Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 03.djvu/075

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tego przeglądu milczał jak zaklęty, bez jednego gestu, któryby wyrażał aprobatę, lub niezadowolenie.
Dopiero gdy obejrzał wszystko, wyrzekł jedno słowo: „nieźle“, któremu towarzyszył pełen słodyczy uśmiech.
I pan Bertuccio oddalił się uszczęśliwiony.
Do tego stopnia wielki, nieprzeparty wpływ wywierał ten człowiek na wszystkich, którzy go znali.
O godzinie szóstej dał się słyszeć tętent konia przed bramą wjazdową.
Był to znany nam kapitan spahisów, na swym ulubionym rumaku, Medeah.
Monte Christo powitał go z uśmiechem radości na ustach.
— Jestem pewien, żem pierwszy tu przybył — zawołał Morrel — i przyznam się, że zrobiłem to umyślnie, by mieć możliwość zamienienia z panem choć parę słów swobodnych, zanim inni goście napłyną. Julja i Emanuel zasyłają panu tysiące ukłonów. Wybacz, hrabio, że się tak rozglądam, ale bo też wszystko naprawdę wspaniale urządzone. Czy mogę zdać się na pańskich ludzi, że mi konia oporządzą?
— Bądź spokojny, drogi Maksymiljanie, jestem prawie pewien, że dobrze znają się na tem.
— Trzeba go natychmiast i najstaranniej wytrzeć z potu. Gdybyś wiedział, hrabio, jak pędziłem tutaj! Jak huragan i jak błyskawica! Przepyszny to istotnie koń.
— Naprawdę?...
— Do tego stopnia jest on dobry, że nawet taki znawca, jakim jest Chateau Renaud, który tem samem ma zawsze przewyborne konie, oraz Debray, mający przecież do swego rozporządzenia konie ministerjalne, — pędzili za mną i pędzili, a jednak nie zdołali mnie dogonić. A i konie pani Danglars pozostały bardzo daleko w tyle.
— A więc dążyli oni tuż za tobą? — zapytał Monte Christo.
— Otóż ich masz, hrabio!
W tej samej chwili, istotnie, powóz w parę spienionych