiązałem się dać na swoją część cztery miljony na początek. Dadzą mi one conajmniej trzynaście.
— I na to ci jest potrzebny posag pana Cavalcantiego... Ależ ja przecież nie dalej jak wczoraj widziałam na twym stole jakieś papiery, o których mówiłeś, że przedstawiają wartość przeszło pięciu miljonów?
— Tak, lecz nie były to bynajmniej moje asygnaty, lecz były i są własnością szpitali, które w dowód swego do mnie zaufania złożyły w moje ręce tę część swego majątku. Jest to depozyt, którego ruszyć nie mogę, w każdej chwili bowiem administracja zażądać może zwrotu, a gdybym tego nie uczynił natychmiast, groziłoby mi wtedy już nie zwykłe bankructwo tylko, lecz najohydniejszy proces kryminalny. Bankructwami nie gardzę, bo te bywają przeważnie doskonałym interesem; iść do więzienia jednak — najmniejszej nie mam ochoty. Wracam do jądra naszej rozmowy. Otóż jeżelibyś wyszła za Cavalcantiego, dostałbym owe trzy miljony, a już conajmniej, — wszyscy byliby tego mniemania, co dałoby w wyniku, iż kredyt mój stanąłby znów na silnych nogach.
— Zatem chcesz poprostu oddać mnie w zastaw, za owe trzy miljony?
— Im większa suma, tem pochlebniejsze jest to dla ciebie, daje to bowiem miarę twej wartości.
— Dziękuję. Jeszcze słowo. Czy przyrzekasz, że w razie, gdybym tak zgodziła się zostać żoną tego tam posiadacza owych trzech miljonów, pieniędzy tych nie włożyłbyś istotnie w swe spekulacje, lecz użyłbyś ich jako wabika jedynie, któryby przyciągał twój kredyt? Bardzobym pragnęła, byś poprawił stan swych interesów, nie życzę sobie jednak tego, abym ja miała być wspólniczką grabieży cudzego mienia. Zapytuję więc wyraźnie: czy sam rozgłos faktu, iż wziąłeś owe trzy miljony, mógłby ci dopomóc do wyjścia z przykrego położenia.
— Jestem prawie pewien tego.
— Czy mógłbyś wypłacić panu Cavalcantiemu owe pół miljona zagwarantowane w intercyzie?
— Dostanie je natychmiast do rąk, gdy tylko powróci od urzędnika cywilnego, po podpisaniu aktu.
— W takim razie — dobrze, jestem gotowa ów akt ślubny podpisać również. Przecież po jego podpisaniu będę nie mniej wolna i niepodległa, jak teraz?
— Więc podpiszesz? Dziękuję ci za to. Lecz ty coś zamierzasz?
— A!... przepraszam, to jest moja tajemnica. Czemżesz byłabym wyższą, gdybym, znając twoją tajemnicę, powierzyła ci własną?
Danglars przygryzł wargi.
— Czy zechcesz poskładać wizyty nieodzowne w podobnych wypadkach?
— Dobrze.
— I za trzy dni podpiszesz akt ślubny?
— Podpiszę. A teraz myślę, że rozmowa nasza jest już skończona, prawda?
Danglars skinieniem głowy potwierdził, iż istotnie nie ma już nic więcej do powiedzenia swej córce w chwili, gdy wkroczyć ma ona na nowe tory życia.
W pięć minut później z saloniku panny Danglars dały się słyszeć tony fortepianu, wywoływane paluszkami panny d‘Armilly i głos Eugenji, opiewającej przekleństwo Desdemony.



ROZDZIAŁ XIV.
INTERCYZA.

W trzy dni po scenie pomiędzy ojcem a córką, opisanej w poprzednim rozdziale, przyszedł dzień wyznaczony na podpisanie intercyzy, oraz aktu ślubnego baronówny Eugenji Danglars z panem Andrzejem Cavalcantim, którego Danglars uparł się nazywać księciem.
W dniu tym przed pałac hrabiego Monte Christo zajechał szykowny faeton, z którego wyskoczył pan Andrzej Cavalcanti tak promieniejący i wesoły, jakby miał zaślubić jakąś księżniczkę.
Zapytał lokaja, ze zwykłą mu poufałością, o zdrowie hrabiego, a następnie, nucąc jakaś arjetkę, biec zaczął szybko po schodach, gdy na ich szczycie ujrzał hrabiego, wychodzącego najwidoczniej na miasto.
Na widok młodzieńca hrabia przystanął.
— Jak się masz, hrabio! — zawołał poufale „książę“.
— Jak się ma pan Andrzej — odpowiedział Monte Christo z nieukrywaną ironją.
— Jak najlepiej — powiedział młokos, nie zwracając na ton Monte Christo żadnej uwagi — mam z tobą, hrabio, do pomówienia o sprawach bardzo ważnych. Lecz widzę, że wychodzisz... w takim razie pojadę wraz z tobą, a mój Tom pojedzie za nami.
— Nie, panie — rzekł wtedy hrabia pogardliwie — wolę już tutaj dać ci posłuchanie, lepiej to będzie, choćby już tylko dlatego, że stangret w lot by tam chwytał nasze słowa.
Hrabia wszedł następnie do małego salonu, usiadł, założył nogę na nogę, a dopiero potem dał znak, by i przybyły usiadł również.
— Wiesz zapewne, kochany hrabio — rozpoczął Andrzej ciągle wesoły i uśmiechnięty — że dziś wieczorem odbędą się moje zaręczyny. O godzinie dziewiątej wieczorem mianowicie, w salonach mego przyszłego teścia, podpisany będzie akt ślubny.
— Doprawdy? — zapytał Monte Christo.
— Czyżby to dla pana miało być nowiną? Przecież pan Danglars musiał pana zawiadomić o tem?
— Tak... teraz już to sobie przypominam; otrzymałem list taki istotnie... Robisz pan tedy, mój książę (jak pan Danglars pisze), partję, bądź co bądź wcale nie najgorszą. Panna jest niezaprzeczenie bardzo ładna, a przedewszystkiem ogromnie podobno, tak przynajmniej mówią, bogata. Już to ci przyznać należy, panie Cavalcanti, że wziąłeś się do tego interesu z ogromną zręcznością. To też ci radzę: zostań dyplomatą. No, ale nie pytałem o rzecz najgłówniejszą, czy pan się kochasz naprawdę?
— Wiesz, hrabio, lękam się, bym nie był zakochany naprawdę — odpowiedział Andrzej. — Co zaś do twej, hrabio, pochwały, iż wziąłem się do tej sprawy nie bez pewnej zręczności, to... być może, jest w tem coś niecoś mej zasługi lecz nadzwyczaj wiele w przeprowadzeniu tej rzeczy dopomógł mi...
— Któż taki ci dopomógł?
— Ależ ty, hrabio!
— Ja?... wolne żarty, mości książę — rzekł Monte Christo z przesadnym naciskiem wymawiając tytuł, dany Andrzejowi przez barona. — W czemże ja mogłem ci dopomóc? Czyż pańskie imię, tytuł, majątek, położenie w świecie, osobiste pańskie zalety wreszcie... nie wystarczały w zupełności?
— Nie, nie!... mów sobie, co chcesz, panie hrabio, a ja utrzymywać będę, że wpływ twój więcej tu zdziałał, aniżeli wszystkie me powyżej wyliczone dodatnie cechy.
— Mylisz się pan w zupełności — rzekł sucho Monte Christo, który zorientował się natychmiast, do jakiego celu zmierzają słowa przebiegłego złoczyńcy — dzięki mnie jedynie, wszedłeś pan w ten wyższy świat dziesięciu tysięcy, lecz to było wszystko, co dla pana zrobiłem. Zaś uczyniłem to ze względu na przyjaciół moich: lorda Vilmora, który mi polecił pana i księdza Bussoniego, który ma zaszczyt znać pańskiego ojca. Starożytne nazwisko pańskiego ojca zresztą najzupełniej uprawomocniło mnie do zaprezentowania was obydwóch paryskiemu towarzystwu.
Spokój i suchy ton, jakim słowa te były wypowiedziane, pouczyły Andrzeja, iż ma do czynienia z mocniejszym od siebie przeciwnikiem.
Panie hrabio — odpowiedział już innym tonem — dzięki tobie, w każdym razie, jak to sam zresztą przyznajesz, miałem możność poznania wielu ustosunkowanych i wysoko postawionych osób paryskiego świata, w którym teraz mam przyjaciół nawet. Otóż teraz wobec tego, iż mój ojciec nie jest w stanie przyjechać na mój ślub, ze względu na to, iż nie może zaniedbywać bardzo odpowiedzialnej służby wojskowej, udaję się do ciebie, hrabio, z prośbą, byś mi zechciał w tej ważnej chwili mego życia zastąpić łaskawie ojca.
— A, kochany panie!... dziwię się, iż obcując ze mną przez tak długi czas, poznałeś mnie tak mało, iż zaryzykowałeś zwrócenie się do mnie z podobną prośbą. Hrabia Monte Christo nie poprowadzi do ślubu księcia Andrzeja Cavalcanti. Jest to niepodobieństwem!
— Więc mi pan odmawiasz?
— Stanowczo.
— Cóż ja teraz biedny pocznę?
— Masz przecież licznych przyjaciół, jak to sam przed chwilą mi powiedziałeś?
— Tak, ale Danglars dzięki panu mnie poznał.
— Wcale nie! Rozpatrzmy, jak to było? Ja tylko zaprosiłem pana do siebie, gdzie pan sam już, bez mego pośrednictwa, przedstawiłeś się baronowi.
— Nie przestaję twierdzić, iż ty, hrabio, dopomogłeś do skojarzenia tego związku...
— Odpowiem ci na to raz jeszcze, iż się mylisz zasadniczo. Zechciej sobie przypomnieć, co ci powiedziałem, gdyś przyszedł do mnie z prośbą, bym w twojem imieniu poprosił Danglarsa o rękę córki: „Nie wdaję się w żadne kojarzenia małżeństw“ — powiedziałem ci wtedy, czego mi chyba nie zaprzeczysz, mój książe?
Andrzej ponownie, przygryzł sobie wargi.
— Lecz u Danglarsów będziesz dziś, hrabio, by akt ślubny podpisać?
— Cały Paryż tam będzie, a więc i ja wraz z innymi będę, by trochę się pogapić?
— Ponieważ z tak zastanawiającym uporem odsuwasz się, hrabio, od wszystkiego, poprzestać muszę na tem, co mi łaskawie raczyłeś przyobiecać. Dziś więc wieczorem?
— Tak, dziś wieczorem, około godziny dziesiątej — rzekł hrabia z zagadkowym uśmiechem sfinksa.
Goście Danglarsów przybywać zaczęli o wiele wcześniej do obszernych salonów baronostwa, tak iż już około dziewiątej były one przepełnione tłumem, jeżeli nie najwytworniejszym, to w każdym razie dobrze ubranym i wyperfumowanym najwytworniejszymi zapachami.
Salony były rzęsiście oświetlone, co ujawniało jeszcze jaskrawiej brak gustu w umeblowaniu.
Za to narzeczona wyglądała naprawdę pięknie, czarująco, zwłaszcza, iż ubrała się z nadzwyczajną prostotą: sukienka z białego tiulu indyjskiego, przybrana delikatnym haftem tej samej barwy i trochę gwoździków białych na piersi — były całym jej strojem, Pani Danglars za to była cała obsypana brylantami.
Baron, otoczony tłumem deputowanych i finansistów, wykładał z ożywieniem teorję nowego opodatkowania, którą miał zamiar wprowadzić w wykonanie, gdy tylko rząd będzie widział się zmuszony oddać mu tekę ministerstwa finansów.
Andrzej trzymał pod rękę jednego z najgłośniejszych lwów salonów Paryża, opowiadał mu o swych projektach urządzenia sobie życia przy 175.000 frankach rocznego dochodu.
Tłumy przelewały się po salonach, jak odpływ i przypływ turkusów, rubinów, szmaragdów, pereł i brylantów.
Co chwila, wśród wrzawy, gwaru i śmiechów, wygalowana służba oznajmiała wejście osób, znanych w arystokracji, finansach, dyplomacji i literaturze. Każde takie nazwisko witał lekki szmer wśród zebranych.
W chwili, gdy wskazówka zegara dochodziła do godziny dziesiątej, zabrzmiało z kolei nazwisko hrabiego de Monte Christo. Na tę wieść oczy wszystkich zwróciły się ku drzwiom wejściowym.
Hrabia był ubrany wykwintnie a skromnie jak zazwyczaj. Na kamizelce miał tylko cienki i delikatny łańcuszek, który robił wrażenie złotej nitki.
Hrabia jednym rzutem oka spostrzegł panią Danglars, w jednym końcu salonu, pana Danglars w drugim, wreszcie Eugenję vis-a-vis siebie, ukrytą, wraz z panią d‘Armilly, w cieniu portier okiennych.
Naprzód zbliżył się do baronowej, rozmawiającej w tej chwili z panią de Villefort, która przybyła sama, ponieważ Walentyna ciągle była cierpiąca, następnie zwrócił się do panny Eugenji i złożył jej swe powinszowania w słowach tak umiarkowanych, iż to nawet tę istotę, drwiącą sobie z całego świata, dotknąć musiało i dotknęło.
Nieodstępna panna d‘Armilly, korzystając ze sposobności, podziękowała hrabiemu za listy polecające, z których, jak mówiła, ma wkrótce zrobić użytek.
W końcu hrabia podszedł do barona i bez jednego słowa podał mu rękę na powitanie, na tem poprzestając.
Uczyniwszy zadość tym obowiązkom towarzyskim, stanął, powiódł okiem dookoła, z tym szczególnym wyrazem twarzy, właściwym ludziom wyższym, który zdawał się mówić: zrobiłem, co do mnie należało, a teraz czekam.
Andrzej, widząc, jakie wrażenie zrobiło wejście hrabiego, pośpieszył pierwszy powitać przybyłego. Za nim nieprzerwaną falą szli inni, by się poszczycić, iż choć jedno słowo zamienili z tym, który zwracał uwagę całego Paryża.
To ogólne zainteresowanie przerwało wejście rejentów, którzy natychmiast porozkładali na stole swe papiery, a zwłaszcza olbrzymi rozmiarami akt ślubny, który podpisać miała w charakterze świadków połowa Paryża.
Każdy starał się zająć miejsca najbliżej stołu; wyróżniały się zwłaszcza pod tym względem kobiety, mężczyźni, jako mniej ciekawi, czynili spostrzeżenia nad gorączkowem zachowaniem się Andrzeja i obojętnością narzeczonej.
Intercyzę odczytano wśród głębokiego milczenia, lecz gdy cała jej treść była już wiadoma, powstał jeszcze większy gwar. Miljony, o których mówiła umowa przedślubna, wstrząsnęły nerwami zazdrosnego zgromadzania.
Wdzięki panny Danglars spotęgowały się bardzo znacznie dzięki miljonom tym i ćmiły blask słońca.
Andrzej, ściskany przez przyjaciół, zaczynał już wierzyć, iż jego złoty sen staje się rzeczywistością.
Nakoniec notariusz z namaszczeniem wziął pióro do ręki i powiedział głosem aż do śmieszności poważnym:
— Szanowni państwo!... przystępuję do podpisania aktu.
Naprzód miał podpisać baron, potem baronowa, a następnie przyszli małżonkowie.
Baron ujął za pióro i podpisał pośpiesznie, gdyż mu to przerwało wykład o projekcie podatku dochodowego. Zbliżyła się wtedy baronowa, w towarzystwie pani de Villefort.
— Wyobraź sobie — rzekła do męża, biorąc pióro do ręki, — co za fatalny zdarzył się wypadek; jakieś nowe odkrycie w tej sprawie o morderstwo i kradzież w pałacu hrabiego de Monte Christo, nie pozwoliło panu de Villefort przybyć do nas.
— Cóż za szkoda!... odpowiedział żonie Danglars tonem takim, jakby mówił: — pocóż zawracasz mi głowę?
— Jest mi okropnie przykro — rzekł Monte Christo, zbliżając się do stołu — iż to ja mimowoli stałem się podobno przyczyną nieobecności pana de Villeforta.
— Jakto? Więc to ty, hrabio, pozbawiłeś nas tak pożądanego gościa? — zawołała baronowa, kładąc swój podpis na akcie — nigdy ci tego nie daruję.
Andrzej pilnie nadstawił ucha.
— Jestem bez winy w tym wypadku, pani baronowo, proszę mi wierzyć — odezwał się Monte Christo.
A gdy zaczęto go prosić o bliższe szczegóły, zaczął opowiadać:
— Przypominacie sobie może, państwo, iż w moim domu zmarł ten biedak, który usiłował mnie okraść. Zabity został przez swego wspólnika, o ile się zdaje, który na niego czatował, ukryty w cieniu drzew. Pośpieszono mu wtedy z mego domu na ratunek, a że miał ranę na piersi, więc naprzód rozebrano, przyczem jego kamizelka zarzucona została tak nieszczęśliwie, iż jej nawet urzędnicy policyjni nie zabrali, gdy byli w mym domu dla przeprowadzenia śledztwa.
Gdy Andrzej usłyszał te słowa, zbladł śmiertelnie i zaczął się zbliżać ku drzwiom wyjściowym; już dojrzał zbliżającą się burzę i, jako człowiek ostrożny, starał się schronić przed nią.
— Otóż dziś właśnie — kontynuował swe opowiadanie hrabia — znaleziono wypadkowo tę nieszczęsną kamizelkę, przedziurawioną nożem i zbroczoną krwią, w jakiejś szafie, czy szufladzie.
Kilka dam krzyknęło spazmatycznie, a niektóre szykowały się nawet zemdleć, w pozach jak najbardziej efektownych oczywiście.
— Przyniesiono mi tę kamizelkę. Nikt nie wiedział, do kogo mogłaby ona należeć, ja dopiero wpadłem na myśl, że musiała być ona własnością zabitego. Wtem służący mój, który przeglądał ze wstrętem te zakrwawione łachmany, znalazł w kieszonce bocznej tej kamizelki jakiś papier. I czy dasz wiarę, kochany baronie, co to było?... list do ciebie adresowany! Odesłałem go, rzecz prosta, wraz z kamizelką, panu prokuratorowi królewskiemu, jako nowy dowód. Śpieszyłem się nawet z tem bardzo, bo kto wie?... czy złoczyńcy nie planują jakiegoś zamachu na ciebie lub na twą kasę?
Andrzej rzucił na Monte Christo wzrok obłąkany i nie czekając już na dalszy ciąg opowiadania, znikł w pobliskim salonie.
— Bardzo możliwe!... rzekł Danglars, poruszony do żywego opowiadaniem — a czy ten zamordowany człowiek nie był wypadkiem dawniej na galerach?
— Tak jest — odpowiedział hrabia — był to stary galernik, niejaki Kadrus.
Andrzej, którego słowa te doszły z drugiego już pokoju, wyniósł się z niego do przedsionka.
— Ależ podpisujcie, państwo — zrobił uwagę Monte Christo — widzę, opowiadanie moje wywołało zamieszanie, za co przepraszam najmocniej.
— Jaśnie oświecony książe Cavalcanti — zawołał notarjusz, odbierając pióro od baronowej — na księcia Cavalcantiego kolej.
— Andrzeju!... Andrzeju!... powtórzyło kilku z młodzieży, którzy z dostojnym włochem już byli na tym stopniu poufałości, iż go mogli nazywać po imieniu.
W tej samej chwili całe towarzystwo stanęło jak skamieniałe, jakby upiory jakieś wtargnęły do salonu.
Istotnie — było czego się przerazić.
Oficer żandarmerji przy wszystkich drzwiach salonu rozstawiał swych podkomendnych, a następnie, w towarzystwie komisarza policji, zaczął iść wprost ku Danglarsowi.
Widząc to, baronowa krzyknęła spazmatycznie i zemdlała.
A i Danglars, aczkolwiek nie spodziewał się, by jego różne szacherki giełdowe mogły kiedykolwiek wyjść na jaw, zbladł bardzo silnie i nie mógł słowa wymówić.
— Co to znaczy, mój panie? — wystąpił wtedy Monte Christo, zwracając się do komisarza.
— Który z panów — zawołał głośno przedstawiciel władzy, nie odpowiadając na pytanie hrabiego — mianuje się Andrzejem Cavalcantim?
Odpowiedziały mu okrzyki zdumienia i przestrachu.
— Czegóż wy chcieć możecie od księcia Andrzeja Cavalcanti, panowie? — zapytał Danglars w obłąkaniu prawie.
— Jest to galernik zbiegły z Tulonu — odpowiedział komisarz spokojnie — obwiniony o zamordowanie niejakiego Kadrusa, swego byłego towarzysza z galer. Proszę więc o wskazanie mi go, ażebym mógł go zaaresztować.
Lecz Benedykta nie było już, jak wiemy, w salonie. Zniknął.



ROZDZIAŁ XV.
DROGA DO BELGJI.

W kilka chwil po tej okropnej scenie, salony pana Danglarsa opustoszały doszczętnie. Zgromadzeni na uroczystości opuszczali progi tak bardzo skompromitowanego domu już nie z pośpiechem, lecz w popłochu, w panicznej ucieczce. Nie pozostał nikt, by pocieszyć, ukoić strapionych; uciekli wszyscy.
W pałacu zostali jedynie: Danglars, zamknięty w swym gabinecie wraz z żandarmem, któremu składał zeznania, dotyczące Benedykta i Kadrusa, baronowa, która, spazmując, zamknęła się w swej sypialni; została nareszcie Eugenja, która, kryjąc w głębi swej duszy doznane wrażenia, odeszła do swego apartamentu z dumnie podniesionem czołem, pociągając wraz z sobą i swą towarzyszkę, pannę d‘Armilly.
Z całego tego grona, te dwie osoby zasługują na uwagę.
Niedoszła panna młoda oddaliła się do swoich pokojów z miną, jak to już zaznaczyliśmy, obrażonej królowej; panna d‘Armilly natomiast zdawała się być bardzo wzruszoną.
Gdy się znalazły w pokoju Eugenji, ta ostatnia zaryglowała natychmiast za sobą drzwi, zaś Ludwika prawie zemdlona padła na krzesło.
— Boże!... Boże mój... cóż za okropna rzecz — szlochała Ludwika — kto mógłby się tego spodziewać?! Pan Cavalcanti... zbiegły galernik... morderca!
Ironiczny uśmiech ukazał się na ustach Eugenji.
— Jestem widać ulubienicą, losu, zaprawdę — rzekła — ledwie zdołałam się uwolnić od pana Morcefa, trafiłam natychmiast na pana Cavalcantiego!
— Ależ, Eugenjo, zachowaj miarę i nie porównywaj tego z tamtym!
— Ach!... dajże pokój... wszyscy mężczyźni są siebie warci, wszyscy są jednakowo nikczemni. Szczęśliwa jestem, iż ten ostatni wypadek uwolnił mnie od nich wszystkich i na zawsze.
— Więc trwasz niezłomnie w zamiarze wyjazdu wraz ze mną?
— Ależ bardziej niż poprzednio, z tą jedynie zmianą, iż wyjedziemy natychmiast, a nie za trzy dni dopiero, jak to było projektowane. Mam już dosyć i aż za wiele tego życia światowego. Pragnę w przyszłości prowadzić życie swobodne, niezależne, życie artystyczne, z którego przed sobą tylko zdawałabym sprawę. — Zostać tutaj?... A na co?... by za miesiąc wydać mnie chciano za pana Debraya naprzykład?... Więc jadę z tobą. Powóz mamy, zaś konie pocztowe zamówić można w każdej chwili. Paszport mam również, oto go masz!
I Eugenja, mówiąc to, wyjęła z pugilaresu papier urzędowy, rozwinęła go i zaczęła czytać:
„Pan Leon d‘Armilly lat dwadzieścia, artysta. Włosy i oczy czarne, nos zgrabny (widzisz... mam zgrabny nos!). Udaje się do Belgji wraz z siostrą, Ludwiką“.
— Cóż ja teraz zrobię ze swoim własnym paszportem? — zawołała panna d‘Armilly rozbawiona — skądżeż ten swój wzięłaś?
— Gdym była u hrabiego Monte Christo z prośbą o listy do dyrekcji teatrów w Brukselli, Wiedniu, Medjolanie i Rzymie, powiedziałam mu, że ty ogromnie boisz się sama podróżować, i że byłabyś mu ogromnie wdzięczna, gdyby zechciał tak wyrobić paszport nietylko dla ciebie, ale i dla twego brata. Obiecał mi to zrobić i dotrzymał obietnicy.
— Bardzo grzeczny człowiek. Więc jedziemy razem? Zastanów się jednak poważnie, Eugenjo, nad krokiem, który zamierzasz uczynić.
— Już się nad tem zastanawiałam poważnie i oddawna. Powyżej uszu już mam tego pana Debraya oraz wiadomości o spadku lub wznoszeniu się kursu akcyj kolei żelaznej, papierów hiszpańskich, pożyczki miasta Haiti i tym podobnych.
Odtąd słuchać będę już tylko śpiewu ptaków, zobaczę morze, kanały weneckie, zobaczę i stary Rzym, katedrę medjolańską zobaczę!... Ile mamy pieniędzy, Ludwiko?
Panna d'Armilly otworzyła biurko i wydobyła z niego mały skórzany portfel, a po przeliczeniu pieniędzy, rzekła:
— Dwadzieścia trzy tysiące franków.
— Drugie tyle, conajmniej, w perłach, brylantach i innej biżuterji, — uzupełniła Eugenja — jesteśmy zatem bogate. Mając około pięćdziesięciu tysięcy franków, możemy żyć ze dwa lata jak księżniczki, lub też ze cztery — dostatnio. Za pół roku jednak, ty swą muzyką, ja zaś swym głosem — kapitał ten podwoimy. Ty weź pieniądze, ja zaś mieć będę przy sobie kosztowności. Tym sposobem, gdyby jedna z nas jakimś nieszczęśliwym trafem zgubiła połowę naszego skarbu, to i tak nie pozostałybyśmy bez grosza. A teraz bierzmy się do pakowania waliz.
I obydwie przyjaciółki z niezmierną energją pakować zaczęły swe rzeczy, tak, iż w bardzo krótkim czasie praca ta została ukończona.
Następnie Eugenja, z szybkością i wprawą, która zdradzała, iż nie było to dla niej nowością, przebrała się w suknie męskie, przyczem w kamizelce zapiętej pod szyję i w zgrabnym surducie wyglądała prześlicznie.
— Doskonale ci w tem przebraniu — zawołała Ludwika, spoglądając z uwielbieniem na swą przyjaciółkę — lecz co zrobisz z temi swemi wspaniałemi włosami, których ci wszystkie kobiety zazdroszczą? Nie zdaje mi się, ażeby się one schować dały pod męski kapelusz?
— Zobaczysz to natychmiast — powiedziała panna Danglars, a następnie lewą ręką ujęła bujne swe sploty, zaś prawą uchwyciła nożyczki i paroma ich poruszeniami obcięła te przepyszną ozdobę swej głowy, przyczem oczy jej jaśniały weselem i radością.
— Ach, jakże mi żal tych cudnych kędziorów — zawołała panna d‘Armilly, gdy Eugenja dokończyła swego dzieła.
— Alboż z krótkiemi włosami nie jest mi do twarzy? — zawołał czarny chłopiec, całując swą przyjaciółkę po oczach i w usta.
— Tyś zawsze piękna! — zawołała Ludwika z przekonaniem.
— No, będziemy miały jeszcze czas pomówić o tem. Teraz zaś wytknąć sobie musimy marszrutę. Jedziemy więc naprzód do Brukselli, bo granica belgijska znajduje się od Paryża najbliżej, potem do Akwizgranu, następnie Renem do Strasburga, a dalej przez Szwajcarję do Włoch. Jakże myślisz?
— Zgoda. Lecz, gdy tak patrzę na ciebie — wiesz, co mi przychodzi na myśl? Że wszyscy będą sądzić, że mnie wykradasz i że jesteś prześliczna!
I obydwie przyjaciółki, o których myślano, że się zalewają łzami, — parsknęły głośnym śmiechem, a następnie, dźwigając walizki wymknęły się z domu bocznemi schodami wprost na ulicę, gdyż przewidująca wszystko Eugenja postarała się oddawna o klucz do tych tajemnych drzwiczek.
Fiakra znalazły bardzo łatwo, to też bez większych już trudności zajechały do jednego z domów na przedmieściu, gdzie Eugenja zastukała śmiało w okiennice.
Było to mieszkanie praczki, uprzedzonej już o wszystkiem; jeszcze nie spała, to też drzwi otworzyła natychmiast.
— Moja droga pani — powiedziała do niej Eugenja — zechciej natychmiast posłać po konie na pocztę; a oto pięć franków dla posłańca za tę usługę.
W kwadrans później konie pocztowe były już zaprzężone do powozu, a pocztyljon, zwracając paszport, zapytał:
— Jaką drogą pojedziemy?
— Do Fontainebleau — odpowiedziała Eugenja męskim prawie głosem.
— Ależ, Eugenjo, mylisz się! — szepnęła Ludwika.
— Cicho! Naumyślnie daję błędne polecenie — powiedziała Eugenja, — ponieważ ta praczka, która nam wyświadczyła przysługę za sto franków, zdradzić nas może za dwieście. Za chwilę zmienimy kierunek.
I tak się stało. Powóz, zaprzężony w pocztowe konie, około północy minął rogatkę wschodnią i potoczył się szybko dalej, ku północy.
Danglars nie miał już córki.



ROZDZIAŁ XVI.
OBERŻA POD DZWONNICĄ.

Zostawmy teraz na chwilę pannę Danglars wraz z jej przyjaciółką, zdążające do Brukselli i powróćmy do biednego księcia Andrzeja Cavalcanti, który, będąc u szczytu karjery, tak niespodziewanie został w dół strącony.
Pan Andrzej, na szczęście, aczkolwiek bardzo młody, był ponad swój wiek roztropny.
Widzieliśmy, jak już przy pierwszych słowach rewelacyj Monte Christo skierował roztropnie swe kroki ku drzwiom wyjściowym, przechodząc cały szereg pokoi, w których, dodać należy, porozkładane były bogate podarki, przez licznych znajomych młodej narzeczonej przesłane, jak: brosze, kolczyki, bransolety, koronki i t. p.
Otóż Andrzej, przechodząc przez te pokoje, dowiódł nietylko zręczności, lecz ujawnił jeszcze i duże zasoby przezorności, zabierając wszystko, co zdało mu się być cenniejsze i łatwiejsze do ukrycia.
Tak obciążony Andrzej, dziwna rzecz, uczuł się o wiele lżejszym, to też bardzo zręcznie wyskoczył przez okno, następnie po murze dostał się do sąsiedniej posesji, skąd już z miną wielkiego pana wydostał się na bulwary.
— Czyżbym miał zginąć teraz? — zapytał sam siebie. — Nie, to być nie może. Policja jest dopiero na moim tropie, lecz nie zna mnie zupełnie i ściga naoślep. Dam więc sobie z nią jeszcze radę. Nie traćmy więc jeszcze nadziei.
W tej chwili spostrzegł — a był już na dość odległem od środka miasta przedmieściu — jednokonną dorożkę.
— Hej, przyjacielu! — zawołał Benedykt.
— Czegóż ci to, obywatelu, potrzeba? — zapytał woźnica.
— Czy twój koń bardzo zmęczony?
— O!... bardzo, bo przez cały dzień nic nie zarobił. Cztery najokropniejsze przez cały dzień odbył kursy, bez jednego sou na piwo. Wszystkiego siedem franków mam w kalecie, gdy dziesięć trzeba oddać gospodarzowi.
— Ha, w takim razie możebyś chciał do tamtych siedmiu dołożyć jeszcze dwadzieścia?
— Cóż takiego miałbym zrobić za to?
— Rzecz bardzo łatwą, jeżeli tylko twój koń jest świeży?
— Powiadam ci, że lecieć będzie jak ptak.
— Pojedziemy więc do Louvru. Chodzi mi o dogonienie przyjaciela, z którym mam być jutro na polowaniu w Chapelle en Serval. Miał tu z powozem czekać na mnie do jedenastej, lecz ja spóźniłem się, boć to przecież teraz już dwunasta. Możebyś więc tak popróbował go dogonić?
— Ja próbować nie będę, bo ja go dogonię, o ile otrzymam za to osobną premję.
— Jeżeli go dogonimy, to dostaniesz... no!... dwa luidory dostaniesz! — rzekł niby po chwili wahania Benedykt, wiedząc, że obietnica ta nie obciąży przecież jego kieszeni!
— Zgoda! — zawołał woźnica — siadaj i jazda w drogę.
Andrzej wsiadł i dorożka galopem przebyła przedmieście Ś-go Marcina i wypadła na drogę do Villet.
Woźnica istotnie starał się, gdyż dość szybko dopędził powóz, zaprzężony w parę dzielnych koni pocztowych, lecz Andrzej zakomunikował mu, iż, niestety, nie jest to powóz jego przyjaciela.
I nie był nim napewno, ponieważ w powozie tym jechała panna Eugenja ze swą przyjaciółką.
— Jedźmy tylko dalej — wołał Andrzej — a z pewnością go dogonimy. Dostaniesz trzy luidory za to.
I znów biedne konisko puściło się bardzo wyciągniętym kłusem, tak, iż całe w pianie dotarło do Louvru.
— Widzę — rzekł wtedy Andrzej — że go już nie dogonimy, zwłaszcza że twój koń jest tak zmęczony, iż gotów jest paść. Więc ja już tu sobie pozostanę. Masz oto dwa luidory za fatygę, a ja pójdę sobie przespać się do hotelu „Pod czerwonym kogutkiem“, zaś jutro rano dopiero postaram się jakoś o to, by się dostać do Chapelle.
Mówiąc to, Andrzej dał dwie sztuki złota woźnicy i lekko wyskoczył z kabrjoletu, a następnie udał, że idzie do hotelu. Gdy jednak fiakr zniknął mu z oczu, puścił się bardzo ostro w drogę, tak iż w czasie godziny przebył parę kilometrów. Nakoniec stanął, a nawet usiadł w przydrożnym rowie, ażeby spokojniej rozważyć wszystko i zastanowić się nad położeniem.
O podróży dyliżansem nie było co myśleć, to samo pocztą, gdyż te sposoby lokomocji domagały się nieodzownie paszportu.
Zaś pozostać w departamencie Oise było również niepodobieństwem, departament ten był jednym z najbardziej ożywionych i przepełnionych przez policję, która z pewnością zatrzymałaby takiego osobnika, jak on, obwinionego o przestępstwo kryminalne.
Było nad czem myśleć! Po dziesięciu minutach szelako Andrzej podniósł głowę i wesołemi oczyma spojrzał przed siebie. Już wiedział, co należy robić.
Powalał błotem bok paltota, który zdążył porwać w przedpokoju i włożyć na toaletę balową, a następnie poszedł śmiało do pobliskiej oberży i bardzo głośno, bez żadnych ceremonji, zapukał.
Sam gospodarz mu otworzył.
— Mój przyjacielu — rzekł do niego Andrzej — jechałem do Senlis, gdy oto koń mój, znarowione stworzenie, poniósł i zrzucił mnie z siebie. Muszę zaś nocy dzisiejszej stanąć bezwarunkowo w Compiegne, w przeciwnym bowiem razie nabawiłbym rodzinę wielkiego niepokoju; czy nie mógłbyś mi więc wynająć konia?
Oberżysta pod Paryżem ma zawsze w swej stajni choć jednego konia, oberżysta w Chapelle posiadał aż dwa, to też osiodłał obydwa, oddając jednego przybyłemu, zaś na drugiego sadzając swego syna, z poleceniem, aby odprowadził z powrotem obydwa konie.
Andrzej zapłacił za to oberżyście dwadzieścia franków, a, czyniąc to, upuścił na podłogę, niby wypadkowo, bilet wizytowy, należący do jednego ze swych przyjaciół.
Oberżysta po odjeździe Andrzeja, gdy podniósł z ziemi bilet, był już najpewniejszy, iż konia wynajął hrabiemu de Mauleon, zamieszkałemu przy ulicy Ś-go Dominika, Nr. 25.
Siwek, którego Andrzej dosiadł, nie był nazbyt rączy, to też po upływie trzech godzin dopiero Andrzej dotarł do Compiegne.
Andrzej zsiadł z konia i odprawił chłopca, dając ma jako napiwek tyle drobnych, ile tylko ich miał przy sobie, a następnie udał się do hotelu „Pod dzwonnicą“, w którym był już parokrotnie, w czasie swych wesołych, zamiejskich wycieczek.
Drzwi otworzył służący hotelowy.
— Mój przyjacielu — rzekł Andrzej — byłem w St.-Jean-au-Bois na spacerze, na którym było nazbyt może wesoło. Widać zdrzemnąłem się trochę, a teraz o powrocie do Paryża niema co i myśleć. Otwórz mi więc jaki mały, ładny pokoik, wychodzący na dziedziniec, ażebym nie słyszał ulicznych hałasów i przynieś mi do numeru kurczę na zimno wraz z butelką Chablis.
Służący znał już Andrzeja z jego poprzednich wizyt, nie mógł więc mieć żadnych podejrzeń, zresztą mowa Andrzeja znamionowała najzupełniejszą pewność siebie, cygaro zapalone w ustach, ręce w kieszeni, wytworne suknie, bródka pięknie ostrzyżona i starannie utrzymana, obuwie bez zarzutu... wszystko to wskazywało na młodzika, który po hulance spóźnił się z powrotem do domu.
Gdy służący porządkował pokój, do poczekalni weszła sama gospodyni domu, wtedy Andrzej zwrócił się do niej z zapytaniem, czy nie mógłby dostać pokoju Nr. 3, o dwóch oknach, który już raz zajmował, gdy bawił w Compiegne po raz ostatni?
Gospodyni odpowiedziała, iż jest to niemożliwe, ponieważ numer wzmiankowany zajął przed paroma godzinami właśnie jakiś młodzieniec, podróżujący ze swą siostrą.
Andrzej ubolewał ogromnie z tej przyczyny i uspokoił się wtedy dopiero, gdy gospodyni zapewniła go, iż numer siódmy, który zajmie, jest jeszcze dogodniejszy.
Andrzej nie bez powodów tak bardzo nastawał na to, ażeby móc otrzymać ów numer trzeci właśnie, jego okna bowiem wychodziły na galerję, otaczającą cały dziedziniec, co miało, dla osobnika, znajdującego się w takiem jak Andrzej położeniu, ogromne swoje zalety.
Gdy byłego księcia Cavalcanti wprowadzono nakoniec do przygotowanego dlań pokoiku, spożył on z ogromnym apetytem kurczę, potem parę kawałków tortu, wreszcie wypił do ostatniej kropelki wino, które okazało się doskonałem.
Po spożyciu kolacji, położył się natychmiast spać i zasnął snem tak twardym, jakim spać może młodzieniec lat dwudziestu, choćby go nawet napastowały zgryzoty i niepokoiło groźne położenie. Co prawda, to jeszcze przed spożyciem kolacji obmyślił on sobie plan, jego zdaniem tak dobry, iż zdawał się on gwarantować zupełnie bezpieczeństwo. Chciał, mianowicie, wstać jak najwcześniej, a następnie po opłaceniu sowitem wszystkich rachunków, wyjść z hotelu i udać się do lasu, przebyć w nim dzień cały i dopiero pod wieczór zajść do jakiej wiejskiej chaty, stojącej na uboczu, z prośbą o gościnność, tam nabyć odzienie parobka, przebrać się w nie, i już jako wieśniak przekradać się aż do granicy belgijskiej. Gdyby się to udało, zapas brylantów i kilkanaście tysięcy w pugilaresie, gwarantowały mu na wolnej ziemi Belgów beztroski żywot.
Dlatego to, mimo znużenia, Andrzej zasnął natychmiast, jak tylko przyłożył głowę do poduszki.
By się zbudzić jak najwcześniej, nie kazał zamykać okiennic, drzwi tylko zaryglował starannie, na stoliku zaś, stojącym przy łóżku, położył nóż, którego hart i ostrze znał doskonale, a który go nie odstępował nigdy.
O godzinie siódmej rano, Andrzej obudzony został jasnemi promieniami słońca, padającemi wprost na jego twarz.
W każdym mózgu prawidłowo działającym, myśl główna daje znać o sobie po obudzeniu się organizmu.
To też Andrzej wiedział, że spał za długo.
Momentalnie więc wyskoczył z łóżka i podbiegł ku oknu, by ujrzeć... żandarma, przechadzającego się po dziedzińcu.
— Poco tu żandarm? — pomyślał wtedy Andrzej.
Lecz natychmiast odpowiedział sam sobie na pytanie to z przedziwnym spokojem i rozsądkiem: — żandarm w hotelu nigdy dziwić nie powinien; niema się więc nad czem zastanawiać; za to ubierać się należy jak najprędzej.
I młodzieniec ubrał się z nadzwyczajną szybkością, co ujawniło, iż nie tracił on bynajmniej swych przyrodzonych zalet, mimo to, że od paru miesięcy miał pokojowca.
— Zanim się ubiorę, ów żandarm pójdzie sobie niezawodnie — monologował dalej Andrzej — a wtedy wymknę się do lasu.
Niestety jednak. Nietylko pierwszy żandarm nie odszedł, ale nawet zjawił się drugi, który stanął przy drzwiach wyjściowych, gdy trzeci na koniu i z karabinem w ręku stróżował po drugiej stronie dziedzińca. Nie mogło ulegać wątpliwości, iż od frontu hotelu pilnowała straż w niemniejszej sile.
— To za mną pogoń! — wpadł odrazu na trafną myśl Andrzej — źle, do djabła!...
Trudno się dziwić, że w tem położeniu bladość okryła jego twarz. Niespokojnem okiem rzucił dookoła...
Z pokoju wyjść można było: albo na korytarz, albo też na ganek, obserwowany w tej chwili nietylko przez żandarmów, ale i przez setki gapiów, którzy wyrastają jak z pod ziemi w podobnych wypadkach.
— Zginąłem — była myśl Andrzeja.
I rzeczywiście, dla człowieka w takiem, jak Andrzej, położeniu, uwięzienie było równoznaczne z sądem przysięgłych, wyrokiem, no i gilotyną.
Na moment porwał się za włosy, drgając konwulsyjnie.
Na myśl o tem wszystkiem mogło, istotnie, ogarnąć szaleństwo.
Ludzie typu Benedykta nie ulegają jednak tak łatwo.
Więc też niewyraźny uśmiech wykwitł na twarzy zbrodniarza. Spojrzał przed siebie, podszedł do biurka, wziął pióro do ręki i napisał kilka wierszy:
— „Nie mam wyjątkowo czem zapłacić za numer i kolację, jednak jako uczciwy człowiek pozostawiam szpilkę z szafirem, wartości przewyższającej z pewnością wielokrotnie sumę należności. Za dwa, trzy dni przyjadę, ażeby szpilkę wykupić i uregulować rachunek. Dla uniknięcia wstydu, wyszedłem o świcie“.
Gdy skończył pisać, wyjął szpilkę z chustki i położył na liście. Potem uchylił drzwi, pozostawiając je nawpół przymknięte, jakby je zapomniał zamknąć, wsunął się do komina tak zręcznie, jakby już nieraz próbował tego sposobu i zaczął się piąć ku górze.
W tej samej chwili żandarm z komisarzem policji wchodzili na schody. Był więc czas najwyższy, by się ratować ucieczką.
Musimy wyjaśnić czytelnikom, jakim sposobem policja tak szybko natrafiła na ślad Benedykta.
Otóż z Paryża na wszystkie strony wysłane były natychmiast po ucieczce zbrodniarza, drogą telegraficzną, zawiadomienia, ażeby władze miejscowe starały się pochwycić obwinionego.
Compiegne było siedzibą królewską, miało więc liczne władze i dużą załogę, poszukiwania więc rozpoczęły się natychmiast; po otrzymaniu zawiadomienia, na hotele odrazu zwrócono uwagę; żandarmerja nie mogła pominąć i hotelu „Pod dzwonnicą“, aczkolwiek nie miała danych, by w hotelu tym obwiniony ukrywał się. Wiedziano tylko, iż jakiś młodzieniec przyjechał konno z Chapelle około godziny czwartej rano do Compiegne, a następnie udał się pieszo do wzmiankowanego hotelu.
Podobnego rodzaju podróżny nie mógł nie wzbudzić podejrzeń, to też na niego zwrócono główną uwagę i do niego to właśnie szli po schodach: starszy żandarm z komisarzem.
— O!... źle — rzekł brygadjer, stary lis, obznajmiony ze wszystkiemi figlami złoczyńców — drzwi pokoju ptaszka uchylone!... Znak to wcale nie najlepszy! Wolałbym, ażeby były zatarasowane.
Bilecik i szpilka potwierdzały tę smutną prawdę. Zbrodniarz wymknął się.
Dla doświadczonego żandarma list i drzwi uchylone nie były jeszcze niezbitymi dowodami, któreby mówiły, iż zbrodzień uciekł istotnie.
Obejrzał się wokoło, zajrzał pod łóżko, odsłonił firanki, pootwierał szafy, stanął wreszcie przed kominkiem. Dzięki przezorności Andrzeja ślady jego przejścia były zupełnie zatarte. Było to jednak wyjście, a w takich razach każde wyjście jest przedmiotem starannych poszukiwań.
Brygadjer kazał sobie przynieść słomy, ułożył na palenisku i podpalił.
Buchnęły płomienie i słupy dymu walić zaczęły przez komin, poszukiwany nie spadł jednakże, jak miano nadzieję.
Andrzej przewidział to podłożenie ognia, to też wymknął się na dach i przyczaił za kominem. Ocenił jednak szybko, iż schronienie to nie gwarantuje bezpieczeństwa, postanowił więc powrócić do hotelu, lecz nie przez komin, przez który się wydostał, lecz przez którykolwiek inny.
Obserwować więc zaczął, z którego komina się nie dymi i ostrożnie przyczołgał się do niego i zniknął w jego otworze.
— I cóż — zapytał komisarz policji po bezowocnych poszukiwaniach — zdaje się, iż ptaszek uciekł nam z klatki, a teraz szukaj wiatru w polu?
— Tak. Zdaje się, że zbrodniarz umknął nam istotnie — odpowiedział brygadjer osowiałym głosem — ale to nic, umknąć mógł jedynie do lasu, więc urządzimy obławę w lesie i tam niezawodnie go schwytamy.
Zaledwie zacny żołnierz wymówił te słowa, gdy przeciągły krzyk trwogi i odgłos gwałtownie poruszanego dzwonka dały się słyszeć na korytarzu.
— Oho!... co to znaczy? — zawołał brygadjer.
— Widać jakiemuś gościowi bardzo pilno — rzekł gospodarz — z którego to numeru dzwonią? Z pod numeru trzeciego, o ile się zdaje. Jerzy, biegnij tam duchem.
— O, nie!.. zawołał wtedy brygadjer, zatrzymując ręką służącego — tam za energicznie dzwonią, jak na garsona. Kto zajmuje ten numer trzeci?
— Jakiś wysmukły, elegancki młodzieniec, przybyły tej nocy z siostrą pocztowymi końmi.
Dzwonek zabrzmiał po raz trzeci i to głosem donośnym, jakby na najwyższą trwogę.
— Hej tam, kamraci — zawołał brygadjer — chodźcie tutaj wszyscy, niech tylko jeden zostanie na dziedzińcu i pilnuje okien. Broń mieć gotową.
I zaczęli wchodzić ostrożnie po schodach.
A teraz powiedzmy, co się wydarzyło.
Otóż Benedykt wsunął się w komin jak najzręczniej, gdy wtem niespodziewanie noga mu się poślizgnęła i bez ratunku spadać zaczął z coraz większą szybkością, a co gorsza z ogromnym łoskotem, którego najmniej sobie życzył.
Byłoby to rzeczą bez znaczenia, gdyby był spadł do pokoju pustego, los jednak zrządził inaczej.
W pokoju tym, w jednem łóżku spały dwie kobiety, które hałas rozbudził nagle z głębokiego snu.
Zerwały się z pościeli i ujrzały mężczyznę, leżącego na palenisku.
Jedna z tych kobiet krzyknęła tak okropnie, iż głos jej usłyszał prawie cały dom, druga zaś pochwyciła dzwonek i targać nim zaczęła z całej siły.
Od Andrzeja odwróciło się najwidoczniej szczęście.
— Na miłość boską — zawołał blady i pomieszany, nie rozpoznając nawet osób, do których mówił — jeżeli macie Boga w sercu, nie wołajcie nikogo, lecz mnie ratujcie, ja wam nic złego uczynić nie zamierzam.
— Andrzej, morderca! — krzyknęła jedna z kobiet.
— To ty, Eugenjo! — zawołał Benedykt, przechodząc z trwogi w osłupienie.
— Ratunku!... Pomocy! — krzyknęła panna d‘Armilly, wyrywając z rąk Eugenji dzwonek i dzwoniąc nim jeszcze gwałtowniej, aniżeli to robiła przyjaciółka.
— Ratuj mnie, pani!... ścigają mnie — powiedział do Eugenji Andrzej, składając jak do modlitwy ręce — ulituj się nade mną!
— Już zapóźno, już idą na górę — odpowiedziała panna Danglars.
— A więc mnie ukryj gdziekolwiek, policji zaś powiedz, że przelękłaś się bez żadnej przyczyny, tym sposobem ocalisz mi życie.
Przyjaciółki, przytulone do siebie, pookrywane kołdrami pozostawiły błaganie to bez odpowiedzi.
Trwoga, wstręt i litość walczyły razem w ich umysłach.
— Niech i tak będzie — rzekła wreszcie Eugenja — wracaj tą samą drogą, którą przyszedłeś, my nic nie powiemy.
— Oto go macie!... Zbrodniarz jest tutaj — rozległ się głos za drzwiami — już go widzę!
To brygadjer przez dziurkę od klucza dojrzał Benedykta, a następnie jednem potężnem uderzeniem ramienia wywalił drzwi i wpadł do pokoju, a za nim dwóch żandarmów, z karabinami wymierzonymi w pierś Benedykta.
Na ten widok galernik stanął blady, bezradny, trzymając swój nóż, bezużyteczny wobec broni palnej, w ręku.
— Uciekaj! — zawołała panna d‘Armilly, do serca której nagle wstąpiła litość — uciekaj.
— Albo zabij się — rzekła Eugenja, tonem i w postawie Westalki, dającej zgięciem palca rozkaz w cyrku, ażeby zwycięski gladjator dobił pokonanego przeciwnika.
Benedykt uśmiechnął się tylko cynicznie.
— Ja miałbym zabić się — powiedział, odrzucając nóż od siebie — a to z jakiej racji?
— Mówiłeś przecie, że cię czeka śmierć z ręki kata!
— Ho! ho!... do tego jeszcze daleko — zawołał były książę Cavalcanti, — mam przecież przyjaciół.
Brygadjer zaczął wtedy zbliżać się do niego z bagnetem w ręku.
— Niema potrzeby robić sobie tyle ambarasu ze mną, mój ty granatowy kanarku — zawołał Benedykt, wyciągając naprzód ręce, ażeby je skuto — przecież ja sam, dobrowolnie, oddaje się w wasze ręce.
Obie panienki ze zgrozą i wstrętem patrzyły na tę ohydną scenę, jak młodzieniec światowy przeobrażał się w galernika.
Benedykt, jakby mu to nie wystarczało jeszcze, odwrócił się do swej byłej narzeczonej i rzekł z bezwstydnym uśmiechem:
— Może masz, moja droga panno Eugenjo, jakieś zlecenia do swego ojca?... Bo ty, o ile mi się zdaje, wybrałaś się w dalszą nieco podróż ze swą turkaweczką, gdy ja według wszelkiego prawdopodobieństwa będę zmuszony wracać do Paryża.
Panna Danglars przysłoniła twarz rękoma.
— Niema się czego wstydzić, żeś w miłosnej tęsknocie aż pocztowymi końmi za mną goniła, gdy doszłaś do przekonania, że z naszego małżeństwa będą nici. Nie ja ci sprawiłem taki zawód, moja droga!
Po tym żarcie Benedykt wyszedł z pokoju, zmuszony do tego przez żandarmów.
W godzinę potem przyjaciółki, obydwie w kobiecych już sukniach, odjechały.
Pomimo zamknięcia bramy hotelowej, trudno się było ustrzec ciekawych spojrzeń tłumu, który przy wjeździe, z wytrzeszczonemi oczyma i otwartą gębą, czatował z dwóch stron na młode podróżniczki.
Jechały wśród śmiechu i wydrwiwań tłumu.
— O!... czemuż świat ten nie jest pustynią! — zawołała panna Danglars, rzucając się w objęcia przyjaciółki, z iskrzącemi się oczyma, jak Kaligula, który pragnął, by świat rzymski jednę miał głowę, gdyż wtedy ściąćby ją można było jednem uderzeniem miecza.
Nazajutrz były już w Brukselli.
Benedykt natomiast w godzinę po opuszczeniu Compiegne siedział w więzieniu.



ROZDZIAŁ XVII.
PRAWO.

Widzieliśmy, z jaką łatwością udała się pannie Danglars ucieczka z domu rodzicielskiego.
Nie było w tem nic dziwnego, gdy się zważy, iż każde z rodziców zajęte było wyłącznie swemi myślami, zaś służba rozbiegła się po całem mieście, by opowiadać, co się to stało w domu ich państwa.
Zostawmy na chwilę bankiera, załamującego ręce nad księgami handlowemi, które mówiły szeregiem cyfr, iż jest bankrutem, a udajmy się za baronową, która po tak okropnym ciosie, poszła na pociechę do... swego stałego pocieszyciela, oczywiście, pana Lucjana Debraya.
Ten jednak nie mógł jej przyjąć natychmiast, ponieważ gościł u siebie grono przyjaciół, z którymi wyszedł razem od Danglarsów, a którzy starali się go przekonać, iż teraz on, jako przyjaciel domu, powinienby zaślubić bankierównę, biorąc z nią również i jej miljony.
Debray bronił się oczywiście, lecz bronił się tak, jak broni się człowiek, który z całej duszy pragnie, aby został pokonany.
Myśl ta nieraz krążyła mu po głowie, niezależny charakter panny Danglars mroził jednak te zapędy.
Gawędy podobne, czarna kawa, wino, gra wreszcie, zapowiadały, iż zabawa przeciągnąć się może choćby do rana, pani Danglars widziała się więc zmuszoną zrezygnować z widzenia się z kochankiem i wróciła do domu.
Wielkie damy bowiem, zupełnie tak samo jak panienki z magazynów, ogromnie szanują się i bardzo rzadko decydują się na przebywanie u kochanków dłużej, jak do północy.
Pragnienie pomówienia z kochankiem było u pani Danglars do tego stopnia wielkie, iż nie zważała w tym wypadku na savoir-vivre, na wielkoświatową moralność, i wróciła od kochanka, który jej notabene nie przyjął, gdy zegary wieżowe miasta wybijały pierwszą godzinę. Zrobiła więc więcej, niż była powinna, narażając tem swój honor wielkoświatowej matrony.
Z przyczyn powyższych baronowa wracała do domu z tą samą ostrożnością, z jaką wydalała się Eugenja.
Ze ściśniętem sercem weszła cicho po schodach do swych apartamentów, które, jak wiadomo, przylegały do pokojów, zajmowanych przez pannę Danglars, Przechodząc koło sypialni swej córki, baronowa chciała wejść do niej, lecz drzwi były zamknięte. Pomyślała wtedy, iż jej córka śpi już. Zapytała jednak pokojówki o zdrowie panienki.
— Panna Eugenja, po powrocie z salonów, zamknęła się w swym pokoju wraz z panną d‘Armilly i zupełnie mnie do siebie nie wzywała — odpowiedziała pokojowa — jeżeli więc w ich pokoju panuje cisza, dowodzi to, że już śpią, gdyż nie wychodziły z domu napewno.
Pani Danglars położyła się więc spokojnie, zupełnie bez cienia podejrzeń, które zresztą nie mogły jej przyjść na myśl.
Nie mogła jednak zasnąć. Wypadki były nazbyt silne, by można było przejść nad niemi do porządku dziennego. Skandal był zbyt wielki.
Mimowoli przypomniała sobie baronowa, jak nie miała najmniejszej litości dla biednej Mercedes, gdy na nią spadło nieszczęście, bez żadnej z jej strony winy.
— Eugenja i cały nasz dom zginęły na zawsze. Podobny skandal okrywa nas bowiem hańbą na czas bardzo długi — mówiła do siebie baronowa — całe szczęście, iż Bóg obdarzył Eugenję tak niezłomnym charakterem, może się więc nie ugnie pod tym ciosem?
— Lecz jakim sposobem mogło stać się to wszystko — myślała dalej — jakim sposobem ten Cavalcanti, taki elegancki, dobrze wychowany, bogaty z pozoru?... mógł się okazać zwykłym złodziejem, mordercą, byłym galernikiem?...
Nie umiała tego sobie wytłumaczyć sama, więc się udała o pomoc do Debraya. Nie przyjął jej... Prawda, że nie ze swej winy, lecz tak czy inaczej — rozmówić się z nim nie mogła.
Do kogóż więc się zwrócić o pomoc i ratunek, o radę? Przyszedł jej na myśl de Villefort... Lecz ten, jako prokurator królewski, dał przecież rozkaz zaaresztowania pana Cavalcantiego! Więc to pan de Villefort właśnie, bez żadnej uwagi na ich dom, na nią, okazał się sprawcą tego całego nieszczęścia!
Z drugiej jednak strony, Villefort postąpił tak, jak postąpić musiał. Był przecież urzędnikiem. Czyż byłoby lepiej, ażeby aresztowanie opóźnił, a tem samem umożliwił podpisanie ślubnego aktu, co dałoby tylko wynik, iż jej córka byłaby dziś żoną mordercy i galernika?
— Nie! Pan Villefort postąpił dobrze, gdyż uchronił nas od hańby jeszcze większej. Pan de Villefort jednak, jeżeli ma choć trochę życzliwości dla niej, jeżeli w jego pamięci nie zatarła się jeszcze przeszłość, winien na tem poprzestać i pozwolić by Cavalcanti mógł uniknąć kary.
Postanowiła prosić go o to. I dopiero wtedy, gdy ta myśl narodziła się w jej głowie, zdołała usnąć spokojnie.
Nazajutrz wstała bardzo rano, ubrała się bez pomocy pokojowej nawet, jak najskromniej, już o godzinie dziewiątej wyszła z pałacu i pieszo doszła do ulicy Provence, gdzie wzięła dorożkę i kazała się zawieźć do domu Villeforta.
Od tygodnia przeklęty dom ten przedstawiał okropny widok, jakby szpitala dla zadżumionych. Okiennice prawie stale były pozamykane, bardzo rzadko przed domem ukazywała się jakaś postać, nikt nie dzwonił do drzwi wejściowych...
Zaś okoliczni sąsiedzi paplali tylko pomiędzy sobą: „czy też dziś znów będzie jaki nowy pogrzeb z domu prokuratora królewskiego?“
Panią Danglars przejął grozą widok tego opuszczonego i ponurego domu; wysiadła z dorożki drżąca i blada, a następnie cicho zadzwoniła.
Za trzecim razem dopiero odźwierny uchylił bramę, lecz nie chciał przybyłej przepuścić do wnętrza, zapytując, kto jest, od kogo przychodzi i poco?
— Mój przyjacielu — zawołała baronowa — czy głowę straciłeś, że śmiesz mnie zapytywać o to? Widziałeś mnie przecież ze sto razy conajmniej.
— Być może. My teraz jednak już nikogo nie znamy, nikogo nie poznajemy. Mam zresztą taki rozkaz. Więc kto pani jesteś?... Zapytuję, gdyż nikogo absolutnie przepuszczać mi nie wolno, bez wiedzy i pozwolenia pana prokuratora królewskiego, lub też doktora d‘Avrigny.
— Ja mam interes do pana de Villeforta właśnie.
— Czy bardzo pilny?
— Musi być on bardzo ważny najwidoczniej, jeżeli mimo takiego przyjęcia nie wsiadłam do powozu i nie odjechałam. Oto mój bilet, zanieś go swemu panu.
— Zechcę pani poczekać, dopóki nie wrócę.
I odźwierny zamknął drzwi na rygle, zostawiając baronową na ulicy.
Nie czekała jednak długo. Dość szybko bowiem drzwi otworzyły się i pani Danglars przeszła przez nie na dziedziniec, na którym oczekiwał już na nią lokaj.
— Niech pani baronowa raczy darować temu poczciwinie, lecz jest on wykonawcą takich właśnie rozkazów pana de Villeforta — powiedział służący.
Aczkolwiek pani Danglars była bardzo przygnębiona nieszczęściami, jakie na nią spadły, rozpoczęła rozmowę z de Villefortem, od skargi na niestosowny sposób obejścia się z nią jego służby.
Ale de Villefort podniósł przeciążoną boleścią głowę i z tak smutnym spojrzał na nią uśmiechem, iż wszystkie skargi zastygły na jej ustach.
— Daruj, pani, służącym, tę podejrzliwość, której za winę poczytywać nie mogę, są oni podejrzliwi, bo ich mają w podejrzeniu.
— Jesteś — rzekła baronowa — jak widzę, bardzo nieszczęśliwy, więc i nade mną się może ulitujesz. Już wiesz, rzecz prosta, o nieszczęściu, które na dom nasz spadło?
— Mówisz pani o tych niepomyślnych okolicznościach? Nieszczęściem bowiem jest taki fakt dopiero, którego niczem już cofnąć nie można.
— Sądzisz pan, iż o hańbie, jaka na dom nasz spadła, ludzie kiedyś zapomną?
— Ludzie zapominają wszystko i wszystkich. Jeśli córka pani nie będzie mogła dziś wyjść za mąż, wyjdzie za miesiąc, za pół roku, za rok, za dwa lata... Zaś nie sądzę, byście miały żałować pana Cavalcantiego?...
Pani Danglars z osłupieniem spojrzała na de Villeforta; spokój, z jakim mówił, był prawie szyderczy.
— Czy jestem u przyjaciela? — zapytała głosem, w którym zadrgał ból istotny.
— Tego możesz być pani zupełnie pewna — odpowiedział Villefort, przyczem jego twarz oblała się słabym rumieńcem.
— A więc w takim razie zmień swój ton, panie, mów do mnie jak przyjaciel, a nie jak sędzia.
— Pani — odpowiedział prokurator — gdy mi kto mówi teraz o nieszczęściach, porównywam je zaraz z memi własnemi, a wtedy widzę, jak bardzo błahe są przeważnie. Tak też i twoje nieszczęście, pani, zdaje się być w mych oczach tylko przemijającem niepowodzeniem. W porównaniu z moim, — los twój wydaje mi się godny zazdrości. — Słowa moje zdają się być dla pani przykre. Nie mówmy więc o tem. Przyszłaś pani do mnie w jakimś interesie zapewne. Czem jej zatem mogę służyć?
— Przyszłam się dowiedzieć, jak stoi sprawa tego złoczyńcy?
— Złoczyńcy?... O!... starasz się, pani, złagodzić winę tego zbrodniarza. Jest to przecież zbiegły galernik, fałszerz i morderca.
— Nie myślę temu przeczyć. Im większa jednak będzie surowość twa względem tego nędznika, tem większa hańba spadnie na nasz dom... Pozwól mu zatem, by uciekł.
— Zapóźno, pani, z tem przychodzisz. Rozkazy w tej mierze już zostały wydane. To też nie wątpię, iż będzie on ujęty.
— Jeżeli tak, to w takim razie spraw, by nie był sądzony. Niech siedzi w więzieniu, przynajmniej aż do dnia ślubu mej córki.
— Niepodobieństwo, pani, przepisy prawa są bardzo wyraźne i nie sposób ich lekceważyć. — Zbrodnia zresztą musi być ukarana.
— Czyż prawo dla wszystkich jest jedno i to samo, czyż nie zna wyjątków? Więc prokurator królewski i dla mnie w swem sercu nie znalazłby najmniejszego pobłażania?
— Prawo jest jedno dla wszystkich, pani.
— Ha!... w takim razie...
Tutaj baronowa wstrzymała się, nie kończąc słów swoich.
Villefort spojrzał na nią, wtedy przenikliwym wzrokiem.
— Wiem dobrze, co chciałaś powiedzieć, pani — rzekł po chwili — miałaś na myśli owe straszliwe pogłoski, które opinja paryska łączy z trzema wypadkami śmierci, jakie dom mój w tak krótkim czasie okryły żałobą. Teraz znów Walentyna...
— Nie myślałam nawet o tem — zaprzeczyła baronowa, żałując swego wykrzyknika.
— Gdybyś jednak tak właśnie myślała, pani, wcale bym się temu nie dziwił. Tak myśleć miałaś wszelkie prawo. Powiem ci nawet, jaką mniej więcej, była myśl twoja: „Ty, który tak zapamiętale ścigasz wszystkie zbrodnie, odpowiedz, z jakiej przyczyny te, które w twym domu się dzieją — cieszą się bezkarnością“? To miałaś na myśli, prawda?
Baronowa zbladła, a potem rzekła cicho: „przyznaję“.
— A więc ci odpowiem — rzekł, przysuwając się z krzesłem do baronowej.
— Są występki — rozpoczął — które muszą uchodzić przez czas jakiś bezkarnie, dopóki sprawiedliwość nie zna zbrodniarzy, i lęka się, by nie poświęcić niewinnej głowy, zamiast ukarać występną. — Gdy jednak zbrodniarz zostanie odkryty — Villefort przy słowach tych położył rękę na krucyfiksie stojącym na stole — przysięgam ci, pani, na żywe rany tego Boga, iż kimkolwiekby nie był, zginie. A teraz, gdym złożył to oświadczenie i przysiągł, czy domagać się będziesz jeszcze łaski dla tego nędznika?...
— A czy jest to bezwzględnie pewne, iż Cavalcanti jest takim zbrodniarzem właśnie?
— Proszę posłuchać. Oto są jego papiery. W szesnastym roku życia był skazany na pięć lat galer za fałszerstwo. Jak pani widzi, zaczął dość wcześnie. Z galer uciekł jednak, by dokonać morderstwa.
— I z jakich przyczyn to uczynił? Przecież to Cavalcanti!...
— Ach, nie. Jego istotne imię — Benedykt. Z rodem Cavalcantich niema on nic wspólnego, a ów jegomość z Lukki przybyły, to zapewne również jakiś zbrodniarz, nic ponadto.
Baronowa załamała ręce.
— Villeforcie... — rzekła słodkim głosem.
— Na Boga, pani — odpowiedział prokurator głosem niedopuszczającym opozycji — proszę cię, nie proś mnie nigdy o łaskę dla winowajcy! Bo kim jestem? Wykonawcą prawa. Prawem samem. Czy zaś prawo ma oczy, by smutek pani dojrzało?... Czy ma uszy, aby dosłyszało twój słodki głos?... Czy prawo ma pamięć, by z panią, we wspomnieniu połączyć się mogło?... Nie. Jest ślepe. Nie widzące nigdy, na kogo spadnie jego wyostrzony miecz. Powiesz pani może, że ja nie jestem bynajmniej prawem, lecz tylko żywym człowiekiem. Spójrz w takim razie dookoła siebie w tym domu i powiedz, czy ludzie obeszli się ze mną jak z człowiekiem, jak z bratem?... Gdzież są dowody ich miłości?... Czy oni, ci wszyscy ludzie, mieli nade mną litość? Czy ktośkolwiek podniósł głos, aby Villefortowi udzielono łaski? Nie, nie, nie!... Same tylko ciosy bezlitosne, jeden za drugim!
— Mówiłeś, panie — próbowała mimo wszystko prosić jeszcze baronowa — że to włóczęga, dziecko opuszczone, samotne, które nigdy nie miało rodziny, nie znało ojca, matki...
— Tem gorzej, pani, tem gorzej... Albo raczej tem lepiej, przynajmniej nikt go opłakiwać nie będzie.
— Nie jest że to pastwienie się nad słabym...
— Słaby, a zabija...
— Niesława jego, jak krew, na dom mój spadnie.
— A ja, czyż nie mam w swym domu hańby i trupów?
— Panie, jesteś bez litości dla innych; pamiętaj, że i dla ciebie nikt jej mieć nie będzie.
— Mniejsza o to — rzekł de Villefort, wznosząc rękę ku niebu, jakby z wyzwaniem.
— Odłóż pan przynajmniej sprawę tego nieszczęśliwego, jeśli już go schwytano, do przyszłych posiedzeń. Ludzie przez ten czas zapomną nieco.
— Nie mogę, pani, litera prawa na to nie pozwala.
— Gdyby jednak do tej chwili nie został schwytany, to nie wywieraj nacisku, pozwól, by uciekł.
— Zapóźno na to, pani, upewniam cię.
— Panie — rzekł służący, wchodząc — w tej chwili woźny przyniósł te papiery z ministerstwa spraw wewnętrznych, mówiąc, że bardzo pilne.
De Villefort gorączkowo rozerwał pieczęcie.
Prokurator drżał z podniecenia, baronowa z trwogi.
— Schwytany! — zawołał de Villefort — sprawa skończona.
Pani Danglars podniosła się zimna i blada.
— Żegnam pana — rzekła.
— Żegnam panią — odpowiedział prokurator królewski, nie pamiętny na jej smutek, z radością prawie.
A potem, wracając do biurka, rzekł, uderzając ręką po papierach:
— Mam więc fałszerstwo, trzy kradzieże i dwa podpalenia. Brakowało mi tylko morderstwa i oto mam je. Wspaniałe mieć będę posiedzenie!



ROZDZIAŁ XVIII.
WIDZIADŁA.

Walentyna żyła. Przewidział to nietylko doktór d‘Avrigny, ale i Monte Christo, mówiąc, że jeżeli nie zabił jej pierwszy atak, to żyć będzie.
Tak się też stało. Była jednak tak osłabiona, że nie mogła podnosić się z łóżka.
Od macochy dowiedziała się o zerwaniu małżeństwa Eugenji z mniemanym księciem Cavalcantim, który okazał się zbiegiem z galer i mordercą, o ucieczce z domu rodzicielskiego Eugenji, wreszcie o schwytaniu Benedykta.
Wszystkie te wiadomości, aczkolwiek tak bardzo sensacyjne, bardzo niewielkie zrobiły na Walentynie wrażenie, jej umysł był nazbyt jeszcze osłabiony, by mógł funkcjonować normalnie. Powstało na tem tle w schorzałym umyśle kilka tylko błędnych i niewyraźnych widziadeł, które snuły się jak cienie przed oczami, znikały, to znów wracały w obłędnym korowodzie.
W świetle dnia chora żyła jeszcze rzeczywistością, bo czcigodny jej dziadek kazał się zanosić do pokoju wnuczki i tam ojcowskim wzrokiem czuwał nad nią; gdy wszelako nadchodziła noc, gdy w pokoju panował półcień, rozświetlany słabym płomieniem małej nocnej lampki jedynie, zapadała ona w świat rojeń, marzeń i widziadeł.
Około godziny jedenastej, gdy Walentyna zdawała się zasypiać zazwyczaj, z jej pokoju wychodziła nawet pielęgniarka, a wtedy był on starannie zamykany na klucz, który następnie był oddawany do ręki samemu panu de Villefort, tak, iż od tej godziny nikt wejść nie mógł do chorej, chyba że przez pokoje pani de Villefort i małego Edwardka.
Nie potrzebujemy chyba nadmieniać, iż Morrel dzień w dzień odwiedzał Noirtiera, aby się dowiedzieć o stanie zdrowia Walentyny, przyczem nawet wieści o chwilowem pogorszeniu przyjmował ze spokojem. Ten stan umysłu zawdzięczał on słowom Monte Christa, który zaręczał, że chora ma się coraz lepiej i że żadne niebezpieczeństwo już jej nie grozi.
Tak minęły cztery dni. Rozdrażnienie, stan podniecenia, to znów bezwzględne wyczerpanie, nie opuszczały jednak chorej. Najlepiej czuła się w nocy, w stanie nawpółprzytomnym: prześladowały ją wtedy mary i widziadła, lecz leżała bezwładna, w stanie absolutnego spokoju, co dobrze wpływało na jej wyczerpane ciało i umysł.
W widziadłach rozpoznawała to macochę, to Monte Christa, lub wreszcie Cavalcantiego i Eugenję. Trwało to do godziny drugiej... trzeciej... zazwyczaj. Nad ranem jednak spadał na nią sen mocny, który pokrzepiał jej siły.
Widziadła takie napastować zaczęły Walentynę i w czasie piątej nocy choroby. Już jakieś kilkanaście minut upłynęło od zamknięcia drzwi na klucz, już moc gorączki wzmagającej się w nocy opanowała schorzałą głowę Walentyny i przeprowadzała przed jej oczami nieustanne widziadła i cienie, gdy nagle, przy słabem świetle nocnej lampki, ujrzała bibljoteczkę swoją, znajdującą się w murze przy kominku, jak się otwierała cicho, tak, iż zawiasy najmniejszego nie wydały szmeru.
W normalnym stanie, Walentyna rzuciłaby się do dzwonka i wołać zaczęła o pomoc; w stanie chorobliwej apatji, w jakiej się znajdowała, nic jej nie mogło zadziwić, lub przestraszyć. Patrzyła więc spokojnie dalej.
Przekonana była zresztą, iż jest to jedno z widziadeł, jakich widziała już tysiące w czasie swej choroby: zapragnęła jedynie, by choć raz ukazał jej się Maksymiljan, a nie macocha, lub Monte Christo, jak to zdarzało się przeważnie.
Z za drzwi bibljoteki wyszła jakaś postać i cicho, jak prawdziwa mara, zbliżać się zaczęła do jej łoża.
Wtem jaśniejszy błysk lampki oświetlił nieco lepiej twarz nocnego gościa.
— To nie on, nie Maksymiljan — rzekła wtedy do siebie Walentyna.
I czekała apatycznie, aż zjawa rozpłynie się, zniknie w powietrzu, jak to się zazwyczaj zdarza w marzeniach.
Widziadło nie ginęło jednak, lecz stało nieruchome. Zaczęło ją to męczyć, dotknęła się więc pulsu, by się przekonać, czy jest to sen, czy też rzeczywistość może? Puls uderzał nierówno i bardzo gwałtownie. Przyszło jej wtedy na myśl, iż najlepszym sposobem przywrócenia umysłowi sprawności działania jest orzeźwienie się jakimś napojem. Wyciągnęła więc rękę ku szklance, która stała na kryształowej podstawie, lecz wtedy widziadło uczyniło ruch cichy, lecz bardzo gwałtowny i Walentyna uczuła jakby uściśnienie ręki.
Tym razem złudzenie, albo raczej rzeczywistość, przewyższyła wszystko, czego do tej chwili doświadczała Walentyna. Zadrżała cała.
Uściśnienie dłoni widziadła nie pozwoliło Walentynie sięgnąć po napój; cofnęła więc zwolna rękę.
Wówczas widziadło, które mimo wszystko zdało się być Walentynie raczej opiekuńcze niż groźne, wzięło szklankę, zbliżyło ją do lampy, pod światło zbadało napój, dopiero wtedy podało szklankę Walentynie i przemówiło głosem pełnym tkliwości:
— Pij, dziecię, teraz.
Duch mówił. Walentyna już otworzyła usta do okrzyku.
Nocny gość położył wtedy palec na ustach.
— Pan hrabia Monte Christo! — powiedziała Walentyna do siebie.
— Nie lękaj się mnie — rzekł hrabia — nie dopuszczaj do serca swego niepokoju, i wierz mi, iż jestem twoim przyjacielem. Nie jestem zjawą, ni widziadłem, jestem rzeczywistością, a zwłaszcza, co raz jeszcze powtarzam, jestem twoim przyjacielem.
Walentyna nie mogła znaleźć słów; z przerażenia zresztą głosu nawet wydobyć nie mogła.
W jej wzroku jednak, lęku i obawy pełnym, każdy wyczytać mógł zapytanie:
— Jeżeli twe zamiary czyste, pocóż tu przyszedłeś?
Hrabia swą iście nieziemską intuicją odgadł, co się działo w sercu dziewicy.
— Słuchaj mnie, albo raczej spojrzyj na mnie — rzekł — popatrz na moje zaczerwienione oczy i na twarz bledszą niż zazwyczaj. Już cztery noce ani na jeden moment oka nie zmrużyłem, już cztery noce czuwam nad tobą, zaś czynię to bo mnie prosił o to nasz wspólny przyjaciel, Maksymiljan.
Fala gorącej krwi zalała purpurową łuną bladziutkie do tej chwili lica chorej. Imię to, tak nagle wymówione, rozproszyło w niej resztki nieufności, jaką uczuwała dla hrabiego.
— Więc Maksymiljan powiedział panu wszystko? — zapytała.
— Tak jest. Od niego dowiedziałem się, iż przez ciebie i tobą jedynie żyje. To też przyrzekłem mu, iż żyć będziesz.
— Zdaje mi się, że mówiłeś, przed chwilą, o opiece, jaką roztoczyłeś nade mną. Czy jesteś, panie, doktorem?
— Jestem, pani, i doktorem również, lecz jestem nadewszystko twoim przyjacielem. Czuwałem nad twem bezpieczeństwem po nocach całych, ukryty tam, w tej bibljotece, do której przechodziłem specjalnie przebitem, przejściem, — z sąsiedniego domu, który jest teraz moją własnością.
Walentyna, przejęta uczuciem wstydliwości niewieściej, spuściła oczy i z wyrazem dumy oraz lekkiego gniewu powiedziała:
— To, coś czynił, panie, nie jest zgodne z poczuciem honoru, opieka w ten sposób dana, graniczy za zniewagą!
— Walentyno, żono mego przyjaciela! Przez cały czas całonocnych czuwań moich uwaga moja była zwrócona jedynie na ludzi, którzy przychodzili do ciebie nocą; badałem następnie jakość lekarstw, które ci podawano; gdym tylko spostrzegł rzeczy niewłaściwe, wylewałem je natychmiast z twej szklanki, a w miejsce trucizny, dawałem napój życiodajny, który wlewał w twe żyły nie śmierć, lecz życie.
— Śmierć, trucizna!... zawołała Walentyna, myśląc, iż znowu ogarnia ją gorączka — co znaczyć mogą słowa te, hrabio?
— Tak jest, niestety, dziecko moje! — Dawano ci tutaj trucizny i szykowano śmierć. Inna rzecz — moje środki lecznicze, te napewno przywrócą ci zdrowie i dadzą życie. Więc wypij!
Mówiąc słowa te, hrabia wpuścił do szklanki z wodą dwie krople rubinowego lekarstwa z kryształowego flakonu.
Walentyna wyciągnęła już rękę, lecz cofnęła ją, po chwili, zdjęta nagłem przerażeniem.
Monte Christo, widząc to, podniósł szklankę do swych ust i wypił do połowy, oddając pozostałą resztę Walentynie, która wtedy z uśmiechem wypiła napój.
— Tak — rzekła — poznaję smak moich nocnych napojów, smak wody, która zawsze ożywiała mą pierś uspakajała podrażnione nerwy. Dziękuję ci, panie, za nie.
— Dzięki tym purpurowym kroplom, do wody dolewanym, utrzymałem cię przy życiu, Walentyno. Ileż ja przecierpiałem, ukryty za drzwiami tej bibljoteki, gdy patrzeć byłem zmuszony, jak do twej szklanki wlewano truciznę, gdym drżał, abyś tego napoju niosącego śmierć nie wypiła, zanim ja uzyskam możność wyjścia z ukrycia swego i usunięcia tej trucizny!
— Więc powiadasz, panie, — rzekła Walentyna z sercem zamierającem z trwogi — że do mej szklanki wlewano truciznę?... Boże mój, Boże!... Lecz jeżeli tak, to widzieć musiałeś i osobę, która to czyniła?...
— Widziałem.
Walentyna uniosła się na łóżku, zakrywając bielszą od śniegu pierś batystową zasłoną.
— Widziałeś tę osobę? — zawołała z przestrachem.
— Tak jest, widziałem — powtórzył jak echo hrabia.
— Zgrozą przejmują mnie słowa twe, panie. Cóż za dno zbrodni i cierpienia! Więc w domu ojca mego, leżącą na łożu cierpień, dobić mnie chcą jeszcze?... Ach, odejdź ode mnie, nie mów mi tego, bo słuchając cię, wiarę w Boga mogłabym zatracić. To być nie mogło, nie mogło!
— Czyliż w ciebie pierwszą, Walentyno, ta ręka ugodziła? Czyż nie widziałaś, jak przy tobie umierali: babka twa, margrabina de Saint Meran i Wawrzyniec? A byłabyś widziała, z największą pewnością i skon pana Noirtiera, gdyby organizm jego nie był uodporniony na trucizny, przez to, iż doktór d‘Avrigny, truciznami właśnie leczył jego paraliż!
— Boże!... To dlatego dziadek od miesiąca zmuszał mnie, bym i ja jego lekarstwa zażywała?!
— Lekarstwo to miało smak skórki pomarańczowej, wszak prawda?
— Tak jest, panie.
— Teraz rozumiem już wszystko — zawołał Monte Christo — więc i panu Noirtier jest już wiadome, iż w domu tym grasują truciciele. Wie może również i to, czyja ręka podaje truciznę. On to w swej bezgranicznej miłości, starał się zabezpieczyć cię od uderzenia tej morderczej dłoni, on ci życie uratował.
— Lecz któż jest tym zbrodniarzem, tym mordercą?
— To ja ciebie, pani, zapytam się raczej, czy nigdy nie widziałaś nikogo takiego, któryby wchodził nocą do twego pokoju?
— Widziałam, panie. Lecz były to tylko gorączkowe marzenia, gdyż widywałam osoby, które napewno wejść tu nie mogły, jak pan Cavalcanti, lub Eugenja... Lecz prawda!... zdawało mi się, iż widziałam, parokrotnie nawet, również i ciebie, panie.
— Teraz nie masz gorączki, bo rozmawiasz przytomnie, za chwilę więc poznasz swych wrogów, zbliża się bowiem północ, godzina piekła i morderców, za chwilę przyjdzie tutaj przeto truciciel lub trucicielka, z pewnością.
— Boże Wielki!... zawołała Walentyna, ocierając dłonią pot, perłami na jej czoło występujący.
Godzina duchów ciemności uderzyła po chwili, zegar na kominku stojący wydzwonił cicho północ, a każde uderzenie jego bronzowego młota zdawało się spadać centnarowym ciężarem na serce chorej, struchlałe z trwogi.
— Walentyno — rzekł hrabia — zbierz teraz wszystkie swe siły, całą przytomność swego umysłu i ucisz bicie swego serca, przytłum oddech i udawaj śpiącą, a za chwilę zobaczysz sama mordercę. Gdy odejdzie — powrócę.
I znikł za drzwiami bibljoteki, przyczem, już je zamykając, dodał szeptem:
— Pamiętaj, abyś się nie zdradziła już nie słowem, lecz jednym ruchem choćby, gdyż wtedy zginąć byś mogła, zanim ja przyjśćbym ci zdołał z pomocą.



ROZDZIAŁ XIX.
MORDERCZYNI.

Gdy Walentyna pozostała sama, zaczęła, targana niepokojem, liczyć upływające sekundy i przekonała się, iż ich bieg był dwa razy wolniejszy od uderzeń jej serca.
Mimo całą ufność, jaką powzięła ku osobie hrabiego — wątpiła. Któż pragnąćby mógł jej śmierci?... z jakich przyczyn?... dlaczego?... komuż co zawiniła, by mieć nieprzyjaciół, idących w swej nienawiści aż tak daleko?
Minęło dwadzieścia parę minut trwogi pełnych, tego nieznośnego oczekiwania, czas ten wydawał się wiecznością... aż nakoniec Walentyna, znajdująca się już na krańcach wyczerpania, usłyszała odgłos skrzypiącej posadzki w pokoju Edwardka.
Nadstawiła ucha, tłumiąc jednocześnie oddech; po chwili cicho zaskrzypiały zawiasy u drzwi.
Walentyna mimowoli uniosła się wtedy z łoża, jakby chciała uciekać. Lekkie uderzenie paznogciem o ściany bibljoteki przywróciło jej przytomność, dało poznać, iż hrabia czuwa i że w każdej chwili jest gotów pospieszyć jej z pomocą.
Opadła więc z powrotem na poduszki, drżąca cała z niewymownej trwogi.
W tej samej chwili czyjaś dłoń uchyliła firanki, zwieszające się nad łożem.
Walentyna, pomna rad hrabiego, przyczaiła się, starając się oddychać jak najrówniej, by tem udać sen głęboki.
— Walentyno! — zawołano zcicha.
Dzieweczka zadrżała na ten głos, lecz leżała cicho.
— Walentyno! — powtórzono wołanie.
I znowu odpowiedzią na to wołanie było milczenie tylko.
W ciszy tej jednak tem wyraźniej słyszeć było można odgłos kropel jakiegoś płynu, wpadającego do szklanki, z której przed chwilą piła Walentyna.
Panna de Villefort nie była zdolną wtedy do pozostawania dłużej w bezwładzie, mimo niebezpieczeństwa otworzyła nieco oczy i ujrzała przy łóżku jakąś postać, przybraną w białe niewieście szaty, która właśnie była zajęta wlewaniem do szklanki kropel z kryształowego flakonu.
Była to pani de Villefort.
Na ten niespodziewany widok Walentyna zadrżała do tego stopnia silnie, iż zwróciło to uwagę przybyłej, gdyż ta pochyliła się nad chorą. Walentyna zamarła wtedy w trwodze, w mniemaniu, iż teraz uczuje, jak zimne żelazo wbija się jej w serce. Pani de Villefort uznała jednak najwidoczniej, iż ostateczność ta nie jest jeszcze nieodzowną, i po chwili nadsłuchiwań, — oddaliła się cicho.
Parę chwil martwej ciszy, potem delikatny skrzyp drzwi bibljoteki... i hrabia znów stanął przy łożu.
— Widziałaś? — zapytał.
— Tak jest, niestety!
— I poznałaś?
— O tak!... Lecz wolałabym umrzeć raczej, aniżeli dożyć takiej chwili.
— Wolałabyś więc umrzeć, nie myśląc o tem, że spowodowałoby to i śmierć Maksymiljana również?...
— Boże Wielki, Boże Miłosierny! — zawołała Walentyna, obłąkana nieomal — więc cóż mam robić, aby ocalić siebie, a więc i jego?
— Walentyno!... ręka, która cię ściga, wszędzie cię znajdzie i w końcu ugodzi śmiertelnie. Garściami złota przekupi twą służbę i śmierć czyhać na ciebie będzie wszędzie i na każdym kroku. Znajdziesz ją nawet w wodzie, którą pić będziesz u źródła, w owocu, jaki zerwiesz z drzewa.
— Ależ ja na trucizny jestem uodporniona, jak to pan sam przecież mówiłeś?
— Na jednę tylko. Inne zabić cię mogą z największą łatwością. A truciznę zmienić mogą w każdej chwili.
Monte Christo, powiedziawszy słowa te, wziął do reki szklankę i skosztował.
— Przepowiedziałem — rzekł — tak właśnie zrobiono. Dano ci teraz nie truciznę, lecz silny narkotyk. Gdybyś wypiła, to co pani de Villefort ostatnio przelała do twej szklanki, w przeciągu paru minut już byś nie żyła, Walentyno!
— Ależ na Boga!... za cóż mnie prześladuje ta kobieta?
— Zapominasz, Walentyno, w niewinności swojej, że jesteś bardzo bogata, gdyż posiadasz dwieście tysięcy rocznego dochodu; gdybyś nie żyła, fortuna ta należałaby do Edwardka.
— A to jakim sposobem? — majątek ten spadł na mnie po matce mej i po rodzicach mej matki przecież?
— Bez wątpienia. To też dlatego właśnie państwo de Saint Meran już nie żyją, byś ty została ich dziedziczką. Potem próbowano uśmiercić pana Noirtiera, gdy tylko zmienił on swój testament na twą korzyść. Nie udało się to, przyczem niewinną ofiarą zamachu tego padł biedny Wawrzyniec. Teraz tyś miała umrzeć, bo wtedy cała twa fortuna spadłaby na ojca twego, po którym, z kolei, jego syn, Edward, odziedziczyłby wszystko.
— Edwardek!?... biedne dziecię!... więc dla niego popełniono tyle zbrodni?
— Zrozumiałaś nakoniec?
— Że też w umyśle tak młodej kobiety, tak okropne zbrodnie narodzić się mogły!
— Przypomnij sobie Perouse i mężczyznę w czarnym płaszczu, którego macocha twa z takiem zajęciem wypytywała o właściwości aqua-tofany. Już w tamtych czasach ten szatański pomysł tkwił w jej umyśle.
— Widzę już, panie — zawołała dzieweczka, tonąc we łzach cała — widzę, że muszę umrzeć. Muszę!!... taki już mój los.
— Nie, Walentyno, nie umrzesz, bo wróg został już odkryty i są już nam znane jego cele, zamiary, środki wreszcie, jakimi działa. Wróg taki nie jest nigdy nazbyt groźny. Więc żyć będziesz, ja bowiem nie pozwolę na to, byś umarła. Żyć będziesz, abyś istnieniem swem i miłością osładzała żywot Maksymiljana, żyć będziesz dla własnego i Maksymiljana, szczęścia. By jednak tak właśnie się stało, musisz, Walentyno, całkowicie mi zaufać!
— Co czynić mam, panie?
— Wszystko, co ci rozkażę i ufać mnie jednemu, nie wierząc poza mną nikomu absolutnie, nawet ojcu własnemu.
— Przecież ojciec mój do tej intrygi przeciwko mnie nie należy chyba?... ach powiedz mi to, panie — zawołało biedne dziecko, załamując w bólu ręce.
— Nie, nie należy. Lecz ojciec twój, jako wytrawny sądownik, nie powinien był już wątpić, że te wszystkie wypadki nagłych śmierci, jakie zdarzyły się w jego domu, są nienormalne, zbrodnicze! Czyż nie twój ojciec powinien był czuwać nad tobą?... czy nie on winien być na mem miejscu?... Czyż nie on powinien był truciznę tę od ciebie oddalić?... czy nie jego obowiązkiem, nakoniec, było stanąć pierś w pierś naprzeciw mordercy?
— Panie!... litości nad mojem sercem!... Uczynię wszystko, co każesz, bo dwie są na tym świecie istoty, któreby umarły, gdyby mnie zabrakło na tej ziemi; mój dziadek i Maksymiljan.
— Czuwać będę i nad nimi, jak czuwam nad tobą.
— Dobrze więc. Rozkazuj. Przysięgam, iż będę ci posłuszną.
— Przedewszystkiem, cokolwiekby się stać miało z tobą, Walentyno, — bądź spokojną, nie lękaj się niczego, bo nic złego ci się nie stanie. Gdybyś się obudziła w jakiemś nieznanem ci miejscu — nie lękaj się, choćby to nawet miały być: grób i trumna. Gdyby tak nawet było, — leż spokojnie i cicho, mówiąc sobie: „przyjaciel Maksymiljana czuwa nade mną“.
Hrabia, po wymówieniu słów tych, wydobył z bocznej kieszeni surduta flakonik szmaragdowy, otworzył go za pomocą wyjęcia złotego koreczka, dobył z niego jednę pigułkę brunatnej barwy, i podał ją Walentynie ze słowami:
— Połknij to.
Panna de Villefort uczyniła to bez jednej chwili wahania się.
— A teraz, dziecię, odchodzę, bo jesteś już ocalona, ze słowami: „do widzenia“.
— Do widzenia ci, przyjacielu Maksymiljana. Ufam ci, jak Bogu.
Monte Christo odsunął się od łoża, nie odszedł jednak zupełnie, lecz czekał u wezgłowia dość długo, aż Walentyna zasnęła mocno. Potem wziął szklankę, trzy czwarte narkotyku wylał do kominka, ażeby myślano, iż chora napój wypiła i postawił szklankę na tem samem miejscu.
Dopiero wtedy wyszedł, rzucając ostatnie spojrzenie na Walentynę, zasypiającą z uśmiechem szczęścia na ustach, pełną nadziei i ufności, a czystą jak anioł, który u stóp Stwórcy spoczywa.



ROZDZIAŁ XX.
WALENTYNA.

Dogasała lampka, stojąca na kominku w pokoju Walentyny, pochłaniając ostatnie krople oliwy pływającej na wodzie, a przez zasłony, u okien zwieszające się, sączyć się zaczęło posępne światło ponurego dnia deszczowego, gdy otworzyły się drzwi wiodące do pokoju Edwarda i w ich ramie ukazała się głowa, którą widzieliśmy przy łożu Walentyny zaraz po północy.
To pani de Villefort przyszła zobaczyć, co zdziałał dany przez nią narkotyk?
Gdy ujrzała, że w szklance pozostało jeszcze coś niecoś, wylała to w popiół, a następnie szklankę wypłukała bardzo starannie, wytarła własną chustką i dopiero wtedy postawiła ją z powrotem na stole.
Gdyby kto wówczas spojrzał na żonę prokuratora, to mógłby zauważyć, że parokrotnie chciała ona podnieść firanki, osłaniające łóżko Walentyny, lecz zawsze ręka jej opadała i nie zdołała tego uczynić.
Nakoniec jednem szarpnięciem dokonała tego, a wtedy miała już możność przekonania się, iż jej pasierbica nie oddychała już; zęby nawpół rozchylone nie przepuszczały najmniejszego tchnienia, oczy, otoczone fioletową obwódką, zdawały się przebijać skórę nabrzmiałą, opuchłą, długie czarne rzęsy podkreślały swą mocną barwą pożółkłe jak wosk, powieki.
Pani de Villefort wpatrywała się w tę nieruchomą twarz błędnem spojrzeniem, bez poruszenia; po chwili ośmieliła się jednak, uniosła ku górze kołdrę i położyła rękę na sercu leżącej.
Serce to nie biło już.
Tylko arterje jej własnych palców uderzało o ciało.
Dopiero wtedy cofnęła się z lekkim okrzykiem i zadrżała.
Jedna ręka Walentyny zwieszała się z łóżka. Paznogcie ręki tej były sine zupełnie.
Pani de Villefort była przekonana, że wszystko się już skończyło.
Dokonał się jej czyn ostatni, najstraszliwszy.
Na śmierć naturalną pana Noirtiera — jej Edwardek mógł czekać spokojnie, bez żadnej dla siebie szkody.
Trud jej życia był ukończony. Mogła odpocząć teraz.
Trucicielka, widząc, iż już nic jej nie pozostało do zrobienia, zabierała się do wyjścia, lecz odchodziła z widocznemi: lękiem i bojaźnią; ona, tak odważna do tej chwili, obawiała się teraz, by podłoga nie zatrzeszczała głośniej; cofając się — trzymała jednak ciągle jeszcze zasłonę ku górze wzniesioną, pożerając wzrokiem widok śmierci, która wywiera dziwny urok na patrzących, gdy — jest jeszcze tajemnicą.
Chwile upływały; pani de Vilefort nie miała dość sił, by wypuścić z rąk firankę i odejść. Morderczyni nie mogła się oderwać od swej ofiary.
W tej samej chwili zgasły ostatnie płomyki lampki. Pani de Villefort zadrżała silnie, a wtedy fałdy firanki opadły wraz z ręką wpół omdlałą.
W tej chwili zegar wybił godzinę czwartą. Trucicielka po omacku doszła do drzwi i wyszła z pokoju śmierci — śmiertelnym potem zgryzoty oblana.
Półmrok trwał jeszcze około dwóch godzin. Powoli blady brzask zaczął wchodzić przez szczeliny okiennic do pokoju, aż wreszcie zajaśniał w pełnym blasku, ujawniając właściwe kształty wszystkich przedmiotów.
Około godziny ósmej dał się słyszeć odgłos otwieranych kluczem drzwi i do pokoju weszła pielęgniarka, doglądająca Walentyny, z filiżanką aromatycznej herbaty w ręku.
Gdyby ojciec lub kochanek spojrzał na Walentynę, byłby spostrzegł odrazu, że to zimny trup spoczywa na łożu. Najemne oko oceniło natomiast, iż chora śpi jeszcze.
— Zasnęła najwidoczniej po wypiciu lekarstwa, bo szklanka nieomal w całości została wypróżniona — rzekła — wszystko więc idzie dobrze.
Postawiła herbatę na stoliczku, następnie zbliżyła się do kominka, rozpaliła ogień... a gdy to uczyniła, rozsiadła się w krześle i natychmiast zasnęła, aczkolwiek noc całą przespała spokojnie i wstała przed półgodziną zaledwie.
Obudził ją zegar, wydzwaniający godzinę dziesiątą.
Tak twardy sen chorej zdziwił ją teraz, aczkolwiek nie zaniepokoił jeszcze, dopiero ręka, bez zmiany z łóżka się zwieszająca, uczyniła to nakoniec. Przystąpiła więc do łóżka i wtedy dopiero przekonała się, że ręka jest zimna i serce nie bije.
Krzyknęła przeraźliwie i pobiegła ku drzwiom z głośnem wołaniem: pomocy!... ratunku!...
— Co się tam stało? — odezwał się głos pana d‘Avrigny, który przybył właśnie o zwykłej godzinie odwiedzin.
— Kto woła o ratunek i komu jest on potrzebny? — dał się słyszeć jednocześnie głos de Villeforta — doktorze, czyś słyszał?... ktoś woła o ratunek!
— Tak jest, to też pospieszajmy, nie zastanawiając się zbytnio nad tem, kto potrzebuje naszej pomocy. Najprędzej Walentyna, idźmy więc do niej — rzekł doktór.
Jednocześnie z de Villefortem i doktorem, do pokoju Walentyny zbiegła się cała znajdująca się w domu służba, wołając jednym głosem: „ratunku!“...
— Gdzie jest moja żona?... — obudźcie panią! — zawołał pan prokurator królewski, stając przed drzwiami pokoju swej córki, do którego, zdawało się, że wejść nie śmiał.
Pan d‘Avrigny tymczasem porwał na ręce Walentynę.
— Znowu to samo — rzekł ponuro, opuszczając martwe ciało z powrotem na łóżko.
A zwracając się do de Villeforta, który w chwili tej wszedł właśnie do pokoju, rzekł głosem strasznym, lecz i bardzo uroczystym:
— Córka twa nie żyje, panie prokuratorze królewski.
Pan de Villefort, po usłyszeniu słów tych, zachwiał się i padł, uderzając głową o łóżko Walentyny.
Po słowach doktora, w gronie służby podniósł się jeden głośny krzyk; po chwili wybiegła ona wszystka z pokoju, jakiś czas słychać było zgiełk na dziedzińcu, wreszcie głucha cisza zapanowała w całym domu. Od pierwszego do ostatniego, wszyscy opuścili przeklęty dom.
W tejże samej chwili pani de Villefort z ręką nawpół zatopioną w nieładzie rozpuszczonych włosów stanęła na progu i pozostała tak czas jakiś bez ruchu, jakby wzrokiem zapytując obecnych, co się tu takiego stało?... Nakoniec parę łez, jakby z trudem wyciśniętych, spłynęło z jej oczu po policzkach.
Potem skoczyła nagle, z wyciągniętemi ramionami do stoliczka, który stał przy łóżku Walentyny, a z którego pan d‘Avrigny wziął właśnie do ręki szklankę, z resztkami niedopitego płynu.
Narkotyk, którego nie wypiła w zupełności Walentyna, ona sama własną ręką w popiół wylała przecież?... A nawet, pamięta to doskonale, szklankę naprzód umyła, a następnie wytarła do sucha jak najstaranniej.. No, a teraz, ta sama szklanka znów w jednej czwartej jest napełniona płynem?
Jakim sposobem stać się to mogło? Widok martwej twarzy Walentyny mniejsze na trucicielce uczynił wrażenie, aniżeli widok tej niewinnej z pozoru szklanki.
Było się jednak czem przerazić. W szklance bowiem znajdował się płyn, ten sam zupełnie, tej samej gęstości i barwy, jaki ona sama, własną ręką, nalała do szklanki, w chwili, gdy zegary wydzwaniały północ.
Co teraz będzie? Że to narkotyk, że to trucizna... doktór to pozna niewątpliwie... Jakim jednak sposobem znaleźć się mogła ona w szklance? Cud boski sprawił to chyba, ażeby ślad występku pozostał widoczny, by bez kary nie pozostał?
Doktór zaś już rozpoczął badanie. Przystąpił do okna, ażeby mieć możność lepszego przyjrzenia się płynowi następnie nieco płynu wziął na palce i pokosztował.
— A więc to już nie dawna trucizna — powiedział do siebie — lecz jakiś inny preparat, ciekaw jestem, jaki?
Pobiegł do szafy, w której sobie urządził podręczną apteczkę, wziął do ręki mały srebrny flakonik z kwasem saletrzanym parę jego kropel wpuścił do szklanki z pozostawionym płynem, który w tejże chwili zmienił barwę i stał się zielonkawo-czerwony.
— Acha! — zawołał głosem groźnego sędziego, któremu udało się wykryć zbrodnię, jednak nie bez zadowolenia uczonego, któremu udało się rozwiązać trudne zagadnienie.
Oczy pani de Villefort rzuciły płomienne błyskawice, a następnie przygasły odrazu. Wyciągniętą ręką oparła się o ścianę, i chwiejąc się, wyszła z pokoju.
Po chwili dał się słyszeć daleki odgłos ciała, spadającego ciężko na podłogę.
D‘Avrigny nie zauważył tego jednak, gdyż cały był pochłonięty swym rozbiorem chemicznym, co zaś do Villeforta, to ten pozostawał ciągle jeszcze w stanie bezprzytomnym. Po chwili jednak uwagę jego zwróciła nieobecność w pokoju macochy, zastanowiło go to, więc otworzył drzwi, do pokoju Edwardka wiodące, i ujrzał w trzecim pokoju leżącą na dywanie panią domu.
Zwrócił się wtedy do pielęgniarki, która — jako przez zakon sióstr miłosierdzia przysłana — nie chciała, czy nie śmiała opuścić domu Villefortów wraz z innymi, i dał jej polecenie, ażeby się udała na ratunek pani de Villefort.
— A panna Walentyna? — zapytała nieśmiało.
— Dziecko to już niczyjej nie potrzebuję pomocy — odpowiedział doktór — nie żyje przecież!
— Nie żyje!... nie żyje — zajęczał de Villefort w nowym wybuchu boleści, tem bardziej rozdzierającej, iż kamienne to serce nie czuło do tej chwili żadnej, tłumiąc siłą wszelkie porywy serca.
— Nie żyje?... kto mówi, że Walentyna nie żyje — dał się słyszeć obcy głos.
Doktór i de Villefort odwrócili się ku drzwiom i ujrzeli na progu stojącego Morrela — bladego, w najwyższem uniesieniu rozpaczy.
Jak się tam znalazł. Rzecz się tak miała:
O zwykłej swej godzinie, bocznem wejściem, jak zazwyczaj, wszedł Morrel do Noirtiera.
Zdziwiło go to, iż drzwi zastał otwarte, udał się więc sam na górę, nie czekając na służącego, który zawsze oczekiwał na niego, aby go zaprowadzić do starca.
Cała służba jednak już uciekła.
Morrel nie miał żadnego powodu być niespokojnym; Monte Christo przecież zaraz po wypadku przyrzekł mu, iż Walentyna żyć będzie — i żyła. Żyła już cztery dni i czuła się coraz to lepiej. Co wieczór mówił mu to hrabia; to samo potwierdzał, co rano, Nortier.
Nienormalna cisza, panująca w całym domu, zastanowiła go jednak, z drżeniem więc już podążał dalej, znajdując wszędzie drzwi stojące otworem.
Drzwi do pokoju Noirtiera również stały otworem.
Gdy wszedł do jego pokoju, zastał go na zwykłem miejscu, siedzącego na krześle; błędny jego wzrok wszelako wyrażać się zdawał ogromną trwogę, wrażenie to potęgowało się jeszcze niezwykłą bladością twarzy.
— Jak zdrowie pańskie? — zapytał młodzieniec, którego również ogarniać zaczęła podświadoma trwoga.
— Dobrze — dał odpowiedź starzec przymknięciem oka, lecz wyraz oczu tych jeszcze boleśniejszy wyrażał niepokój.
— Pan czegoś chcesz, widać, czegoś potrzebujesz? — zapytał Morrel — może każesz przywołać służącego?
— Dobrze — wyraził Noirtier.
Morrel pociągnął za sznurek od dzwonka, raz, drugi, i trzeci — lecz bez rezultatu, służący nie przychodził.
Zwrócił się wtedy ponownie do starca, na którego twarzy coraz okropniejsze malowało się przerażenie.
— Co ci jest, panie? — zawołał wkońcu młodzieniec — Walentyna może?... Walentyna!!
—Tak... tak... mówiły oczy paralityka.
Maksymiljan chciał wtedy coś powiedzieć, o ile się zdaje, lecz jego zmartwiałe usta nie wydały głosu. Zachwiał się, aż się o stół wesprzeć musiał, a w końcu rzucił się ku drzwiom.
— Dobrze... tak... powtórzyły oczy Noirtiera.
Maksymiljan wypadł na schody, przebiegł wszystkie opuszczone pokoje i wpadł do pokoju Walentyny.
Nie potrzebował drzwi otwierać, bo stały otworem.
Zaraz na wstępie słuch jego uderzyło głośne łkanie, a następnie usłyszał i wyrazy:
— Walentyna nie żyje...



ROZDZIAŁ XXI.
MAKSYMILJAN.

Gdy Villefort ujrzał na progu nieznajomego, podniósł się ze wstydem, iż go pochwycono na takiej boleści.
Wzrok jego, obłąkany przed chwilą, zajaśniał znów błyskami rozumu i prokurator odezwał się znów przytomnym głosem:
— Kto jesteś pan, który zapominasz, iż nie wchodzi się do domu, w którym śmierć gościła przed chwilą. Zechciej wyjść natychmiast!... Rozkazuję!...
Morrel stał jednak nieporuszony, nie mógł oderwać oczu od straszliwego widoku: tego łóżka i sztywnej, białej postaci na niem spoczywającej.
— Czy zrozumiałeś mnie pan?... Masz wyjść!... zawołał podrażnionym już głosem prokurator królewski, gdy doktór ze swej strony zbliżył się do Morrela, ażeby go skłonić do opuszczenia pokoju.
Lecz ten stał niewzruszenie, na wszystko głuchy, obłąkanym wzrokiem spoglądając na trupa.
Otworzył nakoniec usta, a nawet poruszył niemi parokrotnie, ściśnięta krtań nie wydawała jednak głosu.
Doktór i Villefort spojrzeli wtedy po sobie, a ich oczy zdawały się mówić:
— To człowiek szalony.
Po chwili zniknął, nie upłynęło jednak pięciu minut, jak schody trzeszczeć zaczęły pod wyjątkowym ciężarem, a po chwili Morrel ukazał się ponownie, niosący z nadludzką siłą Noirtiera wraz z jego fotelem.
Czynu tego młodzieniec dokonał z nadludzką siłą, którą dała mu rozpacz i z szybkością wprost niewiarogodną.
Twarz Noirtiera przedstawiała widok przerażający, jego oczy zwłaszcza miały okropny wyraz. Dla Villeforta zjawienie się tego bezwładnego ciała, tej twarzy bladej i tego płomiennego spojrzenia... było straszliwe.
— Patrz, ojcze, co z nią zrobili!... wołał Morrel do Noirtiera w rozpaczy — patrz, ojcze!...
Villefort cofnął się i pełen zdziwienia spojrzał na młodzieńca, którego prawie nie znał, a który jednak jego ojca, ojcem swym nazywał!
Z Noirtierem natomiast działy się anormalne rzeczy. Cała jego dusza przeniosła się, jak się zdawało, do jego oczu; żyły na szyi wzdęły się; siność okropna, jaka daje się widzieć w czasie napadów epilepsji, okryła nagle jego twarz, skronie i czoło. Ta twarz wołała, najwyraźniej wyrażała jego uczucia, była straszliwa w swej niemocy, rozdzierająca w milczeniu.
D‘Avrigny rzucił się ku starcowi, aby jakimś zabiegiem przywrócić mu oddech.
— Panie — wołał Morrel, porywając martwą rękę paralityka — oni mnie zapytują, jakiem prawem się tutaj znajduję? Ty, panie, wiesz najlepiej, że prawo to posiadam, ale powiedzieć nie możesz.
W tem miejscu głos młodzieńca załamał się, rozpłynął się w łkaniu i jękach.
Starzec dusił się prawie, pracując silnie piersiami i cały drżał. Nakoniec łzy trysnęły mu z oczu, łzy błogosławione, dające ulgę, łzy, których młodzieniec uronić nie mógł, aczkolwiek głośno szlochał.
— Powiedz im, panie — mówił Morrel dalej przerywanym głosem — że ja byłem jej narzeczonym! Powiedz, że była ona dla mnie świętością, miłością, jak woda z gór, czystą. Powiedz im to! Powiedz, że nad jej doczesnymi szczątkami i ja płakać mam prawo.
Po wymówieniu słów tych biedny młodzieniec, pokonany cierpieniem, padł na kolana, potem głową uderzył o krawędź krzesła i tak pozostał, z konwulsyjnie zaciśniętemi pięściami.
Boleść ta była tak przejmująca, że doktór odszedł do okna, aby ukryć wzruszenie, a Villefort nie domagał się już więcej wyjścia młodzieńca, zwyciężony straszliwą siłą jego rozpaczy. Chciał nawet podać rękę człowiekowi, który tak rozpacznie bolał nad śmiercią jego córki — lecz Morrel nie przyjął uścisku, był nieprzytomny!
Jego łkania rozpaczliwe przerywały ciszę. Wszystko jednak mija, więc i rozpacz Morrela uciszyła się, pozostał tylko ból szarpiący piersi.
— Panie — rzekł Villefort do Morrela — mówisz, że kochałeś córkę moją, że byłeś jej narzeczonym. Ze zdumieniem dowiaduję się o tem, gdyż ja, jako ojciec, powinienem był wiedzieć o tem. Jednakże ci przebaczam, bo widzę, iż boleść twa jest wielka. Teraz jednak spójrz, niewinna ta dzieweczka opuściła już ziemię. Pożegnaj więc spojrzeniem te prochy, uściśnij po raz ostatni jej rękę i odejdź, w tej chwili bowiem córka ma potrzebuje tylko kapłana, aby jej oddał ostatnią posługę.
— Mylisz się, panie — odpowiedział Morrel, powstając — córka twoja potrzebuje nietylko kapłana, ale i mściciela jeszcze. Jeżeli chcesz, panie, to poślij po kapłana, ja zaś będę jej mścicielem.
— Co chcesz przez to powiedzieć, panie? — zawołał Villefort, spoglądając bacznie na młodzieńca w mniemaniu, iż postradał zmysły.
— Mówię, iż winieneś być w tym wypadku nietylko ojcem, opłakującym córkę, lecz i prokuratorem, czyniącym to, co jest jego obowiązkiem!
Oczy Noirtiera błysnęły ogniem, a i d‘Avrigny przystąpił do Villeforta.
— Pojmuję całą wagę słów, które wypowiedziałem przed chwilą — mówił dalej Morrel, widząc w oczach doktora i Noirtiera aprobatę swych słów — a i ty, panie, wiesz dobrze, że Walentyna nie zginęła zwykłą śmiercią, lecz zginęła zamordowana.
De Villefort opuścił głowę; d‘Avrigny krok jeden naprzód postąpił; oczy Noirtiera mówiły: „tak“.
— Jest rzeczą nie do pomyślenia — mówił dalej Morrel ze wzrastającą siłą głosu — ażeby w czasach, w których żyjemy, umierali ludzie tak, jak Walentyna, i aby nikt nie zapytał, z jakich przyczyn się to stało? A więc, panie prokuratorze królewski, słuchaj: ja oto zanoszę skargę, iż tutaj popełniono zbrodnię! Szukaj więc mordercy, udowodnij mu jego zbrodnię i ukarz bez litości!
I patrzył wzrokiem nieubłaganym w Villeforta, który zaczął szukać pomocy w oczach Noirtiera i doktora, lecz wszędzie z tym samym spotkał się wzrokiem.
— Tak! — mówił wzrok starca.
— Spełnij swój obowiązek — powiedział d‘Avrigny.
— Panie — próbował opierać się de Villefort — mylisz się. W moim domu nie mogło być zbrodni. Los mnie prześladuje, Bóg bezlitośnie mnie karze za me grzechy, lecz niemasz tu mordercy!
Oczy Noirtiera zajaśniały ponurym błyskiem, doktór już otwierał usta, lecz Morrel uprzedził go, ponownie zabierając głos.
— A ja ci mówię, panie, że w tym domu zamieszkuje zbrodniarz. I jest to jego czwarta ofiara w bardzo krótkim czasie. Przed czterema dniami usiłowano otruć Walentynę i tylko cud, a raczej przezorność pana Noirtiera, uchroniły ją od śmierci. Teraz, albo podwojono dozę, albo zmieniono truciznę, która dała mordercy pożądany wynik. A zresztą, pocóż ja to mówię?... ty sam wiesz najlepiej. Przecież ten pan, który tu stoi obok ciebie, poinformował cię o tem, jako doktór i przyjaciel.
— Szalony jesteś, mój panie — odpowiedział Villefort, nie wiedząc jak się wydrzeć z zaciskającego się coraz bardziej koła oskarżeń.
— Ja mam być szalony?! — zawołał Morrel — a więc powołuję się na świadectwo pana d‘Avrigny. Zechciej zapytać się go, panie, czy pamięta własne słowa, jakie wypowiedział do ciebie w ogrodzie, do twego pałacu przylegającym, w nocy, gdy skonała pani de Saint Meran, gdyście to wy dwaj, sądząc, iż was nikt nie słyszy, rozmawiali o przyczynach tej nagłej śmierci. Najniesłuszniej obwiniasz, panie, los i Boga, który tylko tyle jest w tej sprawie winien, iż pozwala, aby morderca mógł żyć tak długo na tej ziemi bezkarnie! Wiedz, iż ja to właśnie rozmowę waszą słyszałem i biada mi, iż natychmiast nie zrobiłem z niej użytku, byłabyś żyła, Walentyno! I ja więc jestem, Boże!... współwinowajcą twej śmierci. Lecz teraz winowajca ten przemieni się w mściciela. Jest to czwarte morderstwo. Jeżeli ojciec twój, Walentyno, zapomni, co ci jest winien, to wtedy ja, przysięgam ci, ścigać będę mordercę!
Po słowach tych nastąpiła reakcja. Łzy, które dotąd dusiły go, wytrysły z oczu i padł na kolana przed łożem Walentyny z rozdzierającym serce szlochem.
Teraz doktór uważał za konieczne przemówić.
— I ja również — powiedział mocnym głosem — dołączam prośbę mą do prośby pana Morrela, domagając się sądu i kary za zbrodnie, zwłaszcza, że i moje sumienie czuje się winnem, iż przez karygodne pobłażanie ośmielało mordercę do popełniania czynów coraz okropniejszych.
— Boże Miłosierny — zawołał Villefort pokonany.
W tej chwili Morrel podniósł głowę i ujrzał w oczach Noirtiera blask niezwykle silny.
— Spójrzcie panowie — zawołał — pan Noirtier chce mówić.
— Tak jest — wyraził spojrzeniem starzec.
— Czy znasz pan może mordercę?
— Tak.
— I wskażesz go nam? — zapytał młodzieniec.
Noirtier zwrócił wtedy na nieszczęśliwego młodzieńca pełne przejmującej melancholji spojrzenie, którem tak często uszczęśliwiał Walentynę. Potem jednak skierował swój wzrok na drzwi wejściowe i tak je pozostawił z zastanawiającą uporczywością.
— Chcesz, panie, ażebym wyszedł? — odezwał się z bezmiernym bólem Morrel, który zrozumiał wreszcie ten wzrok.
— Tak jest.
— Czy będę mógł powrócić jednak?
— Tak.
— Któż ma wyjść ze mną? Czy pan prokurator królewski?
— Nie.
— Więc doktór d‘Avrigny? Ty zaś, panie, pozostać pragniesz ze swym synem jedynie.
— Tak.
— Dobrze — zawołał Villefort z radością, szczęśliwy, iż rozmowa odbędzie się sam na sam. Zadrżał jednocześnie. Co miał mu do powiedzenia ten straszliwy starzec?
Doktór tymczasem wziął za rękę Morrela i wyszedł z nim razem do sąsiedniego pokoju.
Po kwadransie, drzwi te otworzyły się ponownie i wyszedł na ich próg de Villefort chwiejnym krokiem ze słowami: „proszę wejść“ a następnie poprowadził ich do krzesła Noirtiera.
Twarz prokuratora królewskiego w czasie tego krótkiego kwadransa zmieniła się nie do poznania. Przedewszystkiem zbielała nieprawdopodobnie, a raczej zżółkła, stała się szara, jakby ją popiołem posypano. Wielkie rdzawe plamy widniały na policzkach, zapadłych nagle, na skroniach i na czole.
— Panowie — rzekł głosem dziwnie cichym, przytłumionym — dajcie mi słowo honoru, iż straszna ta tajemnica zagrzebaną zostanie w piersiach waszych.
— Ależ!... zawołał Morrel — więc zbrodniarz...
— Bądź pan spokojny — rzekł Villefort — sprawiedliwość będzie wymierzona. Ojciec mój wskazał mi mordercę, przyczem nie możecie wątpić, iż domaga się on kary, pragnie zemsty. A jednak i on wraz ze mną błaga was, abyście milczeli. Wszak tak, mój ojcze?
— Tak — wyraził Noirtier stanowczo.
Morrel cofnął się w tył, z uczuciem niewypowiedzianej zgrozy.
— Panie! — zawołał wtedy prokurator królewski, chwytając młodzieńca za rękę — jeżeli ojciec mój, człowiek nieugięty, jak o tem wiesz zapewne, domaga się od ciebie tego, to możesz być pewien, iż Walentyna będzie pomszczona — i to okropnie, strasznie!... Nieprawdaż, mój ojcze?
Starzec dał znak potwierdzenia, zaś Villefort mówił:
— Zna on mnie dobrze i wie, iż na słowie mojem można polegać. Ja zaś dałem mu słowo, iż kara dosięgnie zbrodniarza. Bądźcie też, panowie, pewni i zupełnie spokojni, iż tak właśnie się stanie. Proszę was tylko o trzy dni czasu, nawet sąd wojenny nie załatwiłby się prędzej z tak zagmatwaną sprawą. Po trzech dniach jednak, kara, jaka spadnie na zbrodniarza, przerazić zdoła z pewnością choćby najbardziej zimnych i nieczułych ludzi.
— Czy przyrzeczenie to dopełnionem będzie, panie Noirtier? — zapytał Morrel starca, gdy doktór to samo pytanie wyrażał wzrokiem.
— Tak jest — powiedział okiem Noirtier, a w jego spojrzeniu rozbłysła ponura radość.
— Przysięgnijcie więc, panowie — rzekł prokurator królewski — przysięgnijcie, że milczeć będziecie, ulitujcie się nad honorem mego domu!.
Doktór odwrócił się i rzekł słabym głosem: dobrze.
Morrel jednakże wyrwał rękę z dłoni de Villeforta, padł raz jeszcze obok łoża, ucałował zlodowaciałą rękę Walentyny i wybiegł z pokoju.
Jak już wspominaliśmy o tem, cała służba opuściła w popłochu dom de Villeforta. Prokurator królewski widział się więc zmuszonym prosić doktora, aby ten zechciał wziąć na siebie wszystkie zabiegi, jakie są nieodłączne od każdego wypadku śmierci, a zwłaszcza śmierci w tak podejrzanych okolicznościach.
De Villefort udał się wtedy do swego gabinetu, doktór zaś do lekarza miejskiego. Co do Noirtiera, to ten nie chciał odstąpić od swej wnuczki.
W pół godziny potem d‘Avrigny powrócił, prowadząc swego kolegę — doktora. Lekarz umarłych przystąpił obojętnie do zwłok, podniósł zasłonę, okrywającą twarz zmarłej dzieweczki i dotknął powierzchownie, końcami palców jej oczu, uszu i ust.
— Niema najmniejszej wątpliwości — rzekł d‘Avrigny z westchnieniem — iż biedne dziecko nie żyje.
— Tak jest — odpowiedział lakonicznie lekarz.
Noirtier wydał głuche chrapnięcie, a oczy jego wyrażały tak straszliwe, tak nieludzkie cierpienie, iż doktór d‘Avrigny zrozumiał niemą prośbę tych spojrzeń i odsłonił raz jeszcze twarz zmarłej dzieweczki, cichą i bladą, podobną do twarzy uśpionego anioła.
Łza spłynęła wtedy z oczu Noirtiera; tym sposobem biedny paralityk wyraził swą wdzięczność zacnemu doktorowi.
Lekarz umarłych wypełnił formularz, zezwalający na pochowanie zwłok i wyszedł pośpiesznie, odprowadzony do drzwi przez d‘Avrigny‘ego.
De Villefort usłyszał przechodzących i stanął we drzwiach swego gabinetu. W paru słowach podziękował lekarzowi, a następnie, zwracając się do pana d‘Avrigny, powiedział:
— Dobrzeby było sprowadzić teraz księdza.
— Najbliżej mieszka — rzekł doktór — jakiś bardzo zacny ksiądz, włoch, czyniący wiele dobrego. Mieszka w sąsiednim zaraz domu. Możeby jego poprosić?
— Doskonale. A tutaj masz oto klucze od drzwi wejściowych i od bramy, ażebyś mógł wchodzić i wychodzić kiedy zechcesz. Księdza zaś wprowadź odrazu do pokoju Walentyny, gdyż ja, doprawdy, zbyt wiele mam na głowie, bym był zdolny czynić zadość formułkom grzeczności. Wytłomacz to mu i przeproś w mojem imieniu.
Gdy d‘Avrigny szedł do kapłana, spotkał go, stojącego przed domem, zbliżył się więc do niego z prośbą, czy nie zechciałby pomodlić się przy zwłokach córki prokuratora królewskiego, zmarłej niedawno.
— Jest już mi wiadome, panie, — odpowiedział kapłan z silnym akcentem włoskim — iż śmierć nawiedziła jego dom. Wiem również, od sług, którzy dom ten przed godziną opuścili, że zmarła była młodą dzieweczką i że na imię miała Walentyna. Już pomodliłem się za nią będąc w swym domu, a teraz uczynić to mogę przy jej zwłokach.
— Dziękuję ci za to, panie — rzekł d‘Avrigny — a więc zechciej wejść do tego domu żałoby i czuwać przy zmarłej, ojciec jej będzie ci wdzięczny za to.
Gdy kapłan wszedł do pokoju Walentyny, d‘Avrigny poprosił go, ażeby nietylko modlił się za zmarłą, lecz zechciał się jeszcze zaopiekować żyjącym, ojcem pana de Villeforta, bezwładnym paralitykiem, na co kapłan się zgodził jak najchętniej i dotrzymał obietnicy, ponieważ jak tylko d‘Avrigny wyszedł na miasto, włoski ksiądz pozamykał wszystkie drzwi z dużą starannością, a następnie rozmawiać zaczął ze starcem z dużem ożywieniem.



ROZDZIAŁ XXII.
POPIS DANGLARSA.

Dzień, który po dniu śmierci przyszedł, był równie mglisty, deszczowy i ponury, jak tamten.
W nocy uszyto suknię śmiertelną i przybrano w nią zmarłą. Mówią o równości w obliczu śmierci, lecz nie wydaje się, by miało to być prawdą bezwzględną. Zbytek bowiem towarzyszył zmarłej po śmierci, jak to było i za życia. Suknia śmiertelna uszyta była z najcieńszego batystu. Ciało Walentyny tonęło przytem w powodzi kwiatów i tysiąc świec gorzało dokoła niej.
Wieczorem przywołani ludzie przenieśli Noirtiera z powrotem do jego mieszkania, przyczem starzec, ku wielkiemu zdziwieniu de Villeforta, najzupełniej się temu nie opierał, żegnając spojrzeniem pełnem życzliwości księdza Bussoniego.
Na noc ksiądz ten sam jeden pozostał przy zwłokach i oddalił się do swego domu, dopiero gdy dzień już był biały, nie pozostawiając nikogo na swe miejsce.
Około godziny dziewiątej rano, jak zazwyczaj, doktór d‘Avrigny przybył do domu prokuratora królewskiego, i na schodach spotkał się z de Villefortem, idącym do ojca, ażeby się dowiedzieć, jak noc spędził.
Zastali go w wielkiem krześle, które mu zastępowało łóżko, uśpionego snem silnym i spokojnym.
Zdziwieni zatrzymali się na progu.
— Patrzajże — rzekł d‘Avrigny do Villeforta — pokazuje się, iż natura potrafi przezwyciężyć wszystkie boleści! Któżby śmiał powiedzieć, iż pan Noirtier nie kochał swej wnuczki, a jednak śpi spokojnie!
— Prawda — odpowiedział de Villefort niemniej, aniżeli doktór zdziwiony — w zdumienie wprowadzać może ten jego beztroskliwy sen, zwłaszcza, iż byle zmartwienie przyprawiało go o bezsenność.
— Boleść go zmogła! — postawił djagnozę d‘Avrigny.
I wrócili w zamyśleniu do gabinetu prokuratora.
— Patrz!... ja nie spałem zupełnie — rzekł de Villefort, pokazując doktorowi nietknięte łóżko — mnie boleść pokonać nie była zdolna, aczkolwiek już dwie noce spędziłem przy pracy. Ale za to spojrzyj, jak bardzo wielkie są owoce tego wysilonego trudu. Patrz, jakie olbrzymie foljały przejrzałem! W przeciągu jednej nocy opracowałem akt oskarżenia, dotyczący sprawy morderstwa Kadrusa. O pracy!... ty jesteś jedyną radością mego życia, gdybym ciebie nie miał, przyszłoby mi chyba oszaleć! Ty jedna jesteś zdolna przytłumić wszystkie moje boleści! Lecz widzę, że się spieszysz, więc żegnaj, lecz mam nadzieję, iż na godzinę jedenastą powrócisz, bo o godzinie dwunastej ma być eksportacja. O mój Boże!... mój Boże!... Moje dziecię najdroższe!
— Będziesz zapewne oczekiwał przybycia życzliwych w salonie gościnnym?
— Nie!... Jeden ze starszych krewnych przyrzekł mi, iż mnie zastąpi w pełnieniu tej smutnej powinności. Ja, doktorze, pracować będę, pracować muszę, bo inaczej oszalałbym. I nie myśl, by to był czczy frazes tylko. Tak mogłoby się zdarzyć istotnie, gdyż niejednokrotnie czuję, iż mi się w głowie mąci, gdy tylko odejdę od mego biurka.
Na ganku spotkał d‘Avrigny owego krewnego, o którym de Villefort wspominał. Była to istota równie mało znacząca w życiu, jak w tej powieści i w swej rodzinie.
Nie chybił minuty. Więcej — przybył o wiele za wcześnie. Czarno ubrany, z krepą na kapeluszu i na rękawie, udał się wprost do swego dostojnego krewnego z ułożoną na ten dzień fizjognomją żałobną, którą miał utrzymać dopóty, dopóki okoliczności będą tego wymagać.
O godzinie jedenastej wozy żałobne zaturkotały na bruku dziedzińca i ulica św. Honorjusza rozbrzmiewać zaczęta cała szeptami tłumu, chciwego zawsze zarówno radości, jak i smutku bogaczów; tłumu — co biegnie z tą samą ochota na ślub, czy na pogrzeb możnych tego świata.
Powoli zapełniał się salon, w którym spoczywały zwłoki[6]. Pomiędzy innymi, przybyli i nasi znajomi: Debray, Chateau Renaud, Beauchamp, wszystkie znakomitości stolicy, potentaci armij, sądownictwa, literatury, sztuki, giełdy...
Zamówiony krewny stał przy drzwiach i wszystkim nisko się kłaniał. Przyznać należy, iż dla osób obojętnych (a cóż kogo czyjaś śmierć może obchodzić), jest rzeczą nader miłą zetknąć się z osobą niemniej obojętną, stan duszy której nie domaga się bynajmniej kłamliwej fizjognomji, udanych łez, jakie przed ojcem, bratem, matką, żoną... należałoby wycisnąć z oczu.
Przybyli witali się ze sobą, jak w przedsionku teatralnym, łączyli się w grupy, z oddali przesyłali sobie uśmiechy... W jednę taką grupę połączyli się Debray, Beauchamp i Chateau Ronaud, ażeby uniknąć nudy, zabawić się rozmową.
— Biedna panienka! — rzekł Debray, rzucając zwykły frazes litości, do czego każdy z przybyłych czuł się obowiązany — biedna panienka!... taka bogata i taka piękna! Czyżbyś mógł pomyśleć o tem, mój Chateau Renaud, gdyśmy byli tutaj z wizytą, z racji zamierzonego małżeństwa, iż po czterech tygodniach zbierzemy się na jej pogrzebie?
— Zapewne, iż trudno było zrobić takie przypuszczenie — odpowiedział zapytany — znałem ją zresztą bardzo mało. Zdawała mi się być prześliczną, oto wszystko, co wiem o niej. Ale gdzie jest macocha?
— Była tutaj przed chwilą. Wyszła do innych salonów z żoną tego pana, który nas przyjmuje. Ale cóż to powypisywałeś z powodu tego wypadku, w swym dzienniku, mój Beauchamp?
— Ach, to artykuł nadesłany i to przez osobę bardzo, o ile mi się zdaje, wpływową, gdyż sam minister polecił mi jej rękopis oddać do druku. Wątpię, by de Villefortowi mógł przypaść do smaku. Powiadają tam, pomiędzy innemi, że gdyby podobne cztery wypadki nagłej śmierci zdarzyły się w innym domu, a nie w domu prokuratora królewskiego, to ten sam pan prokurator królewski sprawą taką zająłby się z większą gorliwością, aniżeli zajmuje się nią teraz.
— No, no... mój drogi — odezwał się Chateau Renaud — pan d‘Avrigny, lekarz domowy mej matki, twierdzi zupełnie co innego, mówi mianowicie, iż pan de Villefort rozpacza bardzo. Ale kogo to tak szukasz wzrokiem, Debray‘u?
— Hrabiego Monte Christo.
— Spotkałem go na bulwarach, idąc tutaj. Musi być na wyjezdnem, gdyż szedł do Danglarsa, który jest, jak wiecie zapewne, jednym z jego bankierów. Ale nie jednego hrabiego brakuje tutaj. Nie widzę również Morrela?
Beauchamp, aczkolwiek dziennikarz, wypadkowo może, lecz powiedział prawdę. Spotkał bowiem istotnie, idąc na pogrzeb, Monte Christo, dążącego właśnie do Danglarsa.
Bankier przyjął przybyłego z żałosnym uśmiechem.
— Źle, kochany hrabio — powiedział, po powitaniach — przychodzisz do mnie zapewne z kondolencją. Prawdziwie, że jakaś lawina nieszczęść nawiedziła dom mój. Jakiś dziwny los zresztą prześladować zdaje się ludzi w moim wieku. I tak: de Villefort stracił córkę, a potem jeszcze matkę i ojca swej pierwszej żony; hrabia Morcef znów, zhańbiony, zastrzelił się. Nakoniec ja: naprzód zostałem okryty śmiesznością, przez tego zbrodniarza Benedykta, a potem...
— Cóż takiego stało się jeszcze potem?
— Córka moja, Eugenja, opuściła dom mój, wyjechała. Jakżeż ty, hrabio, jesteś szczęśliwy, że nie masz ani żony, ani dzieci... Sam jesteś, wolny jak ptak! Wracając jednak do sprawy, to Eugenja nie mogła przenieść wstydu, jakim okrył nas ten nikczemnik, poprosiła mnie o pozwolenie wyjazdu no i wyjechała. Sam wyjazd był drobnostką, obawiam się jednak, znając jej charakter, iż może ona nie zechcieć już nigdy powrócić do Francji.
— Cóż to wszystko dla ciebie, kochany baronie, znaczy! Zgryzoty tego rodzaju zdolne są zabić, być może, ludzi zwyczajnych, ale nie miljonerów! Filozofowie tego nie rozumieją, ludzie praktyczni wszelako znają doskonale wartość pieniędzy, a cóż dopiero ty, który jesteś królem giełdy, ośrodkiem całej finansowej potęgi!
Danglars spojrzał trochę z ukosa na hrabiego, jakby chcąc zbadać, czy nie szydzi z niego czasem.
— Nie ulega wątpliwości — powiedział — że jeżeli majątek może dać pociechę, to ja tej pociechy nie jestem pozbawiony, jednakże...
— Niema żadnego jednakże, kochany baronie! Jesteś bogaty, bardzo bogaty, i na tem koniec. Potęgę swoją finansową porównaćby można z piramidami chyba!
Danglars uśmiechnął się dobrodusznie.
— To mi przypomina — powiedział — iż wystawić mam dwa małe weksle, które właśnie zacząłem podpisywać, gdyś wchodził, hrabio.
— I cóż to są za weksle? — niedbale zapytał Monte Christo — na Haiti, czy też na Neapol może?
— Wcale nie — rzucił Danglars z uśmiechem dużego zadowolenia — są to weksle na okaziciela, do banku francuskiego. Przeczytaj, hrabio, ty, który, jesteś cesarzem finansów, jeżeli ja mam być uważany za ich króla. Czyś widział kiedy, hrabio, tak małe świstki papieru, o tak olbrzymiej wartości, jak te oto właśnie?
I Danglars, mówiąc to, podał hrabiemu dwie kartki, wielkości dużych biletów wizytowych, na których były wypisane słowa:
„Bank Francuski. Proszę wypłacić okazicielowi niniejszego sumę 2.500.000 franków (słownie: dwa miljony pięćset tysięcy franków) i zapisać je na mój rachunek.
Baron Danglars“.

— Pięć milionów… na bank francuski… i to jednego dnia!.. Tam do djabła!.. kolosalnemi obracasz pan sumami.
— Dzień w dzień robię podobne interesy. Tu każę płacić, gdzieindziej znów odbieram…
Piękna to rzecz mieć tak olbrzymi kredyt, by mieć możność podnoszenia w jednym dniu aż pięciu miljonów! No gdybym nie widział czeków tych na własne oczy, nigdybym temu nie uwierzył!
— Pan zdajesz się wątpić?…
— Wcale nie!
— Bo takim to powiedziałeś tonem… Wiesz, hrabio, byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś zechciał wziąć do swego powozu mego urzędnika i zobaczyć, jak mu Bank Francuski, w przeciągu pięciu minut, sumę tę wypłaci.
— A pocóż jabym miał robić podobne rzeczy? — rzekł Monte Christo, składając staranie obydwa czeki — jest to rzecz do tego stopnia ciekawa, iż ja sam osobiście stanę przy kasie i poproszę, ażeby mnie tę górę złota wypłacono. Miałem u pana sześć miljonów okrągłe, zaś wybrałem 900.000 wszystkiego. Biorę więc te pięć miljonów, tak, iż rachunek będzie pomiędzy nami zakończony. Pomijając już to bowiem, iż będę miał w owym banku doskonałą zabawę, wierzaj baronie, iż dziś właśnie ogromnie mi potrzeba gotówki! Po nią właśnie do ciebie przyszedłem.
Po słowach tych, Monte Christo schował najspokojniej czeki do kieszeni, a następnie szybko napisał pokwitowanie i podał je oniemiałemu Danglarsowi.
Gdyby piorun padł pod nogi bankiera, nie sprawiłoby to na nim większego wrażenia.
— Ależ, panie hrabio — odezwał się w pomieszaniu — jakżeż możesz brać pan te pieniądze tak odrazu i nagle?… Bardzo przepraszam, lecz mają już one inne przeznaczenie. Mam je wypłacić mianowicie administracji szpitalnej.
— A to zupełnie co innego — rzekł Monte Christo — nie upieram się bynajmniej przy tych właśnie czekach. Wziąłem je jedynie w tym celu, bym mógł opowiadać całemu światu, jak to baron Danglars wypisuje kiedy tylko zapragnie czeki wartości pięciu miljonów, które bank Francuski realizuje następnie bez żadnej zwłoki, natychmiast. — Zwracam panu przeto te czeki, zaś rozkaż przynieść sumę pięciu miljonów ze swej własnej kasy, lub też, jeżeliby ci to sprawiało jakąś trudność, odeślij mi ją do domu, lecz najpóźniej do jutra, do godziny dziesiątej rano, ponieważ, jak ci to już mówiłem, jestem w ogromnej potrzebie.
I podał dwa świstki Danglarsowi, który — wybladły — już wyciągnął po nie rękę, lecz ją cofnął natychmiast, niewyraźny uśmiech zjawił się na jego twarzy.
— Ależ bardzo dobrze, hrabio, zatrzymaj sobie te czeki, bo i dla mnie jest to rzecz obojętna. Twój kwit jest przecież tem samem, co gotówka.
— O, co do tego, to możesz być, baronie, najzupełniej o to spokojny. Dom Thomson i French sumę sześciu miljonów wypłaci ci natychmiast, za pokazaniem mego kwitu, o ile, naturalnie, nie podniosłeś już przedtem miljona. Mogę więc te dwa czeki zatrzymać sobie?
— Tak — rzekł bankier krótko, ocierając pot z czoła.
— Może jednak sprawi ci to jakiś kłopot? Może nie masz znów tak wielkiego kredytu, jakim się przed chwilą przechwalałeś? W takim razie...
— Nie — zakrzyknął Danglars, boleśnie dotknięty w swej dumie — możesz pan czeki te zatrzymać. Lecz należy ci się, hrabio, jeszcze suma stu tysięcy franków ode mnie?
— O, to drobnostka! Myślę, że samo ażjo tyle wyniesie.
— Hrabio!... nie mówisz tego chyba poważnie! Sto tysięcy!... zbyt poważna jest to suma, ażeby nią szastać bez namysłu.
— Ja z bankierami nigdy nie żartuję — odpowiedział Monte Christo tonem, graniczącym z impertynencją.
I podniósł się z krzesła, właśnie w chwili, gdy lokaj oznajmiał:
— Pan de Boville, poborca jeneralny szpitalów.
— Na honor, — rzekł Monte Christo — okazuje się, że przyszedłem w porę odebrać swe pieniądze, bo i inni, widzę, spieszą uczynić to samo.
Danglars zbladł po raz drugi i jak najśpieszniej pożegnał się z hrabią.
Hrabia Monte Christo, wychodząc, zamienił z panem de Boville ukłon jak najbardziej uprzejmy, a następnie rozkazał się wieźć wprost do banku francuskiego, ażeby nie być, wypadkiem, przez kogo uprzedzonym.
Bankier tymczasem przyjmował pana de Boville jowialnym uśmiechem:
— Witam cię, mój zacny wierzycielu — zaczął mówić wielkopańskim tonem — list twój odebrałem, twoje wdowy i sieroty będą musiały poczekać jednak dwadzieścia cztery godziny na swe pięć miljonów, ponieważ akurat dziś wypłacić ich nie mogę. A wiesz, kto temu winien? Ten pan, który oto przed chwilą stąd wyszedł. — Nie wierzysz temu, szanowny panie de Boville? Więc przeczytaj to pokwitowanie.
I baron z pozornem lekceważeniem podał kwit, przez Monte Christa przed chwilą podpisany.
— Pojmujesz pan — ciągnął dalej Danglars swobodnym tonem — iż nie mogę żądać od banku francuskiego, by mi w jednym dniu wypłacił sumę dziesięciu miljonów. Mogłoby to zwrócić uwagę i ujemnie wpłynąć na mój kredyt. Jutro, to co innego. Jutro ci więc służyć będę, drogi i szanowny panie.
— Cóż robić... — powiedział pan de Boville, nieco markotnym tonem. — Przyjdę jutro, jeżeli nie można inaczej. Więc ten hrabia Monte Christo jest taki bogaty, że w jednym dniu podniósł pięć miljonów franków na swe domowe wydatki? Muszę iść do niego i wymóc na nim jakąś ofiarę na biednych. Jako dobry przykład zacytuję hrabinę de Morcef i jej syna, którzy cały swój majątek, co do jednego centima, oddali na biednych i na szpitale.
— Czyż to możliwe?! — zawołał Danglars tonem zupełnego niedowierzania.
— Niewątpliwie, panie baronie. Nie chcieli korzystać z majątku zdobytego w tak nikczemny sposób.
— Z czego będą teraz żyli?
— Matka wyjechała na prowincję, syn zaś wziął się do jakiejś pracy.
— No, no!... rzekł Danglars — to niezwykle skrupuły.
— Wczoraj właśnie sporządziłem akt darowizny.
— Dużo też mogli mieć?
— Wcale nie tak dużo. Miljon dwakroć, do miljona trzechkroć, najwyżej. Wróćmy jednak do tej należności, którą biedne wdowy i sieroty mają u szanownego pana.
— Jutro, około godziny dwunastej, zechciej zajść do mnie, szanowny panie poborco, a kasy moje wypłacą całą należną ci sumę.
— A więc dobrze. Przyjdę jutro, tylko bardzo proszę, ażeby już bez...
— Ależ nie masz pan potrzeby żądania swego podkreślać. Jutro o godzinie dwunastej będziesz miał swe pięć miljonów.
Uścisnęli się za ręce.
— Ale, ale... rzekł pan de Boville, już wychodząc — czy nie będziesz pan na pogrzebie tej biedaczki, panny de Villefort?
— Nie. Dzięki temu wypadkowi z owym Benedyktem, jestem narażony na żarty i drwiny, więc unikam świata.
— Bardzo źle robisz, Czy w tem, co się stało, była jakaśkolwiek twoja wina?
— No, nie. Ja jednak jestem bardzo wrażliwy.
— Bądź przekonany, iż wszyscy uczciwie myślący ludzie współczują szczerze z panem.
— Biedna Eugenja!... Czy wiesz pan, że wstępuje ona do klasztoru?
— Czyż to możliwe!
— Jest to rzecz postanowiona. Nieszczęsna ofiara losu wyjechała już z kraju, wraz z pewną zakonnicą, przyjaciółką swoją, a teraz szuka klasztoru najsurowszej reguły we Włoszech, lub Hiszpanji.
— Biedna! Po trzykroć biedna!
I pan de Boville, po tym okrzyku ubolewania, pożegnał bankiera i wyszedł.
Zaledwie to uczynił, bankier rzucił za nim pełne wściekłości spojrzenie, a następnie, chowając kwit hrabiego Monte Christo do pugilaresu, rzekł z naigrawaniem:
— Przychodź jutro w południe, głupcze! Zanim przyjdziesz — będę już daleko!
Potem przywołał lokaja i dał mu rozkaz, ażeby nikogo do niego nie wpuszczał, a następnie, po zamknięciu drzwi na klucz, powybierał gotowiznę ze wszystkich szuflad, część papierów zniszczył, niektóre znów porozrzucał na widocznych miejscach, wreszcie napisał list, adresując go: „Do własnych rąk pani baronowej Danglars“, który schował do pugilaresu ze słowami:
— Położę jej to na toalecie wieczorem.
Wreszcie wydobył z szuflady paszport, stwierdzając, iż jest ważny jeszcze na dwa miesiące i wyszedł na miasto, wsiadł do fiakra i kazał się wieźć do podmiejskiej knajpki, gdzie zjadł obiad z ogromnym smakiem i doskonałym apetytem.
Znalazł sposób wydobycia się z toni i miał pełną nadzieję, że czeka go jeszcze najjaśniejsza przyszłość.



ROZDZIAŁ XXIII.
CMENTARZ PERE LACHAISE.

Dzień, w którym odbywał się pogrzeb Walentyny, był prawdziwie już jesienny, pochmurny i mglisty. Od czasu do czasu ponad drzewami przewiewał wiatr, nie mroźny jeszcze, lecz już zabójczy dla pożółkłych liści, które odrywał od gałęzi i rozwiewał po bulwarach, lub rzucał wprost w błoto.
Pan de Villefort uważał cmentarz Pere Lachaise za jedyne miejsce wieczystego spoczynku, godne przyjęcia ludzi rodów arystokratycznych.
Na tym właśnie cmentarzu znajdował się jego grób familijny, który zajmowali członkowie jego rodziny.
Na największej płycie czarnego marmuru, tego wspaniałego grobowca, wyryte były złotem słowa: „Grób rodziny de Villefortów i de Saint Meranów“. Zaś w piwnicach grobu stały już metalowe trumny ze zwłokami biednej Renaty i jej rodziców, a teraz przybyć miała do ich grona czwarta trumna, z ciałem Walentyny.
Ku cmentarzowi Pere Lachaise tedy kierował się świetny orszak z przedmieścia św. Honorjusza. Przeszło sto pięćdziesiąt pojazdów posuwało się powoli za wozem żałobnym, tuż za którym szło pieszo do tysiąca osób.
W pobliżu rogatki paryskiej kareta hrabiego de Monte Christo, w cztery kare konie zaprzężona, dogoniła orszak pogrzebowy. Hrabia wysiadł i wszedł w tłum, pieszo postępujący za karawanem.
Chateau Renaud i Beauchamp, gdy tylko ujrzeli hrabiego, zbliżyli się do niego natychmiast. Monte Christo przywitał się z nimi jak najgrzeczniej, lecz nie wdawał się w rozmowę, szukając kogoś wzrokiem wśród tłumu.
— Gdzie jest Morrel? Czy który z panów nie widział go wypadkiem? — zapytał wreszcie.
— I my parokrotnie zadawaliśmy sobie wzajemnie to samo pytanie — odpowiedział Chateau Renaud — lecz nikt go nie widział.
Hrabia zamilkł, nie przestając jednak szukać spojrzeniem. Bystry jego wzrok dojrzał nakoniec, daleko, pomiędzy świerkami i topolami cmentarza, samotnie posuwająca się sylwetkę męską.
Widok ten uspokoił go momentalnie; musiał to być niewątpliwie poszukiwany Morrel.
Postać zauważona przez Monte Christo przemknęła się cicho około grobu Heloizy i Abelarda, a następnie wolno iść zaczęła przed końmi, które ciągnęły wóz żałobny, posuwając się wolno ku grobowcowi de Villefortów i de Saint Meranów.
Po dwakroć hrabia wysuwał się z orszaku, dla sprawdzenia, czy ręce człowieka tego nie szukają jakiejś broni, ukrytej pod sukniami. Nakoniec, gdy orszak zbliżył się do grobu, w postaci tej znajomi rozpoznać mogli Morrela, który w czarnym, zapiętym pod szyję surducie, blady, z zapadniętymi policzkami, z pogniecionym kapeluszem w konwulsyjnie drgających rękach, stał cicho nad grobem.
Cały obrzęd odbył się według zwykłego szablonu. Kilka osób, ci właśnie, dla których wszystko to jak najdoskonalej było obojętne, wygłosiło mowy pogrzebowe. Jedni rozwodzili żale nad śmiercią tak przedwczesną, inni mówili o boleści ojca, jeszcze inni o stracie, jaką poniósł cały kraj... znaleźli się i tacy, którzy starali się wmówić w słuchaczów, iż zmarła dzieweczka była aniołem, który niejednokrotnie błagał ojca o łaskę dla winowajcy, nad którego głową już wisiał miecz sprawiedliwości... Wyczerpano wreszcie wszystkie kwieciste i pięknie stylizowane przenośnie i posępnie brzmiące zwroty, dając znudzonym słuchaczom nadzieje że kiedyś to wszystko skończy się wreszcie.
Monte Christo nic nie widział i nic nie słyszał, albo raczej widział tylko Morrela, którego błędne, pełne tępej rozpaczy spojrzenia i nieruchoma postawa przerażające robiły nań wrażenie.
— Patrzaj — rzekł nagle Beauchamp do Debraya — znalazł się Morrel. Lecz gdzież on się u djabła umieścił!
— Jakiż blady — rzekł Debray ze drżeniem — pogrzeb ten musiał na nim uczynić ogromne wrażenie.
— Jeżeli się nie mylę — rzekł Chateau Renaud — to pan Morrel znał pannę de Villefort. Przypominam sobie nawet, iż na owym balu u Morcefów coś trzykrotnie z nią tańczył. Pamiętasz, hrabio, ten bal? — zakończył, zwracając się do Monte Christo.
— Nic nie wiem i nic nie pamiętam — odpowiedział hrabia, który istotnie nie wiedział kto i o co go zapytuje, zajęty jedynie czuwaniem nad Morrelem.
Po chwili Monte Christo, nie żegnając się z nikim, wysunął się z tłumów i znikł, przez nikogo nie zauważony.
Obrzędy pogrzebowe skończyły się wreszcie i wszyscy zaczęli się rozchodzić.
Monte Christo nie opuścił jednak cmentarza, lecz skrył się za drzewami, obserwując w ten sposób, sam niewidzialny, wszystkie poruszenia Morrela, który stopniowo zbliżał się ku grobowcowi, opuszczonemu już przez wszystkich, przez rodzinę i przez ciekawych.
Monte Christo zbliżył się również i stanął za drzewem oddalony o dziesięć kroków od grobowca.
Gdy Morrel zbliżył się do grobu, ukląkł, głowę opierając o zimne marmury, głosem cichym, lecz dziwnie przejmującym, zajęczał:
— O, Walentyno!
Serce hrabiego omal nie pękło, gdy go doszło słabe echo tych wyrazów, to też nie miał sił przyglądać się przyjacielowi z ukrycia, lecz podszedł do niego:
— Szukałem cię, Maksymiljanie, aż nakoniec znalazłam.
Monte Christo spodziewał się jakiegoś wybuchu żalu, lub gniewu. Czekał na to, lecz omylił się.
Młodzieniec odwrócił się i rzekł z pozornym spokojem:
— Widzisz, hrabio, że się modliłem.
Przenikliwy wzrok Monte Christo ogarnął młodzieńca od stóp do głowy, lecz nic podejrzanego nie spostrzegł widać, gdyż się uspokoił.
— Czy pozwolisz, ażebym cię odwiózł do domu?
— Dziękuję. Chciałbym pozostać sam.
Hrabia oddalił się bez jednego słowa i natychmiast, lecz po to tylko, ażeby ukryć się za innem drzewem i w ten sposób czuwać dalej nad rozpaczającym.
Młodzieniec po krótkiej modlitwie powstał z klęczek, otrzepał kolana i zwrócił się ku wyjściu, nie obejrzawszy się ni razu na pozostawiony w pustce grób.
Gdy wyszedł z cmentarza, pieszo poszedł drogą ku Paryżowi, minął ulicę Roquette, potem kanał, wreszcie doszedł do ulicy Meslay i wszedł do domu swej siostry.
W pięć minut po zamknięciu się drzwi za Morrelem, też same drzwi otworzyły się dla Monte Christa.
Julja stała w furtce ogrodowej, skąd z wielką uwagą przyglądała się Penelonowi, który owijał właśnie słomą jakiś krzew.
— A... pan hrabia de Monte Christo — zawołała radośnie na widok przybyłego siostra Morrela.
— Maksymiljan już wrócił zapewne? — zapytał hrabia.
— Zdaje mi się, że go widziałam — odpowiedziała Julja — może lepiej przywołać Emanuela?
— Zechce mi pani darować, lecz ja muszę się z Maksymiljanem zobaczyć natychmiast, mam mu bowiem coś bardzo ważnego do zakomunikowania, jeżeli więc pani pozwoli, to sam udam się do niego.
— Ależ niechże pan idzie, bardzo pana proszę o to — rzekła młoda kobieta z czarującym uśmiechem, odprowadzając hrabiego do schodów.
Monte Christo w paru skokach wbiegł na pierwsze piętro i zatrzymał się przed drzwiami gabinetu Morrela. Schylił się, chcąc zajrzeć do pokoju przez dziurkę od klucza, lecz nic nie zobaczył, gdyż drzwi z tamtej strony osłaniała portjera, nacisnął klamkę, — okazało się wtedy, iż drzwi były zamknięte na klucz.
Niepokój w sercu Monte Christa potęgował się z każdą chwilą; był on do tego stopnia wielki, iż rumieńce wystąpiły na twarz tego człowieka, z pozoru zimnego, jak głaz.
— Co tu robić? — rzekł sam do siebie — czy dzwonić?... Nie, częstokroć bowiem świadomość, iż ktoś nadchodzi, przyspiesza okropny czyn ludzi, znajdujących się w podobnem, jak Maksymiljan, podnieceniu.
I Monte Christo zadrżał na samą tę myśl.
Że zaś błyskawicowo zawsze spełniał decyzje, jakie w myśli jego powstały, uderzył jakby piorunem w matowe tafle szklanne, w górnej części drzwi umieszczone, uniósł ku górze zasłonę i ujrzał tym sposobem Morrela siedzącego przy biurku i zajętego pisaniem.
Młodzieniec zerwał się na odgłos zbitej szyby.
— Ach, przepraszam cię bardzo za uczynioną szkodę — rzekł hrabia — jakiż ze mnie niedołęga! Poślizgnąłem się jednak w chwili, gdy się zbliżyłem do twoich drzwi, no i łokciem wybiłem szybę. Przebacz mi to, choćby ze względu na przysłowie, które mówi: „gdzie się tłucze, tam się szczęści“.
Mówiąc to, bez żadnych dalszych ceregieli sięgnął ręką do klucza, otworzył sobie drzwi i wszedł do pokoju.
Morrel powitał gościa z widocznem ociąganiem się. Postąpił wprawdzie parę kroków naprzód, nie tyle jednak dla przyjęcia, jak raczej — w chęci zastąpienia mu drogi.
— Nie moja to wina — mówił żartobliwie Monte Christo, rozcierając sobie niby łokieć — lecz raczej twoich służących, którzy nazbyt już starannie froterują posadzki, iż lśnią się jak zwierciadła.
— Zraniłeś się pan? — zapytał chłodno Morrel.
— Chyba nie, boli jednak fatalnie. Ależ cóż to ty robiłeś tam przy stoliku? Pisałeś? Ależ tak, bo i palce masz powalane atramentem. Lecz pocóż i pistolety leżą na twem biurku? O ile wiem, to nawet wojskowi nie pisują przecież nimi?
— Wybieram się w podróż... otrzymał na pytanie to odpowiedź.
— Mój przyjacielu! Mój przyjacielu drogi! — rzekł Monte Christo łagodnym, pełnym tkliwości głosem — błagam cię, byś nie myślał o żadnych ostatecznościach.
— Z jakiej to dobrej racji zwykłą podróż raczysz zaliczać aż do ostateczności, mój panie?
— Maksymiljanie! — rzekł wtedy poważnym tonem Monte Christo — odrzućmy na bok nasze kłamane słowa, zrzućmy z twarzy naszych założone maski. Nie odstręczaj mnie swą oziębłością, gdyż ja nie przyszedłem do ciebie, bynajmniej z pustemi pocieszeniami. Musiałem chyba mieć ważne powody, jeżeli odważyłem się aż na dostanie się gwałtem do twego pokoju. Maksymiljanie!... ty chciałeś się zabić. A oto dowód.
Po wymówieniu słów tych, podszedł do biurka i wziął do ręki papier, który Morrel zapisywał w chwili jego wejścia.
Morrel skoczył, ażeby wyrwać ten papier z ręki hrabiego. Lecz Monte Christo ruch ten przewidział i drugą ręką z siłą nieodpartą powstrzymał młodzieńca.
— Widzisz więc, że chciałeś się zabić, przecież w liście tym zaznaczasz ten zamiar swój zupełnie wyraźnie...
— Więc cóż z tego?... zawołał gwałtownie Morrel. — Jeżeli postanowiłem rozstać się z życiem, któż może wzbronić mi tego? Jeżeli powiem: wszystkie moje nadzieje znikły, rozpadły się, rozwiały się w mgłę?... Serce moje zamiera i nie jest już zdolne do życia... tylko żałoba, ból i cierpienie we mnie i dookoła mnie... Ziemia, po której stąpam, pali mnie, powietrze, którem oddycham, dusi mnie, głos ludzi rozkrwawia rany mego serca, szarpie je, rozdziera... Łaskę uczyniłby mi ten, ktoby mnie zabił, a nie ten, który mi nie pozwala umrzeć. Jeżeli bowiem nie umrę w tej chwili, to oszaleję na pewno. A teraz powiedz mi, szanowny panie, czy będziesz mieć i dalej odwagę wzbraniania mi śmierci?
— Tak jest — odpowiedział Monte Christo z dziwną powagą, spokojem i pewnością siebie — tak jest.
— Ty! — zawołał Morrel w gwałtownym wybuchu gniewu i wyrzutu. — Ty!... który ośmielałeś się łudzić mnie głupią nadzieją, Ty!... coś mnie ukołysał, uśpił obietnicami, próżnemi, gdy, być może, jakimś śmiałym czynem, kto wie?... czy nie udałoby mi się ocalić ją jeszcze? Ty!... który udajesz, iż jesteś widomym posłańcem Opatrzności na tej ziemi, a nie miałeś tyle siły i mocy, by zniweczyć skutki zadanej trucizny, co pierwszy lepszy lekarz, gdy się tylko pozna na tem, zdolny jest uczynić. Na honor, mój panie, jesteś śmieszny z tem wszystkiem.
— Morrelu!
— Mówiłeś przecież, byśmy zrzucili swe maski. Uczyniłem więc zadość twej woli i mówię ci w oczy tylko prawdę, bez poprzednich kłamstw i grzeczności. Gdyś śledził mnie na cmentarzu, milczałem przecież, to samo — tutaj nawet, aczkolwiek do tego ostatniego schronienia mego wtargnąłeś nieproszony. Lecz teraz jest to już ponad moje siły, już dłużej kłamać nie jestem zdolny, więc ci powiedziałem prawdę. Sam zresztą chciałeś tego, czemuż się teraz obrażasz? Lecz twoją rozkoszą widać jest sycenie się widokiem cierpienia innych. A więc, panie hrabio Monte Christo, rzekomy mój przyjacielu, niechże się stanie zadość twemu życzeniu. Za chwilę ujrzysz śmierć swego „przyjaciela“.
I Morrel w uniesieniu najwyższej rozpaczy pochwycił ręką za pistolet.
Monte Christo, blady jak widmo, założył wtedy ręce na piersi i rzekł głosem, który uderzał jak stal:
— Otóż ja raz jeszcze, Morrelu, powtarzam, iż mieć będę odwagę i siłę wzbronić ci tego!
— Ty mi zabronisz?! — zawołał Maksymiljan.
— Tak, ja!
— A któż ty jesteś, że przyoblekasz się w szaty tyrana, rozdającego śmierć i życie?
— Kto ja jestem?... Chcesz wiedzieć?... a więc ci odpowiem. Ja jestem ten, który dał życie ojcu twojemu, mam więc prawo żądać teraz, by twoje życie — moją było własnością. Ja jestem tym, który zostawił dla twej siostry ów worek pąsowy, z przedartymi wekslami, w domku przy alei Meillan w Marsylji. Ja jestem tym, który rozmawiał z twym ojcem, w dniu 5 września 1829 roku, jako reprezentant domu Thompson i French, we Florencji. Ja jestem Edmundem Dantesem nakoniec, którego imię ojciec twój wspominał z wdzięcznością w chwili śmierci.
Morrel cofnął się, podniósł ręce w górę i z niedającym się opisać krzykiem rzucił się do nóg hrabiego; potem zerwał się i jak obłąkany wypadł na schody z głośnem wołaniem:
— Juljo!... Emanuelu!... Przybywajcie co prędzej!... przybywajcie!...
Na te krzyki Maksymiljana zbiegli się wszyscy mieszkańcy domu: Emanuel, Julia, Penelon, służba cała...
Morrel pochwycił za ręce siostrę i szwagra i razem z nimi wrócił do pokoju, wołając:
— Klęknijcie, rzućcie się na kolana!... To zbawca ojca naszego!... to...
Chciał powiedzieć: Edmund Dantes, lecz hrabia chwycił go za rękę, zmuszając tem do milczenia.
Julja, po usłyszeniu słów tych, z głośnem szlochaniem rzuciła się na pierś hrabiego, który tulił ją, całował po włosach, jak swe dziecko; Emanuel ściskał jego ręce, z drugiej strony to samo czynił Maksymiljan!... wszyscy we łzach.
Jeden Penelon tylko stał zdala, wyrażając swe uczucia głośnym płaczem jedynie.
Było to ponad siły nawet tak żelaznego, jak Monte Christo człowieka; uczuł gwałtowne bicie serca, gorący zdrój łez rzucił mu się do oczu i hrabia, pochylając głowę, zapłakał, on, który nawet wieść o śmierci ojca i o zniknięciu Mercedes przyjął suchemi oczyma!
Pierwsza Julja wyrwała się z tej słodkiej, kojącej serca fali łez, i wybiegła z pokoju; szybko zsunęła się ze schodów i udała się do salonu, gdzie wyjęła z pod kryształowego klosza relikwię domu, woreczek pąsowy, i pobiegła z nim, radosna, z powrotem na górę.
W trakcie tego Emanuel, głosem urywanym, mówił do Monte Christa:
— A, panie hrabio, jak mogłeś aż do dzisiejszego dnia czekać, nie dać się poznać, gdyśmy tylokrotnie w twej obecności wyrażali swe tęskne pragnienia poznania naszego nieznanego dobroczyńcy i zbawcy! Wierzaj mi, hrabio, iż było to okrucieństwem z twej strony.
— Posłuchaj, przyjacielu — odpowiedział hrabia — a mogę cię tak nazywać, bo jestem, wierzaj, przyjacielem twoim od lat jedenastu. Nie dowiedzielibyście się nigdy ode mnie prawdy, gdyby nie bardzo ważna okoliczność, która zmusiła mnie wprost do ujawnienia tej słodkiej mej tajemnicy. Bóg świadkiem, iż pragnąłem ją na wieki zagrzebać na dnie swego serca, lecz brat twej żony, Maksymiljan, wyrwał mi ją gwałtem z serca, a teraz żałuję tego z pewnością.
Widząc jednak, iż Morrel, po radosnym wybuchu, jakby zmartwiał i trwa w odrętwieniu, rzekł cicho do Emanuela.
— Pamiętaj czuwać nad nim.
— A to z jakich powodów? — zapytał ten, zdziwiony.
— Nie mogę ci powiedzieć tego, lecz powtarzam z dużym naciskiem: czuwaj nad nim!
Emanuel rzucił wzrokiem na biurko i dopiero wtedy spostrzegł leżące na niem pistolety. Strwożony wskazał na nie palcem, wzrokiem zapytując hrabiego, który nic nie odpowiedział, zadowalając się pochyleniem głowy.
W tej chwili weszła do pokoju Julja, trzymając w ręku jedwabny worek, a łzy radości spływały po jej twarzy.
— Oto nasze relikwie, nasze najdroższe pamiątki — powiedziała — nie sądź jednak, hrabio, by worek ten stał się mniej drogi sercom naszym, wobec tego, żeśmy nakoniec poznali swego zbawcę.
— Dziecię moje — odpowiedział Monte Christo naprawdę zażenowany — teraz, gdy już poznałaś me prawdziwe oblicze — zwróć mi tę drobnostkę, która nie jest warta tego, byś się nią zajmowała.
— O nie! — zawołała Julja, przyciskając worek do piersi — błagam cię, panie, nie odbieraj mi go. Przecież może przyjść czas, że nas opuścisz, cóż by mi pozostało wtedy?
— I serce dobrze ci powiedziało — odpowiedział Monte Christo z melancholijnym uśmiechem — za tydzień opuszczam na zawsze ten kraj, gdzie tylu ludzi, zasługujących na karę niebios, żyło w szczęściu i dostatkach, gdy ojciec mój skonał z głodu!
Gdy Monte Christo mówił o swym wyjeździe, nie spuszczał oka z Morrela i spostrzegł, iż ten, na słowa: „kraj ten opuszczam“, jakby oprzytomniał. To mu dało wskazówkę, iż musi jeszcze jednę walkę stoczyć z nim, a raczej z jego rozpaczą i bólem.
Wziął więc za ręce Emanuela i Julję, uścisnął je z uczuciem prawdziwie ojcowskiem, i powiedział:
— Wybaczcie mi, lecz chciałbym pozostać sam na sam z Maksymiljanem, zostawcie mnie z nim przeto.
Julja żywo pociągnęła wtedy męża za rękę i rzekła:
— Wyjdźmy, Emanuelu, jeżeli hrabia tego żąda.
Gdy wyszli, Monte Christo rzekł wtedy z pozornym spokojem:
— No, Maksymiljanie! Bądźże mężczyzną nakoniec.
— Bądź spokojny, przyjacielu, gdy taka jest twoja wola, to ja, bądź tego pewien, żadnej broni nie poszukam — odrzekł Morrel, podnosząc ku górze głowę i ukazując hrabiemu twarz, napiętnowaną bezdennym bólem — mam lepszy środek, niż kula pistoletu, lub ostrze szpady... On mnie wyleczy, bo teraz już wiem, iż sama boleść mnie zabije.
— Słuchaj, przyjacielu — rzekł Monte Christo mocnym głosem — i ja, był czas, iż w podobnej, jak ty żyłem rozpaczy i tak samo jak ty zabić się chciałem. I ojciec twój, był czas taki, chciał również zabić się. Gdyby do którego z nas dwóch ktośkolwiek przyszedł wtedy i powiedział: „słuchaj, zachowaj życie!... bo przyjdzie dzień, w którym będziesz jeszcze szczęśliwy“ — skądkolwiek by ten głos nie przyszedł do nas wtedy — przyjęlibyśmy go ze śmiechem niedowierzania, z nienawiścią, ze wzgardą. A jednak!... ileż razy ojciec twój, ściskając Julję lub ciebie, błogosławił, napewno, życiu swemu... ileż razy ja sam...
— Tak — zawołał Morrel, — lecz ty utraciłeś wtedy wolność tylko, ojciec mój — stracił majątek, gdy ja... straciłem wszystko, straciłem... Walentynę!
— Spójrz na mnie, Morrelu — rzekł Monte Christo, ze zwykłym sobie w pewnych wypadkach majestatem, który go tak bardzo wywyższał ponad poziom zwykłych ludzi — spojrzyj na mnie, wszak widzisz, że jestem przytomny, prawda? bądź więc pewien, iż doskonale odczuwam twe cierpienie, twój ból, twą rozpacz... Odczuwam to tem bardziej, że cię kocham, jak syna, Maksymiljanie. Czyżbym więc cię zmuszał do noszenia ciężaru podobnego życia, gdybym nie ufał, że ból twój przeminie?... „bo serca mrą z boleści, lecz powoli zapominają o tem, co je boli“, jak może powie kiedyś poeta. I to jest prawda. W imię tej prawdy, Morrelu, proszę cię i rozkazuję: żyj!
— Boże mój!... Ty może nie rozumiesz, hrabio, nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo wielkiej domagasz się ode mnie ofiary, gdy żądasz, bym zapomniał o swym bólu! Hrabio, do lat trzydziestu nieomal nie miałem pojęcia, co to jest miłość kobiety. Nie kochałem nigdy, nie bawiłem się miłostkami nawet. Przed dwoma laty ujrzałem Walentynę i pokochałem ją odrazu swą pierwszą miłością, a zarazem i miłością ostatnią. Pokochałem jej wszystkie cnoty, które Stwórca hojną ręką zasiał w jej sercu. Hrabio!... w związku z Walentyną widziałem szczęście bez granic, bez miary, bezbrzeżne... Szczęście nieznane na tej ziemi, wielkie, zupełne... nadto czyste może jedynie, jak na ten ziemski świat, bo uczucie me dla niej wziąłem zza światów. Czy więc rozumiesz teraz, hrabio, że bez Walentyny niema dla mnie życia?...
— Powiedziałem ci: miej nadzieję, Morrelu.
— A ja powtórzę ci raz jeszcze, hrabio, rozważ dobrze, co mi obiecujesz, czem pragniesz mnie łudzić!... szczęście dla mnie może być tylko jedno; zobaczyć Walentynę... A tego mi obiecać nie możesz!... Więc jakże?...
Hrabia uśmiechnął się tajemniczo.
— Panie!... nie igraj z moją boleścią, bo mogę oszaleć. Siła tajemnicza, jaka jest w tobie, odbiera mi rozum. Po raz trzeci więc mówię ci, licz się z tem, co twój uśmiech, twe spojrzenie, twe słowa niejasne, tajemnicze zdają się obiecywać, bo oto oczy moje, mimo mej woli, rozpromieniają się, w umyśle mym myśl zaczyna rodzić się nieziszczalna, że jednak?... kto wie?... może?... ty jesteś zdolny uczynić cud i pokazać mi ją żywą na tej ziemi. Do tego stopnia wielką jest moja wiara w ciebie, panie. Gdybyś mi rozkazał podnieść kamień z grobu dziewicy Zairy, — byłbym ci posłuszny... mam wrażenie, iż jak ów apostoł przechodziłbym po falach, a gdybyś skinął ręką... wierzę, wierzę... iż fale te rozstąpiłyby się, jak ongi fale Czerwonego Morza.
— Miej nadzieję, dziecię moje!
— A, hrabio!... igrasz ze mną, jak małem dzieckiem — rzekł Morrel, zstępując z wysokości uniesienia w otchłań smutku. — Czynisz tak, jak owe dobre, albo raczej jak owe samolubne matki, co pieszczonemi słowy koją boleść dziecka, bo je ich żałosne krzyki męczą i niepokoją. Więc cię i ja już słowy memi trudzić więcej nie będę. Żegnaj mi, przyjacielu, jedź spokojnie w swą podróż bezpowrotną.
— Przeciwnie, Maksymiljanie. Pożegnania wszelkie są zbędne w tym wypadku, ponieważ i ty wraz ze mną udasz się w tę podróż, tylko że nie będzie ona dla ciebie, jak dla mnie, bezpowrotną. Ty do Francji, do Paryża, do domu tego... powrócisz. Ja — nie.
— I zawsze każesz mi mieć nadzieję?
— Mam środek, który cię uleczy... Wierzaj!
— Przedłużasz me konanie, gdy mniemasz, że mi wracasz życie.
— Człowieku słabego serca! Czy wiesz, że wiara zdolna jest góry przenosić. Więc raz jeszcze ci mówię, raz już ostatni: wierz i miej nadzieję! Mówisz, iż przedłużam tylko twe konanie?... a ja ci na to odpowiem, wypełniaj wolę moją, bo inaczej nazwę cię niewdzięcznym. Powiem ci więcej nawet. Żądam od ciebie jednego miesiąca życia. Jednego miesiąca tylko! Jeżeli zaś po jego upływie trwać będziesz nieodmiennie w swem pragnieniu śmierci, to wtedy postawię przed tobą puchar trucizny włoskiej, która zabija piorunem.
— Przyrzekasz mi to?
— Tak... przyrzekam, przysięgam, jak najbardziej uroczyście. Zaś czynię to, bo i ja cierpiałem, i ja w śmierci szukałem ukojenia.
— Za miesiąc więc, na twój honor przysiągłeś mi, hrabio, że — jeśli pocieszonym nie zostanę — pozwolisz mi umrzeć, nie nazywając niewdzięcznym?
— Tak jest, za miesiąc, co do jednego dnia. A wiesz ty jaki dzień dziś mamy? Piątego września!... W dniu tym, lat dziesięć temu, ocaliłem życie twemu ojcu, który w dniu tym, podobnie jak ty teraz, chciał umrzeć.
Morrel pochwycił rękę hrabiego gorąco mu ją uścisnął.
— Za miesiąc będziesz miał na swym stole czarę z trucizną, lub karabin angielski, który cię nie zawiedzie — do wyboru. Czeka cię więc śmierć pewna, szybka, bezbolesna prawie. Wzamian jednak przysięgnij mi, nie to już — że nie odbierzesz sobie życia, lecz że dołożysz wszelkich usiłowań, ażeby tej chwili dożyć.
— Przysięgam.
Monte Christo przycisnął młodzieńca do swego serca i długo trzymał go w tym uścisku.
— A teraz — rzekł — od tej chwili ze mną mieszkać będziesz. Zajmiesz apartament Hayde, która tej nocy wyjechała.
— Rozstała się z tobą?
— Ach, nie!... lecz pod cieplejszem słońcem oczekiwać będzie zakończenia wszystkich moich prac, po ukończeniu których podążę do niej. Czekam cię więc z obiadem w mym pałacu na polach Elizejskich, a teraz pozwól mi wyjść tak, aby mnie nikt nie spostrzegł.
Maksymiljan skłonił głowę, posłuszny jak dziecię ojcu lub jak apostoł Panu.



ROZDZIAŁ XXIV.
PODZIAŁ.

Pierwsze piętro domu przy ulicy Saint Germain de Pres, w którym Albert wraz z matką zamieszkiwał dwa małe pokoiki, zajmowała jakaś osobistość nader tajemnicza.
Twarzy indywiduum tego odźwierny nigdy dojrzeć nie mógł. W zimie bowiem jegomość ten chował zawsze głowę powyżej uszu w kolorowy szalik, w lecie zaś zwykł się zasłaniać parasolem, którym manewrował nader zręcznie.
Przychodził do mieszkania w różnych godzinach, to bardzo wczesnych, to znów, czasami, późnych bardzo, najczęściej około godziny czwartej po południu. Nie nocował w domu nigdy, tak, iż lokal ten zajmowała faktycznie służąca tylko, osoba również nader tajemnicza, ni stara, ni młoda, która w pogawędkę z nikim i nigdy wciągnąć się nie dała.
Całym obowiązkiem służącej tej było, o ile się zdaje, palenie na kominku w zimie, w dni i godziny umówione, zaś w lecie — przynoszenie lodów z pobliskiej cukierni.
Jeżeli powyżej opisany osobnik przybył do swego mieszkania — w dwadzieścia minut później zajeżdżała przed dom dorożka, z której wysiadała czarno ubrana i silnie zawoalowana dama, która pośpiesznie przebiegała ulicę, sień, schody i wpadała zdyszana do mieszkania, drzwi którego zawsze czekały już na nią uchylone.
Otóż nazajutrz po wizycie hrabiego Monte Christo u Danglarsa, ów tajemniczy lokator przybył do swego mieszkania około godziny dziesiątej zrana, a w parę minut zaledwie potem przyjechała i tajemnicza czarna dama, która z jeszcze większym, niż zazwyczaj pośpiechem wpadła do mieszkania.
Gdy się tylko zamknęły za nią drzwi mieszkania, dama ta krzyknęła, będąc jeszcze w przedpokoju:
— Ach, Lucjanie, mój przyjacielu!
Odźwierny po raz pierwszy dowiedział się wtedy wypadkowo, iż jego najlepszemu lokatorowi jest Lucjan na imię. Że jednak był on wzorem odźwiernych, więc przyrzekł sobie, że nawet swej rodzonej żonie słowa o tem nie piśnie.
Baronowa Danglars, bo ona to była, jak czytelnicy nasi sami już domyślili się zapewne, weszła tymczasem do saloniku ze słowami:
— Lucjanie!... powiedz mi, czy mogę liczyć na ciebie?
— Ależ bezwątpienia, Herminjo droga, czyż mnie jeszcze nie znasz? — odpowiedział Debray. — Ale o cóż to idzie? Bilet twój, jaki otrzymałem przed godziną nabawił mnie ogromnej trwogi.
— Okropny, Lucjanie, wypadek! Okropny! Pan Danglars dziś w nocy opuścił Paryż i to bez zamiaru powrotu. Zostawił list zaadresowany do mnie. Masz go tutaj, czytaj!
I baronowa podała Debrayowi list rozpieczętowany.
Biedny, bo przez męża opuszczony, kochanek, poniewoli, z drżeniem wziął list do ręki i czytać zaczął:
„Gdy list ten znajdzie się w twych rękach, męża twego nie będzie już w Paryżu, wiec ty — będziesz jakby wdową. Nie bierz tego jednak ze strony zbyt tragicznej, nie krzycz zwłaszcza, bo kobiety krzyczące zawsze przedstawiają odrażający widok. — I nie goń mnie, bo musiałabyś wybrać jedną z czterdziestu dróg, jakie prowadzą przez granicę Francji.
Dlaczego to uczyniłem? Zaraz ci to wytłumaczę.
Dziś rano zaskoczyła mnie wypłata, bardzo niespodziewana, sumy pięciomiljonowej, którą uskutecznić musiałem. Około południa zaś miałem drugą wypłatę sumy takiej samej. Kasa zaś moja była zupełnie pusta. Odłożyłem więc tę wypłatę do jutra, no i nocy tej wyjeżdżam właśnie, dla uniknięcia tego jutra, które byłoby dla mnie nader przykre. Zrozumiałaś to, prawda? Piszę: — zrozumiałaś, ponieważ doskonale ci jest, jak zawsze, wiadomy stan moich interesów. Znałaś je zawsze lepiej ode mnie, albowiem gdyby tak szło o powiedzenie, gdzie się podziała większa część majątku mego, wcale poważnego? — ja nie potrafiłbym uczynić tego, gdy ty, wprost przeciwnie, powiedzieć byś to mogła niewątpliwie, ponieważ właśnie przez twoje drobne rączki przepłynął.
Zadziwiać cię będzie, być może, iż ta zmiana przyszła tak nagle? Mam jednak nadzieję, iż w popiołach płomienia, który strawił mą fortunę, ty, napewno, znalazłaś niejeden kawałek złota!
Z tą nadzieją w sercu oddalam się od ciebie, moja zacna i roztropna małżonko. Sumienie moje nie czyni mi przytem żadnych wyrzutów, iż cię opuszczam, pozostali ci bowiem jeszcze przyjaciele...
Kiedym cię brał za małżonkę, byłaś bogatą, ale nie nazbyt szanowaną. Od tego czasu majątek swój, jak i twój, znacznie powiększyłem, aż do ostatniego roku, w którym spadła na mnie istna lawina niespodziewanych bankructw i innych niepowodzeń. Twój jednak majątek pozostał nienaruszony, a nawet — powiększony znacznie, gdyż ty sama nad tem pracowałaś, przy pomocy swych... przeczuć. Zostawiam cię więc taką, jaką cię wziąłem; to jest — bogatą i nie nazbyt wielkim szacunkiem otoczoną.
Bywaj zdrowa. Od dzisiaj i ja — tylko dla siebie zaczynam pracować.

Twój ex-małżonek Baron Danglars“.

Baronowa wzrokiem śledziła Debraya w czasie, gdy ten list odczytywał i nie bez przykrości spostrzegła, iż parokrotnie przygryzał on wargi, ażeby się nie roześmiać.
Gdy skończył, odezwała się baronowa tonem przymilnym, lecz jakby i błagalnym:
— Przeczytałeś?... Jestem teraz wolna...
— Ależ tak — zimno odpowiedział Debray — to też zapytuję panią, co zamierzasz zrobić?
— Myślałam, że... zastanowimy się nad tem razem — odpowiedziała słomiana wdowa, ze ściśniętem sercem.
— Więc pani ode mnie żądasz rady?... W takim razie ja doradzałbym ci wyjazd, pani baronowo — z odpychającym chłodem powiedział młody dyplomata.
— Wyjechać!... z beznadziejnym smutkiem w głosie odpowiedziała Danglarsowa.
— Byłoby to najlepsze wyjście z tej przykrej, przyznać to należy, sytuacji. Jesteś pani bogata i wolna, jak to z całą słusznością zaznacza pan Danglars. Bo położenie pani w Paryżu, po „wyjeździe“ panny Eugenji i ucieczce, mówiąc otwarcie, pana Danglarsa, z pewnością nie może być zaliczone do najprzyjemniejszych. W dodatku, gdybyś chciała pozostać w Paryżu, musiałabyś się ukrywać ze swem bogactwem, gdyż inaczej majątek twój zabraliby wierzyciele twego męża, który musiał pozostawić kolosalne długi.
Baronowa wysłuchała tej na zimno wygłoszonej przemowy z nietajoną rozpaczą.
— Więc zostałam sama, sama jedna na świecie?
— Został ci jeszcze, pani, na pociechę majątek i to wcale nie najgorszy. Jako uczciwy wspólnik, pospieszę zdać ci z niego rachunek — powiedział Debray, wyjmując z biurka książki handlowe.
— Pani — powiedział sucho — przed rokiem zawarliśmy spółkę, do której ty przystąpiłaś z kapitałem 500.000 franków, gdy ja dałem swoje wiadomości z ministerstwa spraw zagranicznych. Nasze operacje giełdowe były różne; raz szczęśliwe, to znów mniej udane, w ostatecznym jednak wyniku w kasie naszej, w obecnej chwili, jak wykazują książki, znajduje się suma 6.740.000 franków, z której na ciebie przypada suma 3.620.000 franków, a na mnie suma pozostała, o pół miljona mniejsza. To, co stało się dzisiejszej nocy, przewidywałem już od pewnego czasu, to też, gdy dziś zostałem zawezwany twym nagłym biletem, zabrałem ze sobą nietylko papiery, ale i gotówkę. Oto jest tutaj czek na trzy miljony, zaś pozostałe sześćset dwadzieścia tysięcy w asygnatach.
Pani Danglars bez jednego słowa, którego z pewnością wymówić nie mogła, gdyż dusiły ją łzy, wzięła niedbale ze stołu bilety bankowe i wtłoczyła je na dno woreczka, z przekazem jedynie, ze względu na to, iż opiewał on na sumę trzech miljonów, postąpiła nieco oględniej; złożyła go starannie, a następnie ukryła pod stanikiem na piersiach.
Gdy się z tem załatwiła, podniosła się z krzesła i stanęła blada, wyniosła, zawsze jeszcze piękna, czekając na jedno choćby cieplejsze słowo byłego kochanka, lecz czekała napróżno.
— Jest pani bogata — rzekł Debray — boć przecie oprócz tej sumy masz jeszcze swój posag w banku. Jeżeli jednak fortuna ta zdawałaby ci się zbyt małą, to możesz zażądać ode mnie pożyczki bezterminowej chociażby, nie przewyższającej wszelako sumy trzech miljonów stu dwudziestu tysięcy franków, gdyż więcej nie posiadam. Czynię to przez wzgląd na przeszłość, która... minęła już dla nas bezpowrotnie, niestety.
Wargi baronowej, gdy usłyszała te nielitościwe słowa, zbielały.
— Bardzo panu dziękuję za tak łaskawie uczynioną propozycję — nie spodziewałam się po panu aż tyle.
Lucjan Debray podziękował pełnym głębokiego szacunku ukłonem za tak pochlebną ocenę swej osoby.
Pani Danglars, widząc ukłon ten, zorjentowała się nakoniec, iż niczego już nie może spodziewać się od swego byłego kochanka, przypomniała więc sobie w tym momencie błękitną krew, która płynęła w jej żyłach i wyszła z dumnie podniesioną głową, w całym majestacie obrażonej dumy, jak królowa, zagniewana na swych ministrów.
— No!... zawołał głośno do siebie Debray, gdy drzwi zamknęły się za baronową — ładnie mnie urządzić chciała ta kokotka z powołania, której ślepy los rolę matrony kazał odgrywać! Poszedłbym o zakład, iż z Paryża nie wyjedzie; zamiast na giełdzie — grywać będzie na wyścigach i w ruletę, w tajnych domach gry, zaś kochankami jej będą teraz żokieje i krupierzy.
Wziął raz jeszcze do ręki księgi, zsumował ponownie, a następnie wyszeptał:
— No, mam majątku cztery miljony trzysta pięćdziesiąt tysięcy franków. Co za szkoda, że ta panna de Villefort umarła! Ta miła panienka była dla mnie partją ze wszech miar odpowiednią.
W tej samej chwili, gdy Debray liczył swe miljony, na facjatce tegoż domu krzątała się koło gospodarstwa jedna z bohaterek powieści naszej, Mercedes, matka Alberta.
Była hrabina Morcef zmieniła się bardzo od czasu, gdyśmy ją widzieli po raz ostatni. Nie dlatego, by dawniejsze szaty miały podnosić urodę jej, lecz dlatego, że oczy straciły dawny blask, a na ustach jej zgasł czarujący uśmiech, stygmat bólu i cierpienia osiadł na jej twarzy.
Dzisiejsza Mercedes wyglądała tak, jak królowa, której odebrano królestwo i zamieszkać kazano w skromnej chatce.
Pokoik jej był wybity ciemnym, najlichszego gatunku papierem, na podłodze nie było dywanu, sprzęty nakoniec raziły wprost wzrok swą tandetnością.
W takiem mieszkaniu żyć musiała hrabina de Morcef, po opuszczeniu swego pałacu.
Z Albertem było jeszcze gorzej. Chciał chodzić bez rękawiczek, ale zbyt wydelikacone ręce zwracały uwagę przechodniów, chciał pieszo załatwiać interesy, lecz wytworne cienkie obuwie nie pozwalało mu na to...
To nieznośne życie należało nieodzownie zmienić, to też Albert zaczął myśleć o tem usilnie.
— Matko moja — powiedział w tej właśnie chwili, gdy pani Danglars schodziła ze schodów, po rozmowie z kochankiem — musimy policzyć resztę naszych kapitałów, gdyż jest mi to potrzebne do rozwinięcia mych planów.
— A cóż my mamy? — zawołała Mercedes ze smętnym uśmiechem — jedno wielkie nic!
— Jakto nic? A owe trzy tysiące franków zakopane w ogródku, przy ulicy Meillan, w Marsylji? Trzy tysiące franków, to jest fortuna, to fundament, na którym postaram się zbudować jak najjaśniejszą przyszłość dla nas obojga. Z tem jednak bieda, iż ów skarb znajduje się aż w Marsylji, by zaś dostać się do tego miasta, trzebaby mieć aż dwieście franków.
— Tylko dwieście?... czy się aby nie mylisz?
— Jestem tego najpewniejszy, ponieważ o cenę dyliżansu i statku już się dowiadywałem. Otóż bilety kosztować będą 64 franki, wydatki w podróży 50, razem więc 114-e; nieprzewidziane 6, razem 120. Jestem bardzo hojny, nieprawdaż? Tyle kosztować będzie twoja podróż, matko.
— Jakto — moja tylko?... A ty?
— Dla mnie pozostało przecież osiemdziesiąt franków. Te mi wystarczą, gdyż istnieją o wiele tańsze środki lokomocji, aniżeli dyliżanse i statki parowe.
— Doskonale, mój synu, ale przecież my nie posiadamy nawet tych dwustu, więc jakże będzie?
— Nie mamy dwustu?... O, przepraszam cię, moja matko. Oto tutaj jest dwieście franków, a tutaj drugie dwieście — mówił wesoło Albert, wyjmując pieniądze z pugilaresu. Zapytujesz, matko, skąd mam te pieniądze? Sprzedałem mój złoty zegarek, który otrzymałem, pamiętasz zapewne, jako nagrodę w czasie owego konkursu szkolnego, w walce na florety. Jesteśmy bogaci, moja matko. Zamiast więc owych studwudziestu franków na podróż dla siebie, mieć będziesz dwieście pięćdziesiąt.
— Ależ my jesteśmy coś winni w tym domu, o ile się zdaje?
— Trzydzieści franków, lecz te ja zapłacę ze swoich stu pięćdziesięciu. Ale to jeszcze nie wszystko, bo co powiesz na to, moja matko?
I Albert, po wymówieniu słów tych, z małego pugilaresu, schowanego na piersiach, wydobył bilet bankowy tysiącfrankowej wartości.
— A ty skąd wziąłeś te tysiąc franków?
— Posłuchaj, moja matko, opowiem ci wszystko, tylko się zbytnio nie gniewaj — powiedział z prośbą w głosie Albert całując matkę po rękach — i wierzaj, iż postąpić inaczej nie mogłem, boć przecież żyć dłużej tak, jak tutaj żyjemy — nie sposób!... Rozumiesz to sama, matko, chyba? Pojechać do Marsylji musimy, prawda? Zostało to już postanowione, więc ty tam zostaniesz, w oczekiwaniu na mój powrót, ja zaś pojadę dalej, do Afryki, gdzie zamiast nazwiska, które porzuciłem, chwałą okryję to, które przybrałem.
Mercedes westchnęła ciężko.
— Otóż, droga matko, muszę ci wyznać teraz, iż wczoraj właśnie zaciągnąłem się do Spahisów. Sprzedałem się, lecz sprzedałem ojczyźnie, sprzedałem drożej, niż myślałem, bo za dwa tysiące franków!
— A więc te tysiąc franków?... zapytała Mercedes, wzdrygnąwszy się cała.
To połowa sumy, jaką otrzymam, drugą połowę wypłacą mi za rok.
Mercedes wzniosła oczy ku niebu, z wyrazem, którego nikt opisaćby nie zdołał i zalała się łzami.
— A więc jest to cena twej krwi — szepnęła.
— Tak jest — rzekł Morcef z uśmiechem — o ile bym został zabity. Lecz ja cię zapewniam, moja matko, że tak źle ze mną nie będzie, ponieważ bronić będę życia do ostatniego tchu. Mam teraz dla kogo żyć.
— Boże mój, Boże!... modliła się Mercedes.
— Z jakiej dobrej racji zresztą przypuszczaćbyś mogła, matko, że zostanę zabity? Czyliż La Moirciere, ten istny Ney Południa, został zabity? Albo Changargnier — czy zginął? Czy poległ Bedeau? A wreszcie Morrel, lub Chateau Renaud, czyż nie powrócili?... O, matko moja!... Cóż to za radość będzie dla ciebie, gdy mnie ujrzysz powracającego, w mundurze haftowanym złotem! Powiadam ci, matko, że ja cudownie w tym stroju będę wyglądać i dlatego nawet taki pułk wybrałem, by mieć możność noszenia na sobie tego pięknego munduru.
Mercedes westchnęła tylko, usiłując wydobyć uśmiech na usta. Nie próbowała nawet walczyć, gdyż wiedziała, iż teraz byłoby to już zapóźno.
Gdy się już zaciągnął — wszystko skończone. Musi wypełnić zobowiązanie.
— A więc — mówił Albert dalej — widzisz teraz, moja matko, iż za pięć tysięcy franków, jakie mieć będziesz z temi, które czekają na nas w Marsylji, będziesz mogła żyć spokojnie przez dwa lata.
— Tak sądzisz?...
Słowa te dobyły się z ust Mercedes z wyrazem tak żywej boleści w głosie, że Albert nie mógł nie wyrozumieć istotnego ich znaczenia.
Serce mu się ścisnęło, to też w bezmiernej tkliwości pochwycił ręce matki i do ust je przycisnął, z wołaniem:
— Ty żyć będziesz, matko droga, żyć musisz! Bez tej wiary i ja tam musiałbym zginąć. Gdy będę mieć wiarę, pewność, iż mam dla kogo żyć, — myśl ta wzmocni me siły, a wtedy zobaczysz, do jakich czynów jestem zdolny.
Gdy będę już w Afryce, przedstawię się gubernatorowi Algieru, jest to podobno człowiek wyjątkowo prawy, a przedewszystkiem — żołnierz zawołany. Opowiem mu smutne dzieje naszego domu, a potem poproszę, by zechciał rzucić na mnie czasem łaskawem okiem, dając mi sposobność wyróżnienia się. Jeżeli tak się stanie, to zobaczysz, matko, iż wyróżnić się zdołam, albo zginę!
Jeżeli zostanę oficerem, to wtedy los nasz, matko, będzie zapewniony. Nietylko byt mieć będziemy wtedy, ale i nowe, okryte sławą nazwisko. Jeżeli zaś zginę... wtenczas, droga matko, będziesz mogła i ty umrzeć także, a wtedy nieszczęścia nasze osiągnąwszy swój szczyt, zakończą się tem samem.
— Dobrze, synu — odpowiedziała Mercedes — czy tak, czy inaczej się stanie, przekonamy świat i ludzi, że mieliśmy prawo do życia i że nie zasługujemy bynajmniej na ich pogardę. A teraz do dzieła. Kiedyż wyjeżdżamy?
— Ty, matko, dziś jeszcze wyjedziesz, ja zaś pozostanę tutaj ze dwa, trzy dni najwyżej. Postarać się muszę o parę listów polecających, jak również zebrać nieco wiadomości o warunkach, w jakich mi przyjdzie żyć.
— Dobrze, na wszystko zgadzam się, że zaś żadnych rzeczy nie mamy przecież, więc jadę natychmiast — rzekła Mercedes, owijając się w czarny szal kaszmirowy — idźmy, jestem gotowa do drogi.
Albert zebrał papiery, schował je do kieszeni, następnie zadzwonił na służącego, by wziął należne gospodarzowi trzydzieści franków i wyszedł wraz z matką.
Na schodach spotkali się z jakimś mężczyzną, który na szelest jedwabnej sukni odwrócił się nagle.
— To Debray! — rzekł cicho do matki Albert.
— A ty co tu robisz, Morcefie? — zapytał sekretarz ministra.
Albert drgnął. Nie nazbyt przyjemne dla niego było to spotkanie.
— A, przepraszam cię, mój drogi, nie zauważyłem, iż jesteś w towarzystwie — zawołał Debray, widząc iż były przyjaciel nie odpowiada na jego zapytanie.
Albert odgadł ukryty sens słów Debray.
— Matko — rzekł — to pan Lucjan Debray, były mój przyjaciel.
— Dlaczego „były“? — zawołał pan sekretarz — co to ma znaczyć?
— Dlatego, panie Debray, ponieważ ja dziś nie mam już przyjaciół, a nawet mieć ich nie chcę, mieć ich nie powinienem. Panu zaś jestem mocno obowiązany, iż mnie raczyłeś poznać.
Debray wybiegł wtedy po schodach na górę i pochwycił rękę Morcefa.
— Wierzaj mi, Albercie drogi — rzekł ze wzruszeniem, może zresztą pozornem — iż bardzo żywo odczułem nieszczęście, jakie spadło na twą szanowną matkę i na ciebie. Byłbym szczęśliwy, gdybyś pozwolił pomóc sobie.
— Dziękuję bardzo panu — odpowiedział Morcef z uprzejmym uśmiechem — mimo dość przykrego położenia, w jakiem się znajdujemy oboje, nie jesteśmy natyle jeszcze ubodzy byśmy żyć mieli z łaski naszych byłych znajomych. Podróż mamy już opłaconą, a nawet pozostało nam jakieś parę tysięcy franków na pierwsze miesiące życia.
Rumieniec wystąpił na czoło Debray, gdy pomyślał, iż on ma właśnie w tece przeszło cztery miljony franków, „zapracowane“ grą na giełdzie, prowadzoną nie swemi pieniędzmi, notabene.
Aczkolwiek nie był to umysł do głębszych, filozoficznych dociekań zdolny, stanął mu niemniej w oczach obraz rażącego kontrastu. W jednym i tym samym domu znajdowały się przed godziną dwie kobiety. Jedna z nich, bez żadnej uczciwości, wstydu, ambicji... opuszczała dom ten w przekonaniu, że została pokrzywdzona, okropnie przez los dotknięta i zrujnowana, aczkolwiek wynosiła ze swej ostatniej schadzki z kochankiem trzy miljony franków w podręcznej torebce; gdy druga — istotnie przez los najniewinniej dotknięta — wychodziła z niego z dumnie podniesionem czołem, zupełnie pewna swej przyszłości, wiedząc, iż będzie do końca nieposzlakowaną, mając przy sobie parę tysięcy zaledwie, zdobytych krwią swego syna!
To porównanie i jego z nóg zbiło. Pomyślał, iż może przyszłoby mu do głowy porównywać siebie z Morcefem, który zaciągnął się do wojsk kolonjalnych, by tem zdobyć dla swej matki kawałek chleba, oddając jednocześnie miljony swego ojca na ubogich, gdy on...
W parę godzin później, gdy mrok już zapadł, Mercedes, po tkliwem pożegnaniu się z synem, wsiadła do dyliżansa i odjechała.
Jakiś mężczyzna, ukrywający się w chwili tej pomiędzy oczekującemi na swą kolej karetkami podróżnemi, obserwował z zapartym oddechem, jak Albert żegnał się z matką, jak w końcu ta odjechała, jak Albert oddalił się wreszcie.
— A więc dokonało się! — rzekł do siebie ów mężczyzna, gdy mrok, pustka i cisza zapanowały na dziedzińcu po poprzednim gwarze — dopomóż mi teraz, Boże!... bym zdołał wrócić tym dwom istotom szczęście, które im wydarłem!



ROZDZIAŁ XXV.
W WIĘZIENIU.

Jedna część fortu paryskiego została przeznaczona przez władze na więzienie, do którego odwożono zbrodniarzy najniebezpieczniejszych. Zwało się ono więzieniem św. Bernarda, między galernikami nosiło ono miano „przedpokoju gilotyny“, albo „legowiska lwów“.
Więzienie św. Bernarda ma oddzielną salę posłuchań.
Jest to bardzo wydłużona sala, z dwóch izb, o ile się zdaje, uczyniona, rozdzielona pośrodku dwoma kratkami, ustawionemi równolegle, w odległości półtorametrowej jedna od drugiej, tak, iż odwiedzający więźnia nie może mu podać ręki; nie może tem bardziej przesłać mu jakiejś niedozwolonej kontrabandy. Jest to sala ponura, wilgotna, sprawiająca odrażające wrażenie... przenikająca grozą, gdy się wspomni zwłaszcza, jak okropnych wyznań kraty te bywają konfesjonałami.
Aczkolwiek jest to miejsce okropne niewątpliwie, rajem wydaje się niemniej ono dla ludzi, dni życia których są już policzone.
Otóż w jednej z cel tego „legowiska lwów“, tego „przedpokoju gilotyny“ przechadzał się pewnego poranka, z rękoma założonemi w tył, niedawno przybyły do więzienia młodzieniec, któremu inni więźniowie przyglądali się z ogromną ciekawością.
Sądząc z doskonale skrojonego ubrania, które jednak i niestety w wielu miejscach było już poszarpane i porozrywane oraz cienkiej i batystowej bielizny, należałoby młodzieńca tego zaliczać do wyższych sfer społeczeństwa.
Starał się on wszelkimi dostępnymi dla niego sposobami przywrócić dawniejszą świeżość tak odzieży, jak i bieliźnie, co nie nazbyt mu się udawało, aczkolwiek ciągle je wygładzał i ukryć się starał aż nazbyt widoczne ich braki.
Mieszkańcy „legowiska lwów“ z ogromnem zajęciem przypatrywali się tej tualecie nowego towarzysza.
— Patrzajcie go!... jaki mi książę, co psy wiąże.
— Eee... oponował drugi — toć to tylko hrabia, co psy obrabia, nie przesadzać więc.
— Gagatek... Hiszpański królewicz... jak to on dba o swoją piękność!... Patrzajcie, jaki cacany! Gdyby tak dać mu pomady, to w mig wyglądałby jak fryzjerczyk! A jaki to ma piękny fraczek! i białą... białą!... paradne!... kamizelkę! Jakie lakiery! Powinniśmy być dumni, że mamy takiego kolegę. I co to za złodzieje, ci żandarmi, że odważyli się pochwycić taki cymes, poszarpać takie piękne ubranie!
— To musi być jakiś potentat, jeżeli w tak młodym wieku do nas tutaj się już dostał. Musiał on klawo pobaraszkować na wolności. Czeka go wielka przyszłość, wierzajcie mi!
Gdy tak więźniowie zabawiali się rozmową, a Benedykt doprowadzał do porządku swe ubranie, nadszedł dozorca i cicho sobie stanął w kącie celi.
— Ach, mój panie — rzekł do niego Benedykt, gdy go tylko ujrzał — dobrze, że przyszedłeś. Jesteś, jak widzę, tutaj czemś w rodzaju hotelowego portjera. Otóż bądź tak łaskaw, w takim razie i pożycz mi luidora. Oddam ci wkrótce i napewno, bądź tego pewien, przyczem tak hojnie ci za fatygę podziękuję, że nie będziesz tego żałował. Wiedz bowiem, że moi rodzice więcej mają miljonów, aniżeli ty widziałeś w swem życiu centimów. Chciałbym sobie kupić bowiem jakąś piżamę i ponsowe pantofelki bez obcasów, w tualecie bowiem balowej jest mi trochę niewygodnie! A zresztą nie jest to właściwe ubierać się we frak od samego rana. Książę Cavalcanti musi wszędzie i zawsze zachowywać się poprawnie.
Dozorca na tę całą paplaninę wzruszył tylko ramionami, rzecz prosta.
— Mój przyjacielu!... rzekł wtedy do niego Benedykt wyniośle — obawiam się, że stracisz przeze mnie miejsce.
Obojętność dozorcy prysła po tych słowach; parsknął głośnym śmiechem.
Widząc, iż zanosi się na dysputę, więźniowie powstali ze swych miejsc i stanęli kołem.
— Mówię ci, że drobna ta sumka jest mi nieodzownie potrzebna dla doprowadzenia mej toalety do możliwego stanu. Jest to zaś dla mnie kwestja dość dużego znaczenia, ponieważ spodziewam się odwiedzin pewnej wysoko postawionej osobistości, która lada godzina zjawić się może tutaj.
— O jej!... Książę Montekukuli do nas przyjechał!... wołali rozbawieni tą przemową więźniowie.
— A więc mu pożyczcie w takim razie sumę, jakiej ten arystokrata żąda — powiedział dozorca, opierając się na ramieniu najbliższego więźnia — pomóżcie koledze.
— Ja nie jestem kolegą tych panów! Radzę ci, strzeż się znieważać mnie.
— Patrzaj go!... rzekł dozorca z wyraźną tendencją podburzenia więźniów — jak to on was traktuje! I wy na to pozwolicie?
Zbrodniarze spojrzeli po sobie ponuro. Burza, rozpętana więcej słowami dozorcy, aniżeli powiedzeniem Benedykta, zaczęła się zbierać nad głową byłego księcia.
Rozległy się głosy:
— Dalejże na niego z trepami!
Zaś wiedzieć należy, iż drewniane trepy bywają zawsze w więzieniach francuskich, dla mocy, podkute. Jest to więc broń straszna. Zatłuc nimi można na śmierć.
Inni proponowali „taniec węgorza“. Jest to znów zupełnie inny rodzaj zabawy, polegający na tem, iż wybraną ofiarę obrzuca się gradem kamieni i piaskiem, zasypuje się jej oczy, bijąc jednocześnie chustką skręconą w pytkę, po głowie, ramionach i piersiach.
— A najlepiej sprawić paniczowi skórzanymi paskami lanie. To najlepsza figura. Niech zdechnie pod razami, zasłużył na to! — wołali na to najzawziętsi.
Gdy podniecenie więźniów doszło do najwyższego napięcia, wtedy dopiero Benedykt zwrócił się twarzą do swych współtowarzyszy, przymrużył w pewien nie do naśladowania sposób, lewe oko, językiem znów wydął prawy policzek, a następnie zgrzytnął zębami w sposób najwidoczniej umówiony, gdyż zbrodniarze cofnęli się przed nim natychmiast i opadły ręce gotowe już do zadania ciosów, śmiertelnych może.
Poznali kryminaliści swego po tym umówionym znaku, jak się poznaje pana po cholewach.
Jednym gestem Benedykt zdusił bunt, przytłumił nienawiść, stał się panem położenia.
Dozorca został doprowadzony do wściekłości tą nagłą zmianą usposobienia więźniów, złościło go to tem więcej, iż nie wiedział czemu to przypisywać, to też na własną rękę rzucił się na Benedykta, gdy wtem dał się słyszeć głos z za kraty:
— Benedykcie! — zawołał inspektor — ruszaj do sali rozmów.
— Widzisz pan, powiedziałem, że przyjdą do mnie, — rzekł wtedy Benedykt do dozorcy, wyrywając się z jego rąk — a jestem nieubrany. I przekonasz się natychmiast, czy z księciem Cavalcantim wolno postępować jak ze zwykłymi śmiertelnikami.
I zbrodzień wyszedł z celi, pozostawiając w zdumieniu nietylko więźniów, ale i dozorcę.
Benedykt przewidywał trafnie, iż przyjdą do niego. Zaś rozumował tak:
„Widocznie wspiera mnie osobistość bardzo ważna. Że tak jest, dowodzi tego cały mój świetny los i ma ucieczka z galer. Ta ni stąd ni zowąd wynaleziona rodzina, to nazwisko, majątek, ułatwienie wejścia w świat... wszystko to dowodzi, iż komuś nie jest obojętny mój los. Powinęła mi się noga, z mej własnej, muszę przyznać, winy, no ale jest to tylko chwilowe niepowodzenie. I niema najmniejszej wątpliwości, iż wszystko jeszcze będzie dobrze. Mój możny opiekun ma dwa sposoby uwolnienia mnie: albo złotem przekupi dozorców i tem umożliwi mi ucieczkę, albo też za pomocą tego samego złota zniewoli sędziów, by mnie uniewinnili“.
Jak widzimy, Benedykt nie był z gatunku tych słabych, którzy odrazu tracą nadzieję.
Benedykt nie tracił jej nigdy.
Gdy wyszedł z celi, odrazu zastanawiać się zaczął, kto mógł przyjść do niego? Nie sędzia śledczy, bo byłoby to zbyt prędko... nie dyrektor więzienia?... bo z jakiej racji... i nie adwokat, bo go nie miał przecież... A więc ów opiekun napewno, lub też ktoś przez niego przysłany.
W sali rozmów ujrzał, ku swemu zdziwieniu, posępną postać pana Bertuccia, który z tępym bólem spoglądał na kraty i na wchodzącego więźnia.
— A!... zawołał ten ostatni, gdy się znalazł przy kracie.
— Jak się masz, Benedykcie — odpowiedział cicho intendent hrabiego Monte Christa.
— Pan tu! — zawołał zbrodniarz z przestrachem.
— Więc poznajesz mnie? — biedne moje dziecię!
— Cicho!... tylko cicho — odpowiedział Benedykt, który wiedział doskonale jak bardzo ostry słuch mają ściany rozmównicy — na miłość Boską, nie mów pan tak głośno.
— Chciałbyś może porozmawiać ze mną na osobności? A więc dobrze.
I po tych słowach Bertuccio pokazał dozorcy rozkaz głównego naczelnika więzień, zezwalający panu takiemu to, a takiemu, na widywanie się z więźniami sam na sam.
Benedykt na ten widok, aż podskoczył z radości.
— Oto — powiedział sobie — jeszcze jeden dowód potęgi mego opiekuna, którego mój przybrany ojciec jest posłannikiem tylko.
Dozorca udał się do wyższej władzy z zapytaniem, jak ma sobie postąpić w tym wypadku, a następnie przeprowadził Bertuccia i Benedykta do pustego pokoju, a gdy ci weszli, zamknął drzwi za nimi, pozostając na korytarzu.
Gdy się znaleźli sam na sam, pierwszy odezwał się Bertuccio.
— A więc i dalej kroczyłeś szlakami zbrodni: mordowałeś i kradłeś?...
— Czy pan po to tu przyszedłeś, ażeby mnie poinformować o tem — odpowiedział Benedykt zuchwale. — Jeżeli tak, to poco i naco było brać oddzielny pokój i zakłócać mi spokój?... Sprawy te znam przecież doskonale. Nie są mi natomiast wiadome inne rzeczy. Jak naprzykład zagadnienie: kto pana tutaj przysłał?
— Nikt.
— A skądże się dowiedziałeś, że ja siedzę w więzieniu?
— Już oddawna mam cię na oku, zuchwalcze bezecny. Albo to cię raz widziałem rozbijającego się po polach Elizejskich!
— Po polach Elizejskich... Acha!... I tam bywałem, przypominam to sobie. Ale to drobnostka przecież. Wolałbym pomówić z panem o moim ojcu.
— O ojcu?... A któż to ja jestem taki?
— Ty, panie?... Ależ ty jesteś jedynie moim przybranym ojcem. Jestem pewien ponadto, że to nie ty, z pewnością, wydałeś na mnie już do miljona; nie ty, za co ręczę, wynalazłeś mi „ojca“, jakiegoś włocha, który mi dał wcale nienajgorsze nazwisko; i nie ty, nakoniec, wprowadziłeś mnie w elegancki świat Paryża i zaprosiłeś na obiad w Auteuil, w czasie którego siedziałem przy jednym stole nawet z panem prokuratorem królewskim, którego... że nie poznałem bliżej — mocno żałuję. Otóż ten ktoś właśnie, który to wszystko uczynił, jest ojcem moim, a nie ty biedoto!
— Więc myślisz, iż ojcem twym jest?...
— Hrabia de Monte Christo, naturalnie.
— Milcz, głupcze! — podniósł głos, w wybuchu strasznego gniewu, Bertuccio — i nie waż mi się więcej wymienić tego świętego imienia w podobnem miejscu.
— Phi!... zawołał Benedykt — a to czemu?
— Ponieważ ten, który imię to nosi, nie mógłby zaznać hańby zostania ojcem tak nikczemnej, jak ty, istoty.
— Cóż to za uroczyste słowa!
— Wielkie i groźne mogą z nich wyniknąć dla ciebie skutki! Ostrzegam.
— Oho!... groźby!... Całe szczęście, że nie jestem nazbyt lękliwy!
— Nie sądź, iż masz do czynienia z tak podłą rasą, z jakiej sam pochodzisz — rzekł Bertuccio poważnie, rzucając na Benedykta przeszywające spojrzenie. — Nie sądź również, iż masz do czynienia ze zbrodniarzami, galernikami, lub z głupcami z tak zwanego „wielkiego świata“. Benedykcie!... wiedz, iż pozostajesz w mocy ręki potężnej, niezłomnej; otóż ręka ta, być może, iż byłaby gotowa łaską cię obdarzyć; korzystaj z tego, gdyż inaczej może cię ona zetrzeć na proch.
— To wszystko bardzo piękne, ja jednak chciałbym wiedzieć przedewszystkiem i wiedzieć to muszę: kto jest ojcem moim? I wiedzieć to będę — obojętne mi, iż poszukiwaniami swemi wywołam zgorszenie... chcę wiedzieć!... Zaś pragnę tego: „dla dobra sprawy“, jak mówi przyjaciel mój, Beauchamp, dziennikarz. Kto więc jest moim ojcem, u djabła?
— Właśnie przyszedłem, aby ci to powiedzieć.
W tej chwili jednak wszedł dozorca, który, zwracając się do Bertuccia, rzekł uniżenie:
— Przepraszam pana, lecz pan sędzia śledczy wzywa więźnia do siebie.
— Jutro więc, w takim razie, przyjdę do ciebie, ażeby dokończyć rozmowy — rzekł Bertuccio, biorąc za kapelusz.
— Czekać będę na pana — odpowiedział Benedykt wielkopańskim tonem — a teraz służę wam, panowie żandarmi!... Chwila jeszcze, drogi panie Bertuccio, zechciej tam pozostawić w kasie więziennej jakieś dwadzieścia pięć luidorów do mego rozporządzenia. Porachujemy się ze sobą później... dobrze?
— Dobrze — odpowiedział intendent cicho.



ROZDZIAŁ XXVI.
SĘDZIA.

Czytelnicy nasi przypominają sobie zapewne, iż przy łożu, na którem spoczywały doczesne szczątki Walentyny, pozostali jako strażnicy ciała: ksiądz Bussoni i stary Noirtier.
Chrześcijańskie modły kapłana, jego łagodna słodycz i przekonywujące słowa dodały najwidoczniej odwagi starcowi; bowiem od chwili rozmowy z kapłanem, miejsce dawnej rozpaczy zajął spokój pogodny, który zadziwić musiał każdego, któremu była znana wielka miłość, jaką ongi obdarzał dziadek swą zmarłą wnuczkę.
Pozatem i w całym domu ogromne zaszły zmiany, ze względu na nowo przyjętą służbę, która się cała zmieniła, od lokaja starego Noirtiera poczynając, aż do odźwiernego.
De Villefort nie opuszczał prawie swego gabinetu, pracując gorączkowo. Interesował go zwłaszcza proces mordercy Kadrusa. Pośpiech przytem był nieodzowny, ponieważ otwarcie sądu przysięgłych nastąpić miało już za trzy dni!
Sprawa Benedykta budziła olbrzymie zaciekawienie pomiędzy całem towarzystwem paryskiem, nietylko ze względu na samą osobę domniemanego mordercy Kadrusa, lecz jeszcze, iż był w nią zamieszany hrabia Monte Christo, którego osoba nie przestała interesować Paryża.
Zdania co do winy oskarżonego były dość podzielone. Obrońcy Benedykta wykazywali, iż dowody winy oskarżonego nie są przekonywujące. Opierały się bowiem tylko na paru słowach, skreślonych na papierze drżącą ręką złodzieja i byłego galernika. Mogła to być więc zawiść jedynie, lub zemsta.
Pan prokurator królewski był jednak zdania, iż fakt zbrodni Benedykta nie mógł podlegać najmniejszym wątpliwościom, że nikt inny, jak tylko on zamordował Kadrusa.
Ta pewność, ta wiara, iż Benedykt był winowajcą napawała pana prokuratora królewskiego szczęściem i rozkoszą. Był pewien zwycięstwa, wierzył, iż zdoła przelać to swoje przekonanie i w panów przysięgłych.
Dzięki niestrudzonej pracy de Villeforta, który miał nadzieję olśnić wszystkich tą sprawą, postępowała ona szybko. Ale też pan prokurator królewski pracował bez wytchnienia, nie jadł i nie sypiał wcale. Z ojcem swym nie widywał się, w nawale pracy zapomniał o nim zupełnie.
Pewnego popołudnia, a była to właśnie niedziela, wyszedł do ogrodu, aby orzeźwić się nieco, gdyż w głowie mu się formalnie mąciło.
Smutny, zmęczony, uginający się pod ciężarem bolesnych myśli, krążyć zaczął po alejach, na których spadało coraz obficiej pożółkłe listowie zamierającej przyrody. Gdy tak spacerował obserwując z oddali hałaśliwą zabawę Edwardka, który wybiegł wraz z matką do ogrodu, spojrzał raz i drugi w okno pokoju Noirtiera, który, korzystając z cieplejszych promieni słońca, wygrzewał się na nich.
De Villeforta zastanowiło, iż oko starca zwrócone było stale na jeden punkt, którego on ze swego niżej położonego miejsca widzieć nie mógł.
Wzrok paralityka był tak wzgardliwy, dziki, pałający nienawiścią, iż prokurator królewski postanowił przekonać się, na co, czy na kogo padał ten obelżywy wzrok starca?
I ujrzał, siedzącą na ławeczce za klombem swą żonę, z książką w ręku, która porzucała dość często, by się popieścić ze swym synkiem, lub — by podać mu piłeczkę, rzuconą zbyt daleko.
De Villefort zbladł, pojął bowiem wtedy, co oznaczał nienawistny wzrok starca.
Lecz Noirtier przeniósł nagle swe spojrzenie na syna i wtedy de Villefort nie mógł znieść błyskawic tych oczu. Zmieniło się może zabarwienie tego spojrzenia, lecz ta sama, co poprzednio, pozostała w nich groźba.
Jakby wzrokiem okularnika przyciągany, de Villefort zbliżać się zaczął do pokoju starca.
W miarę, jak się zbliżał, wzrok Noirtiera potężniał w swej sile, tak iż w końcu de Villefort uczuł się aż do głębi serca wstrząśnięty tym wzrokiem.
W wzroku tym malował się wyrzut, a jednocześnie i groźba straszliwa.
Wreszcie oczy Noirtiera podniosły się ku niebu, jakby przypomnieć chciały synowi złożoną przysięgę.
— Bądź pan spokojny — rzekł de Villefort w odpowiedzi na to spojrzenie — dotrzymam słowa, proszę jedynie o cierpliwość.
Wyrazy te uspokoiły najwidoczniej paralityka, gdyż oczy, pogodne już zupełnie, zwrócił w inną stronę.
De Villefort natomiast rozerwał jednym gwałtownym ruchem kołnierz koszuli i bez słowa poszedł szybko do swego gabinetu.
Zapadł wieczór, potem przyszła noc, spokojna i cicha, dająca ludziom zmęczonym pracą błogosławiony odpoczynek.
De Villefort nie spał, lecz pracował, aż do świtu, to jest do godziny szóstej rano. Nakoniec skończył, akt oskarżenia był wykończony do ostatnich szczegółów. Pan prokurator królewski był z niego w zupełności zadowolony.
Gdy położył nakoniec pióro, odetchnął z ulgą, oparł głowę na poręczy fotela i zasnął, nieludzko wyczerpany. Nie minęła godzina nawet, jak zbudził się, właśnie w chwili, gdy lampa nocna rzucała ostatnie blaski, a jej czerwone światło oblewało jego ręce purpurowymi refleksami, jakby świeżo wylaną krwią.
Wstał wtedy i otworzył okno. Posępna, czarna chmura, grożąca burzą, wisiała ciężko nad domem i nad smukłemi topolami, wystrzelającemi swymi wierzchołkami prosto ku niebu.
Chłodne powietrze poranne orzeźwiło umysł Villeforta, przywróciło mu pamięć.
— Nadszedł więc dzień sądu i kary. Miecz sprawiedliwości ma dziś uderzyć wszędzie, gdzie tylko jest wina i winny — powiedział prokurator królewski do siebie — i uderzy!
Rzucił następnie okiem na zasłonięte jeszcze firankami okna pokoju Noirtiera i rzekł w myśli:
— Bądź spokojny, starcze, nigdy nie syty krwi. Stanie się zadość twej żądzy!
I wrócił do biurka, ażeby uporządkować papiery. Dom budził się zwolna; coraz częściej słyszeć się dawało skrzypienie drzwi to tu, to tam... echa stąpań po schodach... zabrzmiał głos dzwonka w pokoju pani de Villefort, wreszcie rozległ się wesoły śmiech dziecięcia.
Villefort zadzwonił również, lokaj wszedł i oddał dzienniki, a następnie przyniósł filiżankę czekolady.
— Cóż to mi przynosisz? — zapytał prokurator — przecież ja tego nie żądałem?
— Jaśnie pani rozkazała przynieść, mówiąc, iż pan mieć będzie dużo pracy dziś w sądzie, powinien się przeto posilić — powiedział lokaj, postawił filiżankę na stole i wyszedł.
De Villefort patrzył czas jakiś posępnie na pieniący się napój, wzdrygnął się, a następnie jednym haustem pochłonął całą zawartość filiżanki, jakby w mniemaniu, iż po spełnieniu tej czynności stanie się z nim coś strasznego, co go uwolni od spełnienia powinności, okropniejszej od śmierci.
Potem powstał, parokrotnie przeszedł się po pokoju, jakby w oczekiwaniu czegoś... Nadzieje okazały się jednak płonne; czekolada okazała się tylko czekoladą, wypicie której nie pociągnęło za sobą żadnych, widocznych przynajmniej następstw i de Villefort znów się wziął do pracy.
Nadeszła godzina śniadania; prokurator nie udał się jednak do stołu.
Po chwili zjawił się w gabinecie ten sam lokaj.
— Jaśnie pani — powiedział — poleciła powiedzieć jaśnie panu, że jest już ubrana, bo pragnęłaby pojechać z jaśnie panem na posiedzenie sądu.
— Czy tak?... chce tego koniecznie? — z przerażającym uśmiechem zapytał prokurator.
Służący cofnął się, przestraszony, ze słowami:
— Jeżeli jaśnie pan nie życzy sobie tego, to zakomunikuję to jaśnie pani.
De Villefort stał czas jakiś niemy, a następnie wpił paznogcie w piersi i powiedział:
— Powiedz, iż pragnę pomówić z panią i proszę, by zechciała zaczekać na mnie w swym pokoju. Potem wrócisz i pomożesz mi ubrać się.
Lokaj wyszedł, a następnie, po upływie paru minut wrócił, ogolił de Villeforta i przygotował dlań czarny, uroczysty ubiór, a gdy już miał wychodzić, w te odezwał się słowa:
— Jaśnie pani kazała mi powiedzieć, iż czeka na jaśnie pana w swym gabinecie.
— Będę tam zaraz — odpowiedział de Villefort, ocierając chustką zimny pot, spływający mu po czole.
Pani de Villefort czekała istotnie, wpół leżąc na sofce i przerzucając ilustrowane pisma, które Edwardek porozrywał, zanim je matka wzięła do ręki. Ubrana była jak do wyjścia, w kapeluszu nawet, rękawiczki i parasolka leżały na stole.
— Jesteś nareszcie — rzekła spokojnym głosem, gdy mąż wszedł do pokoju — mój Boże!.. jaki ty jesteś blady!.. Znów zapewne całą noc pracowałeś?... I dlaczego nie przyszedłeś na śniadanie? No, jakże?... czy weźmiesz mnie z sobą, czy też będę zmuszona pojechać sama?
Jak widzimy, pani de Villefort zadała bardzo dużo zapytań, nie otrzymując żadnej odpowiedzi.
De Villefort stał niemy jak skała i jak ona zimny.
— Niech Edwardek idzie bawić się w salonie.
Pani de Villefort, spostrzegłszy nakoniec ten chłód w zachowaniu się męża, jego ton rozkazujący i stanowczy, zadrżała nagle.
Edwardek podniósł głowę, spojrzał na matkę, a widząc, iż ta rozkazu nie potwierdza, wziął się znów do obrywania rąk i nóg swym ołowianym żołnierzom.
— Edwardzie, czy słyszałeś, com mówił? — zawołał de Villefort tak ostrym głosem, iż chłopiec aż podskoczył na kanapie — wyjdź natychmiast!
Dziecko, nie przyzwyczajone do podobnego tonu powstało nagle i zbladło, trudno powiedzieć: z gniewu czy z bojaźni?
Ojciec zbliżył się wtedy do niego, ucałował w czoło i rzekł łagodniejszym głosem:
— Moje dziecko, wyjdź zaraz.
Edwardek usłuchał nakoniec i wyszedł.
Pan de Villefort zamknął za nim drzwi, nietylko na klucz, ale i na zasuwkę.
— Boże drogi! — zawołała pani de Villefort, już drżąca cała — co to wszystko ma znaczyć?
— Gdzie pani przechowujesz trucizny, których używasz tak skutecznie? — zapytał sucho i wyraźnie, bez żadnych wstępów, jak sędzia.
Pani de Villefort musiała w chwili tej uczuć to, co czuje skowronek, gdy nad jego łebkiem zasuwają się nici morderczej siatki.
Jakiś głos chrapliwy, głuchy, niepodobny do krzyku, jęku, czy westchnienia, wydarł się z piersi nieszczęśliwej kobiety, odrazu jak trup posiniałej.
— Ja... nie rozumiem twego zapytania?!... — wyszeptała.
— Zapytuję cię — odezwał się ponownie de Villefort — gdzie chowasz truciznę, którą zamordowałaś mojego teścia, margrabiego de Saint Meran przedewszystkiem, a następnie jego żonę i Wawrzyńca, Walentynę wreszcie?
— O cóż ty mnie posądzasz! — zawołała pani de Villefort, załamując ręce.
— Odpowiadaj!
— Czy przed sędzią stoję, czy też przed swym mężem?
— A więc powiem ci, że stoisz przed sędzią. Tak jest — tylko przed sędzią!
Strasznie było spojrzeć wtedy na tę kobietę, do tego stopnia wzrok jej stał się błędny, pomieszany, a twarz trupio blada.
— O panie!.. panie!.. — jęknęła.
Pani de Villefort chciała coś powiedzieć widocznie, lecz jej ściśnięta obłąkanym strachem krtań nie wydała głosu.
— Zaprzeczenia na nic by się nie zdały zresztą. Nie mogłabyś się wyprzeć tych zbrodni, dokonanych z bezwzględnością szatana, bez cienia uczuć ludzkich. I z taką piekielną zręcznością! Od śmierci pani de Saint Meran wiedziałem, iż w domu mym przebywa truciciel, gdyż zawiadomił mnie o tem odrazu d‘Avrigny. Po śmierci Wawrzyńca, niech mi to Bóg wybaczy, podejrzewałem anioła, świętą dzieweczkę, która nie wiedziała nawet o tem, że grzech na ziemi pleni się, istnieje! Po śmierci Walentyny jednak, już wszystko było mi wiadome! I wiedziałem nietylko ja, lecz wiedzieli również i inni. Ja sam znam dwie takie osoby, którym wiadome jest wszystko. A ilu jest takich, którzy się domyślają? To też wiedz, iż w chwili tej stoisz nie przed mężem, lecz przed sędzią!
Pani de Villefort przysłoniła twarz rękoma.
— Panie — rzekła — nie dowierzaj pozorom.
— Aż tak podłą więc jesteś! — zawołał de Villefort. — Niema w tem nic zresztą dziwnego, ponieważ miałem możność przekonania się niejednokrotnie, iż ze zbrodniarzy, — właśnie truciciele są najnikczemniejsi. Więc i ty jesteś, musisz być, aż do tego stopnia podłą, iż masz czelność zaprzeczać, aczkolwiek miałaś dość siły i odwagi, by patrzeć suchemi oczyma na śmierć trojga ludzi, w tem dwóch starców i jednej niewinnej dzieweczki, twoją ręką pomordowanych!
Pani de Villefort załamała ręce i padła przed mężem na kolana.
— Widzę, iż się przyznajesz. Jednak przyznanie się do winy w ostatniej uczynione chwili, gdy już zaprzeczać nie sposób, nie zmniejsza w niczem kary!
— Kary? — zawołała pani de Villefort — kary, powiadasz panie!...
— Tak jest, kary. Czyliż dlatego, że aż czterykroć popełniłaś zbrodnię, to już byłaś przekonana, że ci kara nigdy nie grozi?... A może sądziłaś, iż żonie prokuratora królewskiego wszystko ujść musi bezkarnie? O nie, pani!... omyliłaś się srodze. Kimkolwiekby on nie był, rusztowanie czeka zawsze truciciela. Chyba — że zachował on resztki trucizny i sam wymierzy sobie karę.
Nieludzki krzyk wydarł się z piersi pani de Villefort i trwoga potworna wykrzywiła okropnie jej piękną twarz.
— Aczkolwiek jestem prokuratorem królewskim — mówił dalej de Villefort najzupełniej chłodnym tonem — nie poślę cię jednak na rusztowanie, nie przez wzgląd na ciebie, bynajmniej, lecz że twoja hańba i na moją również spadłaby głowę. Umrzeć jednak musisz. Jaką śmiercią? — od ciebie to już zależy. Zrozumiałaś mnie, chyba?
— Nie, panie!. .. Najzupełniej nie pojmuję znaczenia twych słów.
— A więc powiem wyraźniej. Jestem przekonany, iż żona najwyższego dostojnika sądowego w państwie nie okryje hańbą nazwiska dotąd bez skazy i nie zbezcześci swego męża oraz dziecka.
— Dziecka?... O nie!... nie!
— Będzie to dobry uczynek, to też dziękuję ci za to.
— Dziękujesz? — Za co?...
— Za to, co przyrzekłaś.
— Cóż ja przyrzekłam takiego?... W głowie mi się mąci! Boże!... Jakżeż pociemniało mi w oczach! Ależ ja nie słyszę, nic nie widzę... Myśl mi ucieka z głowy... Jakiż w niej ciężar, pustka!... Ja oszaleję chyba!
I zatoczyła się, jak pijana, z pianą na ustach.
— Gdzie jest trucizna? — zapytał de Villefort raz jeszcze.
— Nie, nie, panie!... ty nie możesz się domagać tego ode mnie.
— Ja nie mogę, pani, pragnąć, byś zginęła na rusztowaniu!
— Łaski!... Łaski!...
— Prawo łaski do mnie nie należy. Ja jestem tutaj na ziemi, by domagać się kary na występnych. Każdą inną kobietę, choćby to była królowa — wołał de Villefort z roziskrzonym wzrokiem — posłałbym na rusztowanie. Dla ciebie jednej będę pobłażliwy i daję ci obietnicę: nie umrzesz z ręki kata, o ile... zachowałaś resztki swej trucizny.
— W imię dziecka naszego zaklinam! Tak. Daruj mi życie, bym mogła to dziecię nasze wychować!
— Nie, nie, nie! Gdybym dla dziecka naszego darował ci życie, możebyś je kiedy zamordowała!
— Ja miałabym zabić mego syna! Ja miałabym podać truciznę memu Edwardkowi!... Ach!...
I pani de Villefort upadła do nóg mężowi, lecz ten odsunął się od niej ze wstrętem.
— Pamiętaj, — rzekł — jeżeli za mym powrotem nie stanie się zadość sprawiedliwości, ja sam wniosę skargę przeciwko tobie o poczwórne morderstwo, a wtedy pachołkowie miejscy pochwycą cię, bądź tego pewna, gdziekolwiek byś się nie znajdowała i wtrącą cię do więzienia, z którego wyjdziesz... na rusztowanie.
Nieszczęśliwa, do której te słowa były zwrócone, leżała u stóp męża bez ruchu, jej rozszerzone strachem oczy mówiły tylko, że słyszy wszystko i wszystko rozumie.
— Widzę, że mnie zrozumiałaś, że mówię do przytomnej — mówił de Villefort nieubłagany — teraz idę przed trybunał sędziów przysięgłych, domagać się od nich wyroku śmierci na niemniejszego, aniżeli ty, zbrodniarza. Gdy wrócę, mam nadzieję, iż wszystko będzie już skończone, gdyż inaczej noc, która po tym dniu nastąpi, spędziłabyś już w więzieniu.
Prokurator królewski popatrzył na nią czas jakiś suchemi oczyma, a następnie zamknął drzwi na klucz.
W swym bogatym apartamencie pozostała pani de Villefort, z Edwardkiem i swą boleścią jedynie.



ROZDZIAŁ XXVII.
SĄD PRZYSIĘGŁYCH.

„Sprawa Benedykta“, jak ją nazywano w całem mieście, budziła, zwłaszcza w wyższych warstwach Paryża, ogromne zainteresowanie.
Rzekomy książę Cavalcanti, stały gość restauracji Paryskiej, Wielkich Bulwarów, Opery, Lasku Bulońskiego i wszystkich innych miejsc zabawy, w czasie swego krótkiego błyszczenia na bruku stolicy świata, — pozawierał dużo znajomości.
Znał go cały Paryż — powiedzieć można śmiało. To też, gdy się dostał do więzienia, dzienniki były przepełnione opisami jego zbytkownego życia w ostatnich miesiącach, a także różnymi epizodami jego życia na galerach.
Nic dziwnego przeto, iż przebiegiem procesu zainteresowani byli wszyscy, a zwłaszcza ci, którzy go znali osobiście, gdy był on „księciem Cavalcantim“, to też wszyscy oni starali się być na posiedzeniu, aby zobaczyć na ławie oskarżonych pana Benedykta, zabójcę swego towarzysza z galer.
Wiele osób uważało jednak, iż Benedykt jest jedynie ofiarą pomyłki sprawiedliwości, ci ostatni z całą stanowczością twierdzili, iż major Cavalcanti lada chwila zjawi się w Paryżu, udowodni, iż jego syn nigdy na galerach nie był i zażąda uwolnienia syna.
Już około godziny dziesiątej rano było bardzo rojno w przedsionkach sądu, a gdy nakoniec otwarto salę sądową, na godzinę przed otwarciem posiedzenia, momentalnie miejsca, zarezerwowane dla publiczności, wypełniły się po brzegi uprzywilejowaną publicznością, tak, iż sala robiła wrażenie salonu jakiegoś ambasadora, czy księcia krwi.
W dniu tym pogoda była wymarzona, jaka się czasami zdarza jesienią, która nam wynagradza zbyt krótkie dni lata i wiosny, chmury, jakie pan de Villefort widział zrana, zasłaniające wschód słońca, rozproszyły się jakby pod działaniem sił czarodziejskich i dały dzień jesienny piękniejszy od wiosny, bo już może ostatni przed zimą.
Beauchamp, jeden z królów dziennikarstwa, a jako taki, znajdujący wszędzie zarezerwowane dla siebie miejsce, lornetował wszystkich na prawo i na lewo, to też spostrzegł natychmiast Chateau Renaud i Debraya, którzy z łaski policjanta dostali się na salę.
— Zobaczymy więc niezadługo naszego przyjaciela — rzekł pierwszy dziennikarz.
— A zobaczymy, niestety, jaśnie oświeconego księcia! — odpowiedział Chateau Renaud. — Niech wszyscy djabli wezmą tych z za morza i z za gór przybywających „arystokratów“!
— I jakich, w dodatku! Jego protoplastów znaleźć można w „Boskiej Komedji“ przecież.
— Będzie zapewne skazany na śmierć?... Jakie jest twe zdanie co do tego? — zapytał dziennikarza Debray.
— Mój kochany — odpowiedział Beauchamp — to ja raczej powinienbym się ciebie o to zapytać. Przecież ty lepiej, aniżeli my, dziennikarze, znać możesz nastroje sądownictwa. Widziałeś się zapewne z prezesem sądu? Cóż on mówił?
— Zadziwi cię z pewnością jego zdanie w tej sprawie. Powiedział, że sprawa Benedykta, jedynie dzięki ubocznym okolicznościom nabrała tak wielkiego rozgłosu, zaś w gruncie rzeczy jest nader zwyczajna, zaś sam Benedykt nie jest bynajmniej jakimś na wielką miarę zbrodniarzem, lecz tylko bardzo przeciętnym sobie łotrzykiem i niczem więcej, zręczniejszym jedynie od innych.
— E, to wygląda mi na zdanie snoba... — rzekł Beauchamp z niezadowoleniem — były galernik, a tak wspaniale odgrywający rolę księcia w dodatku!
— Czyż wspaniale?... zaoponował Chateau Renaud — być może w twoich oczach, ty obrzydły demokrato, który się cieszysz, gdy ci się uda zaobserwować złe manjery u książąt lub hrabiów. Co do mnie jednak, to od pierwszego rzutu oka wydał mi się on bardzo podejrzany.
— A jednak bywał on nawet u ministrów...
— No i w tem niema nic tak bardzo znów dziwnego — odpowiedział Chateau Renaud, wzruszając ramionami — skąd ci ministrowie wasi znać się mają nie już na książętach, lecz choćby na dobrem wychowaniu?...
Beauchamp parsknął krótkim śmiechem i rzekł:
— Wiesz, drogi Chateau Renaud, że twoje słowa bynajmniej nie są pozbawione dowcipu! Z przykrością przyjdzie mi przyznać, iż są one nietyle złośliwe, ile prawdziwe.
— Lecz jeżeli ja — rzekł Debray do dziennikarza — rozmawiałem z prezesem, to ty miałeś zapewne wywiad u prokuratora królewskiego?
— Nie można było ani marzyć o tem. Pan de Villefort od tygodnia zamknął się w swym gabinecie i nikomu absolutnie się nie udzielał. No, nic dziwnego! Tyle ciosów, zakończonych tak tajemniczą śmiercią jego córki...
— Tajemniczą śmiercią?... Co chciałeś powiedzieć tem określeniem? — zapytał Chateau Renaud.
— Udawaj, że nie rozumiesz... ze względu, iż stało się to w domu arystokraty! — odpowiedział Beauchamp, podnosząc lornetkę do oczu. — Lecz czekajcie no!... Zdaje mi się, że to ona?... Tak, to pani Danglars... A mówiono, że wyjechała!
— Pani baronowa? — zawołał Chateau Renaud — no, proszę! W tydzień po ucieczce córki i w trzy dni po bankructwie męża... ukazywać się publicznie... to prawdziwa odwaga!
Debrayowi krew uderzyła do czoła. Odwrócił się szybko.
— Z czego wnioskujesz, że to pani Danglars? — powiedział. — Ja widzę jedynie jakąś zawoalowaną damę, o nieznanych mi ruchach. Może to matka pana Cavalcantiego? Ale wracajmy do tego, coś nam mówił o Walentynie?...
— A prawda. — Otóż jestem niesłychanie ciekawy, dlaczego to pani de Villefort nie pokazuje się nigdzie?
— Biedna kobieta — rzekł Debray — zapewne jest ona zajęta destylowaniem wody melisowej albo rozwiązywaniem innych zagadnień chemicznych podobnego rodzaju. Czy wiecie, że ona na te zabawki chemiczne wydaje do pięciu tysięcy franków rocznie? Bardzo żałuję, iż jej tutaj niema, lubię ją bowiem bardzo.
— A ja wprost przeciwnie — odezwał się Chateau Renaud — nienawidzę jej i tylko instynktownie, ponieważ bynajmniej nie mam do tego żadnych uzasadnionych przyczyn. Wracajmy jednak do tego, o czem mówiliśmy przedtem.
— Chcesz pomówić o tych tak bardzo licznych wypadkach nagłych śmierci w domu de Villefortów? — zapytał Beauchamp. — Otóż czy chcecie wiedzieć, co mi mówiła nie dalej jak wczoraj pani ministrowa, żona mego bezpośredniego szefa? Powiedziała mi ni mniej ni więcej, tylko to, że w domu pana prokuratora królewskiego przebywać musi jakiś wielki morderca, truciciel.
Debray i Chateau Renaud spojrzeli na siebie, bo zdanie takie im już na myśl przychodziło.
— I któżby mógł być tym zbrodniarzem?
— Edwardek, naturalnie!
Nagły wybuch śmiechu przerwał mowę dziennikarzowi.
— Ależ to żart!... zawołali Debray i Chateau Renaud jednocześnie.
— Wcale nie żart — tonem zupełnie serjo odpowiedział Beauchamp. — Cała służba Villefortów jest tego zdania. Edwardek — to dziwne dziecko! Jeżeli kocha kogo, to może jedynie matkę, lecz dlatego zapewne, że ta mu na wszystko pozwala. Poza nią — nienawidzi wszystkich, wszystkim stara się dokuczyć. Jest to mały Neron i Kaligula w jednej osobie. Stara się niszczyć dookoła siebie wszystko. Raz potruł wszystkie kaczki i łabędzie w ogrodzie. Łowi ptaki w sidła, by im obrywać kolejno: łapki, skrzydełka, łepek. On to, według twierdzeń służących, miał otruć panią de Saint Meran i Wawrzyńca, bo byli starzy i brzydcy, a następnie Walentynę, bo ta mu nie pozwalała przychodzić do pokoju dziadka, którego lubił szczypać po rękach.
— Lecz skąd mógłby wziąć truciznę? — zapytał Debray!
— Czy ja wiem?... Z laboratorjum swej matki, być może!
— Mój kochany — odezwał się Chateau Renaud — mógłbym przysiąc prawie, iż nie wierzysz w najmniejszej mierze temu wszystkiemu, co nam tu opowiadasz. Lecz cóż to?... i hrabiego de Monte Christo niema tutaj?
— Trudno się temu dziwić! Ma on tej całej sprawy aż nadto u siebie w domu. Naprzód policja nie dawała mu spokoju, teraz znów okazało się podobno, że ci panowie Cavalcanti, jego podeszli najwięcej, przedstawiając mu pofałszowane listy i przekazy.
— A czy nie wiesz, panie Chateau Renaud — zapytał Beauchamp — jak się też miewa pan Morrel?
— Już trzy razy byłem u niego, lecz nigdy go nie mogłem zastać w domu. Jego siostra mówiła mi jednak, iż czuje się on najzupełniej dobrze.
Wtem dał się słyszeć głośny szmer w przyległych pokojach, coraz bardziej zbliżający się, a po chwili woźni, otwierając drzwi, obwieścili uroczystym głosem:
— Sąd idzie!



ROZDZIAŁ XXVIII.
AKT OSKARŻENIA.

Panowie sędziowie zajęli swe miejsca wśród głębokiej ciszy.
Pan de Villefort, będący głównym przedmiotem nietylko ogólnej uwagi, ale i uwielbienia, ze zwykłym mu spokojem zajął swe miejsce na fotelu prokuratora, a następnie pewnym wzrokiem rozejrzał się dokoła.
Wszyscy ze czcią wpatrywali się w tę postać wyniosłą i twarz, która zdawała się być uosobieniem samej sprawiedliwości.
Z pewnym rodzajem trwogi spoglądano na tego budzącego postrach człowieka, którego posłannictwem było przemawiać zawsze i tylko — w imieniu prawa.
— Niech żandarmi wprowadzą oskarżonego — wydał rozkaz prezes, gdy już się uciszyło na sali.
Wtedy oczy wszystkich zwróciły się ku drzwiom, przez które wejść miał Benedykt.
Gdy wszedł, zdumienie ogarnęło wszystkich, ukazał się bowiem oczom patrzących nie typ galernika bynajmniej, lecz raczej „dandy“ z Wielkich Bulwarów.
Twarz spokojna, uśmiechnięta, ubiór czarny, od najlepszego krawca, biała kamizelka, tej samej barwy śnieżna chustka na szyi, w lewej ręce świeżo wyprasowany kapelusz.
Po wejściu na salę, wzrok oskarżonego przebiegł szybko po publiczności i po sędziach, zatrzymując się dłużej na prezesie i prokuratorze.
Przed Benedyktem zasiadł jego adwokat, broniący go z urzędu (Benedykt nie chciał brać własnego, uważając najwidoczniej, iż jest to rzecz bez znaczenia), człowiek o jasnych włosach, bardzo młody i wzruszony bardziej, aniżeli sam oskarżony.
Prezes dał nakoniec rozkaz odczytania aktu oskarżenia, zredagowanego, jak już o tem wspominaliśmy, przez nieubłaganego de Villeforta.
Nigdy może prokurator królewski nie był tak zwięzłym i tak wymownym. W żywych i soczystych barwach przedstawił naprzód przeszłość zbrodniarza, jego pociąg do złego od lat najmłodszych, jak tego dowodziło jego fałszerstwo, dokonane w szesnastym roku życia. Potem udana przyjaźń okazywana byłemu towarzyszowi z galer, mająca na celu podstępne wciągnięcie w zasadzkę i wreszcie bestjalskie zamordowanie go, wielokrotnemi pchnięciami sztyletu.
Całe oskarżenie było napisane po mistrzowsku i ono samo przez się było zdolne zgubić Benedykta w oczach tak sędziów przysięgłych, jak i opinji publicznej.
Benedykt jednak nie zwrócił na nie najmniejszej uwagi, słuchał czytania znudzony, jakby dotyczyło ono nie jego bynajmniej.
W czasie tego czytania pan de Villefort niejednokrotnie badał obwinionego swem surowem spojrzeniem, lecz nie zdołał go zmusić ani razu, aby spuścił oczy, aczkolwiek wzrok miał przeszywający, który wprost obezwładniał zazwyczaj najbardziej zatwardziałych zbrodniarzy.
Gdy akt oskarżenia został nakoniec odczytany do końca, prezes rozpoczął badanie.
— Oskarżony — powiedział — twoje imię i nazwisko?
— Niech pan prezes zechce darować — rozpoczął swą obronę były książę Cavalcanti — lecz ja, z przyczyn, które zostaną później wyjaśnione, nie mogę przyjąć zwykłego porządku zapytań. Jestem gotów odpowiedzieć na wszystkie, lecz w porządku zmienionym, tak, że na pytanie pierwsze odpowiem na ostatku.
Prezes zdziwiony spojrzał na sędziów przysięgłych.
Benedykta nie wyprowadziło to bynajmniej z równowagi.
— A na pytanie: ile masz lat, zechcesz odpowiedzieć?
— Owszem. Mam lat dwadzieścia jeden; ściślej mówiąc, do wieku tego dojdę za dni kilkanaście, gdyż urodziłem się w nocy z dnia 27. na 28-y, miesiąca września 1817 roku.
Gdy de Vilefort usłyszał tę datę, podniósł nagle głowę.
— Miejsce twego urodzenia?
— Przyszedłem na świat w Auteuil, pod Paryżem.
Pan de Villefort, po usłyszeniu ostatnich tych słów, znów uniósł głowę i spojrzał na Benedykta z takim przestrachem, jakby ujrzał głowę Meduzy.
— Czem się trudniłeś?... Jakiemi sposobami zdobywałeś środki do życia?
— Naprzód byłem fałszerzem — odpowiedział Benedykt z najzimniejszą krwią, podnosząc z wdziękiem chusteczkę batystową do ust — potem trudniłem się złodziejstwem, wreszcie zostałem mordercą.
Po tem cynicznem oświadczeniu cała sala wybuchła jednym wielkim głosem oburzenia, gniewu i wzgardy.
Nawet sędziowie w osłupieniu wysłuchali słów tych, świadczących najlepiej o przepastnych głębinach cynizmu tego urodzonego, jak się okazywało, zbrodniarza.
De Villefort ścisnął sobie rękoma skronie, a potem powstał nagle, strasząc ludzi swą przerażającą bladością.
— Pan prokurator szuka czego? — zapytał Benedykt z dworską grzecznością.
De Villefort, bez słowa odpowiedzi, padł z powrotem na krzesło.
— Teraz zechcesz nam już powiedzieć może swe nazwisko? — zapytał głęboko oburzony prezes. — Widać dlatego nie chcesz wyjawić swego nazwiska, by wszyscy i bez tego odgadli je z czynów!...
— Przyznać muszę, iż pan prezes z zadziwiającą intencją odgadł me pragnienie — odpowiedział Benedykt z pełnym czaru uśmiechem — istotnie, dlatego właśnie prosiłem pana, szanowny panie prezesie, byś zechciał zmienić porządek zapytań.
Już nie zdumienie, lecz groza zawisła nad salą. Już przeczuwano, iż z tych chmur, zbierających się złowrogo, uderzy niezadługo piorun.
— A zresztą — ciągnął dalej Benedykt z niezmąconym spokojem — nie odpowiedziałem odrazu na zapytanie pana prezesa: jak się nazywam?... nie dlatego, bym odpowiedzieć nie chciał, lecz dlatego, że sam nie wiem tego. Jak bywali na świecie królowie bez ziemi, tak ja... jestem bez nazwiska. Nie mam żadnego, bo do żadnego nie mam prawa... Jest mi wiadome nazwisko mego ojca.
Krwawy blask jakiś przysłonił oczy Villeforta, a z jego już nie bladej, lecz sino-zielonej twarzy spadać zaczęły duże krople potu, zatrzeć których nie była zdolna konwulsyjnie drżąca ręka.
— A więc powiedz nam chociaż nazwisko swego ojca? — odezwał się prezes, wśród głuchej ciszy, jaka od pewnego czasu panowała w sali.
— Ojcem moim jest prokurator królewski — zabrzmiało po chwili.
— Prokurator królewski? — w najwyższem zdumieniu powiedział prezes, nie spostrzegając, jak straszliwe wrażenie sprawiły wyrazy te na Villeforcie — prokurator królewski?...
— Tak jest — z nonszalancją odpowiedział Benedykt — a jeżeli pan chcesz koniecznie, bym wymienił nazwisko, więc je powiem: ojcem moim jest pan Noirtier de Villefort, tu obecny królewski prokurator.
Uderzenie setki piorunów w środek sali nie mogłoby wywołać większego wrażenia.
Te objawy wzburzenia były tak zrozumiałe i żywiołowe, iż prezes nie pomyślał nawet o tem, iż winien je uciszyć. Sam zresztą był niemniej przejęty i wzruszony, tak, iż po upływie chwili był zdolen do zawołania:
— Zbrodniarzu!... bez czci, wiary i sumienia!... jak mogłeś w swej bezczelności zajść tak daleko!
Kilkanaście osób otoczyło fotel prokuratora królewskiego, z wyrazami współczucia i żalu.
W drugim kącie sali powstało również zamieszanie, ponieważ jakaś kobieta dostała naprzód ataku histerycznego, a potem wpadła w omdlenie do tego stopnia silne, iż nie mogli jej docucić solami.
W czasie całej tej wrzawy Benedykt stał wyprostowany, nieskazitelnie wytworny, z niezmiernie zimnym uśmiechem na twarzy.
A gdy się nakoniec uciszyło, ponownie zabrał głos.
— Panowie sędziowie! — mówił — zapewniam was, iż daleki byłem od myśli wywoływania zgorszenia. Nigdy nie pozwoliłbym sobie na to. Nie pojmuję nawet, z jakiej racji pan prezes pozwolił sobie na rzucanie ciężkich obelg w mą stronę. Bo cóż ja takiego uczyniłem? Na zadane sobie pytania — powiedziałem prawdę. A czyż moją jest winą, iż ta prawda zdaje się być potworną? — Powiedziałem, iż ojcem moim jest pan de Villefort... Słowa te gotów jestem poprzeć dowodami!
W głosie i postawie obwinionego była taka pewność siebie i powaga, iż niedawna wrzawa zamieniła się znów w głuche milczenie, a spojrzenia wszystkich skierowały się na prokuratora królewskiego, siedzącego bezwładnie w fotelu.
— Ależ — zaoponował prezes, przeglądając papiery — gdy badał cię sędzia śledczy natychmiast po aresztowaniu, powiedziałeś mu wtedy przecież, iż nazywasz się Benedykt, i że urodziłeś się na Korsyce?
— Sędziemu śledczemu powiedziałem to jedynie, co powiedzieć uważałem za wskazane. Nie chciałem bowiem, by zeznania moje zostały osłabione następnie, lub nawet zmienione. Bóg może wiedzieć, co z zeznaniem takiem i ze mną nawet, staćby się mogło?... tutaj — to co innego. Tutaj wyjawiłem nazwisko mego ojca publicznie, dzięki czemu mam bezwzględną pewność, iż tajemnica mego urodzenia wszystkim stanie się wiadomą.
Więc raz jeszcze powtarzam wam, panowie sędziowie, iż urodziłem się w nocy z dnia 27 na 28 września 1817 roku w Auteuil, jako syn pana prokuratora królewskiego, de Villeforta.
Nie wystarcza wam to zeznanie moje, jako gołosłowne? Chcecie dowodów? A więc urodziłem się na pierwszem piętrze domu, znajdującego się przy ulicy Fontaine, a oznaczonego numerem 28, w pokoju obitym karmazynowym adamaszkiem. Gdy przyszedłem na świat, ojciec mój powiedział matce mej, że nie żyję, owinął mnie w serwetę oznaczoną literami „H N“ pod koroną baronowską, włożył w drewnianą skrzynkę, wyniósł następnie do ogrodu i tam żywego zakopał...
Jeden żywy dreszcz przebiegł słuchających.
— Skądże znać możesz te wszystkie szczegóły? — zapytał prezes.
— Właśnie chciałem to opowiedzieć, panie prezesie. Otóż do ogrodu, tej samej nocy właśnie, zakradł się człowiek pewien, korsykanin, który ojcu memu zaprzysiągł śmiertelną zemstę. Człowiek ten stał ukryty za drzewem i widział, jak ojciec mój coś zakopywał w ziemi i właśnie w chwili, gdy ten kończył swą zbrodniczą pracę, zadał cios w serce, jak mu się zdawało. Następnie, w mniemaniu, iż kuferek ten skarb zawiera, wykopał go i tem ocalił mi życie.
Korsykanin ten, gdy przekonał się, że żyję, oddał mnie do szpitala podrzutków, gdzie mnie zapisano pod numerem 37. W trzy miesiące później żona tego korsykanina przybyła z Rogliano do Paryża i zgłosiła się do szpitala, ażeby mnie odebrać, co jej się udało, ponieważ pokazała połowę przedartej serwety. Takim oto sposobem, aczkolwiek urodziłem się pod Paryżem, na Korsyce się jednak wychowałem.
Tutaj Benedykt zamilkł. W sali głuche panowało milczenie.
— Mów dalej — rzekł prezes.
— Mogłem być szczęśliwy niewątpliwie u tych zacnych ludzi, którzy mnie kochali i wychowywali bardzo starannie. Ale cóż? — przewrotna moja natura okazała się silniejszą i zacząłem kroczyć po ścieżkach zbrodni, poczynając od małych przestępstw, rzecz prosta. Widząc tę moją zbrodniczość rzekł raz, słyszałem, przybrany ojciec mój, do przybranej matki mojej: „Nie jego to wina, że jest on taki, jak jest. Zbrodnię bowiem ma on we krwi. To wina jego ojca“. Gdy usłyszałem te słowa, przestałem złorzeczyć Bogu, a zacząłem przeklinać mego ojca. On jest winien wszystkiemu, nie ja. Od chwili przyjścia mego na świat przeznaczeniem mojem było — być zbrodniarzem. Zamiast chrztu świętego otrzymałem chrzest krwi: żywcem zostałem zakopany, zakopany przez ojca! Zbrodnię więc od kolebki wykołysała mi dola, a kolebką był przytem grób. Nie dziwcie się więc mej goryczy, nie dziwcie się, że tak spokojnie wyliczałem wam wszystkie me zbrodnie. A jeżeli i to ma być mi za jeszcze jednę więcej zbrodnię policzone, to mnie ukarzcie za nią!... ale i przyznajcie, iż mojem przeznaczeniem było: być wrogiem społeczeństwa i użalcie się nade mną!
— Któż jest matką twoją? — zapytał prezes.
— Matka moja myślała, żem umarł, nie była więc wspólniczką zbrodni mego ojca. Z tej przyczyny nie starałem się dowiedzieć, jakie było nazwisko matki mej i nie znam go do dziś.
W tej chwili głośny, przenikliwy krzyk, jak ostrze noża przeciął powietrze. Krzyk ten przeszedł następnie w szloch rozpaczy.
Sprawczynią zamieszania była ta sama kobieta, która już poprzednio zemdlała. Dostała ona teraz jeszcze silniejszego ataku nerwowego, tak, iż musiano ją wkońcu wynieść z sali. Przy cuceniu okazało się, po zerwaniu gęstej zasłony, iż kobietą tą była baronowa Danglars.
— Wszystko, co mówisz — powiedział po chwili namysłu prezes do oskarżonego — to są tylko słowa. Puste słowa, nic więcej. Czy masz na poparcie słów tych jakieś dowody?
— Chcesz pan dowodów? — rzekł Benedykt poważnie — więc spojrzyj pan na pana de Villeforta, a potem żądaj ode mnie dowodów.
Oczy wszystkich zwróciły się wtedy, rzecz prosta, na prokuratora królewskiego, który, pod ciężarem spojrzeń tych, opuścił fotel swój i wyszedł na środek sądowej sali, z włosami w nieładzie i z wykrzywioną bólem twarzą.
— Ojcze mój! — zawołał Benedykt — żądają ode mnie dowodów, czy chcesz, ażebym je przedłożył sądowi?
— Nie, nie!... nie trzeba! dowody tutaj są zbędne.
— Jakto — zbędne?... zaoponował prezes — co pan przez to chciałeś powiedzieć, co to znaczy?
— To znaczy — odpowiedział de Villefort — iż próżno próbowałbym walczyć ze śmiertelnym ciosem, który we mnie ugodził. Panowie sędziowie!... Widzę, iż jestem w ręku Boga Mściciela. Nie potrzeba żadnych dowodów. Sam bowiem przyznaję, iż wszystko, co zeznał ten młodzieniec, — jest prawdą.
Słowom tym odpowiedziało tylko echo. Odezwać się bowiem nikt nie miał odwagi.
— Panie prokuratorze królewski! — zawołał prezes — ależ odbiegła cię chyba chwilowo przytomność umysłu? Zastanów się nad tem, coś powiedział, wróć do przytomności.
De Villefort za całą odpowiedź skłonił głowę na piersi.
— Panie — rzekł do prezesa — jestem zupełnie przytomny; ciało moje tylko cierpi, to wszystko. Stwierdzam, iż człowiek ten powiedział całą prawdę i tylko prawdę. Ja sam to przyznaję, a tem samem przyznaję się do winy, to też oddaję się pod władzę pana prokuratora królewskiego, mego następcy.
Po słowach tych, wyrzeczonych głuchym i przytłumionym głosem, pan do Villefort chwiejnym krokiem postąpił ku drzwiom, które woźny otworzył przed nim szeroko, i wyszedł, zataczając się, z sali.
— No, proszę, a ja już myślałem o ożenieniu się z córką pana prokuratora królewskiego — zatroszczył się o siebie Debray — dobrze zrobiła biedna panienka, że wcześniej umarła!
— Posiedzenie skończone — zakomunikował prezes — a sprawa odłożoną zostaje do przyszłej sesji.
Po słowach tych, Benedykta wyprowadzono z sali, przyczem konwojujący go żandarmi postępowali z nim bardzo oględnie, z mimowolnymi objawami szacunku.



CZĘŚĆ JEDENASTA.
ZWĄTPIENIE.
ROZDZIAŁ I.
POKUTA.

Pan prokurator królewski wyszedł z sali sądowej nawpół przytomny, nie patrząc, automatycznie przebył wszystkie korytarze, wszedł do swego gabinetu, gdzie zrzucił z siebie swą togę prokuratorską, która zdawała się mu być tuniką, sprawiającą tortury Nessusa.
Następnie chwiejnym krokiem zeszedł po schodach aż na dół, a gdy zajechał powóz — wsiadł do niego i kazał jechać do domu.
— Boże!... Boże!... szeptał do siebie prokurator królewski, tak potężny do niedawna, o tyle szczęśliwy jednak, iż mimo ciosów, jakie spadły na niego, jeszcze widział Boga.
Machinalnie wodząc ręką po siedzeniu powozu, znalazł pomiędzy poduszkami jakiś przedmiot, najwidoczniej zapomniany. Wziął go ręki, a wtedy przekonał się, iż był to wachlarz jego żony.
— Ach!... zawołał wtedy, jakby rozpalone żelazo przeszyło mu serce.
Niespodziewany cios, jaki spadł na niego w sądzie, sprawił, iż zapomniał o domu, o swej żonie, o tragedji niemniej strasznej, jak tamta.
Niedawno był dla tej kobiety nieubłaganym sędzią, niedalej jak przed godziną, przed dwoma... skazał ją na śmierć. I ona tam teraz... biedna, słaba, samotna... tak okropnie samotna!... przez wszystkich opuszczona... gotuje się na śmierć!... Może ostatnią już myślą przebiega wszystkie swe zbrodnie, błaga Boga, by miał litość nad jej biedną duszą, i może pisze ostatni list do męża, błagając go o przebaczenie win, które okupuje śmiercią!
Jęk pełen bólu wydarł się z piersi de Villeforta.
— A!... wołał w męce — ona niewinna, niewinna!... stała się bowiem zbrodniarką dzięki temu jedynie, iż zły los połączył ją ze mną! Moje, moje zbrodnie przeniknęły w jej duszę! Zaraziła się ode mnie występkami, jak zarazić się można tyfusem, cholerą, morowem powietrzem, dżumą... Co nie przeszkadzało mi, iż ja, ja!... miałem bezwstyd skazać ją!... miałem czelność powiedzieć jej: „żałuj za swe grzechy i umieraj!“: ja — występny, ja — zbrodniarz, ja — morderca!... Więc to się stać nie może! Ona żyć będzie, żyć będzie wraz ze mną. Ujdziemy sprawiedliwości ludzkiej, opuściwszy Francję, pójdziemy w świat, wszystko jedno gdzie... byle dalej, byle dalej... byle najdalej od tych miejsc, tych ludzi i tych wszystkich zbrodni...
Ja, ja... byłem na tyle zuchwały, iż ośmielałem się mówić jej o rusztowaniu! Wielki Boże!... jakież ja miałem czoło powiedzieć jej to, ja... którego również czeka rusztowanie... Ujdziemy stąd! Tak, tak... wyznam jej wszystko... wyspowiadam się przed nią... ach!... dzień w dzień mówić jej będę, że ja również jestem zbrodniarzem... oboje, oboje jesteśmy winni!... Tak!... to był związek tygrysa z wężem!... Ona żyć musi, jej zbrodnie roztopią się w mej hańbie!
I pod wpływem tych myśli zawołał z szałem na stangreta:
— Prędzej, prędzej!... Jak najprędzej do domu!
— Tak jest — powtarzał sobie wielokrotnie de Villefort, w miarę, jak powóz zbliżał się do domu — tak będzie, tak być musi!... Ona będzie żyć, by miała czas tutaj odpokutować swe winy i wychować mego syna! A ona go wychowa, kocha go, bowiem nieogarniętą miłością, dla niego przecież, dla niego jedynie popełniła tyle zbrodni! Nigdy zaś wątpić nie można w serce, w duszę matki, jeżeli ta kocha swe dziecko! Więc ona rozbudzi w sobie skruchę, rozkołysze żal, za grzechy swe odpokutuje i pokutować będzie tak bardzo, tak boleśnie, tak krwawo, iż jako lilja stanie przed tronem Przedwiecznego, bo żal, szczery, głęboki żal — zmywa wszystko. Dla tej pokuty więc i dla dziecka — niech żyje!
I de Villefort, po raz pierwszy od wyjścia z sali, odetchnął lżej nieco.
Powóz stanął na dziedzińcu przed domem.
De Villefort wtedy w jednym skoku znalazł się na schodach przedpałacowych, gdzie go przyjęła służba, zdumiona tak szybkim jego powrotem, nikt jednak się nie ośmielił przemówić.
Gdy przebiegał szybko przez korytarze i salony, doszedł z pokoju Noirtiera głos jakiś; nie był jednak ciekawy dowiedzieć się, kto znajduje się u jego ojca, nazbyt śpieszył się bowiem do żony. Gdy mijał kolejno salony zamykał starannie wszystkie drzwi, mówiąc do siebie:
— Nikt nam w naszej rozmowie przeszkadzać nie powinien. My dwoje tylko, tak strasznie palcem Boga dotknięci, porozumieć się ze sobą winniśmy. Powiem jej wszystko, sam się oskarżę i błagać będę, ażeby mi przebaczyła.
Nakoniec doszedł do ostatnich drzwi, poza któremi były apartamenty żony. Nacisnął klamkę i drzwi się otworzyły.
— Nie zamknięte?... to lepiej — powiedział do siebie.
I wszedł do saloniku, lecz nie zastał tam nikogo.
— Musi być w swej sypialni — rzekł — nacisnął klamkę, lecz drzwi okazały się zamknięte. Zadrżał wtedy.
— Heloizo!... zawołał.
Odpowiedziała mu cisza.
— Heloizo!... powtórzył znowu.
— Kto tam?... dał się słyszeć głos, słaby bardzo.
— Otwórz! — zawołał — to ja!
Na krzyk ten, aczkolwiek drgały w nim rozpacz i przestrach — nie było żadnej odpowiedzi.
Przerażenie spotęgowało jego siły, uderzył silnie ramieniem i za jednym zamacham wysadził drzwi.
Gdy wpadł do pokoju, ujrzał żonę bladą, z rozwianym włosem, słaniającą się, z wysadzonemi na wierzch oczyma.
— Heloizo!... na Boga!... co ci się stało? — zapytał.
— Stało się zadość twej woli, panie — rzekła pani de Villefort głosem chrapliwym — czegóż żądasz więcej?
I padła ciężko na dywany.
De Villefort podbiegł do niej i pochwycił za rękę, która ściskała konwulsyjnie kryształowy flakonik, ze złotym koreczkiem, zwieszającym się na złotym również łańcuszku.
Pani de Villefort już skonała. Mówiły o tem aż nazbyt wyraźnie oczy szklanne, w słup postawione.
Prokurator królewski cofnął się i spojrzał obłąkanym wzrokiem.
— Gdzie mój syn?... zakrzyknął — Edwardzie!... Edwardzie!
Krzyk ten był tak przejęty bólem, tak przenikliwy, tak rozpaczliwy, iż momentalnie zbiegła się cała służba.
— Syn mój!... gdzie jest mój syn? — wołał Villefort.
— Panicza niema, ani w ogrodzie, ani w dolnych salonach — jednym głosem odpowiedziała służba — musi być z pewnością przy jaśnie pani.
Pot zimny, lodowy, oblał czoło nieszczęśliwego ojca, nogi, zachwiały się pod nim, zaszumiało w głowie, jakiś straszliwy ciężar przytłoczył piersi...
— Więc jest u pani?... powiedział i zamknął drzwi, dając tem samem do poznania służbie, iż nie życzy sobie, ażeby ta wchodziła do apartamentów pani.
Gdy się odwrócił, oczy jego znów uderzył widok zsiniałego już trupa.
Chciał wołać, lecz opamiętał się rychło. Każdy głos byłby przecież profanacją ciała w tej grabarni.
De Villefort uczuł, że język mu drętwieje i że jakaś złowroga ciemność ogarnia jego mózg.
— Edwardzie!... Edwardzie!... zawołał bezwiednie.
Nie odpowiadał mu nikt jednakże.
De Villefort, czując, iż ogarnia go obłąkanie, rzucił się naprzód. Trup żony leżał wpoprzek drzwi, broniąc przejścia do następnego pokoju, w którym niewątpliwie znajdować się musiał Edwardek.
De Villefort, już nie świadomy tego co czyni, przekroczył trupa, otworzył drzwi, wszedł do buduaru, a wtedy ujrzał na kanapie syna, jakby w uśpieniu.
Nieszczęśliwy mąż i pełen straszliwego niepokoju ojciec aż zakrzyknął radośnie na ten widok i rzucił się ku swej dziecinie, jak lwica raniona śmiertelnie, lecz śpiesząca jeszcze, by bronić swe małe.
Nie zważając na to, iż dziecko obudzi, porwał na ręce Edwardka, przemawiając doń tkliwie. Lecz na nic się nie zdały pieszczoty i wołania, — chłopczyna pozostawał nieruchomy. Przyłożył swe rozpalone usta do ust syna, lecz usta te były już zimne i zbielałe, przyłożył rękę do serca — lecz serce to już bić przestało...
Nie było żadnej wątpliwości. Dziecię było martwe.
Jakiś papier leżał na piersi Edwardka. De Villefort złożył drobne ciałko z powrotem na kanapę, padł na kolana i jednym rzutem oka przebiegł oczyma pismo.
— „Czy byłam dobra matką? — czytał — ocenić możesz choćby z tego faktu, iż przez miłość do dzieciny mej odważyłam się na zbrodnię nawet.
Dobra matka jednak nie rozstaje się nigdy z dzieckiem swojem“.
To było wszystko, co wyczytał. Lecz ojciec, mimo to, nie chciał jeszcze wierzyć, jeszcze miał nadzieję, że może cud...
Cuda przecież dzieją się na świecie?... Pochylił się więc nad ciałkiem Edwardka i najtroskliwiej badać je zaczął.
Straszliwa prawda nazbyt była jednak oczywista. To też z jego piersi wyrwał się bardzo szybko przerażający otchłanią bólu okrzyk: Boże!... Boże!... mój!
Rozpacz bezdenna odbierać mu zaczęła rozum. W miejsce bólu ogarniać go zaczęła wściekłość, ten potężny motor ludzkich czynów, szał bezpamiętny na nic, który ongi Tytanów powiódł ku niebu, a Ajaxa doprowadził do tego, iż ośmielił się grozić bogom.
Powstał i pięści wzniósł ku niebu.
A potem, wyczerpany tym żywiołowym wybuchem, pomyślał o ojcu i poszedł, by na jego piersi wypłakać cały swój ból, użalić się, ulżyć rozpaczy.
De Villefort zastał u ojca księdza Bussoniego. Był jednak w tym stanie podniecenia umysłowego, że już na to nie zważał i zaczął opowiadać wszystko ojcu.
Noirtier słuchał, pozostając nieruchomy jak zazwyczaj, tylko na wieść o śmierci Edwardka w jego oczach odmalowało się, jakby współczucie.
Ksiądz Bussoni nie słuchał, zapatrzony w okno.
De Villefort zwrócił nakoniec uwagę na jego obecność. Przypomniał sobie, iż był kiedyś u tego księdza, nazajutrz po owym obiedzie w Auteil, a następnie, — iż ten sam ksiądz znalazł się w jego domu, w dniu śmierci Walentyny.
— A... i ksiądz jest tutaj? — powiedział — czyżbyś wiedział naprzód, że ci przyjdzie tutaj znów modlić się nad umarłymi?...
Mniemany ksiądz podniósł się z krzesła, na którem siedział dotychczas. Widząc wykrzywioną bólem twarz prokuratora i dziki wyraz jego oczu, pomyślał, iż scena w sądzie kryminalnym odbyła się najwidoczniej z wynikiem zgóry przewidzianym i że to właśnie jest powodem podniecenia prokuratora. O niczem więcej nie wiedział jeszcze.
— Przyszedłem, ażeby się pomodlić za duszę córki pańskiej — powiedział głośno — a także, by ci powiedzieć, iż dosyć już na ciebie kary, że pokuta twa skończona i że od tej chwili prosić będę Boga, aby ci przewinienia twe wybaczył, jak ja ci już przebaczyłem.
— Boże mój! — zawołał de Villefort, cofając się z trwogą — kto ty jesteś panie?... mówisz nie głosem księdza Bussoniego przecież?
— Poznałeś to?... A więc tak, nie jestem bynajmniej księdzem Bussonim!
I mniemany ksiądz, przy słowach tych, zdarł z głowy perukę, tak, iż jego czarne włosy rozsypały się na ramiona i okoliły twarz cudnej piękności.
— Ależ to twarz hrabiego de Monte Christo.
— Nie, panie, to nie jest twarz pana Monte Christo, poszukaj lepiej w pamięci swej...
— Ten głos!... zdaje mi się, że ja go słyszałem już kiedyś, dawno bardzo...
— I nie myli cię to wspomnienie, Villeforcie! Słyszałeś ten głos przed laty w Marsylji, w dniu zaręczyn swych z panną de Saint Meran. Przeszukaj swe urzędowe papiery z dnia 29 kwietnia 1815 roku, a znajdziesz w nich me nazwisko.
— Więc ty nie jesteś księdzem Bussonim?... Nie jesteś hrabią de Monte Christo również?... A więc już wiem, kim jesteś! Jesteś owym nieubłaganym śmiertelnym wrogiem, którego istnienie wyczuwałem od jakiegoś czasu na każdym kroku. Musiałem cię skrzywdzić ongi, w tej Marsylji... I cóż ja ci takiego mogłem zrobić?... co ci uczyniłem złego?... powiedz, mów!!
— Skazałeś mnie na śmierć powolną, straszną... zabiłeś ojca mego, który umarł beze mnie z głodu, i zabrałeś mi narzeczoną moją, gdyż ta, po zbędnych wyczekiwaniach, zaślubić musiała innego, bo tego domagało się od niej życie. Oto co ze mną uczyniłeś! Zabrałeś mi życie moje, wolność moją, miłość mą... pozbawiając mnie wolności. Zabrałeś mi całe szczęście moje.
— Więc jesteś?... jesteś?... Ach, mów!... na Boga!
— Ja jestem ten, który konał w lochach zamku If i tam skonał, a jego ciało wrzucone było, z trzydziesto-funtową kulą u nogi, w odmęty morza Śródziemnego burzą w chwili tej szalejące. Z tej otchłani jednak, za wolą Boga Najwyższego wyszedł upiór, widmo, anioł-mściciel, okryty złotem i brylantami, w masce hrabiego Monte Christo, by czynił sąd nad winnymi.
— Teraz cię poznaję!... już cię poznaję! Ty jesteś...
— Edmund Dantes!...
— Rzekłeś, lecz ja cię już przedtem poznałem, o boleści! Jeżeli tak, to chodźże ze mną, Edmundzie Dantesie, posłanniku Boga, jak powiadasz. Chodź ze mną, chodź!...
I pochwycił za rękę hrabiego, prowadząc go po schodach nawpół obłąkany.
— Patrz tutaj, Edmundzie Dantesie!... Patrz tutaj, na trupy: mej żony i mego jedynego już teraz dziecka. Czy zemsta twa jest syta nakoniec?
Monte Christo, na przerażający widok martwo leżących: pani do Villefort i Edwardka, zbladł straszliwie i pomyślał, iż następstwa jego czynów były zbyt okropne, zaszły za daleko. Zemsta okazała się zbyt straszną!
Wobec tych okropności nie do cofnięcia — nie może już powiedzieć teraz: „Bóg jest ze mną!“
Gdy Monte Christo pomyślał to sobie, z uczuciem niewysłowionej zgryzoty rzucił się na zimne ciało Edwardka, przyłożył ucho do piersi, a następnie uniósł je i zaniósł do pokoju Walentyny, przekręcając, po zamknięciu drzwi, klucz dwukrotnie.
— Dziecię moje — zawołał de Villefort rozpacznym głosem — on nawet martwe ciało dziecięcia mego porywa! O przeklinam cię, przeklinam!... Niech nędza i wszystkie boleści staną się udziałem twoim!
Nieszczęsny ojciec chciał ramieniem wywalić drzwi, lecz nagle poczuł, że słabnie, że w głowie powstaje mu jakby pustka, w której szaleją płomienie, że w oczach ma ciemność... i padł na drzwi bezsilny.
Leżał na nich bez ruchu przez czas dłuższy, aż straszliwa przemiana zmącenia mózgu dokonała się.
Gdy to okropne stało się, ze straszliwym śmiechem odskoczył od drzwi i szybko pobiegł do ogrodu.
W kilkanaście minut potem drzwi pokoju Walentyny otworzyły się i wyszedł z nich hrabia Monte Christo, bardzo blady i ze ściśniętem sercem. Na ręku niósł dziecię, któremu już żadna pomoc nie była w stanie przywrócić życia.
Gdy doszedł ze swym ciężarem do ciała pani de Villefort, przyklęknął na jedno kolano i z religijną czcią złożył dziecię u boku matki, składając jego główkę na jej piersi.
Poczem wstał, wyszedł na schody, zapytał się pierwszego spotkanego służącego, gdzie się znajduje pan domu?... A gdy mu odpowiedziano, że w ogrodzie, udał się tam pospiesznie, by ujrzeć, iż de Villefort, otoczony służbą, kopał rydlem ziemię, z wyrazem zajadłej wściekłości na twarzy.
— Nie, to jeszcze nie tu! — mówił obłędnie — i znów w innem miejscu zaczynał kopać.
Monte Christo zbliżył się do niego i rzekł cichym, pokornym prawie głosem.
— Panie!... straciłeś wprawdzie syna, lecz za to....
— O, ja go znajdę!... ja go znajdę!... wołał de Villefort, który najwidoczniej nie słyszał nawet, co do niego mówiono — ja go znajdę, choćby mi kopać przyszło aż do dnia sądu ostatecznego.
Monte Christo cofnął się przejęty zgrozą najwyższą.
— Ach, dosyć już tego, dosyć!... tutaj nic już zrobić się nie da! — powiedział do siebie — postarajmy się więc ocalić choć jednego, który został do tragedji tych zamieszany.
Gdy wrócił do siebie, odrazu natknął się na Morrela, który błądził po pałacu, jak bezcielesne widmo, które czeka tylko chwili, by mogło zstąpić do grobu.
— Maksymiljanie — rzekł do niego — przygotuj się do drogi, jutro bowiem opuszczamy Paryż.
— Już nic w nim nie masz do czynienia? — zapytał młodzieniec.
— Nic już — odpowiedział Monte Christo posępnie — i oby Bóg dał tylko, by to, czego dokonałem, nie było zbyt wiele.
Zgodnie z tą zapowiedzią, hrabia wraz z Morrelem opuścili Paryż następnego dnia, obsługiwani jedynie przez Baptystę. Alego od dość dawna nie było bowiem w Paryżu, gdyż wyjechał wraz z Hayde, co do Bertuccia, to ten pozostał przy Noirtierze.



ROZDZIAŁ II.
ODJAZD.

Wypadki, opowiedziane przez nas, wzbudziły, rzecz prosta, ogólne zainteresowanie, stały się osią rozmów całego Paryża.
Wieść o nich doszła nawet do cichego pałacyku przy ulicy Maslay, przyczem Emanuel wraz z żoną zastanawiali się nad ciosami, które spadły tak nagle i niespodziewanie na Morcefa, Danglarsa i de Villeforta. Właśnie małżeństwo rozmawiało o wypadkach tych, gdy odwiedził ich Maksymiljan, który po powitaniach apatycznie przysłuchiwać się zaczął dyskusji, nie przyjmując w niej udziału, cały pogrążony w swej martwocie.
— Zaprawdę — mówiła Julja — gdy się pomyśli nad tem wszystkiem, to należałoby chyba dojść do przekonania, że ci ludzie, tak potężni i bogaci wczoraj jeszcze, zapomnieli w obliczeniach swych o jakimś duchu ciemności... nie złożyli mu hołdu, lub czemś może go obrazili... no i ten ukarał ich teraz za to.
— Tak, okropne spadły na nich klęski — przyznał Emanuel.
— Jaki bezmiar cierpień przytem — dodała Julja, mając na myśli Walentynę zwłaszcza, imienia której wymówić nie śmiała przy bracie, wiedziona jakimś nieświadomym instynktem, tak zwykłym u kobiet kochających.
— Jeżeli to Bóg tak ciężko ich dotknął — rzekł Emanuel — który jest dobrocią najwyższą, to widać w ich przeszłości nic takiego nie znalazł, co wpłynąćby mogło na złagodzenie kary. Ci ludzie widać byli przeklęci.
— Czy nie sądzisz zbyt surowo, Emanuelu? — zaoponowała Julja — pamiętaj, że i o ojcu mym mógłby ktoś powiedzieć ongi podobnie, gdyby go ujrzał z pistoletem w dłoni: „zasłużył widocznie na karę niebios!... to człowiek przeklęty“... A jednak sam wiesz najlepiej, jak bardzo ten ktoś by się mylił!
— Tak, myliłby się ten ktoś bardzo, ale też i Bóg nie pozwolił zginąć ojcu naszemu, jak nie pozwolił Abrachamowi, by ten zabił swego syna na ofiarę. Tak nam, jak i patrjarsze ludu wybranego Bóg zesłał swego anioła, który powstrzymał rękę genjusza śmierci.
W tej samej chwili rozległ się głos dzwonka, a wkrótce do salonu wszedł hrabia Monte Christo, przyjęty okrzykami radości obojga małżonków. Jeden tylko Maksymiljan przyjął gościa milczeniem.
— Maksymiljanie — zawołał przybyły, udając, iż nie spostrzega różnicy przyjęcia — szukam cię właśnie. Przecie prosiłem cię wczoraj, byś był gotowy do podróży.
— Jestem gotowy udać się w drogę najdalszą choćby — odpowiedział matowym głosem młodzieniec — przyszedłem zaś tutaj, by się z mymi najbliższymi pożegnać.
— Dokąd, hrabio, zamierzasz uciekać? — zapytała Julja.
— Narazie jedziemy do Marsylji, zaś stamtąd gdzieś dalej w świat. Myślę, że bratu waszemu, który bardzo osowiał mi jakoś, zmiana miejsca najlepiej zrobi. To też żegnaj się, Maksymiljanie, gdyż powóz podróżny czeka już na nas przed bramą, uprzedzam cię przytem, iż musimy spieszyć się bardzo, gdyż za pięć dni muszę być w Rzymie.
— Ależ Maksymiljan nie jedzie przecież do Rzymu? — zawołał Emanuel ze zdziwieniem — nie wspominał nam nigdy, by miał taki projekt! Niema nawet paszportu.
— Owszem, paszport mam — odpowiedział Morrel apatycznie — zaś jadę wszędzie tam, dokąd tylko hrabia zechce mnie zawieźć. Na cały miesiąc bowiem oddałem mu się w niewolę i przez miesiąc cały spełniać będę wolę jego, nie mając zresztą własnej.
— Boże miłosierny! — zakrzyknęła Julja — jakim tonem ty to mówisz, Maksymiljanie!?
— Ależ łaskawa pani — odpowiedział hrabia — brat pani jedzie przecież ze mną, to też upewniam cię, iż możesz być o niego najzupełniej spokojną.
— Żegnam cię, Juljo!... I ty mi żegnaj, Emanuelu — rzekł Morrel tonem, w którym nie wyczuwało się nic, nawet smutku.
— Serce mi się kraje, gdy słyszę ten jego bezbarwny głos, gdy patrzę na ten jego marmurowy spokój — zawołała Julja. — O Maksymiljanie, ty coś ukrywasz przed nami!
— Pani, bądź pewną, proszę, iż ujrzysz go niezadługo nietylko wesołego, ale i w pełni szczęścia — powiedział Monte Christo lekkim i swobodnym tonem.
Maksymiljan spojrzał badawczo na hrabiego, przyczem w jego wzroku zamigotały: wstręt i pogarda.
— A więc jedziemy? — rzekł następnie.
— Hrabio! — odezwała się Julja — zanim nas porzucisz — pozwól, byśmy ci wszyscy raz jeszcze...
— Pani — przerwał Monte Christo, ściskając jej ręce — wszystko, co powiedziećbyś mi mogła, nie będzie tak wymownem, jak to, co się daje wyczytać w twych oczach i co się kryje w twem sercu, a co serce moje odgadnąć potrafi. — Jak szlachetny bohater tkliwych romansów powinienem był odjechać bez widzenia się z wami; czyn taki jednak był ponad moje siły. Nie wiesz bowiem nawet, pani, jak bardzo widok twych oczu, łzami wdzięczności zroszonych, był potrzebny dla mej pełnej niepokoju duszy. A teraz, gdym już serce me waszym widokiem nasycił, powiem wam jeszcze: żegnajcie mi i wspomnijcie mnie czasem, przyjaciele moi, albowiem nigdy już zapewne się nie zobaczymy.
— Nie mielibyśmy cię zobaczyć już nigdy? — zawołał Emanuel i łzy potoczyły mu się z oczu — więc nie jak człowiek, ale jak Bóg, po swym krótkim na ziemi pobycie — porzucić ją pragniesz, by wrócić do nieba?
— Nie mówcie tak do mnie — rzekł żywo Monte Christo — nie mówcie tak nigdy, przyjaciele moi. Bóg jeden tylko jest zdolny czynić zawsze dobro. Ja zaś, mój Emanuelu, jestem jedynie słabym i grzesznym człowiekiem.
Po słowach tych raz jeszcze ucałował rękę Julji, potem podał dłoń Emanuelowi do serdecznego uścisku i opuścił dom tych dwojga, dom pokoju, cichej pracy i szczęścia. Maksymiljan apatycznie podążył za nim.
— Wróć szczęście i radość życia bratu memu — rzekła Julja po cichu do Monte Christa, odprowadzając go do powozu.
— Czy ufasz zawsze marynarzowi Sindbadowi? — zapytał ten z uśmiechem.
— O tak!... Jeżeli nie jak Bogu, bo tak mówić nie pozwalasz, to jak wyższej jakiejś, nadprzyrodzonej istocie!
— A więc ufaj. Maksymiljan wróci do was i wróci szczęśliwy.
Powóz podróżny, jak o tem wspominaliśmy już, czekał przed bramą, zaprzężony w cztery konie czarnej maści.
Obok powozu stał Ali, w zakurzonych spodniach; znać było po nim, iż wrócił z bardzo dalekiej podróży.
— Byłeś u starca? — zapytał nubijczyka Monte Christo po arabsku — dałeś mu do przeczytania list, jak rozkazałem?
— Tak, panie — wyraził Ali, pełnem szacunku pochyleniem głowy.
— I cóż on na to?
Ali stanął w pełnem świetle, tak iż Monte Christo widział bez żadnych przeszkód jego twarz, i naśladując przewybornie mimikę Noirtiera, przymknął zwolna oczy, co u dziadka Walentyny oznaczało, jak wiadomo „tak“.
— Zgadza się więc — zawołał Monte Christo — niema więc żadnych przeszkód, możemy przeto jechać.
Wsiadł szybko do powozu, pociągając za sobą Morrela; drzwi powozu nie zostały jeszcze zamknięte, a czwórka oszalałych, karych już szła galopem.
Tak jechali około dwuch godzin. Noc już zapadła i gwiazdy ukazywać się zaczęły gdzieniegdzie na niebie.
Monte Christo pociągnął, w pewnej chwili, za sznurek, powóz stanął i hrabia wysiadł z niego.
Było to miejsce na samym szczycie wzgórza Villeneuf, skąd widać było cały Paryż, migocący tysiącami świateł.
Hrabia odszedł od powozu, ginąc w mroku. Chciał być sam. Nakoniec stanął, założył na krzyż ręce i patrzył długo na układające się do snu, lub budzące się do szałów miasto.
Gdy napoił oczy widokiem nowoczesnego Babilonu, rzekł cicho:
— O miasto!... największe miasto świata!... niema pół roku nawet, jak wszedłem w mury twoje. Wierzyłem, iż to Duch Boży wprowadził mnie triumfalnie w twe bramy; tajemnicę potrzeby obecności mej w mieście tem Bogu powierzyłem i Bóg zdawał się aprobować moje poczynania. Dziś z murów tych wyszedłem, po dokonaniu mego dzieła, bez nienawiści już, ale i bez radości w swem sercu, w które wkradło się zwątpienie, azali wszystko co uczyniłem — dobre było?
O miasto! wielkie miasto!... wygnałem z twego wnętrza część zła, jakie się w tobie kryło. Dokonałem tego, trud życia mego spełniony, a jednak w sercu mem niema ukojenia, owszem — przytłacza je smutek.
Nie uleczysz mnie z tego, o miasto wielkie, a więc żegnam, Paryżu, żegnam na zawsze!...
I wzrok Monte Christo raz jeszcze objął całe miasto, lecz był to wzrok trwożliwy, niepewny, smutny i zbolały, jakby anioła strąconego z nieba.



ROZDZIAŁ III.
DOM W ALEI MEILLAN.

Powóz potoczył się dalej i dalej, z szybkością huraganu.
W wnętrzu jego panowało głuche milczenie, nakoniec przerwał je hrabia.
— Maksymiljanie — rzekł — patrząc na ciebie, mam wrażenie, jakbym ci wyrządził wielką przykrość, wyrywając cię z Paryża. Wierzaj mi, że gdybym wiedział, że czeka cię w tym Paryżu szczęście — napewnobym cię w nim zostawił.
— Ach, szczęście!... Nie myślę o niem... w Paryżu jednak pozostało ciało Walentyny i ja teraz się od niej oddalam.
— Morrelu! Bliscy nasi, którzy nas porzucili, nie w ziemi spoczywają, lecz w sercach naszych; zaś odeszli oni od nas, bo Bóg chciał tego, a z Jego wolą świętą zgodzić się zawsze trzeba. Pomyślał nad tem, przyjacielu, i niech z tą myślą spłynie na ciebie ukojenie.
Młodzieniec nic jednak na to nie odpowiedział, więc w powozie znów zapanowało głuche milczenie.
Powóz toczył się po drodze z szybkością lotu ptaka. Mijali miasta, wsie, pojedyńcze domy i nagie już nieomal drzewa, rozrzucające po polach resztki swych czerwono-złotych liści. Wszystko to znikało w mgle, jak widma.
Nazajutrz rankiem stanęli w Chalons, gdzie oczekiwał na nich statek hrabiego, gotowy do drogi.
Powóz, nie zatrzymując się w pędzie, wjechał na jego pomost, a gdy to się stało — nie upłynęło nawet pięć minut, a statek wyjechał już na pełne morze.
Nawet obojętnego na wszystko Morrela upajała ta szybkość podróży, ta rozkosz pędu. Wiatr, idący od morza rozrzucał nietylko włosy na jego czole, ale zdawał się rozwiewać nawet smutki.
Na hrabiego podróż oddziaływać się zdawała jeszcze lepiej. W miarę oddalania się od Paryża twarz mu pogodniała i otaczała się jasnością spojrzeń i uśmiechów.
Rzekłbyś, patrząc na niego, że to wygnaniec wraca do ojczyzny.
Nakoniec zajaśniały w blaskach południowego słońca białe mury Marsylji. Dla obydwóch naszych podróżników miasto to było drogie nad wszelki wyraz, było ich świątynią pamiątek i rzewnych wspomnień.
Nie potrzebujemy pisać chyba, iż tak Monte Christo jak i Morrel stali na pomoście, gdy statek wpływał do portu.
— Patrzaj, hrabio — mówił Maksymiljan — w tem miejscu stał mój ojciec, gdy Faraon, dobyty cudem z morza, wpływał do portu. Tutaj ten wzór prawego człowieka padł, z płaczem na pierś moją. I nie on jeden tylko płakał, płakało wielu, patrząc na nasze szczęście.
Monte Christo uśmiechnął się.
— A ja tutaj w chwili tej stałem — powiedział pokazując Morrelowi miejsce za budką strażnika.
Statek zwolna dopływał do przystani. W pewnym momencie dał się słyszeć jęk bolesny. Zaciekawieni podróżni nasi spojrzeli bacznie i ujrzeli kobietę jakąś, żegnającą powiewaniem chustki oddalającą się na statku drogą jej widać osobę.
Kobieta ta była osłonięta gęstym woalem. Mimo to Monte Christo poznał ją odrazu i oczy jego zatliły się silnem wzruszeniem.
— Boże drogi! — w tej samej chwili zawołał Morrel — ależ tak! wzrok mnie nie myli, ten mężczyzna salutujący na statku i powiewający chustką, ten w mundurze, ze szlifami podporucznika, to Albert Morcef przecież!
— Tak. Wiedziałem o tem — odpowiedział Monte Christo.
— Skąd wiedzieć mogłeś? — ze zdumieniem zapytał Morrel — patrzyłeś przecież, hrabio, w zupełnie przeciwną stronę?
Hrabia uśmiechnął się łagodnie, swym nadziemskim uśmiechem, i — nie odpowiadając — patrzył dalej na zawoalowaną kobietę, póki nie znikła ona w bocznej uliczce.
— Mój drogi — powiedział po chwili — czy masz co do czynienia w tem mieście?
— Chciałbym pomodlić się na grobie mego ojca — odpowiedział młodzieniec.
— A więc idź, nie spiesząc się; za parę godzin, gdy słońce skłaniać się już będzie ku zachodowi i ja tam przyjdę do ciebie.
— Opuszczasz mnie, hrabio?
— Tak, bo i ja mam tutaj swoje święte sprawy.
Gdy Monte Christo pozostał sam, czas dłuższy trwał w zadumie, następnie zaś szybkim krokiem udał się w stronę alei Meillan, do domku, który na początku tej powieści poznali nasi czytelnicy. Mieszkał w nim przecież ojciec Dantesa.
Hrabia, jak sobie może czytelnicy przypominają, dom ten, będący obecnie jego własnością, oddał cały do rozporządzenia Alberta i Mercedes.
Do domu tego weszła owa zawoalowana niewiasta, która przed chwilą żegnała kogoś, a teraz wracała sama.
Hrabia z oddali podążał za nią. Gdy weszła do sieni, nie poszła jednak na górę, lecz udała się do ogrodu, znajdującego się na tyłach domku, i weszła na próg altanki, okrytej jaśminami, gdzie oddała się żalom i westchnieniom, zalewając się łzami.
Sądząc, że jest sama, dała folgę swemu zbolałemu sercu, pozwalając płynąć swobodnie łzom i nie tłumiąc westchnień, z któremi kryła się, nawet w obecności swego syna.
Monte Christo postąpił parę kroków, a wtedy skrzyp piasku zdradził jego kroki.
Mercedes uniosła głowę i krzyknęła z przestrachu.
— Pani — rzekł hrabia — nie w mojej mocy, niestety, dać ci szczęście, przyjmij więc chociaż me szczere wyrazy współczucia. Wiem, iż syn cię opuścił, i uczynił dobrze. — Szlachetne i dostojne serce ma ten młody człowiek. Zrozumiał, iż każdy prawy obywatel kraju winien złożyć daninę swojej ojczyźnie. Jedni dają swe zdolności, talenty, wiedzę, pracę... inni — nawet krew własną.
Gdyby z panią pozostał, zmarnowałby przy niej bezpożytecznie swe młodzieńcze siły, natomiast czyniąc tak, jak uczynił właśnie, nietylko przysłuży się ojczyźnie, ale jeszcze wydźwignie się w zwyż, dzielnem ramieniem wywalczy przyszłość swą. I nietylko swoją, ale i twoją pani.
— Panie — odpowiedziała Mercedes, smutnie wstrząsając głową — ja już nie mam przyszłości. Życie moje — było, już go niema, a więc nie może mieć i przyszłości. Niemniej, jestem ci bardzo wdzięczna, hrabio, iż dzięki tobie, miałam możność powrotu do miejsc, w których ongi tak bardzo czułam się szczęśliwą! Jestem szczęśliwa, iż tutaj właśnie będę mogła umrzeć.
— Gorzkie, ach, jak bardzo gorzkie, są słowa twoje, pani! — odpowiedział Monte Christo — przyznaję ci niemniej, iż masz najzupełniejsze prawo czuć do mnie żal i mnie nienawidzieć. Ja bowiem jestem jedyną przyczyną twych wszystkich cierpień i boleści, ja, tylko ja. Miej litość jednak nade mną, nie wiń mnie, bo ranisz tem śmiertelnie moje serce!
— Ja miałabym winić ciebie?! O! Edmundzie!! Miałabym nienawidzieć, złorzeczyć człowiekowi, który ocalił życie memu synowi! I to dwukrotnie, bo przecież chciałeś zabić syna mego, by tem wrazić miecz w serce jego ojca! Spójrz na mnie, spójrz w oczy moje!... Nie wyczytasz w nich z pewnością cienia wyrzutu.
— Spójrz na mnie!... — mówiła dalej z wyrazem niewypowiedzianej melancholji w głosie — już dziś możesz znieść spojrzenie mych oczu, tych oczu, które ongi rzucały płomienie. Minął bezpowrotnie czas, gdy mój uśmiech czarował... Od czasów tych dzieli nas morze wylanych łez, niezgłębione otchłanie bólu i cierpień... Lecz nigdy nie winiłam ciebie, Edmundzie! Nigdy, nigdy, nigdy!... Bo za co? A tembardziej nienawidzieć!... Oh! przeciwnie! Siebie zawsze oskarżałam, siebie winiłam!... siebie nikczemną nienawidzę. Bo jestem nikczemna. Tak! W sercu mem gościły wiara, nadzieja i miłość, trzy dary niebios, które są zdolne czynić z ludzi aniołów... A ja, nikczemna, zwątpiłam! Straciłam wiarę, zgubiłam nadzieję! O!... zasłużyłam na karę, jaka spadła na mnie!
Monte Christo, ogarnięty niezwalczonem uczuciem litości, postąpił krok naprzód, wyciągając rękę ku zbolałej.
— O! nie — rzekła Mercedes — nie wyciągaj do mnie swej szlachetnej dłoni, której dotknąć nie jestem godna. Wiem, że ze wszystkich tych, którzy względem ciebie zawinili, mnie jednę z pewnością oszczędziłeś, aczkolwiek z nich wszystkich ja właśnie z pewnością byłam najwinniejszą. Tamci — działali pod wpływem nienawiści, dumy, lub kierowani żądzą chciwości!... Żaden z nich nie był jednak do tego stopnia podły, jak ja. Oni dążyli do czegoś, gdy ja lękałam się tylko. Nie potrafiłam wytrwać, nie okazałam się zdolna, by spłonąć na stosie cierpienia, jak to było moim obowiązkiem. To też nie jestem godną, byś mi przebaczył, nie zasłużyłam niczem na twoje współczucie... Gdybym była wytrwała... Mogło być wtedy inaczej... Patrz... Ponad zwykłą miarę wielkie cierpienia przedwcześnie ubieliły moją głowę, zbladły oczy i sine je otoczyły koła, czoło me już w zmarszczkach, znikł karmin ust... Ty natomiast, Edmundzie, pozostałeś młody. Jesteś bez zmiany piękny, dumny i wspaniały. A dlaczego? Bo zachowałeś wiarę w siebie, ufałeś, dążyłeś i miałeś nadzieję. Nie sprzeniewierzyłeś się Bogu, to też Bóg cię wspomagał. Ze mną inaczej. Ja w Boga zwątpiłam, to też mnie opuścił i oto jestem teraz taka, jak jestem.
I nieszczęśliwa Mercedes zalała się łzami.
Serce kobiety bowiem nie wychodzi nigdy zwycięskie w walce ze wspomnieniami.
Monte Christo nie znalazł słów, które byłyby godną odpowiedzią na ten psalm boleści. Ujął jedynie rękę Mercedes i z głębokim szacunkiem tę rękę ucałował.
Lecz tak Mercedes, jak i Monte Christo uczuli, że pocałunek ten był — zimny, zimny lodowo. Takie pocałunki są składane na marmurowych stopach świętych, w kościołach.
Umarła przeszłość... bez zmartwychwstania.
— Bywają istnienia ludzkie — mówiła Mercedes dalej — które giną, bo tak im przeznaczono. W tych warunkach najmniejszy zły czyn sprowadza niedolę. Powinna byłam wytrwać. Jeżelibym doszła do przekonania, żeś umarł, powinna byłam pójść za tobą. To był mój obowiązek. Uległam, zostałam żoną innego... do czego to doprowadziło?... że człowiek ten zginął śmiercią samobójczą. Nawet syna nie potrafiłam przy sobie zatrzymać, lecz pozwoliłam mu oddalić się od siebie, by zginął w zabójczym klimacie Afryki. O! potępiona jestem i to do tego stopnia, że bliscy moi giną przy mnie, czy może nawet przeze mnie!
— Nie, Mercedes! — zaprzeczył łagodnie Monte Christo — jest wprost przeciwnie, niż mówisz. Ty jesteś właśnie aniołem, zesłanym z nieba, który okazał się zdolny siłą swej boleści powstrzymać piorun, jaki miał paść z ręki mojej na głowę syna Fernanda Mondego. Bo pamiętaj i wiedz, że to nie ja bynajmniej z mej własnej woli działałem i karałem, lecz byłem jedynie posłannikiem zagniewanego Boga.
Ten Bóg ręki mej potrzebował, dlatego zachował mnie przy życiu. Za Jego Wolą wyszedłem z lochów, na słońce, światło, wolność... Za Jego Wolą spadła na mnie lawina złota i brylantów. I za Jego Wolą przelatywałem następnie miasta i paliłem ogniem domy przeklęte.
— O!... Edmundzie!... Zbyteczne, byś mnie to mówił. Przecież ja jedna od pierwszego rzutu oka poznałam cię, to też wierzaj, iż jestem zdolna ocenić twe czyny. Chociażbyś zmiażdżył również i mnie, jeszczebym cię błogosławiła, Edmundzie! i wielbiłabym cię. Bo niemasz podobnego tobie na świecie.
A teraz, gdym ci już to powiedziała, żegnaj, Edmundzie. Rozstańmy się. Rozstańmy się — nazawsze. Mnie już niema na tym świecie. Jestem istotą umarłą. I grobami tylko żyję. Jeden z nich, to grób Edmunda Dantesa, który umarł oddawna i którego zawsze i bardzo kochałam, zaś drugi — to grób człowieka, którego zabił Edmund Dantes. Miał prawo zabić go, przyznaję, obowiązkiem jednak moim jest modlić się za zmarłego. Poza tem, — jedynem mojem pragnieniem jest, by mój syn był szczęśliwy.
— Będzie szczęśliwy, przysięgam. Jedynem niebezpieczeństwem: by nie zginął, to też módl się do Boga, by to się nie stało, a resztę już ja biorę na siebie. Lecz ty, Mercedes, co czynić zamierzasz?
— Ja — odpowiedziała — cóż ja mogę robić? Do żadnej pracy nie jestem zdolna. Mogę się tylko modlić, to też modlić się będę gorąco za żywych i za umarłych. Dzięki skarbowi, który znalazłam w twym ogródku, mogę nie obawiać się nędzy, ach — mogę nawet żyć spokojnie. I tak czekać będę wyzwolenia, to jest godziny śmierci. Oto wszystko, co ci mogę powiedzieć. A teraz — żegnaj!
— Nawet „do widzenia“ powiedzieć mi nie chcesz? Odbierasz wszelką nadzieję...
— A więc: do widzenia... w niebie. Powiedzeniem tem daję ci dowód, że i ja mam jeszcze nadzieję.
Po wypowiedzeniu słów tych, Mercedes drżącą ręką dotknęła dłoni hrabiego, przebiegła szybko ogródek i znikła na złamie schodów.
Monte Christo ze ściśniętem sercem opuścił progi domu, podwójnie mu teraz drogiego.
Mercedes nie widziała go jednak wychodzącego, aczkolwiek stała w oknie pokoiku, w którym umarł ongi ojciec Dantesa.
Szukała wzrokiem statku, na którym Albert odjechał, usta jej powtarzały cicho:
— O młodości moja!... Edmundzie!... Synu!...



ROZDZIAŁ IV
PRZESZŁOŚĆ.

Ze ściśniętem sercem opuścił hrabia dom przy alei Meillian, dom swego ojca, pozostawiając w nim Mercedes — bez nadziei ujrzenia jej kiedykolwiek.
Od śmierci małego Edwardka, Monte Christo zmienił się ogromnie.
Osiągnąwszy swój cel, doszedłszy do szczytu zemsty, bezmierną wytrwałością swą i potęgą woli — ujrzał po drugiej stronie.. przepaść zwątpienia.
Ale to jeszcze nie wszystko. Rozmowa z Mercedes rozbudziła w nim wygasłe wspomnienia, rozżagwiła tęsknoty.
I ten człowiek niezłomny ugiął się pod ciężarem swych czynów, dokonanych nakoniec.
W głębokiej zadumie szedł bezwiednie przed siebie, aż znalazł się na ulicy Caisserie.
Tą samą ulicą przed dwudziestu czterema laty, prowadziła go wśród nocy straż w głuchem milczeniu.
— Te same stoją domy, te same, jak wtedy — mówił do siebie Monte Christo — tylko wtedy noc była i ciemność, ciemność dokoła mnie i we mnie; dziś zaś mamy jasny i słoneczny dzień. Gdybyż jasno było i słonecznie w duszy mojej! Niestety jednak...
Tak rozmyślając, doszedł aż do Consignes, to jest do portu.
Mały stateczek żaglowy przepływał mimo.
Monte Christo zakrzyknął na sternika, a na ten zew żaglowiec zawrócił momentalnie i przybił do brzegu, oczekując na rozkazy.
Pogoda była cudowna, jakby zapraszała do przejażdżki. Purpurą oblewające się słońce skłaniało się ku zachodowi, morze było bardzo spokojne, bez najmniejszej fali, tak iż wyglądało, jak lustrzana tafla.
Hrabia jednakże ciągle miał w oczach przeszłość. Nie widział zupełnie pogodnego nieba, nie widział słońca! W płaszcz owinięty, oczyma duszy wpatrywał się w noc, w ową noc pamiętną, mroczną i straszliwą, w czasie której jedyną jasnością, jaką wtedy dojrzał, było światełko, błyskające w osadzie Katalonów. Potem przyszła wizja czerniejących wśród fal morza konturów zamku If i wspomnienie krótkiej walki, jaką stoczył z żołnierzami, gdy się chciał rzucić w morze...
Wszystkie to wspomnienia wstrząsnęły nim do głębi.
Postanowił odświeżyć je, raz jeszcze ujrzeć na jawie mroczne mury złowrogiego zamku, wskoczył więc do łodzi i rozkazał się wieźć do zamku If.
Lotny stateczek jak strzała pruł fale morza i bardzo szybko stanął na miejscu.
Hrabia, gdy ujrzał złowrogie mury twierdzy, bezwiednym ruchem rzucił się w tył i jakby zamarł, aż sternik łodzi pełnym szacunku tonem zwrócił jego uwagę, iż już przybyli na miejsce.
Monte Christo przypomniał sobie, że wtedy — podpłynęli do tego samego miejsca, tylko że wtedy bagnety wskazywały mu drogę i pouczyły, że trzeba wysiadać.
Dziś przybył tutaj z własnej i nieprzymuszonej woli i wysiadł z łodzi — wolny.
W zamku If, od czasu rewolucji lipcowej — nie było już więźniów stanu, to też był on teraz nieomal zupełnie pusty.
Zamieszkiwał w nim tylko jeden dozorca, któremu powierzono nadzór nad całością gmachu, a który z niecierpliwością i utęsknieniem oczekiwał na ciekawych, którzy od czasu do czasu przybywali, ażeby obejrzeć mury złowrogiego więzienia stanu, budzącego ongi tak straszliwą trwogę.
Siedlisko grozy zamieniło się w osobliwość, budzącą zainteresowanie.
Hrabia wiedział o tem, a jednak zimny pot oblewał jego czoło, gdy wstępował w mury więzienne prowadzony przez dozorcę.
Monte Christo, po obejrzeniu górnych cel wdał się w rozmowę i zaczął wypytywać się, czy nie mieszkają w obrębie murów dawniejsi dozorcy więzienia? — lecz otrzymał odpowiedź, iż wszyscy co do jednego opuścili wysepkę.
Dozorca zaś, który go oprowadzał, objął swe obowiązki w 1830 r. dopiero.
W trakcie rozmowy tej, Monte Christo wprowadzony został nakoniec do celi, którą ongi zajmował.
Zobaczył znów blady dzień, przez zakratowane wąskie okienko wciskający się, łóżko, na którem spędził tyle bezsennych nocy, a za łóżkiem otwór, założony świeżymi kamieniami, a wybity ongi, przed laty, rękoma jego i opata Farji.
Na ten widok hrabia uczuł, iż nogi się pod nim uginają, wziął więc krzesło w kącie stojące i usiadł na niem, ze słowy:
— Odpoczniemy nieco, dla rozrywki zaś, możeby mi pan opowiedzieć zechciał jakąś historję, połączoną z temi murami, lub z tą celą nawet, w której akurat przebywamy. Więzienia mają przecież swoich bohaterów i swoje legendy. Ileż to historyj opowiadają o takiem więzieniu Mirabeau. Możeby więc i pan odnalazł w swojej pamięci coś podobnego?
— O, dużo różnych bajek i opowieści, dotyczących więzienia zamku If słyszałem od wieloletniego dozorcy więzienia tego, Antoniego, — odpowiedział strażnik.
Monte Christo, usłyszawszy imię to, wstrząsnął się cały; ów Antoni bowiem był i jego ongi dozorcą.
Imię to odświeżyło w jego pamięci całą przeszłość, oczyma duszy ujrzał postać Antoniego z jego długim zarostem, ciemną, włóczkową kamizelką na piersiach, z rzucającą posępne błyski pochodnią w ręku.
— Antoni opowiadał mi i historję celi, w której właśnie przebywamy — mówił dozorca — czy życzy pan sobie, ażebym ją opowiedział?
— Opowiedz pan, proszę o to bardzo — powiedział Monte Christo, przyciskając rękę do serca.
— Więzienie to — rozpoczął opowiadanie strażnik — zajmował przed laty pewien przestępca nad wszelki wyraz niebezpieczny. Niebezpieczny nietylko ze względu na ogromną siłę fizyczną, jaka rozporządzał, lecz zwłaszcza, iż jego umysł był nad wszelki wyraz ruchliwy, pełen najrozmaitszych podstępów. W tym samym czasie był w tych lochach więziony jeszcze inny więzień, niemniej niebezpieczny, warjat; miał to być zresztą człowiek bardzo, poza swem szaleństwem, dobry, był księdzem.
— Więc to był warjat — odezwał się Monte Christo — czemże się ujawniało to jego warjactwo?
— Ofiarowywał każdemu miljony, za wolność.
Monte Christo wzniósł oczy ku niebu, lecz go nie dojrzał. Kamienne sklepienie oddzielało go od niebieskiego przestworza.
Pomyślał wtedy, iż niemniej ciężką i grubą zasłonę mieli na oczach ci, którzy nie dawali wiary słowom opata Farji.
— Więźniom z różnych cel wolno się było widywać ze sobą zapewne? — zapytał z udaną naiwnością Monte Christo.
— Broń Boże!... Przeciwnie, było to właśnie wzbronione jak najsurowiej, lecz ci dwaj więźniowie drwili sobie z rozkazów i wykopali podziemną galerję pomiędzy swemi celami. Twórcą pomysłu był ów młody więzień, rzecz prosta, był on bowiem nietylko bardzo silnym, ale i nadzwyczajnie sprytny, rzutki i przedsiębiorczy, gdy biedny ksiądz, wprost przeciwnie — był stary, słaby i nad wszelki wyraz niezaradny. A zresztą — był to przecież warjat, idjota, nie zdolny do przeprowadzenia konsekwentnego żadnej swej myśli.
— O ślepi! — szepnął Monte Christo.
— Otóż tunel, łączący te dwie cele — ciągnął dalej dozorca — przebił, jak mówiłem, młodszy z przestępców. Jakiemi narzędziami? — nikt odgadnąć nie zdołał. Gdy się to stało, więźniowie ci byli, oczywiście, w porozumieniu ze sobą. Jak długo to trwało? — nie wiadomo. Przyszedł jednak dzień, w którym wszystko wydało się; zaś stało się to za przyczyną śmierci opata. Niech pan zgadnie, jak postąpił wtedy młodszy z więźniów? — zapytał dozorca.
— Nie zgadnę chyba! — odpowiedział Monte Christo.
— Wziął ciało zmarłego, przeniósł je do swej celi i ułożył na swem łóżku twarzą do ściany, sam zaś wrócił do celi opata, otwór założył starannie kamieniami, a następnie zajął miejsce w worku, który tutaj zastępuje trumnę. Co pan powiesz na tak szalony czyn?
Monte Christo na pytanie to odpowiedział milczeniem; przymknął oczy, przeżywając powtórnie wszystkie zdarzenia, jakie w tych pamiętnych chwilach miały miejsce.
Odźwierny mówił dalej:
— Więzień robił tak w nadziei, iż z celi więziennej przeniosą go do jakiegoś domu pogrzebowego i tam zostawią go na noc, a wtedy wydostanie się on z kaplicy, rzuci do morza i tym sposobem ucieknie. Na nieszczęście, inne były zwyczaje w więzieniu twierdzy, które wszystkie te zamiary obróciły wniwecz. Umarłych tutaj nie grzebano i nie odprawiano przy ich ciałach żadnych modłów; poprostu wynosiło się zmarłych z celi i — po przywiązaniu im trzydziesto-funtowej kuli do nóg — rzucano ze skał do morza. Tak się i w tym wypadku stało, śmiałka rzucono do morza z najwyższego punktu murów.
Nazajutrz ciało opata znaleziono w celi młodszego więźnia i tym sposobem całą tajemnicę ujawniono, gdyż i grabarze przyznali się wtedy, o czem poprzednio woleli milczeć, iż w chwili, gdy worek rzucono w powietrze, usłyszeli przerażający krzyk, stłumiony przez fale morza, w których znikł worek wraz z ciałem.
Monte Christo z zapartym oddechem słuchał tego opowiadania; pot zimny spływał mu po czole.
— Czyż żadna wieść nie doszła was potem o tym więźniu? — zapytał po chwili.
— A jakaż wieść dojśćby mogła? Przecież on, padając z takiej wysokości, musiał się zabić na miejscu.
— Jakże się nazywał ten nieszczęśliwy?
— Nie było to nikomu wiadome. Nawet w więziennych księgach nie było zamieszczone jego nazwisko, figurował w nich bowiem jako Nr. 34-y tylko.
— Villeforcie!... Villeforcie!... — szepnął przejmującym, pełnym grozy głosem Monte Christo — musiałeś się mnie obawiać najwidoczniej, jeżeli chciałeś zetrzeć nawet ślad mego imienia!
— Czy pan życzy sobie obejrzeć jeszcze inne cele tych podziemi? — zapytał odźwierny.
— Tak. Pragnąłbym zobaczyć celę owego opata.
— W takim razie musiałbym pana pozostawić tutaj, gdyż nie wziąłem ze sobą klucza celi Nr. 27.
— Nie krępuj się mną, mój przyjacielu — odpowiedział Monte Christo — jak najchętniej pozostanę tutaj.
— W takim razie pozostawię panu pochodnię.
— Możesz ją zabrać ze sobą, i w ciemności widzę doskonale.
— To tak zupełnie jak on.
— Co za on?
— Numer 34-y. Szpilkę odnaleźć mógł z największa łatwością w swej ciemnicy.
— Dziesięć lat pracował nad tem — szepnął hrabia ponuro.
Gdy dozorca wyszedł, Monte Christo zaczął rozglądać się po celi. Poznał ją w najdrobniejszych szczegółach.
— Oto kamień, na którym siadywałem — szeptał do siebie — tutaj ślady pleców, któremi wytłoczyłem wgłębienie w murze... Cóż?... tyle lat!... A oto tutaj ślady krwi mojej, która płynęła z czoła, gdy dnia jednego chciałem roztrzaskać sobie głowę o ten mur.
— A tutaj, pod oknem — szeregi liczb. Przy ich pomocy chciałem obrachować lata mego ojca — czy go przy życiu zastanę i wiek Mercedes — czy będzie wolna jej ręka? Czasami... nadzieja wstępowała do mego serca, o wiele częściej jednak — ogarniała mnie rozpacz.
Na dnie lochów tych, — miałem nadzieję!... Jakżeż byłem szczęśliwy!
I hrabia uśmiechem, pełnym goryczy, wykrzywił usta.
Zdawało mu się, iż widzi ojca swego na łożu śmierci i Mercedes... idącą do ołtarza!...
Na przeciwległej okna ścianie jego uwagę zwróciły słowa z nerwowym rozmachem skreślone na murze:
— „Boże mój!... zachowaj pamięć!...“
— Tak — powiedział do siebie hrabia — to była jedyna modlitwa w ostatnich dniach mego pobytu tutaj!
Nie marzyłem już o wyjściu z więzienia, pragnąłem jedynie, by nie odbiegała mnie pamięć, by nie opuścił mnie rozum, bym nie oszalał!
W tej chwili światło pochodni zamigotało na murze a po chwili do celi wszedł odźwierny, ze słowy:
— Mam klucze, więc proszę za mną.
I poprowadził ciemnym korytarzem do celi opata.
Tutaj inne myśli spadły na umysł hrabiego, jak lawina.
Pierwszym przedmiotem, który wpadł mu w oko, był kompas wykreślony na murze, przy pomocy którego czcigodny starzec obliczał czas. Następnie jego uwagę zwróciły szczątki łóżka, na którem skonał biedny więzień.
Na widok ten, ogarnęło go uczucie, najzupełniej różne, od zaznanego w swej własnej celi, uczucie łagodne, rzewne.
— Tutaj, w tej celi właśnie, był więziony ów opat, o którym panu mówiłem, a oto tym otworem wszedł do niego więzień Nr. 34.
I dozorca pokazał hrabiemu otwór w galerji, z tej strony nie zamurowany jeszcze.
— Biedni ludzie — ciągnął dalej odźwierny — ile przecierpieć musieli przez tyle lat, i ile włożyć trudu, zanim wytworzyć zdołali to przejście.
Dantes dobył kilka luidorów z kieszeni i wsunął je w rękę człowiekowi, który po raz już drugi, nie wiedząc o kim mówi, użalił się nad jego losem.
Odźwierny przyjął datek, w przekonaniu, iż dostał parę sztuk srebrnej monety; dopiero przy świetle pochodni poznał wartość ofiarowanej sumy.
— Czy się pan nie pomylił czasami? — zapytał — otrzymałem bowiem od pana złoto...
— Wiem o tem.
— A więc ja mogę z czystem sumieniem przyjąć od pana dar tak bardzo hojny?
— Ależ tak!
Odźwierny spojrzał z podziwem na Monte Christa.
— A więc jest tutaj i uczciwość — rzekł do siebie hrabia, powtarzając słowa Hamleta.
— Panie! — mówił odźwierny, nie dowierzający jeszcze swemu szczęściu — ponieważ jesteś tak wyjątkowo szlachetnym, zasługujesz przeto, bym i ja ci ofiarował cośkolwiek, mianowicie rzecz, która ma związek z opowiedzianą historją.
— Cóż byś miał takiego? — zapytał Monte Christo z ożywieniem.
— Zechciej mnie pan wysłuchać. Wiem z doświadczenia, iż zawsze znaleźć można coś w pokoju więźnia, który przebywał przez lat kilkanaście w jednej i tej samej celi. Zacząłem więc szukać i w tym wypadku. Uwieńczone to zostało pomyślnym wynikiem. W kominie mianowicie...
— Tak, tak... — rzekł Monte Christo — w kominie...
— Po odwaleniu paru kamieni, znalazłem naprzód drabinkę sznurową...
— A potem rozmaite narzędzia — uzupełnił hrabia.
— Tak jest — rzekł ze zdziwieniem odźwierny — lecz skąd pan możesz wiedzieć o tem?...
— Ale skąd mógłbym wiedzieć!? — spostrzegł się Dantes — domyślam się tylko, na zasadzie, iż więźniowie przedewszystkiem o narzędzia się starają.
— A więc odgadł pan trafnie, oprócz drabinki, — znalazłem i różne narzędzia.
— Czy masz je jeszcze u siebie? — zapytał rozedrganym głosem Monte Christo.
— Niestety, już ich nie mam. Sprzedałem je wszystkie zwiedzającym zamek. I sprzedałem dobrze, bo były to rzeczy wyjątkowo ciekawe. Z przedmiotów znalezionych pozostało mi jedynie parę kawałków płótna, zapisanego jakby jakimś bardzo lichym atramentem.
— Co? masz dzieło Farji!?
— Nie wiem ja tam, czy to jest jakieś dzieło, zaś pozostało mi, bo nikogo nie interesowały pożółkłe kawałki starego płótna.
— A więc idź i przynieś mi to, mój przyjacielu — rzekł hrabia — jeżeli zaś będzie to istotnie dzieło opata, w więzieniu napisane, to możesz być o siebie spokojny.
— Biegnę, panie, i wrócę, jak tylko będę mógł najprędzej.
Po wyjściu odźwiernego, Monte Christo z kornie pochyloną głową ukląkł przy szczątkach łóżka. które teraz zdało mu się ołtarzem świętym.
— Ojcze mój!... któryś mi dał wolność, wiedzę i bogactwo! Ty, mający świadomość złego i dobrego! — jeżeli po tamtej stronie śmierci pozostaje coś z nas, żyjących na ziemi tej, zaklinam cię, duchu wyższy, szlachetne serce i duszo czysta, w imię miłości ojcowskiej, jaką miałeś dla mnie, i szacunku synowskiego, jaki ja uczuwałem dla ciebie, daj jakiś znak, przemów do mnie jakimś nieziemskim sposobem i zniszcz we mnie ducha zwątpienia, uspokój serce me, zbudź wiarę, że czyny me były zgodne z wolą Boga, bo inaczej zginę w męce dusznej i zgryzocie.
I Edmund zamarł w bezruchu.
— Proszę pana! — dał się słyszeć głos za nim.
Monte Christo zadrżał i odwrócił głowę.
To odźwierny stał za nim i podawał mu zwoje płótna, na których opat własną swą krwią przekazał potomności wszystkie skarby swego potężnego ducha.
Rękopis zawierał, jak wiemy, pracę opata Farji o Państwie Zjednoczonych Włoch.
Hrabia rozwinął jeden zwój i przeczytał słowa:
„Wyrwiesz smokowi zęby i rzucisz je lwom pod nogi — powiedział Pan“.
— A więc dałeś mi odpowiedź! — zakrzyknął uradowany — dzięki ci za to, ojcze, dzięki!
Następnie wyjął z bocznej kieszeni surduta książeczkę czekową, wypisał na wyrwanym czeku sumę 100.000 franków i rzekł, dając kartkę odźwiernemu.
— Oto twa, za te płótna, nagroda. Jednę mam tylko do ciebie prośbę, byś przeczytał kartkę tę dopiero wtedy, gdy się stąd oddalę.
Po słowach tych, Monte Christo ukrył na piersiach pożółkłe kawały płótna, które, niemniej, miały dla niego wartość największych skarbów, następnie wybiegł z lochów, dotarł do wybrzeża, a wsiadając do łodzi zawołał:
—Do Marsylji, prędko!
A po chwili, gdy łódź była już na pełnem morzu, dodał:
— Biada tym, z których rozkazu byłem tutaj więziony, i biada tym, którzy zapomnieli o więzionym!
Gdy łódź przepływała w pobliżu osady Katalonów, hrabia odwrócił się i słodkie imię kobiece wybiegło na jego usta.
Jego dusza pławiła się w blaskach. Zwycięstwo było zupełne! Nietylko bowiem pokonał zwątpienie, lecz przezwyciężył wreszcie dawną miłość.
Imię albowiem, które rozkwitło na jego ustach było: Hayde!
— Gdy łódź dopłynęła do brzegu, Monte Christo, po jej opuszczeniu, udał się bezzwłocznie na cmentarz, gdzie spodziewał się znaleźć Morrela.
I on także ongi, przed dziesięcioma laty, z rozedrganą duszą szukał grobu na cmentarzu tym i szukał napróżno.
On, który wracał do swego rodzinnego miasta z miljonami, — nie mógł znaleźć grobu swego ojca, który umarł z głodu!
Czcigodny kupiec był jednak szczęśliwszy; pochowano go obok mogiły żony, a na grobach postawiono marmurowe obeliski i naokół zasadzono cyprysy.
Pod jednem z drzew tych stał Maksymiljan, ze wzrokiem utkwionym w mogiły.
Od pierwszego rzutu oka poznać było można, że boleść młodzieńca graniczyła z obłędem.
— Maksymiljanie — rzekł do niego hrabia — nie w groby patrzeć należy, lecz w niebo!
Morrel słowa te przyjął milczeniem.
— Maksymiljanie — mówił dalej Monte Christo — w drodze z Paryża mówiłeś mi, iż pragnąłbyś zatrzymać się w Marsylji. Czy nieprzerwanie trwasz w tym zamiarze?
— Przestałem mieć pragnienia, mój hrabio. Mam jedynie wrażenie, iż oczekiwanie przyobiecanej mi chwili w mem mieście rodzinnem byłoby mniej ciężkie dla mnie, aniżeli gdziekolwiek indziej.
— A więc niech się stanie twa wola. Ja jednak muszę opuścić Marsylję, to też odjeżdżam, zabierając ze sobą twe słowo.
— Hrabio, miej litość! Przytłacza mnie cierpienie, jestem bardzo nieszczęśliwy.
— Znałem człowieka bardziej nieszczęśliwego.
— Niepodobieństwo! Czy może być człowiek bardziej nieszczęśliwy, jak ten, który utracił jedyne swe ukochanie?
— Posłuchaj, Morrelu! — odpowiedział hrabia — i zastanów się nad tem, co ci powiem. Znałem człowieka, który wszystkie swe nadzieje, swe szczęście całe — złożył w jednem sercu, sercu kobiety.
Był to człowiek młody, mający starego ojca, którego kochał nad życie; miał on jeszcze narzeczoną, która ubóstwiał, a która miał nakoniec zaślubić, po latach oczekiwania. Wtem kaprys losu, który uprawomacniał zaprawdę do zwątpienia w dobroć i sprawiedliwość Boga, pozbawił człowieka tego swobody, widoku słońca, morza i nieba, pozbawił go za jednym zamachem jeszcze ojca i kochanki i wtrącił go na samo dno więziennych lochów.
— Oh!... z więzienia wyjść zawsze można, za tydzień, za miesiąc, za rok wreszcie...
— On jednak w lochach tych przebywał lat czternaści — rzekł hrabia poważnie, kładąc dłoń na ramieniu młodzieńca.
Morrel zadrżał.
— Czternaście lat — powtórzył hrabia — przez całych lat czternaście szalał z rozpaczy. I on również, jak ty teraz, Maksymiljanie, miał chwile zwątpienia, słabości i chciał się zabić.
A jednak przyszedł dzień, że miłosierdzie boskie spłynęło na niego i sprawiło, iż z więzienia tego wyszedł on nietylko wolny, ale i bogaty. A jednak — nie mógł znaleźć nawet grobu ojca swego, bo ten ojciec umarł z głodu i pochowany został we wspólnej mogile bezimiennych.
— Ten człowiek przeto, był synem bardziej nieszczęśliwym, aniżeli ty, Morrelu.
— Pozostała mu jednak kobieta, którą kochał.
— Mylisz się. Kobieta ta...
— Umarła również?
— Gorzej. Sprzeniewierzyła się pamięci uwięzionego kochanka i zaślubiła jego prześladowcę! Widzisz więc, że człowiek ten był również i kochankiem nieszczęśliwszym od ciebie.
— Czy Bóg człowiekowi temu nie zesłał żadnej pociechy?
— Dał mu ukojenie; uciszył jego ból, przygłuszył tęsknotę.
— A czy człowiek ten ma nadzieję, że może być kiedyś jeszcze szczęśliwy?
— Tak, ma taką nadzieję właśnie.
Młodzieniec opuścił głowę na piersi i milczał.
— Masz przyrzeczenie moje — rzekł po długiej chwili — lecz pamiętaj i ty o swej obietnicy.
— Piątego października czekam cię, Morrelu, na wyspie Monte-Christo, w przeddzień zaś, w porcie Bastia oczekiwać będzie twych rozkazów statek z wypisana nazwa „Eurus“ wymienisz jedynie sternikowi swe nazwisko, a będzie ci on we wszystkiem posłuszny. Zrozumiałeś mnie?
— Tak. I będę ci posłuszny. Lecz pamiętaj, hrabio, powtarzam to raz jeszcze, o swem przyrzeczeniu.
— Jesteś jak dziecię, które nie rozumie ważności słów danych. Przyrzekłem, iż jeżeli w dniu 5 października pragnąć będziesz śmierci, — stanie się zadość twej woli. Umrzesz, a teraz żegnaj, sprawy moje bowiem wzywają mnie do Włoch.
— Kiedyż odjeżdżasz?
— Za chwilę. Statek mój od rana stoi pod parą, za godzinę — będę już daleko stąd, na pełnem morzu.
— W takim razie pozwól, bym cię choć do portu odprowadził — rzekł Morrel.
Gdy Monte Christo wstąpił na pokład statku, oczekującego nań, z jego kominów buchnęły wysoko ku niebu kłęby dymu.
Nie upłynęła nawet godzina, jak te czarne dymy zbłękitniały zupełnie w oddaleniu, przeobraziły się w lekkie mgły, ledwo, ledwo widziane na horyzoncie wschodnim.
Na zachodzie, z seledynowego nieba zapadało w otchłań morza czerwone światło.
Za chwilę — kir nocy przysłaniać zaczął wszystko.



ROZDZIAŁ V.
PEPPINO.

W chwili, gdy statek hrabiego niknął w mgłach nocy i oddalenia, jakiś mężczyzna z dużym pośpiechem jadący pocztą z Florencji do Rzymu, tylko co opuścił miasteczko Aquapenrente.
Jechał szybko, nie do tego jednak stopnia, by to zwracać mogło uwagę, lub budzić podejrzenia
Podróżny ten był odziany w skromny wprawdzie, lecz jednocześnie bardzo wytworny surdut, na klapie którego widniała wstążka Legji honorowej
Oznaka ta, jak również akcent, jakim przemawiał, wskazywały, iż jest on Francuzem. Że nie był Włochem poznać to można było odrazu, gdy się tylko odezwał, nie umiał po włosku więcej ponad parę wyrazów, znanych w muzyce.
— Allegro! — dawał polecenie pocztyljonowi przy każdem wsiadaniu.
— Moderato!... odzywał się stale, wysiadając.
Dwa te wyrazy, bezustannie powtarzane, pobudzały, rzecz prosta, do szalonego śmiechu wszystkich pocztyljonów.
Na widok odwiecznego miasta, to jest przy wjeździe do la Sarta, skąd Rzym w całym swym majestacie się przedstawia, podróżnik ów niczem nie ujawnił swego zdumienia i zachwytu. Cud katedry św. Piotra był widocznie dla niego najzupełniej obojętny. Dobył on jedynie z pugilaresu papier we czworo złożony i zaczął wczytywać się w jego treść z nadzwyczajną uwagą. Więcej — z bezmiernym szacunkiem.
— Chwała Bogu — rzekł następnie, — że choć to mi pozostało.
Powóz tymczasem przejechał bramę del Popolo, skręcił następnie na lewo, aż stanął wreszcie przed hotelem hiszpańskim.
Nasz dawny znajomy, pan Pastrini, przyjął podróżnego u drzwi wejściowych, z kapeluszem w ręku.
Podróżny wysiadł, wszedł następnie do wskazanego mu numeru, rozkazując padać sobie kolację, a następnie zapytał się o adres domu handlowego Thomson i French, który dostarczono mu natychmiast, ponieważ firma ta była znana każdemu mieszkańcowi wiecznego miasta.
Jak wszędzie, tak i w Rzymie, przybycie karety pocztowej jest zdarzeniem nader zajmującem dla wszystkich okolicznych mieszkańców. To też dziesięciu conajmniej potomków Marjuszów i Grachów, bosych, w oberwanej odzieży przypatrywało się, — trzymając się jedną ręką pod bok, zaś z drugą malowniczo zgiętą ponad głową, — karecie, koniom pocztowym i podróżnemu.
Ulicznik rzymski tem się odróżnia od gapiów innych stolic, iż zna wszystkie języki świata, to też rozumieli oni jak przybyły wypytywał się pana Pastriniego w języku francuskim o dom handlowy Thomson i French. Widzieli oni jeszcze, iż podróżnemu owemu tak bardzo pilno było do domu bankowego, że nie czekał nawet na zamówiony obiad, lecz udał się odrazu wraz z przewodnikiem na ulicę del Banchi, przy której miał swoją siedzibę dom wspomnianej firmy.
Gdy francuz wszedł do dalszych sal bankowych, jego przewodnik, rzecz zrozumiała, pozostał w przedsionku, przyczem zawiązał natychmiast ożywioną pogawędkę z paroma przemysłowcami bez przemysłu, których w Rzymie wszędzie pełno, przed drzwiami hoteli, kościołów i banków zwłaszcza.
Prawie jednocześnie z francuzem, a lepiej — tuż za nim wszedł do banku jakiś nieznajomy, który jak cień towarzyszył przybyłemu od samego hotelu hiszpańskiego.
— Czy to dom handlowy Thomson i French? — zapytał cudzoziemiec.
Jakieś stworzenie nieco podobne do lokaja podniosło się z krzesła na znak dany przez młodego urzędnika, stróżującego w pierwszej sali pomieszczeń bankowych.
— Kogo mam oznajmić? — zapytał lokaj.
— Barona Danglarsa — odpowiedział przybyły.
Gdy przybyły zniknął wraz z woźnym w dalszych salach, młody aspirant zwrócił uwagę na drugiego przybysza.
— A to ty, Peppino?! — powiedział.
— Tak jest — odpowiedział ten lakonicznie.
— Musi to być, w takim razie, jakaś gruba zwierzyna, ów gruby jegomość? Jakieś się o nim zwiedział?
— Nie moja to zasługa. Uprzedzono nas dawno, że przybędzie on do Rzymu, a także, iż u was właśnie odbierać będzie swe kapitały. Nie wiemy jednak, ile będzie tej gotowizny?
— Natychmiast będę cię mógł poinformować co do tego, mój przyjacielu.
— Będziemy bardzo obowiązani. Bylebyś tylko nie dał mylnej informacji, jak o owem niemieckiem książątku, o którem mówiłeś, że dostał od was trzydzieści tysięcy lirów, zaś miał przy sobie zaledwie dwadzieścia dwa!
— Musieliście źle szukać.
— Gadanie. Sam Luigi Wampa rewidował go i nie mógł więcej znaleźć.
— W takim razie musiał: albo jakieś długi popłacić...
— Co?... Opowiadaj takie bajeczki komu innemu, lecz nie mnie. Jakże!... Niemiecki książe — i miał długi płacić! Paradne!
— Albo był z rzymiankami na kolacji...
— Ha! To możliwe!
— Niewątpliwie, mój kochany. Nie przeszkadzaj mi jednak, nie rozpraszaj mej uwagi, bo francuz może załatwić swe interesy, zanim ja zdołam dowiedzieć się, jak rzeczy stoją?
I po słowach tych wyszedł, gdy zaś po dziesięciu minutach powrócił, twarz jego promieniała radością.
— Hura! — zawołał — suma kolosalna!
— Pięć, do sześciu miljonów, czy tak?
— A ty skąd już wiesz o tem?
— Od hrabiego Monte Christo.
— Od hrabiego Monte Christo?... A skąd ty możesz znać tego nababa, który ma nieograniczone kredyty na największe banki w Rzymie, Paryżu, Londynie, Wiedniu?
— Ha, ma się znajomości. — Od niego więc wiemy, iż jegomość ten podniesie pięć do sześciu miljonów, lecz chcieliśmy się upewnić.
— Cicho! Wraca już!
Istotnie Danglars wracał z rozpromienioną twarzą odprowadzony do drzwi przez Thomsona, czy też może przez Frencha.
Przed bankiem oczekiwał już na Danglarsa powóz, przysłany przez pana Pastriniego, którym bankier powrócił do hotelu.
Nie potrzebujemy chyba dodawać, że Peppino pojechał również tym samym powozem, na tylnych jego resorach.
A gdy powóz stanął przed hotelem, usiadł sobie najspokojniej na ławce, tuż przy drzwiach wejściowych, szepnąwszy tylko coś do ucha jednemu z uliczników, których opisaliśmy na początku tego rozdziału.
Czcigodny potomek Grechów puścił się wtedy pędem, ile mu sił starczyło, i wkrótce znikł z oczu, na drodze wiodącej do Kapitolu.
Danglars zaś zjadł obiad, do którego dodać rozkazał kuropatwę z truflami i słoik konfitur, a następnie położył się do łóżka, chowając pugilares pod poduszkę i wkrótce zasnął.
I spał długo, ci bowiem, którzy wcześnie chodzą spać, zazwyczaj budzą się bardzo późno, a przynajmniej bardzo późno wstają.
Baron dopiero o godzinie dwunastej zadzwonił na służbę, której rozkazał podać sobie śniadanie, oraz dopilnować, by konie pocztowe były gotowe jak można najprędzej, ponieważ wyjeżdża.
Pośpiech rzymian jest znany. Śniadanie podano mu zaledwie o drugiej, zaś konie znalazły się przed hotelem o czwartej dopiero.
— Do Ankony — dał polecenie pan Pastrini w imieniu Danglarsa...
Baron zamierzał bowiem przez Wenecję i Gorycję udać się do Wiednia i tam osiąść na stałe, jako w mieście nie drogiem, a bardzo wesołem.
Zaledwie powóz opuścił bramy Rzymu, zaczęło się ściemniać.
Danglars nie lubił jeździć po nocy, że zaś teraz niebardzo mu się już śpieszyło, zapytał przeto pocztyljona, jak daleko mają do najbliższej stacji, gdzieby się można przespać?
Non capisco... Nie rozumiem — odpowiedział zapytany.
Baron z powagą kiwnął głową, jakby chciał powiedzieć:
— Doskonale.
Powóz toczył się dalej.
— Na pierwszej stacji zanocuję — powiedział do siebie Danglars, układając się na sprężynowych poduszkach.
I zaczął marzyć, jak to on urządzi sobie teraz życie, po szczęśliwem bankructwie?! — uśmiechając się rozkosznie.
Potem myślał ze trzy minuty o żonie, w Paryżu pozostawionej, i ze dwie minuty o córce, wreszcie, z minut dziesięć o wszystkich przyjaciółkach, od których, niestety coraz bardziej się oddalał. Na oczy jego spadła wreszcie wizja różowo-białych wiedenek, które.... już tam oczekują go nad modrym Dunajem... i zasnął.
Kiedy niekiedy, gdy powóz doznał silniejszego wstrząśnienia, otwierał oczy, by przekonać się, iż powóz z wyjątkową wprawdzie szybkością, lecz ciągle jeszcze toczy się w pobliżu Rzymu.
Noc była zimna, ciemna i słotna. Przy takiej pogodzie o wiele przyjemniej jest leżeć sobie w głębi powozu i drzemać aniżeli wychylać głowę i zapytywać o cośkolwiek pocztyljona, zwłaszcza, że ten na wszystkie zapytania ma jednę odpowiedź „non capisco“.
Danglars drzemał więc nieprzerwanie z tą błogą świadomością, że dowie się przecież o wszystkiem na pierwszym postoju.
Powóz zatrzymał się wreszcie.
Danglars otworzył oczy, przekonany, iż stanęli nakoniec w jakiejś wiosce, czy miasteczku, ku swemu zdziwieniu jednak przekonał się, iż powóz znajduje się w pustce i bezludziu jakiemś, gdzie snuło się w ciemności tylko paru ludzi, wyglądających jak cienie.
Baron zorjentował się odrazu, iż w pustkowiu tem noclegu nie znajdzie z pewnością, z rezygnacją czekał więc tylko na pocztyljona, który nie zapomni przecież zjawić się po pieniądze.
Konie wyprzężono, a następnie zaprzężono inne, lecz nikt nie przychodził jakoś po zapłatę.
Zdziwiony niepomiernie Danglars otworzył wtedy drzwiczki, chcąc wysiąść, lecz jakaś silna dłoń wtłoczyła go z powrotem do powozu.
Baron osłupiał.
— Słuchajno — rzekł do pocztyliona — mio caro!
Ale „mio caro“ nie opowiedział ani słowa.
Danglars otworzył wtedy okno i wychylił głowę.
Dentro la Testa — rozległ się w ciemności głos silny i rozkazujący.
Baron domyślił się odrazu, iż „dentro la Testa“ znaczy — schowaj głowę.
Tak to okoliczności ułatwiają poznanie obcych języków.
Nie potrzebujemy chyba dodawać, iż temu rozkazowi Danglars z dużym pośpiechem uczynił zadość.
Był tak strwożony, iż zatracił w zupełności zdolność myślenia. Wszystko mu się pomieszało w głowie.
Po pewnej chwili spostrzegł postać męską, owiniętą w płaszcz, na koniu, pilnującą drzwiczek z lewej strony powozu.
— Żandarm niewątpliwie — powiedział do siebie — czyżby telegrafy francuskie zdołały już zawiadomić władze papieskie o mojej ucieczce?
Postanowił upewnić się i w tej myśli ponownie wychylił się z powozu.
— Dokąd mnie wieziecie? — zapytał.
Dentro la Testa — powtórzył ten sam głos ze spotęgowanym tylko akcentem groźby.
Danglars zwrócił się wobec tego do drzwiczek przeciwległych.
Lecz i przy prawych drzwiczkach galopował na koniu jakiś mężczyzna.
— Niema się co łudzić — rzekł bankier, ocierając czoło zroszone obfitym potem — już mnie złapał!
I rzucił się w głąb powozu, by zastanowić się nad położeniem.
Po chwili wszedł księżyc. Przy jego świetle Danglars spostrzegł, iż wodociągi na kamiennych filarach, które poprzednio znajdowały się z prawej strony powozu, obecnie widnieją po lewej jego stronie.
Wywnioskował z tego łatwo, iż powóz powracał do Rzymu.
— O ja nieszczęśliwy! — zajęczał — najwidoczniej władze francuskie wyjednały u rządu tutejszego rozkaz wydania mnie.
Powóz toczył się dalej w niepowstrzymanym pędzie, obok jakiejś ciągnącej się bez końca czarnej masy, która była okopami otaczającemi Rzym.
— Wielki Boże! — szepnął wtedy do siebie Danglars — nie wjechaliśmy więc do miasta, a tylko krążymy poza jego murami... Czyżby w takim razie!?
Przypomniał sobie opowiadanie Alberta de Morcef o bandytach rzymskich.
— Może są to więc tylko rozbójnicy? — rzekł do siebie z pewną jakby ulgą w sercu.
Powóz stanął, a w tej samej nieomal chwili otworzono drzwiczki z lewej strony pojazdu.
Scendi — rozległ się głos.
Jeszcze rankiem Danglars nie rozumiał ani jednego słowa po włosku, teraz pojął odrazu, iż żądają od niego, by wysiadł.
Spełnił bez namysłu rozkaz i, stojąc już na ziemi, błędnym wzrokiem potoczył dookoła.
Prócz pocztyljona otaczało go czterech mężczyzn.
Di qua — rzekł jeden z nich, kierując swe kroki na stromą ścieżkę, jakich pełno po obydwóch stronach via Appia.
Danglars szedł bez oporu za swym przewodnikiem, nie oglądając się nawet, czy trzej inni mężczyźni podążają za nim. Zdawało mu się jednakże, iż ludzie ci pozostają po drodze w miejscach oznaczonych, jakby na czatach.
Po dziesięciu minutach pochodu ścieżka biec zaczęła pomiędzy gęstemi krzewami. W pewnym punkcie natknęli się na dwóch ludzi, jakby na oczekujących na nich; gdy idący na przodzie mężczyzna wyminął ich, zatrzymał się nagle, a wtedy Danglars znalazł się jakby pośrodku trójkąta uczynionego z trzech ciemnych postaci.
Biedny bankier chciał coś powiedzieć, lecz spostrzegł, że nie jest zdolny do wymówienia jednego choćby wyrazu.
Avanti — dał się słyszeć rozkaz jednego z oczekujących.
Znaczenia tego ostatniego słowa Danglars nie potrzebował nawet odgadywać, ponieważ rozkazowi temu towarzyszyło pchnięcie tak energiczne, iż więzień uderzył silnie nosem w plecy przewodnika.
Przewodnikiem zaś był dobry nasz znajomy, Peppino, który, mimo silnych ciemności, orjentował się przewybornie w położeniu.
Gdy doszli do jednej ze skał, Peppino zniknął nagle w jej wnętrzu. Okazało się, iż u jej podnóża znajduje się mały otwór. Energiczne ruchy idącego z tyłu mężczyzny pouczyły Danglarsa, iż winien pośpieszyć tą samą drogą.
Nie było wobec tego żadnych wątpliwości. Paryski bankrut — znajdował się w rękach rzymskich bandytów.
Danglars zaczął postępować wtedy tak, jak przystało na człowieka otoczonego zewsząd niebezpieczeństwem: strach dodał mu męstwa.
Mimo pokaźnej objętości brzucha, nie najlepiej nadającego się do przemykania się przez wąskie przejścia rzymskich kryjówek, wcisnął się jednak za Peppinem, a gdy tego dokonał, znalazł się w ciemnym i długim korytarzu, który dojrzał przy świetle pochodni, jaką Peppino zdążył już przez ten czas zapalić.
Korytarzem tym szli długo, aż natknęli się na straże.
— Kto idzie? — rozległo się pytanie.
— Swój — odpowiedział Peppino — gdzie wódz?
— Tam — odpowiedział strażnik, wskazując w stronę olbrzymiej niszy wykutej w skale.
— Dobrą zdobycz przyprowadzamy ci, wodzu — odezwał się Peppino po włosku.
— Czy to ten, względem którego dałem ci rozkazy? — zapytał wódz z roztargnieniem, gdyż był właśnie zajęty czytaniem życia Aleksandra, według Plutarcha.
— Tak jest, wodzu.
— Dobrze. Podprowadź go bliżej i oświeć blaskiem pochodni tak, bym lepiej mógł mu się przyjrzeć.
Wtedy Peppino bez większych ceremonji pchnął Danglarsa tak silnie, iż baron omało nie upadł u samych stóp wodza, a następnie przysunął do jego twarzy płomień pochodni tak blisko, iż ten usunął się gwałtownie, by uchronić się od opalenia brwi, a nawet wypalenia oczu.
Twarz bankiera wyrażała najwyższe przerażenie i trwogę.
— Człowiek ten jest nietylko przestraszony, ale i bardzo znużony, zaprowadźcie go do łóżka.
Lecz te łagodne słowa wodza nie uspokoił bynajmniej Danglarsa. Bankier wyobraził sobie, iż wódz bandytów wyraził się jedynie obrazowo, że łóżko w istocie rzeczy oznacza trumnę, śmierć gwałtowną, zadaną sztyletem.
Danglars wydał przeto głuchy jęk i nieprzytomny nieomal udał się za Peppinem.
Nie śmiał prosić o cośkolwiek, byłby krzyczał z trwogi, lecz przestrach sparaliżował mu krtań.
Brakło mu nietylko siły, ale i woli nawet, by stawić opór. Szedł, bo go ciągnęli, jak bydlę prowadzone na rzeź.
Co krok potykał się, to znów podnosił w górę nogi, sądząc, że idzie po schodach. Nakoniec, gdy otworzono przed nim drzwi bardzo niskie, pochylił się więcej, niż do połowy ciała i wszedł do maleńkiej celi, wykutej w skale.
W kącie groty tej ujrzał posłanie z suchych traw, przykrytych jelenią skórą.
Na ten widok serce Danglarsa żywiej uderzyło i pierś odetchnęła swobodniej.
— Dzięki Ci, Boże — szepnął — to jest istotnie łoże, a nie śmierć, na którą się już gotowałem.
Po raz drugi, w ciągu godziny, wezwał imienia Boga, o którym od lat dziecięcych zapomniał nieomal zupełnie.
Ecco — rzekł przewodnik, następnie popchnął Danglarsa, zamykając za nim drzwi.
Danglars miał więc możność poznania osobiście Luigiego Wampa, w istnienie którego uporczywie nie chciał wierzyć mimo opowiadań Alberta de Morcef.
Poznał nietylko słynnego bandytę, ale nawet i grotę, w której Morcef był zamknięty, ponieważ i jego w tej samej uwięziono. Była ona najwidoczniej celą honorową, rezerwowaną wyłącznie dla bogatych cudzoziemców.
Wspomnienia opowiadań Morcefa dodały mu jednak otuchy. Alberta bandyci nie zabili przecież, zadawalając się wykupem.
I z nim przeto tak samo będzie.
Przypomniał sobie, iż Morcef musiał wykupić się czterema tysiącami luidorów, co się równa sumie 80.000 franków.
Że zaś cenił siebie znacznie więcej, aniżeli Morcefa, przypuszczał przeto, że od niego zażądają sumy conajmniej podwójnej, to znaczy, iż przyjdzie mu zapłacić 160.000... no!... 200.000 franków.
Miał zaś pięć miljonów i pięćdziesiąt tysięcy franków. Pozostanie mu więc jeszcze wcale pokaźna sumka, z której wyżyć będzie można od biedy. Nawet — bez biedy. Więcej: — wesoło!
To zestawienie cyfrowe uspokoiło go ogromnie. Nie było przecież przykładu, by kogoś oceniono na sumę pięciu zgórą miljonów! Więc i z nim nic podobnego nie będzie i wyjdzie z przeprawy — prawda, że z okrojoną nieco kurtą, ale najzupełniej jeszcze cały.
Myśli te takiej dodały Danglarsowi odwagi, że zaledwie raz jeden na bok się przewrócił, a następnie zasnął jak najspokojniej, jak ów bohater, nad życiem którego z takim pietyzmem zastanawiał się sam Luigi Wampa.



ROZDZIAŁ VI.
RESTAURACJA LUIGEGO WAMPA.

Sen, najtwardszy chociażby, byle nie taki, jakiego obawiał się Danglars, ma swe przebudzenie.
Więc i Danglars się obudził wreszcie.
Dla paryżanina, przyzwyczajonego do jedwabnych firanek i do adamaszkowych obić na ścianach, przebudzenie się w nagiej i skromnej grocie podziemnej — musi się wydawać przerażającem.
Tak było i z Danglarsem.
— Nie może podlegać żadnym wątpliwościom fakt — rzekł sam do siebie, — iż znajduję się w rękach bandytów, którzy więzili Morcefa.
Potem odetchnął głęboko, by przekonać się, czy nie został wypadkiem raniony. O tym sposobie wiedział z Don Kiszota, książki nie jedynej wprawdzie, którą czytał, ale jedynej, z której coś nie coś pozostało mu w głowie.
— Prawda, że mnie nie zabili, nie zranili nawet, ale za to zapewne okradli.
I sięgnął żywo ręką pod poduszkę, lecz pugilares leżał na swem miejscu.
Nawet sto luidorów, jakie wziął ze sobą na podróż z Rzymu do Wenecji, spoczywały nietknięte w kieszeni.
— Szczególni bandyci!... nie ruszyli nic, ani woreczka, ani pugilaresu. Niema wątpliwości, iż będzie tak, jak to wczoraj przewidywałem: każą mi zapłacić okup. I zegarek nawet pozostawiono mi!... Ciekawe, która też może być godzina?
Arcydzieło bregetowskie, nakręcone poprzedniego dnia ze zwykłą starannością, wskazywało godzinę wpół do szóstej. Rano, niewątpliwie, boć przecież nie mógł przespać całego dnia?
Gdyby nie zegarek, Danglars nie wiedziałby zupełnie nietylko godziny, ale nawet — czy jest dzień, czy też noc na świecie? Jasność dnia bowiem nie przenikała, jednym choćby płomykiem, do podziemi.
Jak należałoby postąpić teraz?... Czy samemu rozpocząć pertraktacje, czy też czekać aż rozpoczną je bandyci?
Właściwszem zdało się Danglarsowi zajęcie pozycji wyczekującej. Więc czekał.
Czekał do południa.
O godzinie tej zmieniono strażnika, który do tej chwili przez całą noc stróżował przy drzwiach jego celi.
Danglarsa wzięła wtedy ciekawość zobaczyć, kto też pilnuje go teraz?
Nie było to trudne, ponieważ strażnik pełnił czynność swą przy świetle lampy olejnej, światło której przenikało i do celi Danglarsa przez liczne szczeliny, znajdujące się w drzwiach.
Przyłożył oko do jednej ze szczelin i ujrzał, jak bandyta zapijał właśnie wódkę o zapachu nader odrażającym dla wybrednego węchu barona.
— Phi!... cóż to za ohydny trunek — zawołał, cofając się ze wstrętem.
Pod wieczór, bandyta, który z takim smakiem zapijał okowitę, został zmieniony przez innego.
Danglarsa znów wzięła ciekawość poznać swego stróża; zbliżył się więc powtórnie do otworu.
Nowoprzybyły wyglądał na prawdziwego zbója, na Goliata gór nadmorskich. Miał wielkie wyłupiaste oczy, grube wargi, garbaty nos i rude włosy.
— Ależ, na Boga — zawołał mimowoli Danglars — przecież ten okaz jest bardziej podobny do ludożercy, aniżeli do ucywilizowanej istoty ludzkiej.
W tejże chwili ów Goliat, jakby chcąc ujawnić, że nie jest bynajmniej amatorem ludzkiego mięsa, dobył z torby kawał chleba, sera i czosnku i zaczął zajadać to wszystko z ogromnym apetytem, popijając mocnem winem orvietto.
— Niech mnie djabli wezmą — rzekł Danglars, przyglądając się tej uczcie bandyty — jeśli będę zdolny pojąć kiedykolwiek, jak wogóle można spożywać takie obrzydliwości, a cóż dopiero zajadać z takim ogromnym smakiem!
I odszedł od drzwi, kładąc się znów na posłaniu.
Danglars nie mógł przewidzieć, jak bardzo silne wrażenie wywrze ta uczta bandyty na jego pusty żołądek.
To też bywalec Kawiarni Paryskiej nie bez zdziwienia doszedł do przekonania, że ten chleb bandyty nie był tak bardzo znów czarny, jak mu się to początkowo zdawało, zaś ser... owszem, wcale świeży.
Nakoniec czosnek przypomniał mu niektóre sosy Roberta, które jego kucharz tak bardzo pragnął naśladować — i apetyt jego spotęgował się jeszcze.
Pod wpływem tego apetytu powstał nagle i zastukał do drzwi.
— Co tam takiego? — zapytał bandyta.
— Słuchajno, mój przyjacielu — rzekł Danglars — jak sądzisz, czy nie byłby już czas, ażebyście pomyśleli i o moim żołądku?
Lecz bandyta najwidoczniej nie rozumiał dźwięcznej mowy franków, posłuchał więc tylko, podnosząc głowę, wzruszył następnie ramionami i zabrał się znów do jedzenia.
Danglars poczuł się obrażony w swej dumie i wrócił na łóżko.
I znów upłynęło parę godzin, po upływie których raz jeszcze zmieniono wartę.
Danglars, cierpiący na coraz silniejsze kurcze głodowe żołądka, zwlókł się raz jeszcze z posłania i ujrzał, że jego strażnikiem został znany mu już przewodnik.
Istotnie był to Peppino, który przybył pod drzwi jego więzienia nie z pustymi rękoma bynajmniej, lecz przyniósł wcale pokaźnych rozmiarów rondelek, z którego rozchodził się aromat grochu, prażonego ze słoniną.
Oprócz tej smakowitej potrawy, postawił obok siebie tackę z winogronami i garścią fig suszonych oraz pełne fiasco wina Chianti.
Nie mogło być dwóch zdań — Peppino należał najwidoczniej do rzędu smakoszów.
Na widok tych specjałów i Danglarsowi napływać zaczęła ślinka do ust.
— Kto wie? — rzekł do siebie — może ten okaże się litościwszy?... Popróbujmy...
I lekko zapukał do drzwi.
— Służę natychmiast — zawołał bandyta, który jako stały bywalec przedsionka hotelu pana Pastriniego znał język francuski, zrywając się z miejsca i otwierając drzwi.
— Najuprzejmiej przepraszam pana — rzekł Danglars z najpogodniejszym i najwdzięczniejszym uśmiechem, na jaki mógł się zdobyć — chciałem się jedynie zapytać, czy ja tutaj u was nie dostanę żadnego pożywienia?
— Jakto? — zawołał ze zdumieniem Peppino — więc pan hrabia nic jeszcze dziś nie jadł? Ależ proszę wydać tylko rozkazy, a podadzą wszystko, czego tylko pan hrabia raczy zażądać. Nasz bufet jest wcale nieźle zaopatrzony, ma tę jednę tylko wadę, na którą my wszyscy tutaj narzekamy, że każą sobie za spożyte pokarmy płacić. Ale cóż? — niema róży bez kolców!
— Ależ to się rozumie samo przez się — opowiedział Danglars — chociaż, co prawda, panowie, którzyście mnie uwięzili, powinnibyście tem samem dać mi żywność.
— O, u nas są nieco inne zwyczaje, aniżeli w więzieniach państwowych. Tam dają jeść darmo, ale bardzo źle; my zaś, dbając o naszych więźniów, dajemy nie gorzej aniżeli u Roberta, aczkolwiek za bardzo umiarkowaną zapłatą.
— Niech i tak będzie — odpowiedział Danglars — proszę więc o cośkolwiek do zjedzenia.
— A co pan hrabia rozkaże podać?
— Ach, cokolwiek. Może być pularda na zimno, lub jakaś zwierzyna, sos „Robert“ do tego, no i deser.
— Każę podać pulardę.
— Doskonale, przyjacielu, tylko prędko.
Peppino wyprostował się wtedy, złożył ręce w trąbkę i zakrzyknął na całe gardło:
— Pularda dla pana hrabiego.
Głos Peppina nie zamarł jeszcze pod sklepieniem, a przed baronem stał już młodzieniec piękny, wysmukły, nawpół nagi, niosący na głowie pulardę na srebrnym półmisku.
— Myślałby kto, że to Kawiarnia Paryska — mruknął do siebie Danglars.
— Służę panu hrabiemu — rzekł Peppino, odbierając półmisek z rąk młodego bandyty i stawiając go na spróchniałym stole, który wraz ze stołkiem i barłogiem ze słomy stanowił całe umeblowanie celi.
Danglars porwał się za nóż i widelec i zabrał się łapczywie do rozkrawania kurczęcia.
— Pan hrabia wybaczy — rzekł Peppino, kładąc dłoń na ramieniu bankiera — lecz u nas, dla uniknięcia nieporozumień przy regulowaniu rachunków, obowiązuje zwyczaj płacenia zgóry za podane potrawy.
— Ależ doskonale — zawołał Danglars z uśmiechem — nie jest mi wprawdzie znany wasz cennik, jest mi jednak wiadome, że życie we Włoszech jest bardzo tanie. Płacę więc zgóry, nie pytając o cenę i nie domagając się reszty.
I rzucił na stół luidora złotego, biorąc następnie ponownie nóż do ręki.
— Pan hrabia wybaczy — rozpoczął znów Peppino — lecz my nie przyjmujemy żadnych a conto, lecz domagamy się zapłacenia całej należności przed spożyciem pokarmów, jak o tem zresztą już raz mówiłem.
— Jakto? Dwadzieścia franków za jedno kurczę to się nazywa u was a conto? Ileż się w takim razie za nie należy?
— Pięć tysięcy luidorów — odpowiedział Peppino jak najnaturalniejszym tonem, jakby mówił: „bułka kosztuje dwa grosze“.
Danglars wytrzeszczył naprzód oczy, a potem parsknął śmiechem.
— Doskonały dowcip — powiedział, ocierając łzy, wywołane zbyt silnym śmiechem — i zabrał się znów do kurczęcia, lecz Peppino z miną bardzo serjo przytrzymał jego rękę.
— Jakże będzie z rachunkiem? — zapytał.
— Jak ma być? Przecież już zapłaciłem.
— A jednak, jeżeli pan hrabia chce istotnie spożyć tę pulardę, to musi mi dopłacić jeszcze cztery tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć luidorów, gdyż luidora otrzymałem a conto.
— Ależ to kpiny! Sto tysięcy franków za jedno kurczę! O takiej cenie świat jeszcze nie słyszał!...
— Sam przyznaję, panie hrabio, że cena ta jest może nieco wygórowana. Cóż jednak na to poradzić?
— Co na to poradzić? O, rada jest i bardzo łatwa! Zabieraj sobie tego kurczaka i idź do djabła! — zawołał Danglars podniesionym głosem, rzucając na ziemię nóż i widelec.
Peppino dał znak, piccolo porwał półmisek ze stołu i zniknął z nim natychmiast, równie szybko, jak się zjawił.
Danglars rzucił się wściekły na łoże, zaś Peppino zamknął drzwi i zabrał się do swego grochu ze słoniną.
Danglars słyszał, jak Peppino jadł groch, potem winogrona, zapijając to wszystko obficie winem, i żołądek jego doświadczał niesłychanych tortur.
Bankier jednak zacisnął zęby i trwał w bezruchu. Minęło tak pół godziny, może nawet godzina... męczarnie były jednak zbyt wielkie, więc zerwał się z łoża i głośno zawołał:
— Zgoda! Zapłacę!
Lecz Peppino udał, że nie słyszy.
Wtedy Danglars pokornie zastukał do drzwi.
Peppino otworzył drzwi.
— Do wszystkich djabłów — zawołał Danglars — chcę jeść!
— A co pan hrabia rozkaże?
— Kawałek suchego chleba, jeżeli w jaskiniach kurczęta tak bardzo są drogie.
— Chleba?... Owszem, może być i chleb.
— Pół kilograma chleba dla hrabiego! — zawołał następnie głośno, zwracając głowę w stronę korytarza.
— Ileż mam zapłacić za to? — zapytał Danglars.
— O drobnostkę, o której nie warto mówić nawet. Dwadzieścia pięć luidorów zaledwie.
— Co?!... pięćset franków za kawałek chleba? Powiedzcie odrazu, iż waszem pragnieniem jest, bym z głodu umarł.
Danglars rzucił dwadzieścia pięć luidorów na stół, bez jednego słowa więcej i łapczywie porwał za chleb.
Nazajutrz zażądał znów chleba i małej buteleczki wina, gdyż pić mu się chciało okropnie, za co płacić mu przyszło 75 luidorów.
Ze stu luidorów, wziętych na podróż do Wenecji, nie pozostało ani grosza.
Na trzeci dzień miał już dosyć chleba, więc zażądał jakiejś mięsnej potrawy.
— Służyć będę natychmiast, panie hrabio, mamy właśnie dziś doskonałe „riaroli all pollo“, lecz to kosztować będzie tyle, co kurczę: sto tysięcy franków.
— Ależ wy jesteście krwiożercze zwierzęta, nie ludzie — zawołał Danglars głosem rozpaczy — skąd miałbym mieć tyle pieniędzy przy sobie, bym wam mógł płacić podobne ceny?
— Masz pan w kieszeni pięć miljonów i pięćdziesiąt tysięcy franków.
Danglars zadrżał. Zasłona spadła mu z oczu. Bandyci wiedzieli wszystko, był igraszką w ich rękach.
Ocenił w lot położenie i poznał, iż jest bezsilny.
Zwiesił głowę, potem machnął ręką i rzekł:
— Każ podać... Proszę dodać do tego jeszcze tuzin ostryg, omlet i flaszkę najlepszego, jakie tylko macie w piwnicy, wina.
Potem wypisał czek na sumę 275.000 franków i z rezygnacją czekać zaczął na obstalowane śniadanie.



ROZDZIAŁ VII.
PRZEBACZENIE.

Danglars nie uległ jednak w zupełności, miał jeszcze nadzieję, że może uda mu się jednak ocalić coś z pogromu.
Nazajutrz więc wyraził żądanie, iż chce się zobaczyć z samym wodzem.
Po chwili Luigi Wampa stanął przed swym więźniem.
— Jestem na twe wezwanie — powiedział — i proszę, byś zechciał wyrazić swe życzenia, łaskawy panie.
— Jakiego żądasz ode mnie okupu?
— Ależ 4.775.000 franków, jakie ci, panie, pozostały, rzecz prosta.
Danglars doznał wtedy niewypowiedzianie bolesnego ucisku serca.
— Chcesz mi zabrać wszystko, co mi pozostało z olbrzymiej fortuny! A więc pozbaw mnie raczej życia.
— Nie wolno mi przelewać krwi pana.
— Któż wam tego zabronił?
— Ten, którego rozkazów słuchamy.
— A więc podlegacie komuś?
— Tak jest. Mamy swego naczelnika.
— Sądziłem, iż ty, panie, jesteś wodzem?
— Jestem dowódcą tego oto oddziału, kto inny jednak jest naczelnym wodzem całego naszego stowarzyszenia.
— A ten wódz naczelny czy jest podległy komuśkolwiek?
— Tak jest.
— Komuż?
— Bogu.
Danglars zastanowił się chwilę.
— Nie rozumiem was — rzekł nakoniec.
— Jest to bardzo możliwe — odpowiedział Wampa.
— Pochwyciliście mnie — rozpoczął na inny temat Danglars — ażeby wziąć okup. Zgadzam się na to. Lecz dam miljon, ani franka więcej.
— Nie.
— Dam dwa miljony... trzy... dam nawet cztery!
— Jakżeż możesz dawać nam, panie, zaledwie cztery miljony, za to, co jest warte cztery i trzy czwarte miljona?! Zgodzić się na to mógłby tylko człowiek niepoczytalny.
— A więc weźcie, weźcie wszystko — histerycznie zakrzyczał Danglars — lecz zabijcie mnie.
— Nie, panie, tego nie uczynimy. Jeżeli zaś nie zapłacisz całej żądanej sumy, pozostaniesz u nas już na zawsze. Że zaś niezadługo zabraknie ci pieniędzy na kupno u nas żywności — umrzesz przeto z głodu.
— Z głodu?! — zawołał Danglars z jękiem.
— Tak, z głodu — odpowiedział poważnie Wampa.
— Mordercy — zawołał Danglars. — Lecz niedoczekanie wasze, bym ja wam oddał cały mój majątek. Podpisu mego nie uzyskacie za nic.
— Jak się panu hrabiemu podoba — rzekł Wampa i wyszedł z celi.
Danglars z rykiem wściekłości rzucił się na posłanie.
Co to za ludzie? Kto zacz ów wódz niewidzialny?
Na całym świecie zdarzają się zbójcy, lecz ci zawsze i wszędzie brali umiarkowany okup za pochwyconych, nie żądali zaś nigdy całego ich majątku. Więc tutaj jest coś innego? Zemsta chyba? Zemsta dzika, krwiożercza, nieludzka i bezbożna.
Lepiej więc umrzeć...
Po raz pierwszy może w swem życiu Danglars pomyślał o śmierci. Pragnął jej i lękał się zarazem.
By samemu sobie odebrać to życie — brakło mu odwagi.
Po dwóch dniach głodu zażądał znów wytwornej kolacji i zapłacił za nią miljon bez mała.
Następnego dnia znów głodował, bo mu się zrobiło żal pieniędzy. I tak przeżył w męce około tygodnia, to ucztując do przesytu, to znów cierpiąc głód.
Dwunastego dnia swego więzienia wziął się do obrachunku i przekonał się z przerażeniem, iż wydał czeków na okrągłą sumę pięciu miljonów, pozostało mu więc całego majątku tylko pięćdziesiąt tysięcy franków.
Wówczas zaszła w nim dziwna przemiana.
Ten, który stracił pięć miljonów, zapragnął teraz, kosztem każdej ofiary, ocalić pozostałe pięćdziesiąt tysięcy.
Postanowił odmówić sobie wszystkiego, byle tylko resztę tę unieść cało z pogromu.
Błysnął mu po kilkakroć płomyk jakiejś nadziei graniczącej z szaleństwem.
I on, który oddawna zapomniał o Bogu, teraz modlić się zaczął do Niego, bo sobie przypomniał, że Bóg przecież czyni cuda. Mógłby więc, gdyby zechciał, sprawić, iż żołnierze papiescy mogliby wykryć to schronienie opryszków i wyzwolić go z niewoli. Mogłaby się ziemia zapaść w podziemiach, za jednym jedynym wyjątkiem jego groty tylko... Mógłby mór paść na zbójców.
Wtedy on wyszedłby z więzienia cało, unosząc swoje pięćdziesiąt tysięcy.
I modlił się do tego zapomnianego Boga coraz goręcej o ocalenie tych pięćdziesięciu tysięcy. Modlił się żarliwie i ze łzami.
Tak upłynęły Danglarsowi w nieznośnej męce i głodzie całe trzy dni.
Przez cały ten czas Imię Boga nieprzerwanie, jeżeli nie w sercu, to na ustach jego żyło.
Trawiła go głodowa gorączka, a wtedy zdawało mu się bezustannie, iż widzi przez okno, w jakiejś nędznej izbie wynędzniałego starca, konającego na tapczanie.
Starzec ten — umierał z głodu.
Od bardzo dawna już wszystkie okruszyny pozostałe z dawnych uczt — zostały starannie zebrane i zjedzone, teraz żuć zaczął obrus, którym był przykryty stół.
Wreszcie błagać zaczął Peppina głosem przejmującym i niewypowiedzianie rzewnym, by ten mu dał najgorsze jakieś resztki do spożycia; wreszcie dawał tysiąc franków za kawałek chleba.
Prośby te jednak pozostawały bez odpowiedzi.
Piątego dnia Danglars przywlókł się do drzwi.
— Wodza! — zawołał i padł twarzą na ziemię.
Po chwili zerwał się jednak i znów zawołał rozdzierającym głosem:
— Wodza!... Wodza!
— Jestem, panie — powiedział przybiegając Wampa, którego, jego nawet, przejął dreszczem mrożący krew w żyłach krzyk Danglarsa — czego żądasz ode mnie?
— Weź pozostałą resztę fortuny — bełkotał więzień — i pozwól, bym za to żył w tej jaskini. Nie chcę już nawet wolności, tylko nie każ mi umierać.
— Lęk śmierci jest więc w tobie aż tak wielki? Cierpisz bardzo?
— O tak!... Cierpienia moje są okropne.
— Jednak byli ludzie, którzy więcej cierpieli.
— Niemożliwe! to jest już niemożliwe!
— Owszem, możliwe. Cierpieli więcej, aniżeli ty, ci, którzy z głodu umarli...
Danglarsowi stanął momentalnie w oczach obraz starca, którego niejednokrotnie widział w czasie swych gorączkowych wizji, wychudłego jak szkielet, a jęczącego cicho w swej samotnej izdebce.
Uderzył więc czołem o kamienie podłogi i zajęczał:
— Tak jest, prawda, inni więcej przecierpieli, ale to byli męczennicy!...
— Żałujesz swych przewinień przynajmniej? — rozległ się pod sklepieniami głos mocny, potężny, i tak przejmujący, że Danglarsowi z trwogi powstały włosy na głowie.
Jego osłabiony wycieńczeniem wzrok starał się przebić mroki, panujące w podziemiu, by rozpoznać tego, który mówił tak mocarnie, i ujrzał za wodzem bandytów wyniosłą postać spowitą w płaszcz i opartą o słup kamienny podtrzymujący sklepienie.
— Za jakie winy mam się kajać? — wyszeptał Danglars zbielałemi usty.
— Za zło, które powstało z twej winy.
— Żałuję, żałuję, żałuję!... za wszystkie me winy, znane mi i nieznane — zawołał Danglars, bijąc się wyschłą ręką w piersi.
— A więc przebaczam ci — rzekł tajemniczy człowiek, zrzucając z siebie płaszcz i postępując parę kroków naprzód, tak, by padły promienie światła na jego twarz.
— Hrabia de Monte Christo! — zawołał Danglars, a jego twarz, pobladła z głodu, przybrała w jednej chwili barwę zielonawego popiołu.
— Mylisz się, ja nie jestem bynajmniej hrabią de Monte Christo.
— Kto jesteś w takim razie?
— Jam ten, któregoś zaprzedał i wyzuł z czci, jam ten, któremu wydarłeś narzeczoną, jam ten, po którym deptałeś, ażeby wznieść się wyżej po szczeblach losu; jam ten, którego skazałeś na powolną śmierć w lochach więziennych, jam ten nakoniec, którego ojciec umarł z głodu przez ciebie! Przebaczam ci jednak, bo sam również potrzebuję miłosierdzia Boskiego. Jestem Edmund Dantes! Poznajesz mnie?
Krzyk, jaki wydarł się z piersi Danglarsa, po usłyszeniu tych słów, nie miał w sobie nic ludzkiego.
Nie był to już zbrodzień, lecz tylko człowiek nieszczęśliwy, przygwożdżony do ziemi Stopą Przedwiecznego.
I istotnie — Danglars leżał w prochu przed Dantesem z czołem na ziemi.
— Powstań — rzekł hrabia — i żyj, jeżeli tak bardzo pragniesz tego życia.
Inny los spotkał twych wspólników zbrodni. Jeden z nich oszalał, zaś drugi zginął śmiercią samobójczą. Żyj. Byś nie umarł z głodu, zatrzymaj przy sobie te pozostałe ci pięćdziesiąt tysięcy franków, daję ci je. Pięć miljonów natomiast, które zabrałeś sierotom i które ci tutaj odebrano, oddałem już tym, których są własnością, t. j. szpitalom i przytułkom.
Powstań więc, odpocznij po przebytych wrażeniach, a potem udaj się tam, gdzie będzie twoja wola.
— Wampo, człowiek ten jest dziś moim gościem. Dajcie mu jeść i pić, ile zapragnie, a potem puśćcie go na wolność.
Danglars słyszał wszystko powiedziane, na jego twarzy widniała radość, lecz z klęczek nie powstawał.
I hrabia oddalił się, pozostawiając go w tej postawie.
Po jego odejściu, Wampa, przy pomocy Peppina ułożył Danglarsa na łożu, napoił go naprzód mlekiem, a potem gorącem winem z korzeniami, po którem nieszczęśliwy zasnął.
Gdy się zbudził, — nakarmiono go obficie, a następnie zanim świt rozjaśnił niebo, odstawiono do bram miasta.
Danglars nie mógł początkowo rozpoznać, gdzie go pozostawiono. Gdy rozwidniło się, poszedł przedewszystkiem do przepływającego w pobliżu strumienia, ażeby ugasić pragnienie, które mu dokuczało.
Gdy się nachylił, — ujrzał w wodzie swą twarz, okoloną białemi zupełnie włosami.



ROZDZIAŁ VIII.
DZIEŃ PIĄTEGO PAŹDZIERNIKA.

W dniu tym fale Morza Śródziemnego i wszystkie jego pobrzeża kąpały się w złotem jesiennem słońcu. Pod wieczór, gdy żar dnia zmniejszył się zwolna, od Alp Nadmorskich powstał lekki wiatr, niosący na lazurowe tonie fal upojne wonie kwiatów i zielonych drzew, które łączyły się z ostrym i świeżym zapachem fal morskich, wytwarzając przedziwny aromat.
Po tych przesyconych wonią falach, w dniu tym płynął w kierunku południowo-zachodnim lekki, wysmukły i kształtny jacht pasażerski.
Posuwał się szybko i wdzięcznie, pozostawiając za sobą świetlane smugi.
Słońce gasło, tonęło zwolna w purpurowych falach, lecz jakby pragnąc usprawiedliwić i umotywować pełne poezji myty dawnych ludów — rozbłyskało jasnem światłem na wierzchołku każdej fali, jakby chcąc tem powiedzieć, iż Bóg promieni schronił się jedynie na łono Afrodyty, by odpocząć, lecz jutro — znów światłem rozbłyśnie.
Na przodzie powyżej wspomnianego, a szybko sunącego statku, stał mężczyzna wysokiej postawy, ogorzały, o oku błyszczącem i przyglądał się masie stromych skał wyłaniających się zwolna z łona fal, w miarę zbliżania się do nich statku.
— Czy to jest wyspa Monte Christo? — rzucił w przestrzeń pytanie ów nieznajomy mężczyzna, głosem poważnym, pełnym głębokiego smutku.
— Tak jest, panie hrabio — odpowiedział sternik — już się zbliżamy.
— Już jesteśmy przeto bliscy tej Góry Chrystusa, już się do niej zbliżamy — rzekł posępnie podróżny z nieopisanym wyrazem melancholji.
Zaś potem szepnął głosem zaledwie dosłyszalnym, dla siebie wyłącznie przeznaczonym:
— To będzie mój port.
I zatopił się w myślach, przejawiających się uśmiechem smutniejszym od łez.
Po kilku minutach znajdujący się na statku dojrzeli blask płomieni rozpalonego na skałach ogniska, które momentalnie zgasło, a potem dał się słyszeć odgłos strzału.
— Panie hrabio — powiedział wtedy sternik, — oto hasło z wyspy. Czy pan hrabia zechce sam na nie odpowiedzieć, czy też rozkaże nam to uczynić?
— Hasło?... jakie hasło? — zapytał młodzieniec, który w swem zapamiętaniu nie dosłyszał echa strzału.
Sternik wyciągnął wobec tego rękę ku wyspie, nad którą unosiła się jeszcze chmurka dymu.
— Aa!... strzał powitalny! Podaj mi w takim razie moją dubeltówkę.
Sternik z pełnym szacunku ukłonem podał młodzieńcowi nabity karabin. Młodzieniec wziął broń, skierował jej lufę ku niebu i dał strzał w powietrze.
W dziesięć minut potem zwijano już żagle na statku, a następnie zarzucono kotwicę w małym porcie wyspy.
Opuszczono łódź, do której wsiadło czterech wioślarzy pod przewodnictwem sternika, a następnie poproszono podróżnika, by zechciał zająć miejsce przygotowane dla niego w łodzi, bogato przybranej kobiercami. Podróżny wsiadł, nie spoczął jednak, lecz stanął na przodzie łodzi, z rękami na krzyż założonemi.
Wioślarze z podniesionemi w górę wiosłami czekali cicho rozkazu.
— Płyńcie — powiedział podróżny.
Cztery pary wioseł zanurzyły się w granatowych toniach wód, tak cicho i sprawnie, że ani jedna kropla nie prysnęła, a łódź, pchnięta siłą ośmiu wioseł, pomknęła po falach jak jaskółka.
W parę minut była u brzegu.
Gdy podróżny stanął stopą na stałym gruncie, jakaś dłoń spoczęła w ciemności na jego ramieniu.
— Jak się masz, Maksymiljanie? — powiedziała postać ta głosem, który przejął drżeniem Morrela — jesteś punktualny, dziękuję ci za to.
— Ach, to ty, hrabio! — odpowiedział młodzieniec żywo, z radością prawie, i ujął z serdecznością obie dłonie hrabiego de Monte Christo.
— Tak, to ja. Jestem równie, jak ty, punktualny. Lecz jesteś niewątpliwie znużony podróżą. Pozwól więc za mną do skromnej z konieczności, ze względu na bezludzie tej wyspy, a dla ciebie przygotowanej ubikacji, gdzie będziesz mógł wypocząć po trudach.
Morrel z zaciekawieniem spojrzał na Monte Christo.
— Hrabio, zupełnie inny jesteś tutaj, aniżeli byłeś w Paryżu. Widzę bowiem uśmiech na twej twarzy.
W tejże chwili czoło hrabiego okryło się chmurą smutku czy cierpienia.
— Ach, mój drogi, to twoje przybycie jedynie było sprawcą chwilowego wesela mej duszy.
— O nie!... hrabio!... nie! — zawołał Morrel, porywając ponownie obie ręce swego przyjaciela — owszem, bądź zawsze szczęśliwy i wesoły, niech uśmiech nie wygasa nigdy na twej twarzy. Co innego ze mną! Dla mnie już wygasła radość życia. I dziś powtórzyć mogę słowa gladjatorów: „ave Caesar, morituri te salutant“, witaj cezarze, umierający pozdrawiają cię.
— Pozostałeś więc niepocieszony? — zapytał Monte Christo, spoglądając na Morrela.
— Czyżbyś, hrabio, przypuszczał, że mogłoby być inaczej? — odpowiedział Morrel, głosem pełnym goryczy — sądziłeś, iż mógłbym zapomnieć?
— Maksymiljanie!... gdy ci rzuciłem pytanie: czy się pocieszyłeś?... uczyniłem to w głębszem znaczeniu.
Czy ból twój ciągle jest jeszcze ruchem, pobudzającym do czynów, szalonych chociażby?
Czy doświadczasz ciągle jeszcze tej jednej jedynej tęsknoty, tęsknoty śmierci?
Czy też boleść twa, aczkolwiek zdaje się być ciągle jeszcze cierpieniem nie do zniesienia, uciszyła się o tyle, iż odczuwasz znużenie. I pragniesz: nietyle już śmierci, ile nieistnienia, spokoju nirwany?
Jeżeli tak właśnie jest z tobą, to ci powiem: Morrelu, już znalazłeś ukojenie, bo ból twój przestał już być szałem niszczącym wszystko i jest już tylko bólem istnienia, nieodłącznym od życia.
— Hrabio — odpowiedział na ten wywód Morrel, głosem łagodnym, lecz i bardzo stanowczym jednocześnie — teraz ty mnie zechciej wysłuchać.
Przybyłem tutaj, ażeby umrzeć na ręku przyjaciela. Oto wszystko, co mogę powiedzieć.
Doszedłem do kresu mej ziemskiej wędrówki. Czuję to wszystkiemi fibrami mego ciała.
Mówiłeś mi, abym czekał i miał nadzieję. Czekałem. Czekałem miesiąc cały, to znaczy, iż cały długi miesiąc nieludzko cierpiałem, najzupełniej zbytecznie i niepotrzebnie.
Cierpiałem tembardziej, (o nędzne serce ludzkie!) że miałem nadzieję. Nadzieję naiwną, dziecięcą, na niczem nie opartą. Czekałem... Na co?... na cud chyba?
Czekałem... miałem nadzieję... bo wierzyłem w ciebie, jak w Boga. Nadzieję tę miałem przed paroma minutami jeszcze. Zgasła ona już teraz ostatecznie.
O!... z jakiemż ja utęsknieniem wyczekuję śmierci!
Morrel ostatnie słowa wymówił z takim wybuchem energji, iż przejęły one drżeniem hrabiego.
— Przyjacielu mój — ciągnął dalej Morrel — oznaczyłeś mi dzień piątego października, jako ostatni termin zwłoki, jakiej się ode mnie domagałeś.
— Otóż dziś... mamy piątego października.
Po wymówieniu tych słów Morrel spojrzał na zegarek.
— Godzina dziewiąta... Mam więc przed sobą już tylko trzy godziny cierpień, co najwyżej.
— Dobrze — rzekł Monte Christo — chodźże za mną.
Morrel posłuchał rozkazu i udał się za hrabią do tego stopnia machinalnie, że gdy znalazł się już w grocie — nie spostrzegł tego.
Dopiero dywany rozesłane na podłodze, łagodne światło setek lamp ocienionych zasłonami i woń czarowna — zdołały rozbudzić jego przytępioną wrażliwość.
Stanął wtedy i nie śmiał kroku dalej postąpić. Zląkł się najwidoczniej tych gnuśnych rozkoszy, ażeby go wypadkiem nie pozbawiły energji.
Monte Christo lekko pociągnął go za sobą.
— Czy nie byłoby wskazane — mówić zaczął chłodnym i wytwornym tonem wielkoświatowca — abyśmy owe pozostałe nam trzy godziny życia zużytkowali, jak owi starożytni Rzymianie skazani na śmierć przez Nerona, którzy w wypadku takim zasiadali do stołów biesiadnych uwieńczonych kwiatami i ginęli — oddychając wonią zatrutych róż i heljotropów?
Morrel skłonił się ze słowy:
— Zastosuję się do twej woli, hrabio. Co zaś do śmierci, to jest mi obojętne, w jakiej formie spadnie ona na mnie.
I zasiadł przy stole. Monte Christo zajął miejsce naprzeciw niego.
Znajdował się w owej przecudnej, bajkowej sali jadalnej, znanej już czytelnikom z pierwszych rozdziałów naszej powieści, sali, w której posągi marmurowe unosiły na swych głowach patery, wypełnione owocami i ozdobione kwiatami.
Morrel na to wszystko spoglądał błędnym wzrokiem i — o ile się zdaje — nie widział tego wszystkiego; po dłuższej dopiero chwili milczenia rozpoczął mówić:
— Hrabio, byłeś zawsze dla mnie zbiornikiem wszystkiej wiedzy ludzkiej; gdy tak patrzę na ciebie, mam wrażenie, iż zstąpiłeś na ziemię z jakiegoś innego, wyższego świata.
— W słowach twych kryje się ziarnko prawdy, Morrelu, — odpowiedział Monte Christo z melancholijnym uśmiechem, który go czynił tak bardzo pięknym — zstąpiłem bowiem na ziemię z planety, którą nazywać zwykliśmy boleścią.
— Wierzę każdemu twemu słowu, hrabio, aczkolwiek niezawsze jestem zdolny zrozumieć całą ich głębię. Że tak jest, dowodem tego najlepszym, iż znajduję się jeszcze na tej ziemi. Żyję, bo tak rozkazałeś. Miałem nawet nadzieję.
To też ośmielę zapytać się ciebie, hrabio, jakbyś ty przeżył tajemniczy stan śmierci, czy jest ona bardzo ciężka?
Monte Christo spojrzał na Morrela z wyrazem niewysłowionej czułości.
— Jest rzeczą nie podlegającą wątpliwości, że zerwanie łączności z powłoką ziemską jest ciężkie i bolesne, w tym wypadku zwłaszcza, jeżeli w ciele istnieje w całej potędze żądza życia. Śmierć jednak z drugiej strony, zależnie od tego na jakiej drodze się z nią spotykamy, jest bądź przyjaciółką, która nas łagodnie ukołysze do snu wiecznego, bądź wrogiem, który gwałtem wyrywa duszę naszą z ciała.
Gdy człowiek opanuje kiedyś wszystkie siły przyrody, gdy pozna tajemnicę śmierci, stanie się ona nie bólem, lecz rozkoszą.
— Gdybyś ty, hrabio, zapragnął umrzeć, czy miałbyś możność odejścia z tego świata tak właśnie, jak powiadasz?
— Bezwątpienia.
Morrel podał mu rękę.
— Teraz rozumiem, dlaczego wyznaczyłeś mi spotkanie na tej samotnej wyspie, w tym podziemnym pałacu, w tym grobie, którego, przyznać należy, nawet faraoni pozazdrościćby ci mogli. Chcesz dać mi tutaj śmierć łagodną, o jakiej przed chwilą mówiłeś, śmierć bez męczarń konania, śmierć, w czasie której będę mógł wymówić z uśmiechem imię Walentyny, zaś tobie rękę uścisnąć gorąco.
— Tak jest, odgadłeś to moje pragnienie. Poto właśnie oczekiwałem tutaj na ciebie.
— Dziękuję ci. Na myśl, iż jutro już cierpieć nie będę, swobodniej oddycha pierś moja.
— I opuszczasz wszystko bez żalu?
— Tak jest, opuszczam ten świat bez cienia choćby żalu.
— Nie żal ci będzie mnie nawet?
Na ustach Morrela zamarły słowa, czoło okryło się posępną chmurą, wreszcie w jego oku błysnęła łza i stoczyła się wolno po policzku.
Łza ta spadła na duszę hrabiego rozpalonem żelazem, rozbudziła w nim uczucie zwątpienia.
— Pragnę dać temu człowiekowi szczęście, któreby zrównoważyło nazbyt może wielkie cierpienie, jakie, dzięki czynowi memu, stało się udziałem innego człowieka.
Zaś ten człowiek właśnie zdaje się żałować życia, nie jest dość nieszczęśliwy, by przemiana była zdolna dać mu całe morze szczęścia. Moim więc udziałem byłoby sianie zła jedynie?
Głęboka bruzda zaznaczyła się na jasnem zazwyczaj czole tego, który sądził się być posłannikiem Boga na ziemi.
— Posłuchaj, Morrelu — powiedział — boleść twa jest wielka, widzę to, lecz wierzysz w Boga, myślę, i nie chciałbyś narażać zbawienia swej duszy?
Morrel uśmiechnął się smutnie.
— Hrabio — rzekł — wierzaj, iż dusza ma nie należy już do mnie.
— A więc co innego ci powiem. Jak wiesz, nie mam nikogo z krewnych na tym świecie. Przywykłem uważać cię za syna, a więc dla ocalenia syna, ja moje życie poświęcę, a z niem — i swój majątek.
— Co mówisz, hrabio!
— Chcesz odejść w zaświaty, gardzisz życiem, bo nie znasz wszystkich jego rozkoszy; — rozkoszy, jakie dać może tylko bardzo wielki majątek.
Otóż ja, Morrelu, posiadam paręset miljonów franków — i oddaję ci je wszystkie. Z majątkiem zaś takim mieć możesz na ziemi wszystko, czego tylko zapragnie twa dusza.
— Hrabio!... mam twoje słowo — odpowiedział zimno Morrel. Zaś po rzuceniu okiem na zegarek, dodał: — już wpół do dwunastej. Widzę, iż w tej ciężkiej chwili nic mi pomóc nie chcesz, czy nie możesz. A więc ja sam sprawę tę załatwię.
I powstał.
— A więc dobrze — odpowiedział Monte Christo, a jego twarz, po tych słowach Morrela, ujawniających jego niezłomną wolę śmierci, rozjaśniła się — widzę, iż jesteś nieugięty, a twa żądza śmierci jest nie do przełamania. Widzę, że jesteś naprawdę i do głębin nieszczęśliwy, a także, iż w tym stanie rzeczy do życia istotnie nie jesteś zdolny. A więc ja ci tę podróż w zaświaty ułatwię. Siadaj z powrotem, przyjacielu, i czekaj.
Po słowach tych hrabia powstał, poszedł do starannie zamkniętej gablotki, otworzył ją i wyjął z niej małą ze złota uczynioną szkatułkę, przedziwnie rzeźbioną i wysadzaną najcenniejszymi kamieniami, jak szmaragdy, szafiry i brylanty najczystszej wody.
Gdy wrócił do stołu, złotą łyżeczką zaczerpnął z niej nieco brunatno-zielonawej masy, a podając następnie łyżeczkę tę Morrelowi, rzekł:
— Oto jest właśnie to, co ci przyobiecałem. Jest to śmierć! Śmierć pogodna, cicha, bez cierpień najmniejszych.
— Za życia jeszcze — odpowiedział Morrel, biorąc łyżeczkę z rąk hrabiego — dzięki ci składam za nią z głębi serca.
A potem, zwolna, spokojnie, najzupełniej pewną ręką podniósł łyżeczkę do ust i spożył środek śmierciodajny.
Gdy ten czyn został dokonany, — nie przemówili już do siebie więcej ani słowa.
Wszedł Ali, podał kawę i nargile, a potem oddalił się, niemniej cicho, jak wszedł.
Zwolna światło lamp zdało się maleć, niknąć, szarzeć, a i woń kadzielnic zdała się być słabszą.
Tak się przynajmniej zdawało Morrelowi.
Monte Christo patrzył na spokojną twarz przyjaciela.
Stopniowo, zwolna, twarz Morrela martwiała coraz bardziej, nargila wypadła mu z ręki, zaś wszystkie otaczające go przedmioty coraz bardziej tracić zaczęły dla niego swe barwy i kształty.
— Przyjacielu — wyszeptał w pewnej chwili — czuję, że umieram, dzięki ci za to.
Uczynił wysiłek, ażeby po raz ostatni uścisnąć dłoń hrabiego, lecz wyciągnięta jego ręka — opadła bezwładnie.
Zdołał otworzyć jeszcze oczy i dojrzał, że Monte Christo uśmiecha się, lecz nie swym uśmiechem posępnym, lub swym uśmiechem złowrogim, mrożącym krew w żyłach, lecz dobrotliwym uśmiechem ojca, patrzącego na swawolę swego ukochanego dziecięcia.
Powolne odrętwienie ogarniać zaczęło wszystkie członki Morrela. Nie czuł już w sobie najmniejszej iskry życia, nie umierał jednak, lecz jakby zapadał w otchłań marzenia.
W tym już zupełnym niebycie, siłą potężnej woli zdobył się na jeden jeszcze wysiłek i otworzył oczy, a wtedy dojrzał wyniosłą postać hrabiego, nie przy stole już jednak, lecz w głębi sali, otwierającego czarne, dębowe drzwi.
Gdy je otworzył, do tonącej w półmroku sali jadalnej wlała się smuga olśniewającego, jasnego, złotawego światła. W tej zaś powodzi blasków, ni to srebrnych, ni złotych, ujrzał postać kobiecą, przyodzianą w powiewne białe muśliny, przedziwnej piękności.
Świetlana, z promiennym boskim uśmiechem na ustach, podobną była do anioła zesłanego z nieba, — zwyciężającego swą mocą Anioła śmierci.
— Czyżby to niebo już otwierało swe wrota przede mną — zamarzył Morrel — jakżeż w takim razie ten Anioł niebiański jest podobny do anioła, któregom utracił!
Monte Christo oczyma wskazał kobiecej postaci, stojącej w drzwiach, leżącego na łożu Morrela.
Wtedy postać ta z czarownym, pełnym nadziemskiej radości uśmiechem postąpiła naprzód.
— Walentyno!... Walentyno! — zawołał w marzeniu Morrel, bo usta dźwięku nie wydały, poruszyły się tylko.
— On woła cię — rzekł hrabia — wzywa cię wśród snu głębokiego, takiego zupełnie, jakiemu tyś powierzyła swój los. Dwukrotnie pokonałem śmierć, która miała was rozłączyć. Patrz, Walentyno, oto on, mąż twój, tylko dlatego, by ciebie zobaczyć w zaświatach, rzucił się w objęcia śmierci, zstąpił do grobu.
Gdyby nie ja, — umarlibyście oboje i oby Bóg zechciał mi to policzyć, jako zasługę na Sądzie Ostatecznym.
Walentyna pochwyciła rękę hrabiego i w niepokonanym porywie wdzięczności ucałowała ją gorąco.
— O tak, dziękuj mi i powtórz mi to nie raz, że istotnie uczyniłem dla was coś dobrego, bo wierzaj mi, iż potrzebuję bardzo takiej pociechy.
— O... tak!... Dziękuję ci z całej duszy — rzekła Walentyna — jeżelibyś wątpił w szczerość mych dla ciebie uczuć, zapytaj się Hayde, zapytaj się mej najdroższej siostry Hayde, która potrafiła, przez czas tak bardzo długi, dnie mych wyczekiwań uczynić znośnemi, mówiąc mi o dniu szczęśliwym, który miał dla mnie nadejść, świt którego w tej właśnie oto przeżywam chwili.
— Więc ty, Walentyno, kochasz Hayde naprawdę? — zapytał Monte Christo ze wzruszeniem, które napróżno starał się ukryć.
— Czy kocham Hayde? — zawołała Walentyna. — O! tego jest pewna moja dusza!
— A więc słuchaj mnie, Walentyno, błagać cię będę o jednę łaskę.
— Mnie?... Wielki Boże!... Czyżbym mogła istotnie być tak szczęśliwą?
— Wierzaj, iż możesz mi zrobić dużo dobrego. Nazwałaś Hayde siostrą swoją, uznaj ją więc istotnie jako swoją siostrę i obdarz ją prawdziwie siostrzanem uczuciem, wspieraj ją wraz ze swym mężem we wszystkich jej poczynaniach, bo pozostanie ona sama jedna na świecie.
— Sama jedna na świecie? — dał się słyszeć głos z głębi sali, w mroku tonącej — sama?... a to dlaczego?
Monte Christo odwrócił się.
Hayde stała tuż za nim, przerażona, blada, z wyrazem obłąkanego strachu w oczach.
— Ponieważ jutro, córko moja — zajmiesz stanowisko należne ci z urodzenia. Jutro, księżniczko, zwrócę ci wszystkie twe bogactwa, wraz z imieniem ojca twego. Nie chcę przytem w niczem cię krępować.
— Opuszczasz mnie, panie?
— Hayde! Jesteś młoda, piękna, bogata i z wysokiego, książęcego pochodzisz rodu. Zapomnij o mnie i bądź szczęśliwa.
— Niech i tak będzie — odpowiedziała Hayde — rozkazy twe, panie, będą spełnione... zapomnę imienia twego i będę szczęśliwa.
Po wypowiedzieniu słów tych — cofnęła się, kierując swe kroki ku wyjściu.
— Boże mój — zawołała Walentyna, trzymająca ciągle na rękach swych odurzoną głowę Morrela — czyż nie widzisz, panie, jak bardzo ona jest blada?... nie odczuwasz tego, jak bardzo cierpi?
— Jak możesz domagać się, siostro moja, — zawołała Hayde z bólem, któryby poruszył niebo — by ten, który jest panem moim, rozumiał mnie i odczuwał uczucia tej, która jest tylko jego niewolnicą?
Słowa te sprawiły na Monte Christo tak silne wrażenie, iż zadrżał cały, a gdy jego oczy spotkały się ze spojrzeniem greczynki, nie mógł znieść ich blasku.
— Boże mój!... zawołał Monte Christo — czyżby to było, Hayde, prawdą, byś znaleźć mogła szczęście w tem, gdybyś pozostała przy mnie?
— Jestem młoda — cichym głosem odpowiedziała córka Ali-Telebena — i kocham życie, któreś mi tak słodkiem potrafił uczynić, żal byłoby mi przeto umierać.
— Czyżby to znaczyć miało, że jeślibym ja cię opuścił, to wtedy...
— Umarłabym, panie mój, oto wszystko...
— Czyżbyś mnie kochała?
— O, Walentyno!... On pyta, czy ja go kocham!
Pierś hrabiego wzniosła się i serce zadrżało.
Wyciągnął rękę i Hayde z krzykiem radości rzuciła się w jego ramiona.
— O, tak. Kocham cię, kocham, jak kocham samo życie. Zaś ty — jesteś życiem mojem. Kocham cię miłością stworzenia ku Bogu, ponieważ jesteś najpiękniejszy, najpotężniejszy i najlepszy ze wszystkich istnień na tej ziemi.
— Niech się więc stanie według woli twojej, żono moja. Bóg, który mnie wskrzesił, wbrew nadziejom wrogów moich, i uczynił zwycięzcą, nie chce najwidoczniej, by łzy moje były zakończeniem moich poczynań. Ja sam, poczuwając się w pewnej mierze do winy, pragnąłbym się ukarać. Bóg — nietylko mi przebacza, lecz obdarza nawet łaską.
A więc pójdź do mnie, Hayde, pójdź, byśmy wkroczyli, idąc dłoń w dłoń, na świetlaną ścieżkę nowego życia.
Otoczył ramieniem wiotką postać greczynki, uścisnął dłoń Walentyny i zniknął.
Upłynęło parę długich godzin, w czasie których Walentyna nieprzerwanie wpatrywała się w twarz swego ukochanego. Nakoniec wyczuła, iż serce jego zaczyna bić i drżenie przebiega całe ciało.
Wreszcie otworzyły się jego oczy, lecz nie widzące jeszcze, nieprzytomne.
Nakoniec wróciła mu świadomość. Świadomość straszna dla niego — że żyje.
— A!... zawołał głosem pełnym rozpaczy — ja żyję! O, hrabio, oszukałeś mnie!
Wtedy Walentyna pochyliła się nad nim tak nisko, iż jej loki musnęły mu twarz i rzekła:
— Przyjacielu!... spójrz na mnie.
Morrel zerwał się, krzyknął szaleńczo i padł na kolana, całując stopy swej ukochanej.



ZAKOŃCZENIE.

Reszta nocy zeszła Morrelowi i Walentynie na opowiadaniach swych wrażeń i przeżyć, w czasie tak długiej rozłąki.
Gdy świt zaróżowił niebo, wyszli na brzeg morza, by ucieszyć wzrok widokiem wschodu słońca, które oblewało już purpurą połowę horyzontu.
Wtem Morrel dojrzał w półcieniu masy skał jakiegoś człowieka, który jakby oczekiwał na nich.
— A, to Jakób — rzekła Walentyna — dowódca naszego statku.
I dała ręką znak, ażeby się przybliżył.
— Mam list od hrabiego — powiedział majtek.
— List... od hrabiego?... zawołał Morrel, tknięty smutnem przeczuciem, a gdy go rozpieczętował, czytać zaczął:

„Drogi Maksymiljanie!
Statek mój czeka na wasze rozkazy. Sądzę jednak, iż udacie się przedewszystkiem do Livorno, gdzie pan Noirtier, pod opieką Bertuccia, czeka na swą wnuczkę, pragnąc ją pobłogosławić, zanim pójdzie ona do ołtarza.
Całą wyspę Monte Christo wraz z jej grotą, pałac przy Polach Elizejskich i zamek w Treport przyjąć zechciejcie jako dar ślubny od Edmunda Dantesa.
Zanoszę przytem gorącą prośbę do panny de Villefort, ażeby majątek, jaki odziedziczyła po ojcu, który dostał pomieszania zmysłów, i po bracie swym, który w dniu ostatnim września zmarł wraz z matką swoją, — oddała na ubogich.
Powiedz temu aniołowi, który wkrótce zostanie twą żoną, by od czasu do czasu pomodliła się za człowieka, który, jak szatan sądził przez chwilę, iż jest równy Bogu, a który potem z całą pokorą uznał, iż tylko w Bogu jest mądrość najwyższa i potęga nieogarnięta. Być może, iż modlitwy te sprawią, iż zgryzoty człowieka tego będą mniejsze.
Co się ciebie tyczy, Morrelu, to masz wyjaśnienie mego tajemniczego względem ciebie postępowania: tylko ten, który spadł na samo dno niedoli, jest zdolny odczuć i ocenić szczęście najwyższe.
Żyjcie i bądźcie szczęśliwi, najukochańsze dzieci serca mego, i pamiętajcie, iż cała mądrość życia w tej jedynie mieści się prawdzie: „Czekać i mieć nadzieję“. Twój przyjaciel — Edmund Dantes

Hrabia de Monte Christo“.

W czasie czytania tego listu, z którego dowiedziała się dopiero o nieszczęściu ojca i śmierci brata, Walentyna zapłakała gorzko.
Drogo swe szczęście okupiła!
— Gdzie jest hrabia? — zapytał Morrel, po przeczytaniu listu.
Jakób wskazał na horyzont.
W oddali, na wąskiej linji, rozdzielającej powierzchnię wód od nieba, widniał w błyskach wschodzącego słońca biały żagiel, jak skrzydło mewy.
— Odjechał!... zawołał Morrel — odjechał!... Żegnam cię, mój ojcze!
— I ona odjechała — powiedziała cicho Walentyna. — Bywaj zdrowa... przyjaciółko moja, siostro jedyna.
— Kto wie, czy zobaczymy ich kiedykolwiek? — zawołał Morrel, ocierając łzy.
— Przyjacielu — dała odpowiedź Walentyna — czyż hrabia nie pouczył cię, iż całą mądrością życia jest: „czekać i mieć nadzieję“!?

KONIEC.





  1. Przypis własny Wikiźródeł jedwab; w org. silk
  2. Przypis własny Wikiźródeł krainy historyczne w południowo-wschodniej Francji
  3. Przypis własny Wikiźródeł dziś Porto Azzurro.
  4. Przypis własny Wikiźródeł miasto na wybrzeżu Włoch, na przeciw wyspy Elby
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak wiersza tekstu.
  6. We Francji niema zwyczaju, by ciał zmarłych wystawiano w kościele. (Przyp. tłómacza)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Dumas (ojciec).